Wpisy archiwalne w kategorii
wielodniowe
Dystans całkowity: | 47411.11 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 2265:08 |
Średnia prędkość: | 17.52 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.22 km/h |
Suma podjazdów: | 316336 m |
Liczba aktywności: | 359 |
Średnio na aktywność: | 132.06 km i 7h 53m |
Więcej statystyk |
Dystans117.95 km Czas07:44 Vśrednia15.25 km/h VMAX53.91 km/h Podjazdy1581 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 43: Dzień zaskakujących interwałów
Gdyby tak każdy nocleg zapewniał mi taki komfort, jak ten w prastarych winnicach ponad Weisenkirchen, no właśnie: gdyby. Zadziwia mnie jednak wciąż bogactwo europejskiego ogrodu obfitości. Przejechałem przeszło 4 tysiące kilometrów i dalej towarzyszą mi zachwycające miejsca. Wyjechałem niby z gór, a dalej jestem w górach. Tutejsze „pagórki” wyrastają 500-metrową ściana ponad terasę Dunaju. Osiągają zaś wysokości powyżej 1000-metrów. Formalnie należą do Masywu Czeskiego, a więc do siódmego systemu górskiego, który stanął na mojej drodze. Rzecz jasna planuje przebyć tę przeszkodę. Dlaczego? Nawet nie dlatego, że jest, bardziej dlatego że zawadza na drodze do kolejnego przełomu, tym razem rzeki Dyi. Do Krems jadę jeszcze doliną Wachau i arcyeuropejskim przełomem Dunaju.
Tu oddycha się Europą, a świadectw jej historii nie trzeba poszukiwać, same wyrastają wzdłuż drogi. Mają swoje nazwy, ot, chociażby Durnstein, ów Durny Kamień to jedno z miejsc więzienia sławnego Ryszarda Lwie Serce. Za serce chwyta tu jednak nie los błędnego króla, ale architektura. Te wykusze, portale, mury i daty – roi się od XV i XVI wieku. Bogactwo detali oszołamia niemal tak bardzo jak fakt, że te kamieniczki są nieraz przybrudzone i bez pelargonii w oknach… Do teraz nie potrafię rozgryźć tej zagadki. Nie sądziłem, że w Austrii istnieją w ogóle takie domy. Jedyny raz nie bałem się, że pobrudzę mur budynku.
Stein i Krems, choć piękne, zrobiły na mnie mniejsze wrażenie. Gdy umykam z Krems na północ, żegnam się także z kulturowym dziedzictwem UNESCO, jaki stanowi dolina Wachau. Niektóre atrakcje na liście UNESCO mnie nie przekonują, ale Wachau się do nich nie zalicza. Zasługuje na moc gwiazdek w przewodniku turystycznym, najwięcej ile ten czy ów oferuje. Wachau to prawdziwa kumulacja europejskości, manifestacja jedności natury z dziedzictwem kultury.
Zmierzam na północ, do tajemniczej krainy nazioli, psycholi i odmieńców – do Waldviertel. Cały dzień będzie mnie ścigać deszcz, czyli będzie to typowy dzień z austriacką pogodą (Osterreichwetter). Ilekroć jestem na rowerze w Austrii, zawsze towarzyszy mi kiepska pogoda. Na niebie utworzy się coś co nazywam inwazją burzowych chmurek. Wizualnie przypomina to nieco naloty dywanowe, potężne ławice chmur-bombowców nadlatują zgrają i na zmianę spuszczają ładunek. Między nimi niebo wygląda niewinnie. Mnie bombowce trafiły po trzykroć, rzecz jasna zawsze z zaskoczenia. Obmyśliłem sobie, że po naddunajskiej uczcie zaliczę kolejne rzeczne doliny, po kolei będą to: dolina Wielkiego Kremsu, dolina rzeki Kamp, no i przełom Dyi.
Początki są jeszcze idylliczne, spokojna, dolna część doliny Kremsu, winnice na stokach przeplatane ruinami zamków. W miarę gdy przenikam w głąb leśnego kwartału (Waldviertel) idylla znika. Płaskowyżowy odcinek między Gfohl a Krumau jest nieciekawy krajobrazowo i pogodowo. Potem atrakcyjność wzrasta: zamek Ottenstein i największy w Austrii poligon Allentsteig. Na koniec piękny zamek w Raabs an der Thaya i wymarzony nocleg już na obszarze Czech. W Czechach powitały mnie pozłacane barokowe krucyfiksy i figury świętych. Było bardziej austriacko niż na ostatnich kilometrach w Austrii. Rozłożyłem się w zaroślach tarniny, tuż przy drodze. Po drugiej strony drogi, na rozległym „postkołchozowym” polu, aż do ostatnich chwil widności pracowały liczne kombajny. Trwały żniwa.

Dolina Wachau o poranku

Kolejny w pełni pochmurny dzień na ostatnią atrakcję wyznaczał zamek w Raabs
Gdyby tak każdy nocleg zapewniał mi taki komfort, jak ten w prastarych winnicach ponad Weisenkirchen, no właśnie: gdyby. Zadziwia mnie jednak wciąż bogactwo europejskiego ogrodu obfitości. Przejechałem przeszło 4 tysiące kilometrów i dalej towarzyszą mi zachwycające miejsca. Wyjechałem niby z gór, a dalej jestem w górach. Tutejsze „pagórki” wyrastają 500-metrową ściana ponad terasę Dunaju. Osiągają zaś wysokości powyżej 1000-metrów. Formalnie należą do Masywu Czeskiego, a więc do siódmego systemu górskiego, który stanął na mojej drodze. Rzecz jasna planuje przebyć tę przeszkodę. Dlaczego? Nawet nie dlatego, że jest, bardziej dlatego że zawadza na drodze do kolejnego przełomu, tym razem rzeki Dyi. Do Krems jadę jeszcze doliną Wachau i arcyeuropejskim przełomem Dunaju.
Tu oddycha się Europą, a świadectw jej historii nie trzeba poszukiwać, same wyrastają wzdłuż drogi. Mają swoje nazwy, ot, chociażby Durnstein, ów Durny Kamień to jedno z miejsc więzienia sławnego Ryszarda Lwie Serce. Za serce chwyta tu jednak nie los błędnego króla, ale architektura. Te wykusze, portale, mury i daty – roi się od XV i XVI wieku. Bogactwo detali oszołamia niemal tak bardzo jak fakt, że te kamieniczki są nieraz przybrudzone i bez pelargonii w oknach… Do teraz nie potrafię rozgryźć tej zagadki. Nie sądziłem, że w Austrii istnieją w ogóle takie domy. Jedyny raz nie bałem się, że pobrudzę mur budynku.
Stein i Krems, choć piękne, zrobiły na mnie mniejsze wrażenie. Gdy umykam z Krems na północ, żegnam się także z kulturowym dziedzictwem UNESCO, jaki stanowi dolina Wachau. Niektóre atrakcje na liście UNESCO mnie nie przekonują, ale Wachau się do nich nie zalicza. Zasługuje na moc gwiazdek w przewodniku turystycznym, najwięcej ile ten czy ów oferuje. Wachau to prawdziwa kumulacja europejskości, manifestacja jedności natury z dziedzictwem kultury.
Zmierzam na północ, do tajemniczej krainy nazioli, psycholi i odmieńców – do Waldviertel. Cały dzień będzie mnie ścigać deszcz, czyli będzie to typowy dzień z austriacką pogodą (Osterreichwetter). Ilekroć jestem na rowerze w Austrii, zawsze towarzyszy mi kiepska pogoda. Na niebie utworzy się coś co nazywam inwazją burzowych chmurek. Wizualnie przypomina to nieco naloty dywanowe, potężne ławice chmur-bombowców nadlatują zgrają i na zmianę spuszczają ładunek. Między nimi niebo wygląda niewinnie. Mnie bombowce trafiły po trzykroć, rzecz jasna zawsze z zaskoczenia. Obmyśliłem sobie, że po naddunajskiej uczcie zaliczę kolejne rzeczne doliny, po kolei będą to: dolina Wielkiego Kremsu, dolina rzeki Kamp, no i przełom Dyi.
Początki są jeszcze idylliczne, spokojna, dolna część doliny Kremsu, winnice na stokach przeplatane ruinami zamków. W miarę gdy przenikam w głąb leśnego kwartału (Waldviertel) idylla znika. Płaskowyżowy odcinek między Gfohl a Krumau jest nieciekawy krajobrazowo i pogodowo. Potem atrakcyjność wzrasta: zamek Ottenstein i największy w Austrii poligon Allentsteig. Na koniec piękny zamek w Raabs an der Thaya i wymarzony nocleg już na obszarze Czech. W Czechach powitały mnie pozłacane barokowe krucyfiksy i figury świętych. Było bardziej austriacko niż na ostatnich kilometrach w Austrii. Rozłożyłem się w zaroślach tarniny, tuż przy drodze. Po drugiej strony drogi, na rozległym „postkołchozowym” polu, aż do ostatnich chwil widności pracowały liczne kombajny. Trwały żniwa.

Dolina Wachau o poranku

Kolejny w pełni pochmurny dzień na ostatnią atrakcję wyznaczał zamek w Raabs
Dystans150.60 km Czas08:15 Vśrednia18.25 km/h VMAX61.40 km/h Podjazdy1231 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 42: Objazdy psują radość z jazdy
Rano mam poważny dylemat, serce chciałoby jechać wzdłuż Anizy do Steyr, obdarowanego przez historię cudownym wrzecionowatym rynkiem, o jeszcze wspanialszej zabudowie. Rozum jednak hamuje te zapędy, wciąż zagraża mi front burzowy i robienie łuku na zachód będzie igraniem z ogniem. Rozum wygrywa (w moim przypadku to zawsze oznacza, że trasa rajdu dobiega końca) i decyduję się jechać do matecznika Józefa Fritzla, potwora z Amstetten. Złośliwcy umieszczają go w trójce najsławniejszych Austriaków, obok Hitlera i Conchity Wurst.
Do Amstetten jadę sobie dalej „Kaiserradwegiem”, ciesząc się Kaiserwetter. Alpy karleją coraz bardziej, aż znikają całkowicie z mojego „dnia codziennego rowerzysty”. Pozostaną jednak do końca dnia widoczne na drugim planie i zdołają nawet o sobie przypomnieć. W Amstetten wyłączam autopilota, dość mam na chwilę tego prowadzenia za rączkę. Na własną więc rękę wydostaję się z Amstetten i okazuje się, że trzeba sporo jeszcze podjechać żeby dotrzeć do nieustającej sielanki doliny Dunaju.
Ależ ta dolina Dunaju jest piękna. Tym odcinkiem akurat jeszcze nie rowerowałem. Cóż za błoga rozkosz. Mijam stacje ładowania rowerów elektrycznych, które w niemieckim narzeczu zwą się swojsko, e-bike’ami. Nie ibajki mnie jednak zajmują, a widoki, nie tylko wzgórzyste naddunajskie landszafty wzbogacone dziedzictwem kulturowym. Nawet pospolite kępy niecierpków i skupiska białodrzewów budzą moje zaciekawienie. Kiedy je ostatnio widziałem? Zachwycają hiperrozbudowane oznakowania rowerowe, denerwują umlautungi, znaczy objazdy. Co chwilę coś remontują i od razu mnie straszą napisy: „Achtung”, „Umlautung” itp. czułe słówka.
Nad pięknym, sinym Dunajem (bo modry to on nie jest, w czym duża zasługa ostatnich dni) czas mija mi na podziwianiu i przyglądaniu się setkom rowerzystów.
W tej pięknej historii nadchodzi wreszcie czas dla bohatera drugiego planu, dla Alp. Mściwe to góry i pamiętliwe, pozazdrościły mi chwil szczęścia nad Dunajem i właśnie od Alp nadciąga, długo nad nimi tężejący, front burzowy. Dościga mnie już za Melkiem, tak bym nie mógł w statystykach zaliczyć tego dnia do bezdeszczowych. Na szczęście żywioł po kilkudziesięciu minutach ustaje i okazuje się że moja czynna ucieczka przed żywiołem (bierna oznaczałaby przeczekanie na przystanku) była znakomitą taktyką. Symbolicznym jest fakt, że dzieje się to w Willendorfie, tym samym gdzie znaleziono słynną paleollityczną Wenus.
Wieczorne pejzaże są w dolinie Wachau smakowite. Wstęga Dunaju, strome zbocza gór Ostrong, winnice i ruiny zamków. Jak zwykle gdy robi się romantycznie zapada zmierzch. Wdaję się więc w krótki romans (na jedną noc) z winnicami górującymi ponad uroczym Weisenkirchen. Terasa rzeki jest tu od wieków przedłużona wertykalnie terasami winnic, które wspinają się po stokach. Czynią to zresztą z taką śmiałością, że drogi gospodarcze zapewniają nachylenia rzędu 20%.

Jeszcze w Alpach

Już w Masywie Czeskim, tzn. nad pięknym, sinym Dunajem
Rano mam poważny dylemat, serce chciałoby jechać wzdłuż Anizy do Steyr, obdarowanego przez historię cudownym wrzecionowatym rynkiem, o jeszcze wspanialszej zabudowie. Rozum jednak hamuje te zapędy, wciąż zagraża mi front burzowy i robienie łuku na zachód będzie igraniem z ogniem. Rozum wygrywa (w moim przypadku to zawsze oznacza, że trasa rajdu dobiega końca) i decyduję się jechać do matecznika Józefa Fritzla, potwora z Amstetten. Złośliwcy umieszczają go w trójce najsławniejszych Austriaków, obok Hitlera i Conchity Wurst.
Do Amstetten jadę sobie dalej „Kaiserradwegiem”, ciesząc się Kaiserwetter. Alpy karleją coraz bardziej, aż znikają całkowicie z mojego „dnia codziennego rowerzysty”. Pozostaną jednak do końca dnia widoczne na drugim planie i zdołają nawet o sobie przypomnieć. W Amstetten wyłączam autopilota, dość mam na chwilę tego prowadzenia za rączkę. Na własną więc rękę wydostaję się z Amstetten i okazuje się, że trzeba sporo jeszcze podjechać żeby dotrzeć do nieustającej sielanki doliny Dunaju.
Ależ ta dolina Dunaju jest piękna. Tym odcinkiem akurat jeszcze nie rowerowałem. Cóż za błoga rozkosz. Mijam stacje ładowania rowerów elektrycznych, które w niemieckim narzeczu zwą się swojsko, e-bike’ami. Nie ibajki mnie jednak zajmują, a widoki, nie tylko wzgórzyste naddunajskie landszafty wzbogacone dziedzictwem kulturowym. Nawet pospolite kępy niecierpków i skupiska białodrzewów budzą moje zaciekawienie. Kiedy je ostatnio widziałem? Zachwycają hiperrozbudowane oznakowania rowerowe, denerwują umlautungi, znaczy objazdy. Co chwilę coś remontują i od razu mnie straszą napisy: „Achtung”, „Umlautung” itp. czułe słówka.
Nad pięknym, sinym Dunajem (bo modry to on nie jest, w czym duża zasługa ostatnich dni) czas mija mi na podziwianiu i przyglądaniu się setkom rowerzystów.
W tej pięknej historii nadchodzi wreszcie czas dla bohatera drugiego planu, dla Alp. Mściwe to góry i pamiętliwe, pozazdrościły mi chwil szczęścia nad Dunajem i właśnie od Alp nadciąga, długo nad nimi tężejący, front burzowy. Dościga mnie już za Melkiem, tak bym nie mógł w statystykach zaliczyć tego dnia do bezdeszczowych. Na szczęście żywioł po kilkudziesięciu minutach ustaje i okazuje się że moja czynna ucieczka przed żywiołem (bierna oznaczałaby przeczekanie na przystanku) była znakomitą taktyką. Symbolicznym jest fakt, że dzieje się to w Willendorfie, tym samym gdzie znaleziono słynną paleollityczną Wenus.
Wieczorne pejzaże są w dolinie Wachau smakowite. Wstęga Dunaju, strome zbocza gór Ostrong, winnice i ruiny zamków. Jak zwykle gdy robi się romantycznie zapada zmierzch. Wdaję się więc w krótki romans (na jedną noc) z winnicami górującymi ponad uroczym Weisenkirchen. Terasa rzeki jest tu od wieków przedłużona wertykalnie terasami winnic, które wspinają się po stokach. Czynią to zresztą z taką śmiałością, że drogi gospodarcze zapewniają nachylenia rzędu 20%.

Jeszcze w Alpach

Już w Masywie Czeskim, tzn. nad pięknym, sinym Dunajem
Dystans117.92 km Czas07:40 Vśrednia15.38 km/h Podjazdy1315 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 41: Dzień awarii
Kolejna deszczowa noc musiała dać popalić kablom z mojego licznika, bo od rana szwankuje. Moją uwagę zwracają jednak zabudowania austriackich wiosek. Trasa rowerowa nieraz przebiega niemal przez kuchnie gospodarstw, podziwiam ich zaplecza gospodarcze. Ta pedantyczna czystość robi niesamowite wrażenie, wydaje się być wyobrażeniem. Mnie jest wilgotno i niewygodnie pod tymi warstwami deszczochronnymi, spod kapucy podziwiam jednak kolejne wymuskane podwórza, drogie sprzęty rolnicze i pelargonie w oknach. W co trzecim gospodarstwie dominantą jest wielki krucyfiks. Często umieszczane są w specjalnej niszy, na ścianie frontowej lub bocznej, ale nigdy nie są małe, jak u nas. Są tak samo zamożne jak zabudowania którym patronują.
W wiosce Oblarn przejeżdżam obok parafialnej toalety. Wstrzymuję konie, czas się przebrać i skorzystać z dobrodziejstw austriackiego katolicyzmu. To co zastaje w środku mnie onieśmiela. Zainstalowane czujniki ruchu, nieskazitelna czystość, zawstydzająca jakość wyposażenia. Wszystko gratis.
Korzystam wciąż z systemu austriackich tras rowerowych. Przyzwyczaiłem się do tego, że szlak raz po raz wiedzie mnie na manowce dziwnych podjazdów. Mógłbym je ominąć jadąc z samochodami główną drogą, ale zasmakowałem już w zwiedzaniu austriackich podwórek. Gwoli ścisłości są to styryjskie podwórka a styryjskie trasy rowerowe znacznie odstają infrastrukturą od tych salzburskich i tyrolskich. Wiaty i ogródki rowerzystów zniknęły całkowicie. Trudniej jest o wodopój i miejsce odpoczynku. Takie są konsekwencje tego mojego upartego Drang nach Osten. Po cykadach i doskwierającym słońcu zostały tylko mgliste wspomnienia. Aktualnie cieszą mnie rozstępy w poszyciu ołowianych chmur, które wciąż jeszcze trwają na nieboskłonie. Tęsknie za słońcem niemal tak mocno, jak w poprzednich tygodniach jazdy tęskniłem za zachmurzeniem. Za deszczem nigdy nie tęsknię, jazda rowerem w deszczu to nic przyjemnego.
Za Liezen mogłem jechać kolejnym przełomem, tym razem rzeki Anizy. Miałem jednak fatalne wspomnienia z tego przejazdu, o mało nie spadłem tu w przepaść w 2016 r. Nie chciałem też powtarzać przejazdu, wybrałem więc inny wariant. Po przejeździe przez przełęcz Buchauer Sattel dotarłem do ostatniej atrakcji dnia – miasteczka Sankt Gallen. Nazwę otrzymało oczywiście na cześć św. Gawła (Galla) i zgodnie z moja intuicją miało w herbie niedźwiedzia. Tenże legendarny niedźwiedź znajduje się także – w formie rzeźby – na rynku miasteczka. Uzupełniam tu, w ostatnim styryjskim miasteczku na mojej trasie, zapasy wody i jadę dalej na północ, do Górnej Austrii. Rozbijam się w pobliżu Kleinreifling, nad najdłuższą (wewnętrzną) rzeką Austrii, Anizą (Enns).

Chmurno, wilgotno, ale zabudowa zachwyca

Nic mi więcej nie potrzeba, oprócz błękitnego nieba...
Kolejna deszczowa noc musiała dać popalić kablom z mojego licznika, bo od rana szwankuje. Moją uwagę zwracają jednak zabudowania austriackich wiosek. Trasa rowerowa nieraz przebiega niemal przez kuchnie gospodarstw, podziwiam ich zaplecza gospodarcze. Ta pedantyczna czystość robi niesamowite wrażenie, wydaje się być wyobrażeniem. Mnie jest wilgotno i niewygodnie pod tymi warstwami deszczochronnymi, spod kapucy podziwiam jednak kolejne wymuskane podwórza, drogie sprzęty rolnicze i pelargonie w oknach. W co trzecim gospodarstwie dominantą jest wielki krucyfiks. Często umieszczane są w specjalnej niszy, na ścianie frontowej lub bocznej, ale nigdy nie są małe, jak u nas. Są tak samo zamożne jak zabudowania którym patronują.
W wiosce Oblarn przejeżdżam obok parafialnej toalety. Wstrzymuję konie, czas się przebrać i skorzystać z dobrodziejstw austriackiego katolicyzmu. To co zastaje w środku mnie onieśmiela. Zainstalowane czujniki ruchu, nieskazitelna czystość, zawstydzająca jakość wyposażenia. Wszystko gratis.
Korzystam wciąż z systemu austriackich tras rowerowych. Przyzwyczaiłem się do tego, że szlak raz po raz wiedzie mnie na manowce dziwnych podjazdów. Mógłbym je ominąć jadąc z samochodami główną drogą, ale zasmakowałem już w zwiedzaniu austriackich podwórek. Gwoli ścisłości są to styryjskie podwórka a styryjskie trasy rowerowe znacznie odstają infrastrukturą od tych salzburskich i tyrolskich. Wiaty i ogródki rowerzystów zniknęły całkowicie. Trudniej jest o wodopój i miejsce odpoczynku. Takie są konsekwencje tego mojego upartego Drang nach Osten. Po cykadach i doskwierającym słońcu zostały tylko mgliste wspomnienia. Aktualnie cieszą mnie rozstępy w poszyciu ołowianych chmur, które wciąż jeszcze trwają na nieboskłonie. Tęsknie za słońcem niemal tak mocno, jak w poprzednich tygodniach jazdy tęskniłem za zachmurzeniem. Za deszczem nigdy nie tęsknię, jazda rowerem w deszczu to nic przyjemnego.
Za Liezen mogłem jechać kolejnym przełomem, tym razem rzeki Anizy. Miałem jednak fatalne wspomnienia z tego przejazdu, o mało nie spadłem tu w przepaść w 2016 r. Nie chciałem też powtarzać przejazdu, wybrałem więc inny wariant. Po przejeździe przez przełęcz Buchauer Sattel dotarłem do ostatniej atrakcji dnia – miasteczka Sankt Gallen. Nazwę otrzymało oczywiście na cześć św. Gawła (Galla) i zgodnie z moja intuicją miało w herbie niedźwiedzia. Tenże legendarny niedźwiedź znajduje się także – w formie rzeźby – na rynku miasteczka. Uzupełniam tu, w ostatnim styryjskim miasteczku na mojej trasie, zapasy wody i jadę dalej na północ, do Górnej Austrii. Rozbijam się w pobliżu Kleinreifling, nad najdłuższą (wewnętrzną) rzeką Austrii, Anizą (Enns).

Chmurno, wilgotno, ale zabudowa zachwyca

Nic mi więcej nie potrzeba, oprócz błękitnego nieba...
Dystans134.73 km Czas09:11 Vśrednia14.67 km/h Podjazdy2083 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 40: W cieniu Wysokiego Króla
Jubileuszowy czterdziesty dzień wyprawy upływał mi pod znakiem wilgoci, zimna i beznadziei. Moją sytuację poprawiał kapitalny system tras rowerowych. Były tu wiaty, szczegółowe rozpiski kierunków i odległości, wszystkie drogowskazy sponsorowane były przez SalzburgMilch, trzeciego co do wielkości producenta nabiału w Austrii. Wcześniej, w Tyrolu, rolę mecenasa spełniał Spar, zdołałem mu się nawet za to odwdzięczyć.
Widząc pogodową rozpacz, padający już ponad dobę deszcz podjąłem szaloną, ale niezwykle trafną decyzję by jechać Hochkönigstraße. Uznałem, że zmoknę niezależnie gdzie pojadę, a tutaj przynajmniej się rozgrzeję. Rozgrzałem się w istocie przednio, nachylenia przy podjeździe na Filzensattel (1291) i Dientner Sattel (1342) były niczego sobie. Jakby tego było mało przy zjeździe do Muhlbach am Hochkonig złapałem gumę. Powód był znowu ten sam – uszkodzenie dętki przy wentylku. Użyłem tym samym drugiej zapasowej dętki a trzeciej nie miałem. Zrobiło mi się jeszcze cieplej niż na podjeździe. Francuska opona słabo współpracowała z moimi dętkami.
W Bischofshofen postanowiłem zrobić rowerowe zakupy i pocałowałem klamkę. Znalazłem tu dwa sklepy, oba zamknięte. Pozostało mi liczyć na cud „sklepu rowerowego” w mniej znanych miasteczkach na dalszej trasie. Tym cudownym miejscem okazało się rowerowe miasto, czyli Radstadt. Popularność rowerów trekkingowych w Austrii była dla mnie wybawieniem. Bez problemu nabyłem aż trzy (na wszelki wypadek) dętki. Na rynku funkcjonowało coś takiego jak publiczna rozdzielka do ładowania sprzętów elektronicznych. Wystarczyło podłączyć kabel USB. W jakże miłym mojemu sercu Radstadt wydarzył się też jeszcze jeden cud – przestało padać. Niestety cud miał wymiar lokalny, po kilkudziesięciu minutach znowu mnie zalewało.
Ze znalezieniem kolejnego miejsca na dziki biwak miałem znowu problemy. Tym razem, siłą inercji, jechałem nawet po zmierzchu. Tuż przed zmierzchem przestało bowiem padać i zrzuciwszy dodatkowe, mokre warstwy poczułem znów chęć jazdy. Ewidentnie wyrwałem się z cienia Wysokiego Króla.
Nocleg znalazłem na łące, za parawanem z drzew, osłaniającym od drogi. Grunt był tak nasiąknięty wodą, że przemoczyłem ponownie buty. Było jednak warto, bo spałem na równej, miękkiej nawierzchni. Jej wilgotność mi nie przeszkadzała, mokre było przecież wszystko. W tych momentach ciepła zupka prosto z kuchenki jest na wagę złota, a suchy śpiwór przywraca poczucie człowieczeństwa.

U podnóża Hochkönig, czyli w Alpach Bawarskich

Nieboszczka Austria wiecznie żywa
Jubileuszowy czterdziesty dzień wyprawy upływał mi pod znakiem wilgoci, zimna i beznadziei. Moją sytuację poprawiał kapitalny system tras rowerowych. Były tu wiaty, szczegółowe rozpiski kierunków i odległości, wszystkie drogowskazy sponsorowane były przez SalzburgMilch, trzeciego co do wielkości producenta nabiału w Austrii. Wcześniej, w Tyrolu, rolę mecenasa spełniał Spar, zdołałem mu się nawet za to odwdzięczyć.
Widząc pogodową rozpacz, padający już ponad dobę deszcz podjąłem szaloną, ale niezwykle trafną decyzję by jechać Hochkönigstraße. Uznałem, że zmoknę niezależnie gdzie pojadę, a tutaj przynajmniej się rozgrzeję. Rozgrzałem się w istocie przednio, nachylenia przy podjeździe na Filzensattel (1291) i Dientner Sattel (1342) były niczego sobie. Jakby tego było mało przy zjeździe do Muhlbach am Hochkonig złapałem gumę. Powód był znowu ten sam – uszkodzenie dętki przy wentylku. Użyłem tym samym drugiej zapasowej dętki a trzeciej nie miałem. Zrobiło mi się jeszcze cieplej niż na podjeździe. Francuska opona słabo współpracowała z moimi dętkami.
W Bischofshofen postanowiłem zrobić rowerowe zakupy i pocałowałem klamkę. Znalazłem tu dwa sklepy, oba zamknięte. Pozostało mi liczyć na cud „sklepu rowerowego” w mniej znanych miasteczkach na dalszej trasie. Tym cudownym miejscem okazało się rowerowe miasto, czyli Radstadt. Popularność rowerów trekkingowych w Austrii była dla mnie wybawieniem. Bez problemu nabyłem aż trzy (na wszelki wypadek) dętki. Na rynku funkcjonowało coś takiego jak publiczna rozdzielka do ładowania sprzętów elektronicznych. Wystarczyło podłączyć kabel USB. W jakże miłym mojemu sercu Radstadt wydarzył się też jeszcze jeden cud – przestało padać. Niestety cud miał wymiar lokalny, po kilkudziesięciu minutach znowu mnie zalewało.
Ze znalezieniem kolejnego miejsca na dziki biwak miałem znowu problemy. Tym razem, siłą inercji, jechałem nawet po zmierzchu. Tuż przed zmierzchem przestało bowiem padać i zrzuciwszy dodatkowe, mokre warstwy poczułem znów chęć jazdy. Ewidentnie wyrwałem się z cienia Wysokiego Króla.
Nocleg znalazłem na łące, za parawanem z drzew, osłaniającym od drogi. Grunt był tak nasiąknięty wodą, że przemoczyłem ponownie buty. Było jednak warto, bo spałem na równej, miękkiej nawierzchni. Jej wilgotność mi nie przeszkadzała, mokre było przecież wszystko. W tych momentach ciepła zupka prosto z kuchenki jest na wagę złota, a suchy śpiwór przywraca poczucie człowieczeństwa.

U podnóża Hochkönig, czyli w Alpach Bawarskich

Nieboszczka Austria wiecznie żywa
Dystans108.37 km Czas07:05 Vśrednia15.30 km/h Podjazdy1392 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 39: Sztorm po austriacku
W nocy mocno padało, nad ranem witają mnie ciemne, niskie chmury. Pierwszym miejscem w którym się zatrzymuję jest malowniczo położony nad Innem Rattenberg – najmniejsze miasto Austrii. Następny postój, tym razem aprowizacyjny, miałem w Wörgl. Gdy ruszałem spod sklepu już kropiło. Deszcz męczył mnie do końca dnia. Gdy siła deszczu rosła i przechodził w alpejską ulewę, ukrywałem się razem z austriackimi rowerzystami pod dachami stodół. Tutaj muszę zauważyć, że byli świetnie przygotowani na deszcz, dysponowali kwaterami w gasthofach i mogli bardziej nonszalancko podchodzić do żywiołu. Ja wiedziałem, że gdy przemoczy mi buty, będę jechał kilka dni w kompletnie mokrych. Temperatura zrobiła się zaś austriacko-alpejska, czyli marzły dłonie i jechałem w dwóch długich rękawach.
W deszczu przeprawiałem się przez St.Johann in Tirol oraz kolejne dziwne podjazdy na trasie rowerowej. Od St. Johann nie opuszczałem w zasadzie tras rowerowych. Było mi wystarczająco źle w tych mokrych łachach, za towarzystwem blachosmrodów nie tęskniłem. Szlak rowerowy opuściłem dopiero przed Weissbach bei Lofer, przekraczając rzekę Saalach. To były pierwsze kilometry poza Tyrolem, znajdowałem się już w kraju salzburskim. Miałem sprytny plan dostania się od strony lasu do kempingu, na którym w 2016 r. sporo zapłaciłem za pobyt, a który miał otwarte, niestrzeżone wejścia od strony leśnego duktu. Nie doceniłem przebiegłości właścicieli „Ferienwiese”. Na jakieś 500 metrów przed kempingiem wygodny leśny dukt był zwyczajnie przeryty fosą i zagrodzony szlabanem i ogrodzeniem z drutu. Sprytny dwa razy traci, nie było sensu wracać w deszczu i o zmierzchu leśną drogą. Rozbiłem się zatem tuż nad brzegiem rzeki Saalach, bo tylko w tym miejscu byłem niewidoczny.
Dopiero gdy wygodnie ułożyłem się do snu, skojarzyłem że jestem kilka metrów od rzeki. Skarpa miała ze 4 metry wysokości, ale dla alpejskiej rzeki przy intensywnych opadach nie ma rzeczy niemożliwych… Mój niepokój nie był bezpodstawny, padało nieustannie, coraz intensywniej. Padało całą noc i nad ranem, gdy wyskoczyłem z namiotu by sprawdzić stan rzeki, dalej padało. Poziom wody wzrósł na szczęście nieznacznie. Nie zalało mi namiotu od dołu, zalało natomiast po raz kolejny od góry. Tym razem nie pomogła nawet przygotowana zawczasu warstwa ochronna, osłaniającą skrzyżowanie stelaża. Patent okazał się skuteczny, dopiero po kolejnym wzmocnieniu, gdy pozbyłem już z namiotu wszystkich reklamówek. Tradycyjnie, Alpy próbowały mnie utopić we własnym namiocie w okolicy trzeciej w nocy. Tym razem było jednak przenikliwie zimno, to już nie były okolice Maggiore, od sławetnego lania upłynęły ledwie 4 dni. Coś we mnie pękło, zatęskniłem za domem.

Gdzieś w Tyrolu

Lało momentami straszliwie
W nocy mocno padało, nad ranem witają mnie ciemne, niskie chmury. Pierwszym miejscem w którym się zatrzymuję jest malowniczo położony nad Innem Rattenberg – najmniejsze miasto Austrii. Następny postój, tym razem aprowizacyjny, miałem w Wörgl. Gdy ruszałem spod sklepu już kropiło. Deszcz męczył mnie do końca dnia. Gdy siła deszczu rosła i przechodził w alpejską ulewę, ukrywałem się razem z austriackimi rowerzystami pod dachami stodół. Tutaj muszę zauważyć, że byli świetnie przygotowani na deszcz, dysponowali kwaterami w gasthofach i mogli bardziej nonszalancko podchodzić do żywiołu. Ja wiedziałem, że gdy przemoczy mi buty, będę jechał kilka dni w kompletnie mokrych. Temperatura zrobiła się zaś austriacko-alpejska, czyli marzły dłonie i jechałem w dwóch długich rękawach.
W deszczu przeprawiałem się przez St.Johann in Tirol oraz kolejne dziwne podjazdy na trasie rowerowej. Od St. Johann nie opuszczałem w zasadzie tras rowerowych. Było mi wystarczająco źle w tych mokrych łachach, za towarzystwem blachosmrodów nie tęskniłem. Szlak rowerowy opuściłem dopiero przed Weissbach bei Lofer, przekraczając rzekę Saalach. To były pierwsze kilometry poza Tyrolem, znajdowałem się już w kraju salzburskim. Miałem sprytny plan dostania się od strony lasu do kempingu, na którym w 2016 r. sporo zapłaciłem za pobyt, a który miał otwarte, niestrzeżone wejścia od strony leśnego duktu. Nie doceniłem przebiegłości właścicieli „Ferienwiese”. Na jakieś 500 metrów przed kempingiem wygodny leśny dukt był zwyczajnie przeryty fosą i zagrodzony szlabanem i ogrodzeniem z drutu. Sprytny dwa razy traci, nie było sensu wracać w deszczu i o zmierzchu leśną drogą. Rozbiłem się zatem tuż nad brzegiem rzeki Saalach, bo tylko w tym miejscu byłem niewidoczny.
Dopiero gdy wygodnie ułożyłem się do snu, skojarzyłem że jestem kilka metrów od rzeki. Skarpa miała ze 4 metry wysokości, ale dla alpejskiej rzeki przy intensywnych opadach nie ma rzeczy niemożliwych… Mój niepokój nie był bezpodstawny, padało nieustannie, coraz intensywniej. Padało całą noc i nad ranem, gdy wyskoczyłem z namiotu by sprawdzić stan rzeki, dalej padało. Poziom wody wzrósł na szczęście nieznacznie. Nie zalało mi namiotu od dołu, zalało natomiast po raz kolejny od góry. Tym razem nie pomogła nawet przygotowana zawczasu warstwa ochronna, osłaniającą skrzyżowanie stelaża. Patent okazał się skuteczny, dopiero po kolejnym wzmocnieniu, gdy pozbyłem już z namiotu wszystkich reklamówek. Tradycyjnie, Alpy próbowały mnie utopić we własnym namiocie w okolicy trzeciej w nocy. Tym razem było jednak przenikliwie zimno, to już nie były okolice Maggiore, od sławetnego lania upłynęły ledwie 4 dni. Coś we mnie pękło, zatęskniłem za domem.

Gdzieś w Tyrolu

Lało momentami straszliwie
Dystans170.22 km Czas09:16 Vśrednia18.37 km/h Podjazdy1337 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 38: Zjazd na tyrolce
O poranku nie buszuję już po hotelu, nie jestem szabrownikiem, nie szukałem w nim suwenirów tylko dachu nad głową. Jadę dalej drogą, której powstanie przyczyniło się do narodzin „mojego” hotelu. Od Pfunds trafiam znowu na drogę rowerową (nie nazywam jej ścieżką, bo to określenie uwłaczające). Jak przystało na austriacki szlak rowerowy, frekwencja jest duża, interwały także. Spora część użytkowników korzysta z rowerów elektrycznych. Są to osoby starsze lub wyposażone we wspomaganie partnerki analogowych rowerzystów. Ten system mnie frapuje, jest całkiem racjonalny. Samiec jedzie na tradycyjnym rowerze, ma najprawdziwszy trening, nie musi też czekać na samiczkę, która nadąża za nim bez problemu, dzięki akumulatorowi.
Jedno wrażenie się w Austrii nie zmienia, ilekroć tu jestem: to ludzie aktywni. Tu każdy jeździ na rowerze, nartach, każdy biega lub chodzi po górach. To kultura powszechnej aktywności fizycznej. Bardzo zdrowa mentalność. U nas dominuje model amerykański: albo jesteś sportowcem-wyczynowcem nastawionym na maratony, albo nawet do toalety jeździsz samochodem. Normalsi są w mniejszości, w Austrii jest dokładnie na odwrót. Niespełnieni sportowcy są w mniejszości, dominują zwyczajni amatorzy spędzania czasu na wolnym powietrzu. Austriaccy rowerzyści mają też wspaniałą cechę: jeżdżą z sakwami. Nagle staję się jednym z wielu. Do Alp byłem rowerzystą-dziwadłem, teraz, na austriackich szlakach rowerowych jestem jednym z wielu. Wielu ma większe sakwy ode mnie, choć ewidentnie jadą na jakieś krótsze wypady. Dróg rowerowych nie blokują też piesi – ordnung must sein!
Austria wita mnie więc ciepło, dosłownie i w przenośni. Znowu robi się straszny zaduch, to wróży jak najgorzej. Bańka znowu pęknie a zawartość wyleje mi się na głowę. Póki co cieszę się zwiedzaniem Innsbrucku. To kolorowa stolica Tyrolu. Tego Tyrolu, który pieczołowicie dba o własne tradycje i obyczaje. Po obu stronach granicy. To w granicach miasta znajduje się Bergisel/Berg Isel, u podnóża której rozegrały się trzy krwawe bitwy w czasach napoleońskich. Tyrolczycy walczyli o swoje niebywale odważnie, zawstydzając tym cesarza Austrii. Na czele buntu stał zwykły handlarz bydłem, Andreas Hofer. Dał się pokonać najlepszej armii ówczesnej Europy dopiero w trzeciej bitwie. Prawdziwy góral!
W mieście oddalam się od tras rowerowych, szwędam po centrum. Gdy nadchodzi czas odwrotu, szukam jednak ponownie możliwości jazdy jakimś wyznaczonym rowerowym szlakiem. To bardzo wygodne. Szczególnie w tym zaduchu doceniam brak towarzystwa samochodów. Jadę w tak dobrym tempie, że aż wzbudzam uznanie Austriaków. To miłe, ja jednak nie walczę o rekordy, szykuję się na załamanie pogody i chcę ujechać jak najdalej, dopóki nie leje. Droga rowerowa raz na jakiś czas przekracza rzekę Inn. Robi to z fantazją, po ciekawych mostach, niejednokrotnie wybudowanych tylko dla rowerzystów. Nic dziwnego, że jadę dopóki słońce nie znika za górami.
Rozbijam się nad rzeka Inn, jakżeby inaczej...

Trasa rowerowa Landeck-Innsbruck

Innsbruck
O poranku nie buszuję już po hotelu, nie jestem szabrownikiem, nie szukałem w nim suwenirów tylko dachu nad głową. Jadę dalej drogą, której powstanie przyczyniło się do narodzin „mojego” hotelu. Od Pfunds trafiam znowu na drogę rowerową (nie nazywam jej ścieżką, bo to określenie uwłaczające). Jak przystało na austriacki szlak rowerowy, frekwencja jest duża, interwały także. Spora część użytkowników korzysta z rowerów elektrycznych. Są to osoby starsze lub wyposażone we wspomaganie partnerki analogowych rowerzystów. Ten system mnie frapuje, jest całkiem racjonalny. Samiec jedzie na tradycyjnym rowerze, ma najprawdziwszy trening, nie musi też czekać na samiczkę, która nadąża za nim bez problemu, dzięki akumulatorowi.
Jedno wrażenie się w Austrii nie zmienia, ilekroć tu jestem: to ludzie aktywni. Tu każdy jeździ na rowerze, nartach, każdy biega lub chodzi po górach. To kultura powszechnej aktywności fizycznej. Bardzo zdrowa mentalność. U nas dominuje model amerykański: albo jesteś sportowcem-wyczynowcem nastawionym na maratony, albo nawet do toalety jeździsz samochodem. Normalsi są w mniejszości, w Austrii jest dokładnie na odwrót. Niespełnieni sportowcy są w mniejszości, dominują zwyczajni amatorzy spędzania czasu na wolnym powietrzu. Austriaccy rowerzyści mają też wspaniałą cechę: jeżdżą z sakwami. Nagle staję się jednym z wielu. Do Alp byłem rowerzystą-dziwadłem, teraz, na austriackich szlakach rowerowych jestem jednym z wielu. Wielu ma większe sakwy ode mnie, choć ewidentnie jadą na jakieś krótsze wypady. Dróg rowerowych nie blokują też piesi – ordnung must sein!
Austria wita mnie więc ciepło, dosłownie i w przenośni. Znowu robi się straszny zaduch, to wróży jak najgorzej. Bańka znowu pęknie a zawartość wyleje mi się na głowę. Póki co cieszę się zwiedzaniem Innsbrucku. To kolorowa stolica Tyrolu. Tego Tyrolu, który pieczołowicie dba o własne tradycje i obyczaje. Po obu stronach granicy. To w granicach miasta znajduje się Bergisel/Berg Isel, u podnóża której rozegrały się trzy krwawe bitwy w czasach napoleońskich. Tyrolczycy walczyli o swoje niebywale odważnie, zawstydzając tym cesarza Austrii. Na czele buntu stał zwykły handlarz bydłem, Andreas Hofer. Dał się pokonać najlepszej armii ówczesnej Europy dopiero w trzeciej bitwie. Prawdziwy góral!
W mieście oddalam się od tras rowerowych, szwędam po centrum. Gdy nadchodzi czas odwrotu, szukam jednak ponownie możliwości jazdy jakimś wyznaczonym rowerowym szlakiem. To bardzo wygodne. Szczególnie w tym zaduchu doceniam brak towarzystwa samochodów. Jadę w tak dobrym tempie, że aż wzbudzam uznanie Austriaków. To miłe, ja jednak nie walczę o rekordy, szykuję się na załamanie pogody i chcę ujechać jak najdalej, dopóki nie leje. Droga rowerowa raz na jakiś czas przekracza rzekę Inn. Robi to z fantazją, po ciekawych mostach, niejednokrotnie wybudowanych tylko dla rowerzystów. Nic dziwnego, że jadę dopóki słońce nie znika za górami.
Rozbijam się nad rzeka Inn, jakżeby inaczej...

Trasa rowerowa Landeck-Innsbruck

Innsbruck
Dystans135.41 km Czas08:00 Vśrednia16.93 km/h VMAX58.33 km/h Podjazdy2136 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 37: Trzy kraje alpejskie
Rano tropik jest całkiem przemoczony, stąpam po grząskim, bagnistym gruncie. W nocy nie padało, to wytrąca się poopadowa wilgoć sprzed dwóch dni. Wilgoć z czasów przesławnego lania, które zatrzymało mnie w rajskiej pułapce jeziora Maggiore. Taką mam przynajmniej teorię. Po raz kolejny w życiu docieram rowerem do St. Moritz. Pewien czas jadę szwajcarskimi drogami rowerowymi, ale za Samedan wjeżdżam na zwykłą drogę. Ruch jest niewielki, a droga mniej kluczy w dolinie, innymi słowy zyskuję na czasie przejazdu.
Gryzonia jest mi bliska, spędziłem tu wiele pięknych chwil, na rowerze i na szlakach, nawet na bezdrożach. Ominąłem jednak wówczas przełęcz Ofenpass, przyciągał mnie masyw Berniny i gryzońskie szczyty. Teraz zmierzam do Val Mustair i Tyrolu Południowego. Pociąga mnie ten zapach autentyzmu. Zabudowa Santa Maria Val Mustair, klasztor benedyktyński w Mustair, zabudowa mijanych przeze mnie południowotyrolskich wiosek (Laatsch, Burgeis) – to wszystko pomniki historii. W Laatsch czułem się jakbym cofnął się w czasie. Trwał jakiś jarmark, wielu ludzi przyszło w strojach ludowych, pachniało sianem i piwem. Brakowało tylko urzędników w uniformach CK monarchii i musiałbym się uszczypnąć.
Przez te zakonserwowane habsburskie wsie przejeżdżałem, trzymając się ściśle przebiegu trasy rowerowej oznaczonej numerem 2. Doprowadziła mnie ona – inna sprawa, że przez liczne ścianki o nachyleniach około 20% - aż do granicy włosko-austriackiej. Dopiero od granicy jechałem znowu zwykłą drogą. Poszukiwania noclegu zakończyły się tym razem w sposób nietuzinkowy. Spałem na dziedzińcu opuszczonego XIX-wiecznego hotelu, już w granicach Austrii, 200 metrów od szwajcarskiej granicy. Obiekt był niestety rozszabrowany, zwiedziłem częściowo jego wnętrza. Na dole, w dawnej sali balowej, o ciekawym sklepieniu z podtrzymującym filarem, walały się sterty rupieci i wszystko to co nie przedstawiało dla złodziei większej wartości. Do sali przylegała kuchnia, z zachowanymi częściowo starymi sprzętami. Pokoje dla gości były natomiast rozszabrowane do zera. Podobnie wyglądało to w drugim segmencie, czysto hotelowym. To tylko kwesta czasu aż budynki hotelowe (bo jest ich kilka, to cały kompleks!) runą. Spieszmy się kochać hotele, tak szybko znikają!

Poranek nad Silsersee, Szwajcaria

Lago di Resia/Reschensee, Włochy
Rano tropik jest całkiem przemoczony, stąpam po grząskim, bagnistym gruncie. W nocy nie padało, to wytrąca się poopadowa wilgoć sprzed dwóch dni. Wilgoć z czasów przesławnego lania, które zatrzymało mnie w rajskiej pułapce jeziora Maggiore. Taką mam przynajmniej teorię. Po raz kolejny w życiu docieram rowerem do St. Moritz. Pewien czas jadę szwajcarskimi drogami rowerowymi, ale za Samedan wjeżdżam na zwykłą drogę. Ruch jest niewielki, a droga mniej kluczy w dolinie, innymi słowy zyskuję na czasie przejazdu.
Gryzonia jest mi bliska, spędziłem tu wiele pięknych chwil, na rowerze i na szlakach, nawet na bezdrożach. Ominąłem jednak wówczas przełęcz Ofenpass, przyciągał mnie masyw Berniny i gryzońskie szczyty. Teraz zmierzam do Val Mustair i Tyrolu Południowego. Pociąga mnie ten zapach autentyzmu. Zabudowa Santa Maria Val Mustair, klasztor benedyktyński w Mustair, zabudowa mijanych przeze mnie południowotyrolskich wiosek (Laatsch, Burgeis) – to wszystko pomniki historii. W Laatsch czułem się jakbym cofnął się w czasie. Trwał jakiś jarmark, wielu ludzi przyszło w strojach ludowych, pachniało sianem i piwem. Brakowało tylko urzędników w uniformach CK monarchii i musiałbym się uszczypnąć.
Przez te zakonserwowane habsburskie wsie przejeżdżałem, trzymając się ściśle przebiegu trasy rowerowej oznaczonej numerem 2. Doprowadziła mnie ona – inna sprawa, że przez liczne ścianki o nachyleniach około 20% - aż do granicy włosko-austriackiej. Dopiero od granicy jechałem znowu zwykłą drogą. Poszukiwania noclegu zakończyły się tym razem w sposób nietuzinkowy. Spałem na dziedzińcu opuszczonego XIX-wiecznego hotelu, już w granicach Austrii, 200 metrów od szwajcarskiej granicy. Obiekt był niestety rozszabrowany, zwiedziłem częściowo jego wnętrza. Na dole, w dawnej sali balowej, o ciekawym sklepieniu z podtrzymującym filarem, walały się sterty rupieci i wszystko to co nie przedstawiało dla złodziei większej wartości. Do sali przylegała kuchnia, z zachowanymi częściowo starymi sprzętami. Pokoje dla gości były natomiast rozszabrowane do zera. Podobnie wyglądało to w drugim segmencie, czysto hotelowym. To tylko kwesta czasu aż budynki hotelowe (bo jest ich kilka, to cały kompleks!) runą. Spieszmy się kochać hotele, tak szybko znikają!

Poranek nad Silsersee, Szwajcaria

Lago di Resia/Reschensee, Włochy
Dystans111.73 km Czas08:34 Vśrednia13.04 km/h Podjazdy3190 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 36: Guten Morgen
Utknięcie nad jeziorem Maggiore podziałało na mnie jak katharsis. Odświeżyło mi formę, dodało wigoru. Rankiem raźno ruszyłem dalej, dalej w górę. Było przyjemnie chłodno, na drodze żywego ducha: tylko ja, cisza, czyste niebo i Alpy. Ta cisza okazała się być zwodnicza, bo w krótkim odstępie czasu minęły mnie dwie pary staruszków, jadąc na rowerach pod górkę. To że były to rowery elektryczne, było mało pocieszające, albowiem drugi tandem składał się z zasuszonych 80-latków… Przez chwile pomyślałem, że następni będą staruszkowie na elektrycznych balkonikach, albo łóżkach szpitalnych z kroplówkami…Wziąłem się w garść i tę drugą parę zdołałem dogonić i wyprzedzić. Zrobiłem nawet sporą przewagę nad nimi. Co za upadek: cieszyć się z pokonania 80-latków na podjeździe… O tempora, o mores!
W przeciwieństwie do podjazdu, zjazd był nieciekawy pejzażowo i krótki. Przejazd przez dolinę Hinterrhein nie zaliczał się zaś do szczególnie urokliwych. Moja poczciwa stara droga musiała co chwilę ustępować w wąskiej dolinie miejsca szwajcarskiej „13”. Jeszcze przed Splugen zrobiłem sobie przerwę śniadaniową. Na zjeździe z San Bernardino przeżyłem zaś prawdziwy szok słuchowy: usłyszałem od pewnej pani „Guten Morgen”. To było jak uderzenie obuchem – a więc stało się – dotarłem w te germańskie Alpen. Koniec sielanki, odtąd krowy będą skrupulatnie wypastowane, łąki wygrabione a pelargonie w doniczkach…
W zasadzie nie przeszkadza mi to. Odmiana się przyda, poza tym lubię brzmienie niemieckiego. Ich bin Oberschlesier.
Niestety podjazd na Passo della Spluga nie ma nic wspólnego z idyllą. Ruch jest duży, nachylenie spore, serpentyny jedna na drugiej. Pną się w górę niemal pionowo, jedna wstęga nad drugą. Auta wjeżdżają i zjeżdżają z taką regularnością, że całość wygląda jak makieta z Kolejkowa. Wydaje się, że orbitują wokół góry. Na samym siodle dopada mnie remont drogi. Nie jest tak sielsko jak na Bernardino. Szybko opuszczam przełęcz i mknę w stronę Chiavenny. Gdy nachylenie wzrasta, gdy zaczynam czuć znów wiatr we włosach i chce mi się śpiewać, właśnie wtenczas uaktywnia się prawo Murphy’ego. Łapię gumę w oponie, a właściwie to wygina mi nienaturalnie wentyl w dętce i rozszczelnia jego łączenie z resztą dętki.
Po uporaniu się z awarią, już mniej entuzjastycznie ruszam dalej. Zła passa łatwo nie ustępuje: pojawiają się remonty, ba, dużo gorzej: kładą nowy asfalt. Co chwile napotykam światła, walce, samochody stojące w korkach…
Po drodze mam chwile radości na cudownych w swoim zaplątaniu serpentynach, ale generalnie zaczyna mi doskwierać upał. Podjazd na Maloję jest już walką z upałem, a potem z czasem. Udaje mi się dotrzeć na kemping "Plan Curtinac" w momencie, gdy osiada wieczorna mgła. To mój trzeci i ostatni kemping na trasie. Oczywiście - tak jak na pozostałych - mój pobyt nie zostaje zalegalizowany. RODO, RODO über alles!
Dzień jest coraz krótszy. Jest już 9 sierpnia i 36 dzień podróży, ostatni z morderczym przewyższeniem. Następnymi celami wyprawy są Val Mustair i dolina Innu. Docieram znów w znane okolice (Gryzonia), ale postaram się jechać taką trasą by odwiedzić nowe miejsca. No i nie byłem jeszcze w Innsbrucku, wypada nadrobić zaległości.

Zjazd z Passo della Spluga w stronę Chiavenny

Ostatnie chwile jasności - podjazd na Maloję, trzecią przełęcz dnia. Tutaj był wyczekiwany alpejski klimacik, zbliżał się zachód: "hen w dolinach, gaśnie płomień róż, opada mgła".
Utknięcie nad jeziorem Maggiore podziałało na mnie jak katharsis. Odświeżyło mi formę, dodało wigoru. Rankiem raźno ruszyłem dalej, dalej w górę. Było przyjemnie chłodno, na drodze żywego ducha: tylko ja, cisza, czyste niebo i Alpy. Ta cisza okazała się być zwodnicza, bo w krótkim odstępie czasu minęły mnie dwie pary staruszków, jadąc na rowerach pod górkę. To że były to rowery elektryczne, było mało pocieszające, albowiem drugi tandem składał się z zasuszonych 80-latków… Przez chwile pomyślałem, że następni będą staruszkowie na elektrycznych balkonikach, albo łóżkach szpitalnych z kroplówkami…Wziąłem się w garść i tę drugą parę zdołałem dogonić i wyprzedzić. Zrobiłem nawet sporą przewagę nad nimi. Co za upadek: cieszyć się z pokonania 80-latków na podjeździe… O tempora, o mores!
W przeciwieństwie do podjazdu, zjazd był nieciekawy pejzażowo i krótki. Przejazd przez dolinę Hinterrhein nie zaliczał się zaś do szczególnie urokliwych. Moja poczciwa stara droga musiała co chwilę ustępować w wąskiej dolinie miejsca szwajcarskiej „13”. Jeszcze przed Splugen zrobiłem sobie przerwę śniadaniową. Na zjeździe z San Bernardino przeżyłem zaś prawdziwy szok słuchowy: usłyszałem od pewnej pani „Guten Morgen”. To było jak uderzenie obuchem – a więc stało się – dotarłem w te germańskie Alpen. Koniec sielanki, odtąd krowy będą skrupulatnie wypastowane, łąki wygrabione a pelargonie w doniczkach…
W zasadzie nie przeszkadza mi to. Odmiana się przyda, poza tym lubię brzmienie niemieckiego. Ich bin Oberschlesier.
Niestety podjazd na Passo della Spluga nie ma nic wspólnego z idyllą. Ruch jest duży, nachylenie spore, serpentyny jedna na drugiej. Pną się w górę niemal pionowo, jedna wstęga nad drugą. Auta wjeżdżają i zjeżdżają z taką regularnością, że całość wygląda jak makieta z Kolejkowa. Wydaje się, że orbitują wokół góry. Na samym siodle dopada mnie remont drogi. Nie jest tak sielsko jak na Bernardino. Szybko opuszczam przełęcz i mknę w stronę Chiavenny. Gdy nachylenie wzrasta, gdy zaczynam czuć znów wiatr we włosach i chce mi się śpiewać, właśnie wtenczas uaktywnia się prawo Murphy’ego. Łapię gumę w oponie, a właściwie to wygina mi nienaturalnie wentyl w dętce i rozszczelnia jego łączenie z resztą dętki.
Po uporaniu się z awarią, już mniej entuzjastycznie ruszam dalej. Zła passa łatwo nie ustępuje: pojawiają się remonty, ba, dużo gorzej: kładą nowy asfalt. Co chwile napotykam światła, walce, samochody stojące w korkach…
Po drodze mam chwile radości na cudownych w swoim zaplątaniu serpentynach, ale generalnie zaczyna mi doskwierać upał. Podjazd na Maloję jest już walką z upałem, a potem z czasem. Udaje mi się dotrzeć na kemping "Plan Curtinac" w momencie, gdy osiada wieczorna mgła. To mój trzeci i ostatni kemping na trasie. Oczywiście - tak jak na pozostałych - mój pobyt nie zostaje zalegalizowany. RODO, RODO über alles!
Dzień jest coraz krótszy. Jest już 9 sierpnia i 36 dzień podróży, ostatni z morderczym przewyższeniem. Następnymi celami wyprawy są Val Mustair i dolina Innu. Docieram znów w znane okolice (Gryzonia), ale postaram się jechać taką trasą by odwiedzić nowe miejsca. No i nie byłem jeszcze w Innsbrucku, wypada nadrobić zaległości.

Zjazd z Passo della Spluga w stronę Chiavenny

Ostatnie chwile jasności - podjazd na Maloję, trzecią przełęcz dnia. Tutaj był wyczekiwany alpejski klimacik, zbliżał się zachód: "hen w dolinach, gaśnie płomień róż, opada mgła".
Dystans131.08 km Czas08:24 Vśrednia15.60 km/h Podjazdy2414 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 35: Włoska Szwajcaria
Wstałem bardzo wcześnie, po raz pierwszy byłem nadspany i rwałem się do wysiłku. Nad ranem zbudził mnie odgłos łamiącego się konaru. Był to konar kasztana jadalnego, u stóp którego spałem. Na szczęście był to zewnętrzny konar, który runął z łoskotem w przepaść. Było jeszcze ciemnawo, ale nie padało! Całą noc już nie padało, bo tropik zaczął przesychać.
Gdy zdołałem się wreszcie spakować i ruszyć czekała na mnie niespodzianka – bezchmurne niebo. Jezioro wyglądało tak, jakby wczorajszego dnia po prostu nie było. Jakby to był zły sen. Znowu towarzyszyły mi palmy, araukarie, wille i hotele. Znów byłem w rajskim ogrodzie, tyle tylko że tym razem rajska była także pogoda. Od Stresy po Asconę otaczały mnie wyłącznie ogrody i kwiaty. Uwagę zwracały zadbane trawniki, piękne wille i problemy z dostępem do tafli jeziora. Linia brzegowa była najczęściej sprywatyzowana. Atmosferę kurortu poza Stresą poczułem też w Asconie. Od tego momentu temperatura znowu zaczęła dawać się we znaki. Wjechałem jednak do Szwajcarii i o zmartwieniach typowo włoskich (samochody!) mogłem zapomnieć.
Od Ascony aż po Roveredo płynąłem sobie wygodnie po drogach rowerowych. Klimat i nazewnictwo były tu włoskie, cała reszta była szwajcarska. Takie nietypowe połączenie „dolce vita” z „ordnung must sein”. Połączenie całkiem udane. Wsłuchiwałem się też radośnie w trzeszczenie cykad, przypuszczałem że więcej ich nie usłyszę. Zmierzałem na germańską północ Alp, to były już ostatnie chwile ze słońcem południa. Przypiekało mnie na tyle, że nie potrafiłem wzbudzić w sobie szczerego żalu, żadnej nostalgicznej refleksji. Łaknąłem cienia.
Sławne Locarno przejechałem po sznurku, czyli wg oznaczeń tras rowerowych. Licznie uczęszczany trakt rowerowy wiódł głównie przez sady lub pola kukurydzy. Wyłamałem się z niego dopiero w Bellinzonie. Gdy tylko tu dotarłem przestała mi się kojarzyć z piękną strefą, zaczęła jednoznacznie kojarzyć mi się ze strefą wojenną. Był tu zamek na zamku. Miasto wyglądało jak inscenizacja określenia „casus belli”. Mnie przyszło także zmagać się z przeciwnikiem. Walczyłem więc z kolejnymi kilometrami podjazdu na przełęcz San Bernardino. Równolegle do mojej znakomitej drogi wiodła tu autostrada, ruch był więc niewielki. Wjechałem na teren Gryzonii. Za Castello de Mesocco zacząłem rozglądać się za noclegiem na dziko. W Szwajcarii takie biwakowanie wymaga wzmożonej ostrożności. Ja odpowiednią miejscówkę (tj. niewidoczną dla postronnych) znalazłem ponad serpentynami, powyżej Pian San Giacomo.

Ascona, czyli znów pocztówkowe jezioro Maggiore

Pierwsze chwile w Gryzonii AD 2019
Wstałem bardzo wcześnie, po raz pierwszy byłem nadspany i rwałem się do wysiłku. Nad ranem zbudził mnie odgłos łamiącego się konaru. Był to konar kasztana jadalnego, u stóp którego spałem. Na szczęście był to zewnętrzny konar, który runął z łoskotem w przepaść. Było jeszcze ciemnawo, ale nie padało! Całą noc już nie padało, bo tropik zaczął przesychać.
Gdy zdołałem się wreszcie spakować i ruszyć czekała na mnie niespodzianka – bezchmurne niebo. Jezioro wyglądało tak, jakby wczorajszego dnia po prostu nie było. Jakby to był zły sen. Znowu towarzyszyły mi palmy, araukarie, wille i hotele. Znów byłem w rajskim ogrodzie, tyle tylko że tym razem rajska była także pogoda. Od Stresy po Asconę otaczały mnie wyłącznie ogrody i kwiaty. Uwagę zwracały zadbane trawniki, piękne wille i problemy z dostępem do tafli jeziora. Linia brzegowa była najczęściej sprywatyzowana. Atmosferę kurortu poza Stresą poczułem też w Asconie. Od tego momentu temperatura znowu zaczęła dawać się we znaki. Wjechałem jednak do Szwajcarii i o zmartwieniach typowo włoskich (samochody!) mogłem zapomnieć.
Od Ascony aż po Roveredo płynąłem sobie wygodnie po drogach rowerowych. Klimat i nazewnictwo były tu włoskie, cała reszta była szwajcarska. Takie nietypowe połączenie „dolce vita” z „ordnung must sein”. Połączenie całkiem udane. Wsłuchiwałem się też radośnie w trzeszczenie cykad, przypuszczałem że więcej ich nie usłyszę. Zmierzałem na germańską północ Alp, to były już ostatnie chwile ze słońcem południa. Przypiekało mnie na tyle, że nie potrafiłem wzbudzić w sobie szczerego żalu, żadnej nostalgicznej refleksji. Łaknąłem cienia.
Sławne Locarno przejechałem po sznurku, czyli wg oznaczeń tras rowerowych. Licznie uczęszczany trakt rowerowy wiódł głównie przez sady lub pola kukurydzy. Wyłamałem się z niego dopiero w Bellinzonie. Gdy tylko tu dotarłem przestała mi się kojarzyć z piękną strefą, zaczęła jednoznacznie kojarzyć mi się ze strefą wojenną. Był tu zamek na zamku. Miasto wyglądało jak inscenizacja określenia „casus belli”. Mnie przyszło także zmagać się z przeciwnikiem. Walczyłem więc z kolejnymi kilometrami podjazdu na przełęcz San Bernardino. Równolegle do mojej znakomitej drogi wiodła tu autostrada, ruch był więc niewielki. Wjechałem na teren Gryzonii. Za Castello de Mesocco zacząłem rozglądać się za noclegiem na dziko. W Szwajcarii takie biwakowanie wymaga wzmożonej ostrożności. Ja odpowiednią miejscówkę (tj. niewidoczną dla postronnych) znalazłem ponad serpentynami, powyżej Pian San Giacomo.

Ascona, czyli znów pocztówkowe jezioro Maggiore

Pierwsze chwile w Gryzonii AD 2019
Dzień 34: Sztormowa pułapka
Dzień którego nie było. Przydarzyło mi się już coś podobnego w Alpach Sarntalskich, w 2016 r. Wtedy lało 26 godzin z rzędu, a temperatura w kilkadziesiąt godzin spadła z 35 do 2 stopni (w ciągu dnia)…
Tym razem temperaturowo było dużo rozsądniej. Zbierało się od dawna, dzień wcześniej lało już w górach, ja zdołałem opóźnić zetknięcie z monsunem zjeżdżając z gór. Sęk w tym, że nad jeziorem Maggiore znalazłem się w pułapce. Wycofywanie się stąd na południe nie miało sensu – Nizina Padańska mnie nie interesowała. Jazda na północ, wzdłuż brzegów jeziora, narażała mnie z kolei na większą gwałtowność żywiołu. No i w perspektywie była ściana Alp, bo jakoś z kantonu Ticino trzeba się wydostać, a droga na północ wiedzie przez główną grań Alp…
Zdecydowałem się monitorować prognozy i rzeczywistość oraz nie ruszać dopóki żywioł nie wytraci impetu. Czekała mnie sztormowa rozpacz. Przeżywałem na własnej skórze utknięcie w Porcie św. Juliana, które niemal zniweczyło wyprawę Magellana.
Padać zaczęło gdy rozbijałem namiot, prawdziwy potop nastąpił jednak dopiero o drugiej w nocy. Wtedy wybudziła mnie strużka wody zalewająca śpiwór. Do trzeciej w nocy ratowałem dobytek przed zalaniem oraz konstruowałem z worków, kamieni, gałęzi i reklamówek dodatkową warstwę ochronną zalegającą nad tropikiem. Kluczowym miejscem było skrzyżowanie pałąków. Udało mi się je skutecznie zabezpieczyć. Po tych przeżyciach skasowałem budzik, wiedziałem że nie ma sensu zrywać się skoro świt, tak szybko ten potop nie ustąpi.
Pesymizm był uzasadniony. Zaczęły mi się kończyć zapasy wody. Znalazłem na to prostą radę: zbierałem do bidonu wodę z tropiku, filtrowałem przez filtr do wody i dodatkowo gotowałem. Dodatkowe zapasy wody okazały się niezbędne, bo wywróciłem sobie menażkę z pulpą. Całe szczęście, że wystawiłem ją poza sypialnię. Wczesnym popołudniem wróciła całkiem przyjemna temperatura, były 23 stopnie – w sam raz na kąpiel. Skorzystałem więc z naturalnego prysznica, umyłem się „od stóp do głów”. Odkryłem przy okazji, że namoknięte kasztanowe łupiny nieźle masują stopy i izolują od gruntu. Około 17. sznury wody przeszły w mżawkę. Wykonałem nawet rekonesans, który wykazał pełne zachmurzenie, ale już bez tych głębokich, niepokojących odcieni. Zdecydowałem się jednak spędzić w tym samym miejscu drugą noc. To był jedyny taki przypadek w trakcie wyprawy - dwa noclegi w jednym miejscu. To był mój Port św. Juliana.

[Rekonstrukcja okrętu "Victoria" w Porcie św. Juliana - zdjęcie ilustracyjne]
Dzień którego nie było. Przydarzyło mi się już coś podobnego w Alpach Sarntalskich, w 2016 r. Wtedy lało 26 godzin z rzędu, a temperatura w kilkadziesiąt godzin spadła z 35 do 2 stopni (w ciągu dnia)…
Tym razem temperaturowo było dużo rozsądniej. Zbierało się od dawna, dzień wcześniej lało już w górach, ja zdołałem opóźnić zetknięcie z monsunem zjeżdżając z gór. Sęk w tym, że nad jeziorem Maggiore znalazłem się w pułapce. Wycofywanie się stąd na południe nie miało sensu – Nizina Padańska mnie nie interesowała. Jazda na północ, wzdłuż brzegów jeziora, narażała mnie z kolei na większą gwałtowność żywiołu. No i w perspektywie była ściana Alp, bo jakoś z kantonu Ticino trzeba się wydostać, a droga na północ wiedzie przez główną grań Alp…
Zdecydowałem się monitorować prognozy i rzeczywistość oraz nie ruszać dopóki żywioł nie wytraci impetu. Czekała mnie sztormowa rozpacz. Przeżywałem na własnej skórze utknięcie w Porcie św. Juliana, które niemal zniweczyło wyprawę Magellana.
Padać zaczęło gdy rozbijałem namiot, prawdziwy potop nastąpił jednak dopiero o drugiej w nocy. Wtedy wybudziła mnie strużka wody zalewająca śpiwór. Do trzeciej w nocy ratowałem dobytek przed zalaniem oraz konstruowałem z worków, kamieni, gałęzi i reklamówek dodatkową warstwę ochronną zalegającą nad tropikiem. Kluczowym miejscem było skrzyżowanie pałąków. Udało mi się je skutecznie zabezpieczyć. Po tych przeżyciach skasowałem budzik, wiedziałem że nie ma sensu zrywać się skoro świt, tak szybko ten potop nie ustąpi.
Pesymizm był uzasadniony. Zaczęły mi się kończyć zapasy wody. Znalazłem na to prostą radę: zbierałem do bidonu wodę z tropiku, filtrowałem przez filtr do wody i dodatkowo gotowałem. Dodatkowe zapasy wody okazały się niezbędne, bo wywróciłem sobie menażkę z pulpą. Całe szczęście, że wystawiłem ją poza sypialnię. Wczesnym popołudniem wróciła całkiem przyjemna temperatura, były 23 stopnie – w sam raz na kąpiel. Skorzystałem więc z naturalnego prysznica, umyłem się „od stóp do głów”. Odkryłem przy okazji, że namoknięte kasztanowe łupiny nieźle masują stopy i izolują od gruntu. Około 17. sznury wody przeszły w mżawkę. Wykonałem nawet rekonesans, który wykazał pełne zachmurzenie, ale już bez tych głębokich, niepokojących odcieni. Zdecydowałem się jednak spędzić w tym samym miejscu drugą noc. To był jedyny taki przypadek w trakcie wyprawy - dwa noclegi w jednym miejscu. To był mój Port św. Juliana.

[Rekonstrukcja okrętu "Victoria" w Porcie św. Juliana - zdjęcie ilustracyjne]