Wpisy archiwalne w kategorii

>300 km

Dystans całkowity:7598.41 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:352:54
Średnia prędkość:21.53 km/h
Maksymalna prędkość:69.55 km/h
Suma podjazdów:42920 m
Liczba aktywności:22
Średnio na aktywność:345.38 km i 16h 02m
Więcej statystyk
Dystans385.77 km Czas17:55 Vśrednia21.53 km/h VMAX51.33 km/h Podjazdy2487 m
Sandomierz
Kategoria >300 km

Na początku sierpnia, wzorem lipca, panowała męcząca i frustrująca tzw. dynamiczna pogoda. Co chwile pojawiały się burze, upały i huragany. Nie były to warunki zachęcające do wielodniowego wyjazdu. Nie zachęcały też do dalszego wypadu bez bagażu. Sytuacja zmieniła się dopiero w pierwszy pełny weekend sierpnia. Dalsze prognozy pokazywały (błędnie), że to chwilowe uspokojenie pogody, ruszyłem więc na lekko w kierunku Sandomierza. Na wschodzie warunki miały być najlepsze, od zachodu przyjść miało kolejne załamanie pogody. Te prognozy mi pasowały, bo od dawna wybierałem się na Sandomierz. Dawno tam nie byłem. Rajdy w Świętokrzyskie zazwyczaj miło wspominam, dlatego decyzję podjąłem błyskawicznie. 

Nad ranem na niebie straszyły jeszcze niedobitki chmur opadowych. Bałem się mgieł pod Błędowem, pojechałem więc szybszą trasą przez Sikorkę i Łazy. Z każdą godziną jednak chmury zanikały i w południe cieszyłem się już czystym niebem, które zresztą upstrzyło się po południu licznymi obłoczkami. Niebo ponownie wygładziło się dopiero pod wieczór, dzięki czemu mogłem podziwiać Sandomierz w pełnej okazałości złotej godziny. Wyruszyłem jednak w sobotę i w wielu świętokrzyskich kościołach trwały intensywne porządki. Udało mi się dzięki nim dostać po latach do pięknego wczesnogotyckiego prezbiterium kościoła w Mieronicach. Nic się tu nie zmieniło - na szczęście. Pamiętam jak przy pierwszej wizycie rozmawiałem z kościelnym, który żalił się że parafianie chcieliby zamalować bezcenne polichromie z XIII wieku, bo "są wyblakłe". Zaimponował mi wtedy ten człowiek, przerastający wyraźnie świadomością średnią w swojej parafii. 

Wcześniej we znaki dała mi się dynamiczna pogoda poprzednich tygodni. Pod Żarnowcem ukazały mi się rozległe jeziora. Jeżdżę tu dość często, ale takiego widoku jeszcze nie zaznałem. Pola i łąki wyglądały jak rozlewiska Biebrzy. Na rozległych taflach wody tworzyły się fale. Napotykałem także sporo zabitych jaskółek, które zapewne postanowiły skorzystać z obfitości opadów, przyciągniętych nowymi bajorami. Na drodze trafiłem też kilka zabitych lisów. Za Wodzisławiem eksplorowałem - po raz pierwszy - park dworski w Laskowej, dotarłem przed front dworu, ale zarośnięte jest tam wszystko straszliwie, może kiedyś wrócę wiosną, bo w sierpniu dżungla była nie do sforsowania. Za Nawarzycami zaskoczył mnie stopień zniszczenia lasu przez wichurę. Wiatrowały i wiatrołomy wśród sosen były znaczące, droga wojewódzka biegła w wąwozie poobcinanych poległych pni. Ten las nigdy już nie będzie taki sam, było mi żal, bo często przez niego jeżdżę i ciężko będzie się przyzwyczaić do tych obrazów po katastrofie. 

Na pińczowskim rynku zrobiłem sobie dłuższą przerwę. Towarzyszyły mi pasące się kawki i błogi cień, bo rynek w Pińczowie zawsze był oazą zieleni i zapewniał intymność. Władze miasta nigdy na szczęście na wpadły by go "zrewitalizować", czyli przemienić w betonową pustynię. Dalsza jazda wciąż była bardzo przyjemna, znam tu każdy dom, ale trasa na Chmielnik zawsze sprawia mi przyjemność. Panuje tu bezruch, jest sporo lasów i dobra nawierzchnia. Za Chmielnikiem pejzaż zrobił się wyraźnie falisty, jako że droga dalej była lokalna i pusta, jechało się cudownie. Musze kiedyś zrobić mapę moich ulubionych dróg, będzie na niej zaznaczony cały odcinek od Żarnowca do Chmielnika! Dalsza droga dalej była przyjemna, pleban w Potoku zapraszał mnie nawet do środka kościoła i chciał mi otworzyć kraty. Znów mogłem zachwycać się kapliczką w Drugni. Niestety skrót na Raków ze wsi Potok okazał sie nieprzejezdny, musiałem się wycofać. Dynamiczna pogoda zrobiła w ostatnich dniach swoje i kałuże na leśnym dukcie wymagały posiadania tratwy... 

Byłem zły na konieczność robienia "kółka", ale odbiłem to sobie na rynku w Rakowie. Jego rewitalizacja nie wybiła na szczęście wszystkich drzew i było gdzie usiąść w cieniu. Czekał mnie kolejny przyjemny, cienisty, spokojny i dobrze znany odcinek, czyli trasa Raków - Arkuszów - Bogoria. W Bogorii postanowiłem przetestować tutejszy kebab. Dopiero tu zaczął mi dokuczać upał. Odcinek do Klimontowa był chyba najcięższy, bo bez cienia i z kebabem we wnętrznościach. Siadło mi tempo, a w samym Klimontowie rynek pozbawiony był cienia, podobnie jak dalsza trasa, aż do Sandomierza. Rejon Chrobrzan był jednak bardzo atrakcyjny pejzażowo. Lessowe skarpy i garby porośnięte sadami brzoskiwni, moreli i jabłoni. Tu i ówdzie traktory z przyczepkami wyładowanymi jabłkami. Dużo ptaków, jak to zwykle przy sadach. W tym idyllicznym pejzażu zostałem opryskany przez rolnika. Wiatr zniósł w moja stronę całą chmurę nawozu, tak że poczułem go w ustach. Nie było to przyjemne uczucie. Okolica była jednak wspaniała, taka jaką lubię: gładkie, jasne, wąskie asfalty, pozbawione ruchu kołowego. Wszędzie lessowe skarpy, sady i namuliska po niedawnych, gwałtownych opadach, których ślady mogłem wielokrotnie obserwować na moim rajdzie. Wygładziło się też na powrót niebo, rozeszły chmury. Zbliżała się złota godzina. Ostatki tej idylli towarzyszyły mi jeszcze pod zamkiem w Sandomierzu. potem ugrzęzłem w tłumie turystów i koncentrowałem się na dotarciu do sandomierskiej Biedronki, nieco oddalonej od centrum. 

Odwrót zaczynałem już o zmierzchu i w Koprzywnicy zastała mnie ciemność. Czekał mnie niesamowity odcinek do Sulisławic. Nieprzenikniona ciemność i żywego ducha na drodze. Podobnie bezludnie było dalej, aż po Wiśniową. Zrobił się "klimacik". Generalnie na tej trasie bardzo rzadko mijały mnie samochody. Z wyjątkiem okolic Ogrodzieńca, Pilicy i centrum Pińczowa jechałem cały czas po pustych drogach. Właśnie dlatego uwielbiam wypady w Świętokrzyskie. Dopiero przed Staszowem zaistniał jakikolwiek ruch na drodze. Potem prawie do samego Grzybowa jechałem dobrą, ale nieoświetloną drogą rowerową wzdłuż trasy nr 757. Z Grzybowa do Kargowa znów towarzyszyła mi ciemność i kompletna pustka i cisza na drogach. Wjechałem na Ponidzie, znałem tu każdy dom, poznawałem wiele przystanków i grup drzew, ale i tak ta bezludność wpędzała mnie w niepokój. Bywały wsie całkiem bez oświetlenia. Za Bosowicami wjechałem w zastoisko chłodu i przejazd przy stawach w Budach odbywałem w sportowym tempie. Dalej jednak usypiała mnie ta ciągła ciemność i całkowity brak ruchu. Gdy dotarłem pod ładnie oświetlony kościół w Szańcu zapragnąłem pokontemplować sobie na ławeczce. Byłem tu dziesiątki razy, z pewnością bliżej 100 niż 50 pobytów i czułem się jak w domu. Jakbym już dojechał. Czułem, że za chwilę weźmie mnie senność a aż do Bogucic dalej poruszać się będę w całkowitej samotności. Tak oczywiście było i przeskok w Bogucicach był mocno wybudzający z letargu. Droga Busko-Pińczów jest ruchliwa nawet wcześnie rano w niedzielę. Jest to pewien ewenement, wszystkie drogi na Ponidziu zioną pustką z wyjątkiem tej szatańskiej arterii. Szczególnie nieprzyjemnie było w Bogucicach i Pasturce, potem zjechałem na tę upstrzoną krawężnikami drogę rowerową. Ponownie wjechałem do Pińczowa. Tym razem miasto było senne, w Skowronnie wrócił bezruch na drogach i gdy tylko rozłożyłem sobie legowisko w Sobowicach zaczęło kropić. To był fatalny koniec. Znalazłem taką cudną murawę w sosnowym zagajniku i musiałem się pakować by uciec pod dach. Przystanek w centrum Sobowic mnie nie przekonał, lekko naruszony przez deszcz dopadłem więc pierwszy przystanek w Bełku. Ostatnią rzeczą jaką pamiętam była impulsywna krowa na pobliskiej łące. Potem zapadłem w drzemkę, deszcz kropił o aluminiowy daszek a ja przekimałem prawie 1,5 h. Do Szańca utrzymywałem dobre tempo, zniechęciło mnie pogorszenie pogody i jeszcze gorsze prognozy. Próba generalna przez wyjazdem wielodniowym wypadła pozytywnie. Nie odczuwałem już skutków naciągnięcia ścięgien, którego doznałem 16 czerwca ruszając spod pracy do domu... Byłem gotowy by uratować resztę lata. Byłem gotowy na poważniejszy wyjazd, czyli wielodniowy. Bo prawdziwą radość daje tylko świt oglądany z namiotu. Wszystkie trasy bez noclegów to tylko namiastki prawdziwej przygody. Nawet jeśli przebiegają przez Świętokrzyskie!

Gdy się zbudziłem właściciel krów zmieniał im "kotwice". Przy okazji zapytałem go czemu jedna z jego krów jest tak nadpobudliwa (obudziła mnie porykiwaniem). Stwierdził, że jest jej zimno a jest bardziej asertywna od koleżanki. Był zdziwiony, nie tylko tym, że znam jego wieś, ale też proboszcza w pobliskim Mierzwinie... :) Mnie też zrobiło się zimno, tak jak asertywnej krówce. Wszystko przez wiatr - dął silny, zimny i rzecz jasna przeciwny wiatr. Dorwało mnie pogorszenie pogody...


Poranek w Ogrodzieńcu

Kocikowa

Zalane pola i łąki pod Żarnowcem

Mstyczów

Mieronice - prezbiterium z polichromiami

Pałac Lanckorońskich w Laskowej

Pińczów

Chmielnik

Drugnia. XIX-wieczny kościół z fragmentami starszego, gotyckiego. Nad łukiem tęczowym gotycki krucyfiks pamietający pierwotny kościół. 

Potok

Nieudany skrót na Raków - efekt dynamicznej pogody w poprzednich dniach

Raków, kościół św. Trójcy

Raków, rynek

W drodze na Bogorię

Bogoria, rynek

Klimontów

Nad Gorzyczanką

Między Chrobrzanami a Gorzyczanami

Wyżyna Sandomierska

Siedliska, dwór

Zamek w Sandomierzu

Rynek w Sandomierzu

Tłum wakacyjnego weekendu

Sulisławice - sprawdzanie niepokojących prognoz

Grzybów

Szaniec

Kościół w Szańcu nocą

Pińczów o poranku

Skowronno - dwie wioski dalej urwał mi się film ;)


Trasa:

Dystans371.36 km Czas17:22 Vśrednia21.38 km/h VMAX55.89 km/h Podjazdy2228 m
Jarosław, lipiec zbaw!
Kategoria >300 km

Niedługo po powrocie znad morza nadarzyła się okazja na dłuższy wypad. Skorzystałem skwapliwie, bo z racji odniesionej w połowie czerwca kontuzji jeździłem przez większość lipca raczej ostrożnie i w towarzystwie. Miałem niezbyt imponujący dorobek jak na ten miesiąc. Rajd miał więc być pierwszym poważnym sprawdzianem od miesiąca. Miesiąc wcześniej wyraźnie odczuwałem więzadło w lewym kolanie i jakiekolwiek zrywy sprawiały mi ból. Tym razem było już dobrze. Oczywiście jechałem asekuracyjnie, ale na trasie uzbierało się powyżej 2000 metrów przewyższenia. Przed samym Jarosławiem było nawet kilka stromych hopek. Wszystkie wjechałem bez komplikacji. 

Sama trasa miała różne fazy pogodowe. Rano bezchmurne niebo, aż żałowałem że wyruszyłem dość późno i nad Pogoriami byli już ludzie. Potem, od okolic Pustyni Błędowskiej zaczęło się chmurzyć i chmury przybrały niepokojące odcienie i rozmiary. Przed Nowym Korczynem chmury się rozeszły i aż do zmierzchu towarzyszyły mi ładne błękity. Ten chmurny fragment przypadł akurat na Wyżynę Miechowską i skrawek Ponidzia. W krajobrazie zieleń jeszcze walczyła z żółcią. Dotarłem - po wielu latach - pod zbór ariański w Cieszkowach. Nie zmienił się zanadto, zabezpieczenie wykonano bardzo profesjonalnie. Pobliska szkoła była jednak nie do poznania... Po raz drugi w życiu byłem też w Krzczonowie. Znam tam nawet jednego mieszkańca i muszę mu pogratulować estetyki miejscowości. Otaczała mnie dbałość o ogrody i domy. Wieś przypominała wielki ogród. Udało mi się też bezbłędnie trafić do "szatańskiej" kapliczki z 1666 roku. To piękny obiekt, pięknie położony. Przy okazji odwiedziłem też legionistów w Czarkowach. 

Dalej jechałem wzdłuż Wisły Wiślaną Trasą Rowerową, zbaczając z niej jednak do wsi Bolesław. Było warto, bo po raz pierwszy dostałem się do środka tutejszego kościoła. Z kolei do Szczucina dotarłem o złotej godzinie. Resztki dnia żegnałem zaś w kebabie w Radomyślu Wielkim. Obiekt był duży i tłumnie oblegany. Najadłem się solidnie i ruszyłem na Kolbuszową. Pustego rynku pilnowała tam dzielnie policja. W Sokołowie Małopolskim było bardziej przytulnie, ale mniej zależało mi na przerwie. Zbliżał się przedświt, który dorwał mnie nad Wisłokiem wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza, czyli silną rosą i wilgocią. Na niebie od rana chmury walczyły ze słońcem, pogodowe okno miało się szybko zamknąć. Udało mi się załapać na trochę słońca w samym Jarosławiu. Dojazd tu od Jagiełły był ekstremalnym pomysłem. Gdyby nie GPS i dobre mapy to byłoby baaardzo ciężko. Tym bardziej że nawierzchnie miejscami przerażały (betonowe płyty i plastry miodu). Poczułem tu prawdziwą magię wschodu. Uspokoił mnie dopiero pogodny majestat zabytków Jarosławia. Niestety rynek był w remoncie i ostatnie chwile spędzałem bliżej dworca. Jarosław z pewnością był wart osobnego rajdu. Oddałem mu więc należny hołd ;)


Lazur nad Pogorią

Zieleń przed Cieślinem

Rosnące zachmurzenie w okolicy Wolbromia. Tutaj przed Zarzeczem.

Groźne chmury w Wolbromiu

W dolinie Szreniawy

W dolinie Szreniawy, w okolicy Falniowa: namuliska po gwałtownych burzach

Miechów

Ślady dynamicznej aury na polach... Rejon Bukowskiej Woli

Nowe asfalty w rejonie Kaliny

Przed Słaboszowem po staremu

Zabudowa drobnomieszczańska w Działoszycach

Centrum Działoszyc: pożydowskie kamieniczki. 

W drodze na Skalbmierz

Wzgórza nad Skalbmierzem

Nad Nidzicą

Pejzaż w okolicy Czarnocina

Rejon wsi Cieszkowy

Zbór w Cieszkowach

Cmentarz legionistów w Czarkowach

Żukowice, piękna kapliczka słupowa z 1666 roku

Lessowy pejzaż

Wisła pod Korczynem

WTR

Bolesław - wnętrze kościoła

Rynek w Szczucinie

Szczucin - kościół parafialny

Radomyśl Wielki

Kolbuszowa

Smolarzyny

Dziwny Jagiełło w Jagielle

Meandry odkrywczej drogi w Pełkiniach: między Lechami a Wygarkami...

Bardzo podkarpacko
                     
Brama opactwa

Klasztor Sióstr Benedyktynek - mury opactwa

Kolegiata Bożego Ciała

Jarosław - rynek

Jarosław - ratusz

Remont rynku

Trasa:


Dystans381.27 km Czas17:48 Vśrednia21.42 km/h VMAX47.76 km/h Podjazdy2102 m
Wzdłuż Nidy, czyli 30 lat minęło jak jeden dzień
Kategoria >300 km

Postanowiłem uczcić jakoś 30. rocznicę pierwszego lata spędzonego na Ponidziu. Jeździe na wschód sprzyjała kontuzja, której doznałem wsiadając na rower. Trasa miała biec wzdłuż Nidy, z dala od jakichkolwiek stromych podjazdów, będących wyraźnie poza moim zasięgiem. Pierwszy poważniejszy test - tydzień wcześniej - wykazał silny, kłujący ból przy nagłych zrywach i ruszaniu z miejsca, dużą opuchliznę poniżej rzepki, ale też pokazał że da się jechać; byleby robić to bez nagłych zmian tempa i wychyłów na boki (co wywoływało przejmujący ból). 
Wyruszyłem o 4:03 i było już jasno, co w drugi najdłuższy weekend roku dziwić nie może. W Kwaśniowie odkryłem, że nie zabrałem kremu do opalania i tym samym zamiast jechać przez Cisową zahaczyłem o Pilicę. W tamtejszej Żabce nabyłem krem "15" i mocno już uspokojony pojechałem na Szczekociny, by jak najszybciej osiągnąć źródła Białej Nidy. Krajówka na Moskorzew była wyjątkowo spokojna, w samej wsi również nie było widać żywego ducha. Wszyscy żyjący byli w kościele i jego pobliżu (lub w domach). Drogowo ciekawiej zrobiło się od Krasowa, po raz pierwszy jechałem stąd skrótem do Oksy. Drogi były bezludne, umaczone i o dobrych nawierzchniach. Pierwszy raz jechałem też z Węgleszyna na Brzegi. Nowa es siódemka zmasakrowała strasznie most na Nidzie, ale przejazd na Sobków okazał się bezproblemowy i bezkolizyjny. W Sobkowie i Mokrsku zaskoczyła mnie ilość ludzi, głównie kajakarzy. Jechałem odtąd cały czas równolegle do rzeki, ale kajakarze to nie był widok jaki towarzyszył mi nad Nidą w dzieciństwie. Raczej były to czajki i czaple. 

Muszę przyznać, że widok Góry Pińczowskich od strony Nidy zawsze robi na mnie pewne wrażenie. Widać po prostu tę różnicę wzniesień przekraczającą 100 metrów. Wrażenie potęguje też soczysta czerwcowa zieleń. Odcinek z Imielna do Pińczowa jest dość ruchliwy, natomiast odcinek z Pińczowa do Bogucic jest bardzo nieprzyjemny. Drogi rowerowej wiele nie poprawili, dalej jest bliższa parodii prawdziwej drogi rowerowej ze względu na rodzaj użytych krawężników. Jeszcze gorzej jest na odcinku Pasturka - centrum Bogucic, to już walka o przetrwanie. Wąsko i duży ruch, mimo niedzieli. Nigdy nie jechało się tego odcinka miło (najbardziej chyba nieprzyjmeny odcineik drogi na całym Ponidziu), ale teraz to już mocne przegięcie. Z radością przystanąłem więc przy "Naszym sklepie" w Bogucicach. Obok lśnił nowy gmach OSP Bogucice. Pamiętam jak OSP dysponowała w tej ludnej wsi jedynie czymś w rodzaju większego garażu i zabytkowym wozem strażackim. Dziś OSP dominuje nad okolicą.

W sklepie spotyka mnie spore zaskoczenie, za ladą obsługuje bowiem... znajoma ekspedientka. Chodziłem do niej po zakupy jeszcze do blaszoka, potem do nowego sklepu, a dziś zakończyła karierę w dawnym GieeSie, chyba jest najemcą. Nie pytałem, nie rozpoznała mnie. 10 lat temu jeszcze mnie poznała, ale wtedy od mojego ostatniego pobytu minęły ledwie 4 lata.  Nie chciałem się ujawniać, w tym tragicznym roku dwóch pogrzebów w rodzinie chciałem odwiedzić grób bliskiej mi osoby, na której pogrzebie być nie mogłem, ale której śmierć zmieniła moje życie, wywarła jak to się pisze "przemożny wpływ" na jego dalszy bieg. Do dziś pamiętam każdy szczegół tej sceny, intonację głosu, użyte zwroty, których brzmienie odebrało mi radość wyczekiwania kolejnych wakacji na wsi. Byliśmy umówieni na wspólne wakacje '93. Ten rok był dla mnie na wsi wyjątkowo smutny. To nie tak miało być. Bolało tak bardzo, że tabuizacja tematu była nieunikniona. Po raz pierwszy odważyłem się pójść na bogucki cmentarz po 15 latach od tej wielkiej tragedii. Obecna, czwarta wizyta, też nie była łatwa. Uświadamia jak życie jest kruche, jak czas jest ulotny, jak świat jest niesprawiedliwy. Najodważniejsze dzieci giną w dzieciństwie. To jest chwila, w latach 90. uważałem się za nieśmiertelnego. Zginąć mogłem dwukrotnie, z czego raz zastrzelony. Długo jednak bałem się wody, może dlatego żyję? 

Bałem się tej wizyty. Grób był znowu tak zadbany, jakby to stało się wczoraj. Nowa obudowa, znicze, kwiaty, ten sam przejmujący cytat, ale wszystko nowe. Oczywiście długo nie potrafiłem myśleć o niczym innym. Skonsternował mnie jednak pomysł zamknięcia bramy wpuszczającej na teren przykościelny w Zagości. To już drobne przegięcie. Zagość niedostępna, kolegiata - wiadomo - od 2 lat podkopana. Wiślica jednak tętniła życiem: otwarte Delikatesy Centrum i Dino, ożywczy cień na rynku. Pojechałem na Koniecmosty i Czarkowy. Oberwanie chmury było tu niezłe kilka dni wcześniej, bo miejscami miąższość namulisk sięgała 10 cm. Był nie tylko less czy ił, były prawdziwe łachy żwiru. Wszystko na dobrym, gładkim asfalcie. Oczywiście pejzaż okolic wsi Czarkowy był zachwycający. Eksplorowałem w dzieciństwie te tereny, wyszukiwałem zagubionych wśród gąszczu kapliczek i figur przydrożnych, nieraz takich o 300-letniej metryce. Te eksploracje były zawsze solą pobytu na Ponidziu. Tym razem jednak spieszyłem się do Nowego Korczyna, bo chciałem jeszcze zobaczyć Wiślicę z okolic Jurkowa oraz zobaczyć zmiany w kościele strożyskim, gdzie właśnie odkryto średniowieczne malowidła. Cenne - bo  z czasów Kazimierza Wielkiego. Kościół zastałem oskalpowany z drzew. Znikły bez śladu te piękne lipy... W dodatku kościół by zamknięty na cztery spusty, a piesek proboszcza nie mógł się zdecydować czy na mnie szczeka czy się do mnie łasi.

Najważniejsze, że zdążyłem i widziałem Wiślicę o zachodzie z Jurkowa. Ostatki zachodu dopadłem w Młodzawach a ostatnie zakupy zrobiłem na Orlenie w Pawłowicach. Wtedy na dobre - po jakichś 8 godzinach - opuściłem dolinę Nidę i wzdłuż Mierzawy, przez nowe miasto Wodzisław i Żarnowiec powróciłem do Pilicy. Okazało się, że niepotrzebnie przez nią jechałem w pierwszą stronę - krem zabrałem, tylko włożyłem do torby, pod aparat. Przez ten błąd lokalizacyjny nie tylko zakupiłem niepotrzebny krem, ale też zgubiłem klapkę od aparatu. Po raz wtóry zameldowałem się zresztą w Pilicy tuż przed drugą w nocy. Po dłuższej przerwie (wygodne drewniane schody ratusza) ruszyłem na ostatni etap, przez Ogrodzieniec (gdzie powitał mnie przedświt) do Wiesiółki. Dalsza jazda mnie nie pociągała, by uniknąć więc przysypiania i porannej wilgoci wsiadłem w pierwszy pociąg do Gliwic. Po po powrocie od razu zasnąłem. Obudziłem się o 14, ze sztywną i spuchniętą prawą nogą oraz bolącą lewą (przeciążenie i nacisk szły na nią). Co jednak istotne - spuchnięta noga nie bolała i po drodze dawała się tylko we znaki przy owych nagłych zrywach. Więcej nie dało się wycisnąć z moich nóg po przejściach. Ważne, że uczciłem 30. rocznicę zetknięcia z Ponidziem. Dla mnie Ponidzie zawsze będzie krainą wiecznych wakacji. 

Pola pod Kwaśniowem

Nawiedziłem poranny rynek w Pilicy, bo byłem przekonany, że muszę nabyć krem do opalania

Nad Żebrówką. Odkąd droga Pilica-Żarnowiec stała się niezbyt sympatyczna jeżdżę przez Wierzbicę

Na rynku szczekocińskim

Tu gdzie rodzi się Biała Nida. Nieopodal szkoły ariańskiej w Moskorzewie i zabytkowego kościoła. 

Młoda i krucha Nida w asyście czarnych bzów

Biała Nida "u młyna" w Krasowie

Piękne, gładkie i puste drogi, czyli skrót z Radkowa na Oksę
Przerwa poziomkowa w Nowych Kanicach

Rembieszyce - matecznik "wyjącego plebana" :)

Biała Nida przed Bizoręgą

Nad właściwą już Nidą właściwe widoki

W Sobkowie trochę samochodoza (ojczyzna-polszczyzna)

W Mokrsku Dolnym

Widok znad Nidy na rezerwat Skowronno

Stary pielgrzym dziejowy z toi-tojem... 

10565 dni wcześniej, 24 lipca 1992 roku, wielka tragedia wstrząsnęła wsią Bogucice. Nic o niej wtedy nie wiedziałem, idąc we wrześniu do szkoły, nie umiałem się doczekać kolejnych wakacji. Za rok nic już jednak nie było jak dawniej... R.I.P. 

Ze Skotnik na Kobylniki. Tak niewiele się tu zmieniło. 

Wiślica kwitnąca niedzielnym handlem

Tysiące lat osadnictwa na tej niepozornej wysepce wśród rozlewisk Nidy...

Piękne okolice wsi Czarkowy

Ostatni most na Nidzie, w Nowym Mieście Korczynie

Nowy Korczyn
Piękny kościół w Strożyskach

Stawy w Górkach

Wiślica od wschodu, od Strożysk

Wiślica od zachodu

W drodze na Chroberz

Zbliżający się zachód słońca w Młodzawach, a od Skrzypiowa pożegnanie z doliną Nidy

Mstyczów nocą

W Pilicy, w środku nocy.

Trasa:

Dystans329.77 km Czas15:48 Vśrednia20.87 km/h VMAX52.01 km/h Podjazdy1684 m
Wzdłuż Liswarty i Warty dookoła Częstochowy
Kategoria >300 km

Majówka z prawdziwego zdarzenia, czyli typowa dla drugiego weekendu maja. Zobaczyłem pierwszy raz w tym roku dudki, srokosza, a nawet żurawie. Krajobraz tętnił świeżą zielenią, szczególnie brzozy. Spotkałem też ponownie nad Liswartą cysternę na mleko z OSM Włoszczowa. Rano przekrzykiwały się chorzowskie kosy i słowiki, później nasłuchałem się miłych dla uszu szczebiotów dymówek. To pieśń wakacji, w dzieciństwie pierwszy raz słyszałem je zawsze dopiero w wakacje. 

Tym razem objazd Częstochowy był zaplanowany, postanowiłem jechać wersją jak najbardziej oryginalną i ciekawą, czyli wzdłuż Liswarty i Warty. Ruszyłem przez Piekary Śl.na Boronów, do źródeł Liswarty. Stamtąd aż do ujścia jechałem wzdłuż Liswarty. Samo ujście bardzo mi się zresztą podobało, podobnie jak plaża nad Wartą we wsi Wąsosz. Mniej mi się podobały nawierzchnie gdy jechałem wzdłuż Warty. Często był to szuter przetykany piachem i pełny kraterów. Na trasach rowerowych roiło się od cyklistów, całe Radomsko tutaj ruszyło. Przejazd przez Radomsko był nadzwyczaj przyjemny (wjazd od strony Łęgu i Szczepocic). Z Radomska aż po Lelów musiałem zmagać się znów w tym roku z silnym wiatrem. Wpierw był on boczny, ale od Kobieli Wielkich zrobił się przeciwny, taki prosto w twarz, tłumiący radość z jazdy. Dobrze chociaż, że drogi były pustawe. 

Po uzupełnieniu zapasów w Koniecpolu (bandy znudzonej młodzieży), ruszyłem na Lelów i Kroczyce. Przed Kroczycami dopadł mnie zmierzch. Podjazd na Mokrus jechałem więc pierwszy raz w ciemności, wrażenie robiły te powyrzucane w tutejszym lesie worki ze śmieciami, taki stary małopolski zwyczaj... Dalej jechałem tradycyjnie: przez Ogro i Pogorie do domu. Nie sprawdziło się powiedzenie, że do trzech razy sztuka. Czwarty objazd Częstochowy okazał się najciekawszy krajoznawczo. 


Ujście Liswarty

Źródła Liswarty

Majowy Danków

Nad Liswartą, za Krzepicami

Radomsko. Przyjazny mieszkańcom rynek. 

Zdjęcia w galerii są nie po kolei (padł mi bowiem zegar w aparacie i nie potrafiłem go ustawić):

Galeria rajdu

Trasa:


Dystans315.03 km Czas12:25 Vśrednia25.37 km/h VMAX59.66 km/h Podjazdy1785 m
Szosowy Stradów
Kategoria >300 km, Cyklotrek

Pierwotnie miał być wypad w słowackie góry, ale prognoza pokazywała tak duże amplitudy, że mnie skutecznie zniechęciła. Huczne zakończenie lata zorganizowałem więc na Ponidziu. Niewiele na tym jednak zyskałem termicznie. Od Błędowa do Kolbarku temperatura oscylowała w okolicach 6-7 stopni (minimum wyniosło 5,8), czyli było tylko nieco cieplej niż w górskich dolinach, gdzie miało być 4-5 stopni (choć pewnie było chłodniej). 

Po zmaganiach z dyskomfortem cieplnym mogłem rozkoszować się zawsze przyjemnym przejazdem przez dolinę Szreniawy i jeszcze przyjemniejszym zjazdem przez Kalinę do Działoszyc. W Skalbmierzu zdziwiło mnie jakim cudem w mieście liczącym mniej niż 1,5 tys. dusz mogą się utrzymać jednocześnie Dino i Biedronka... Rozmyślałem o tym tak bardzo, że zmyliłem drogę i pojechałem przez Sielec. Droga była lepsza niż przez Kobylniki, ale też bardziej pod górkę. Tuż po 12 osiągnąłem cel wypadu, czyli grodzisko w Stradowie. Czekał na mnie prezent - Tatry widoczne jak na dłoni! Akurat gdy byłem tu na szosie i nie miałem dobrego aparatu... 

Stan Stradowa nadal jest opłakany - zniknęły krowy, grodzisko jest więc chwastowiskiem porosłym ostami. Za chwilę zaczną się samosiejki, potem krzaki, potem drzewa... Dlaczego zawsze wszystko potrafimy spieprzyć! Tutaj bezwzględnie powinny się paść owieczki lub krówki. W naszym nieszczęśliwym kraju nikt jednak na to nie wpadnie. Niech zarasta! (Sylwia Spurek lubi to!)

Gdy minąłem zarastające - a jakże! - figury w Młodzawach zaczął mnie prześladować przeciwny wiatr. Szczególnie dotkliwy był od Nawarzyc po Pilicę, na Płaskowyżu Jędrzejowskim nie ma się gdzie przed nim schronić, trzeba stawiać mu czoła... Zacząłem wytracać szybkość i zniechęciłem się do utrzymywania tempa. Co chwilę stawałem, bo zaczęło mnie wszystko boleć. Jednym słowem: zacząłem tracić czas. Za Żarnowcem pojawiło się nawet znużenie ciągłą walką z wiatrem i w Pilicy musiałem zrobić prawie godzinną przerwę na trasie (nawet w Stradowie spędziłem mniej czasu, a tam była kontemplacja, wszak to moje sanktuarium).  Ściemniło mi się tuż przed Łazami i Dąbrowę przemierzałem już w ciemnościach. W Jaworznie zameldowałem się o 22:41, wystartowałem o 5:07, gdy świtało. Tempo miałem znakomite, do Stradowa. Potem był już ból, głód i wiatr... 

Czas brutto był więc słaby jak na szosę (17h 34'), ale zdecydował o tym przeciwny wiatr na otwartej przestrzeni i jazda bez prowiantu przez prawie 8 godzin (brakło mi go o 14). Uzupełniłem napoje w sklepiku w Chrobrzu, ale nie było tam nic wartościowego na ząb (kupiłem więc Prince Polo) i ten niedobór kalorii mocno odczułem pod koniec trasy. Zwyczajnie opadłem z sił, niesłusznie nabrawszy przekonania że jazda na lekko nie wymaga jedzenia :) 

Pomimo możliwie najwygodniejszych ustawień (podwyższony mostek, wygodne siodło) i tak pod koniec byłem obolały na 4 literach i z przodu (urologia odezwała się bardzo boleśnie, choć bez krwi) a rano przywitał mnie ból głowy (walcząc z wiatrem sporo barankowałem), bo odezwało się pochylanie głowy i narażanie zatok. W sumie lepiej stracić te kilka godzin, przyjechać o 2 w nocy, czy choćby o przedświcie, ale jechać wygodnie i wieźć ze sobą zapas prowiantu. Lepiej nosić niż się prosić... Niech żyje Focus!  Uwarunkowałem się na jazdę z ciężarem i jazda na szosie jest dla mnie przyjemna jedynie na krótkich dystansach, potem brak sakw bardzo mi doskwiera. Nic się nie zmieniło. Bardziej cenię wygodę niż lekkość. Ciężar i podjazdy przeszkadzają mi znacznie mniej niż pozycja na rowerze, brak komfortu cieplnego, dyskomfort przy sklepach itd. Wypadało jednak pojechać szosą by się o tym przekonać. Kto w dzieciństwie uwarunkował się na krajoznawstwo ten wuefistą i czcicielem średniej już nigdy nie będzie. Po prostu czas przejazdu nie jest wart tych wyrzeczeń. W rowerze nie chodzi o tempo, tylko o wrażenia z trasy (są szybsze środki transportu). Ostatecznie to śmieszna różnica, czy średnia przejazdu wynosi 21 czy 27 km/h. 

Ciekawostki, anegdotki, wrażenia? Proszę:
Za Przełajem i przed Żarnowcem strażacy z OSP dzielnie walczyli z wielkim dębem przy drodze, zawracali więc wszystkie blachosmrody, ale cyklistę puścili :)
Przed Udorzem na ściernisku pasło się pokaźne stado bażantów...
W Dąbrowie G. towarzyszył mi zbliżający się do pełni, zamglony księżyc.

Najwspanialszym wrażeniem był totalny spokój na drogach. Od Chechła po Kolbark, w dolinie Szreniawy, od Kaliny Małej aż po Skrzypiów, no i rzecz jasna od Pawłowic nad Mierzawą po Żarnowiec. Tutejsze drogi powiatowe i gminne to plac zabaw dla rowerzysty. 


Tak wyglądał cel wycieczki. Jakoweś osty porosły prastare wały
---
Galeria:

Poranna czwórka

Bezchmurne niebo i coraz cieplej

Działoszyce

Wiosną tej autoreklamy Skalbmierza tu nie było..

Porzuciwszy szosę (dosłownie i w przenośni) wspiąłem się na wały

Młodzawy

Wnętrze klasycystyczne, czyli Wrocieryż

Wodzisław

Cóż, z ręki w czasie jazdy aparacik za 209 zł sobie nie radził...

Żarnowiec

W drodze do Pilicy

Brawa dla Pilicy - lepiej tego nazwać nie można: CUD ZJEDNOCZENIA

W Piekle, w drodze na Jaworzno

Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33945526


Dystans375.09 km Czas16:55 Vśrednia22.17 km/h VMAX57.11 km/h Podjazdy2618 m
Zgorzelec, czyli z Górnego Śląska na Górne Łużyce
Kategoria >300 km

To była trasa na przestrzał, cały czas na zachód. W dodatku cały czas przy bezchmurnym niebie. Jeśli coś mnie zaskoczyło, to wyłącznie ruch samochodowy w okolicach Ślęży i tłumy na Ślęży. Pierwotnie miałem zdobyć górę (cyklotrek), ale spasowałem. Krupówki mnie nie pociągają. Co ciekawe, poza okolicami Ślęży było spokojnie, nawet w Świdnicy, Strzegomiu czy Bolkowie, czyli w miejscach zdecydowanie turystycznych... Wystartowałem dość nietypowo, bo w Oleśnie. To zagranie umożliwiło mi jazdę cały czas z korzystnym wiatrem, choć był on symboliczny, na poziomie 3-4 m/s. 

Nasyciłem się więc jakościową zabudową śląskich miast i dotarłem na Górne Łużyce, do Zgorzelca, a konkretnie do Görlitz, gdzie byłem pierwszy raz (bo w granicach gminy Zgorzelec byłem już kilka lat wcześniej przy okazji zaliczgmine.pl). Miasto zrobiło na mnie spore wrażenie, największe ze wszystkich mijanych na trasie i oto właśnie chodziło! Görlitz liczone razem ze Zgorzelcem jest najludniejszym niemieckim miastem które nie ucierpiało w czasie II wojny światowej. Widać to gołym okiem i warto było uczynić Görlitz tematem osobnego rajdu. 

Zgorzelec z widokiem na Görlitz

Szumirad

Jełowa

Popielów

Brzeg

Dolny Śląsk

Zdążyłem zapomnieć gdzie to było... ale byłem tam już drugi raz na rowerze

Ślęża

Giewontowe klimaty

Krupówki

Świdnica zawsze na propsie

Granitowe serce Polski w Strzegomiu

Zamek Świny w okolicy Bolkowa

Świerzawa

Lubomierz

Mirsk

Leśna

Görlitz

Görlitz

W drodze na regionalny pociąg do Węglińca

Trasa:
Dystans362.97 km Czas17:43 Vśrednia20.49 km/h VMAX64.87 km/h Podjazdy4196 m
Sudetenland
Kategoria >300 km

Wyruszyłem z przystanku kolejowego w Rudyszwałdzie i przez Ostrawę ruszyłem stronę Gór Odrzańskich. Potem obrałem cel na Pradziad i po okrążeniu go skierowałem się na Červenohorské sedlo i dalej, kolejnymi przełęczami na Stare Mesto i Stronie Śląskie. Przez Lądek i Kłodzko powróciłem nocą do Czech, by po kolejnych przełączkach dotrzeć w okolice Chełmska, Krzeszowa i Kamiennej Góry. To był kapitalny rajd, jechało mi się bardzo dobrze i po czasie żałuję, że nie dojechałem do Jeleniej Góry. Przyczyną był brak dogodnych połączeń stamtąd (musiałbym długo czekać).
Pierwszego dnia było ciut za ciepło na jazdę tego typu, drugiego było już mocno za ciepło. Nie czułem jednak ani szczególnego zmęczenia, ani senności, a o zakończeniu rajdu w Kamiennej Górze zdecydowały wyłącznie korzystne okoliczności powrotu pociągiem. Do końca utrzymałem bardzo przyzwoite trekingowe tempo, także na podjazdach. 

Rok kowidowy był rokiem takich dziwnych, szarpanych rajdów. Bo cóż innego pozostało? Człowiek nie znał dnia ani godziny zdjęcia/wprowadzenia obostrzeń. W dodatku każdy kraj miał inne kryteria. Ponieważ więc nie miałem żadnych konkretnych wielodniowych planów, w zastępstwie jeździłem trasy bez noclegu, których za bardzo nie cenię i raczej traktuję jako element dochodzenia do pełni sezonu i pełni dyspozycji. Wyjątkiem od tej postawy były właśnie lata 2020-2021. 

Widok na Jesioniki

Hulczyn

Bilovec

Fulnek

Vitkov

Vitkovska vrchovina

Budišov nad Budišovkou

Mala Moravka

Okrążając Pradziada

W stronę Białej pod Pradziadem

W drodze na Červenohorské sedlo

Na przełęczy

Přemyslovské sedlo 

Hanušovice

Stronie Śląskie - na rynku

Nocne Kłodzko

Broumov

Przez Góry Krucze z Mieroszowa do Chełmska Śląskiego

Chełmsko Śląskie

W drodze do Krzeszowa

Kamienna Góra

Trasa:


Dystans318.05 km Czas17:37 Vśrednia18.05 km/h VMAX69.55 km/h Podjazdy4336 m
Kľak - tak, czyli rajd czechosłowacki

 Dokładnie 100 lat wcześniej Czechosłowacja celowo i złośliwie utrudniała Polsce walkę z bolszewikami, a warto pamiętać, że dokładnie 4 lipca 1920 r. rozpoczęła się generalna ofensywa Armii Czerwonej na zachód (zakończona "cudem nad Wisłą"). Z kolei prawie 20 lat temu w wyborach prezydenckich startował Marian Krzaklewski. Startował z hasłem "Krzak - tak", ale zakończył szarżę identycznie jak Armia Czerwona w 1920 r. Skoro startowałem z Czech i jechałem na Słowację wypadało wspomnieć nieboszczkę Czechosłowację i podzielić trasę na trzy części, niczym czechosłowacki hymn. Oczywiście - tak jak w hymnie Czechosłowacji - sama przerwa poświęcona była Morawom :P

Uwielbiam mniej oczywiste rocznice, przypominają że historia jest wszechobecna w naszym życiu. No i najważniejsze - pozwala uzasadnić każde szaleństwo. Ten rajd bez pieszej szarży na nieco mniej znany w Polsce, ale wybitny fatrzański szczyt, byłby pozbawiony szaleństwa, a przecież dokładnie 500 lat temu jeden z największych szaleńców w dziejach świata - Ferdynand Magellan - eksplorował wybrzeże Patagonii. Wypadało go uczcić godnie, czyli brawurowo. Taka trasa bez wcześniejszego treningu górskiego była synonimem brawury i wujek Ferdek byłby z niej zadowolony. porwałem się na ten rajd nie mając na koncie (w sezonie) żadnego trzytysięcznika. Chciałem dowalić nogom przed zbliżającą się wyprawą do Korona-Francji. Liczyłem, że ten ból zaprocentuje :)

Zaczynałem w Czechach (konkretnie to na Morawach) i aż do Bojkowic jechałem z Drozdem, znanym pasjonatem tenisa, który na cześć Sereny Williams nosi w nazwie liczbę 23 (turdus23 - od 23 wygranych przez nią wielkich szlemów). Dość teorii spiskowych! 

Gdy Drozd męczył bułę z bagażem, ja sobie odpoczywałem wioząc dobrych kilka kilo mniej, tak było w Górach Wizowickich, aż do Bojkowic. Potem - jadąc dalej samotnie - przycisnąłem już mocniej i przez dolinę Towarskiego potoku zjechałem do nadważańskiej Iławy i opuściwszy Białe Karpaty wbiłem w Góry Strażowskie. Tutaj upał zaczął mi doskwierać, do tego stopnia że na południowych zboczach Strażowa chciałem wypieprzyć kask w krzaki. Jakie to było mądre z mojej strony, że nie jechałem rok wcześniej przez Hiszpanię w kasku! Ta skorupa na łbie ani nie chroni przed słońcem, ani przed deszczem. Za to jest wielka i cięższa od czapki. Dopiero na zjeździe do Cziczman miałem trochę wytchnienia, ale tamże snuły się tłumy turystów. Co ciekawe, wielu snuło się w maseczkach. 

Na zjeździe zaczął mi dokuczać wiatr, jechałem wszak na płn, a ten był na pd. W porywach potrafił nieźle wyhamować. Gdy skierowałem się na Faczkowską przełęcz odkryłem duża frekwencję motocyklistów. Gdy uzupełniałem zapasy wody (ładownie miałem puste, sklepów po drodze nie było), filtrując przez 20 minut 1,5 l z szemranego strumyczka, słowacki kierowca dopytywał czy mi nie pomóc. Oni tak już mają... 

Tak więc podbudowany tym, że Słowacy się nie zmienili ukryłem rower w fantastycznej, powykręcanej i wiekowej buczynie oraz ruszyłem na szlak. Byłem już formalnie w Małej Fatrze. Tutaj lekko nie było: maź, błoto i kamienie. Miejscami naprawdę ślisko, dwa razy leżałem. Lazłem wzwyż ze statywem, bo zakładałem że zdobędę wierzchołek niewiele przed zachodem. Szedłem jednak zbyt szybko i rozkłaczyłem Kłaka równo o 20:00. Na szczycie dwie parki Słowaków (znaczy, mieszane płciowo) nagrywały sobie z drona szczytowanie, znaczy "summited", jak przezwałby ich rytuał Reinhold Messner. Byli jednak w tym entuzjazmie dość malowniczy, dlatego nagrodziłem ich fotką. 

Schodziłem już tradycyjnie w żółwim tempie (kontuzje zdarzają się głównie przy zejściu), nikt mnie jednak nie wyprzedził, bo szlak totalnie opustoszał. Gdy dotarłem w okolice ukrycia roweru musiałem długo go szukać wśród głębokich ceni bukowych wężowisk. Jak zwykle ukryłem rower tak dobrze, że sam miałem problem by go odnaleźć... Cóż, lepiej dobrze ukryć, niż wracać pieszo. 

Dopiero na zjeździe do Rajca zrobiło mi się chłodno. Na szczycie (1352) były jeszcze 24 stopnie, polany południowe były zaś nagrzane do 29 stopni!

Dalsza trasa zakładała ominięcie Żyliny od wschodu, przez Turie i Wisznowe. No i właśnie w Wiśniowie złapałem panę, a jakże: wystarczył jeden wjazd w dziurę... Konieczność babrania się w rowerze tak mnie jednak zmotywowała, że ani się obejrzałem a byłem w podfatrzańskiej Beli. Ciężko zrobiło się dopiero w Terchowej. Odcinek do Zazriwej jest mocno interwałowy... Miało to swoje plusy: kolejny podjazd, na przełęcz Hola, nie pozwolił mi zasnąć. Rozbudził mnie nawet na tyle, że podjąłem próbę ataku na Paracz - najwyższy szczyt Magury Orawskiej. Zatrzymały mnie poległe świerki - wiatrował był poważny, a moje nogi nie nadawały się już na tor przeszkód - odpuściłem więc, chciałem jedynie uczcić Magellana, nie zaś naśladować jego frajerski zgon.

Ponownie senność dopadła mnie dopiero na nudnym odcinku z Orawskiej Leśnej. Rozbudził mnie dopiero niemrawy podjazd na Nawoć, atakowałem już wtedy Beskid Żywiecki, zwany na Słowacji Beskidem Orawskim. Gdy tylko przekroczyłem granice Rzpltej zdjąłem skorupę z głowy i ruszyłem radośnie w dół. Senność całkiem mi przeszła i baraszkowałem po Ujsołach i Rajczy w poszukiwaniu sklepów. Potem wybrałem się pod Boraczą i zamiast wracać pociągiem o 12, wpadłem na pomysł by coś zjeść i jechać dalej. Mimo usilnych prób, przez 1,5 h poszukiwań nie znalazłem żadnej gastronomii, w której nie byłoby absurdalnych tłumów. Zmęczony tym horrorem wróciłem pod stację w Węgierskiej Górce i przesiedziałem godzinę w cieniu (co ciekawe nie brała mnie senność).

Dopiero w pociągu zaliczyłem odlot. Miałem miejsce siedzące, nie wszyscy mogli się pochwalić takim sukcesem. Wszystko działo się o 14-tej, jak wyglądało obłożenie kolejnych pociągów nie chcę nawet wiedzieć... W każdym razie naród ruszył w góry, warto o tym pamiętać!

Test mocy wypadł pozytywnie. Zaskoczyło mnie to o tyle, że nabroiłem naprawdę pokaźne przewyższenie na trasie i w dodatku utrudniłem sobie zadanie włażąc z buta na Klaka. To ostatnie szaleństwo mogło mnie zresztą zgubić: naciągnąłem ścięgno w łydce (przy poślizgnięciu na błocie, mimo bardzo ostrożnego schodzenia!) i przy chodzeniu zaczęła mnie boleć lewa noga, na rowerze - na szczęście - ten problem nie występował. Pod koniec trasy miałem już ciężkie nogi (od rana w niedzielę), ale nie zdarzyło mi się jeszcze walnąć tak trudnego rajdu bez ani jednej trasy powyżej 3000 metrów przewyższenia w sezonie. 
 


Kľak - tak. Selfie-turyści zwróceni na wschód, to stamtąd nadchodziła 100 lat temu Armia Czerwona... 

Wczesnogotycki, autentyczny kościół we wsi Tečovice

W drodze na Uhersky Brod. Drozd tym razem niezbyt odblaskowy...

Uhersky Brod

Coraz cieplej - Štítná nad Vláří

Upał jeszcze nie hiszpański, ale już męczący przy przejeździe przez Góry Strażowskie. Może kiedyś dotrę tu wiosną, gdy młode listki rosną? Te góry proszą się o nieoczywiste i śmiałe eksploracje.

Okrążając masyw Strażowa

Čičmany - dzieło wybitnego słowackiego architekta Duszana Jurkowicza. U nas znany jest głównie z projektów austriackich cmentarzy pierwszowojennych.  

Ta liczba samochodów nieco mnie zaniepokoiła, ale jechałem dalej wzwyż, by schować rower przy czerwonym szlaku i ruszyć na Kłaczka-słodziaczka, znanego z widoków... By wznieść się ponad rower, ponad szosy i wioski, by dotknąć majestatu gór, by poczuć kontakt z podłożem, by ulżyć tyłkowi, by dowalić nogom - każdy powód jest dobry aby porzucić rower i ruszyć na szlak :)

Widoczki były przednie - tu na Góry Strażowskie

Rowerzyści rzadko to oglądają - widok z wierzchołka Kłaka na Małą Fatrę w wersji "luczańskiej"

Niestety byłem tak szybki na podejściu, że do zachodu miałem jeszcze 1,5 h (to już zdjęcie z zejścia). Planowe 1:55 podejścia zajęło mi 1:17!

Zejście z Rewania na niemal widoczne stąd Fačkovské sedlo. Tutaj kończy się (lub zaczyna) Mała Fatra! Przede mną Góry Strażowskie, które tak zachwycały mnie z wierzchołka góry Čipčie, w czasie mojego ostatniego fatrzańskiego cyklotreku. 

Rajecke Teplice

Coraz bliżej Janosika

Terchova

W drodze na przeł. Hola złapał mnie świt oraz senność, na szczęście było pod górkę i trudniej było zrobić sobie krzywdę

Droga na Paracz - tego było za wiele, zarządziłem wycof

Było przed 8 rano, na przeł. Glinka już jakby południe, tylko "ludziów" jeszcze mało było

Soła w Rajczy

Widowiskowy spływ Sołą odbywało 7. wspaniałych kaczuszek z mamusią na przedzie, bo dowódca musi dać przykład!

W drodze na Boraczą - opony nie pozwoliły na więcej, a od północy podjeżdżać już mi się nie chciało (zbliżałem się do granicy wyporności kolan)

Upalny koniec na stacji, w cieniu jesionów

Podsumowując: za jednym razem - jadąc bez noclegu - załatwiłem Białe Karpaty, Góry Strażowskie, Małą Fatrę (z wejściem na jeden z istotniejszych szczytów!), Magurę Orawską (podjąłem atak "z buta" na Paracz) i Beskid Żywiecki. 

Czas brutto: 29 h 42 min. 

Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33234861



Dystans331.34 km Czas15:33 Vśrednia21.31 km/h VMAX45.13 km/h Podjazdy1025 m
Dookoła Kalisza, czyli brakujące ogniwa
Kategoria >300 km

Kolejna z tras zastępczych czy tam kolejny magellańskich rajdów kowidowych. Musiałem trochę na bieżąco modyfikować trasę, bo ścigały mnie chmury burzowe. Utworzył się prawdziwy burzowy pas opadowy od Krotoszyna po Złoczew. Ruszałem spod Bąkowa i musiałem na dzień dobry użerać się z płytami i kiepskimi nawierzchniami aż do Byczyny.Szczególnie nieprzyjemny był jednak przejazd przez Wieruszów, wybitnie antyrowerowy i ogólnie nieciekawy. 

Dopiero za Wieruszowem poczułem wiosnę: rozjechany ptaszęta i wiewiórki (!), zapach jaśminu oraz świeżo pogłębione rowy melioracyjne o głębokości rowów przeciwczołgowych a wszystko zapewne w ramach walki z suszą. Zachwycały od Bukownicy ceglane domy w tej popruskiej Wielkopolsce, bo Wieruszów ma przecież pochodzenie z zaboru rosyjskiego i to widać w zabudowie. W Ołoboku odbiłem na zachód, na Rososzycę i Biskupice Ołoboczne. W tej pierwszej zobaczyłem głównie zaniedbany pałac i lokalną patolę, w tych drugich ładny drewniany kościół sporych rozmiarów. Potem - przez Gałązki Wielkie - jechałem sobie do Kościelnej Wsi, bo nigdy nie byłem przy tutejszym cennym kościele. Pogoda się ustabilizowała i przestała zagrażać mi nagła kąpiel. Piękne chwile przeżywałem więc w Gołuchowie i Pleszewie, gdzie zachwycałem się oryginalną zabudową. 

Z dwurynkowego Pleszewa skierowałem się po raz pierwszy na wschód i wylądowałem na dwóch rynkach Chocza. Zanim dojechałem do Złotników Wielkich dopadł mnie zmierzch. Jeszcze wcześniej, w Piątku Wielkim, spotkałem Jaśnie Buraka, pana dworu w tejże wsi. Jaśnie Burak miał mi za złe, że stanąłem na chodniku, przy bramie do jego posiadłości. Pyrus z centusiowym nalotem. Następne emocje czekały mnie dopiero za Błaszkami, gdzie od Jasionny po Złoczew na drodze nie minął mnie ani jeden samochód i nie widziałem ani jednego światła. Za Złoczewem zaczęły się natomiast pojawiać tiry na drodze nr 45. Dotychczas kojarzyła mi się z pełną pustką i dobrym asfaltem, czyli idealnym zestawem na noc. Bardzo się jednak zdziwiłem. Tak bardzo, że we wsi Wydrzyn musiałem zrobić przerwę na przystanku, bo zwyczajnie bałem się o życie i chciałem trochę odsapnąć dla poprawienia koncentracji u progu przedświtu. Gdy rundkowałem po opustoszałym Wieluniu rozwidniło się całkiem, ale miałem jeszcze sporo czasu do pierwszego pociągu o 4. Postanowiłem złapać więc pierwsze promienie słońca w Rudzie i zakończyć rajd na przystanku kolejowym w Dzietrznikach. 

W samym pociągu dowiedziałem się o nowej funkcjonalności, tj. możliwości płacenia kartą w pociągach Regio. 


Galeria

Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33033794



Dystans323.22 km Czas15:11 Vśrednia21.29 km/h VMAX57.81 km/h Podjazdy2824 m
Rajd Orlich Gniazd, czyli parszywa trzynastka
Kategoria >300 km, Cyklotrek

 Miałem wstać o 4 rano i podjechać pociągiem do Poraja (tak odmieniają lokalsi), ale pełnia Księżyca obudziła mnie o 1:51. Rozsierdzony zerwałem się więc, sprawdziłem prognozę, spakowałem i wskoczyłem na rower. Tuż przed 3 w nocy wyruszyłem i… wpierw musiałem uciekać przed nieprzyjemnymi wyziewami chemicznymi (Chorzów Stary) a następnie przed „misterium wstającej mgły”.

Nawet słowiki się zamknęły nad Brynicą, uciszone przez pełzające, lodowate jęzory mgły. Marzyłem o momencie gdy zacznie się podjazd na Próg Woźnicki, i faktycznie: tam mgły się rozstąpiły i wróciły dopiero za Koziegłowami. W mlecznej scenerii, w ciszy, wśród konturów wyłaniających się sprzed snopu światła pni drzew, podążałem więc slalomem przez dziury i wyboje drogi Strąków – Cynków. Gdy mijając tabliczkę Poraj cieszyłem się już na myśl o kolejnym podjeździe i uwolnieniu od ostrego cienia mgły – wtedy to napotkałem czeluść. Skasowany całkiem (zniknięty) most na Warcie. To była spora niespodzianka – bo pod koniec kwietnia, gdy byłem tu ostatnio nic nie wskazywało na takie plany…

Jak to często bywa po fatalnym początku - po marznięciu w temp. 1,4 stopnia (Poraj), po przemoczeniu mgłą – nastąpiło przełamanie. W Choroniu ujrzałem wreszcie skrawek pogodnego nieba, w Olsztynie nieboskłon ukazał mi już cały swój majestat. W Olsztynie, Ostrężniku, Przewodziszowicach, nawet w Mirowie i Bobolicach – wszędzie witały mnie chłód i bezludność. Dopiero w Ogrodzieńcu spotkałem jurajską stonkę turystyczną. Na zamku w Smoleniu trafiali się pojedynczy zwiedzający, ale tylko ja byłem bezbiletny, bo bezczelnie ominąłem kasę podjeżdżając od strony lasu czarnym szlakiem i dziwiąc się, że można to spokojnie zrobić na trekkingu. Z tych 8 orlich gniazd zaskoczył negatywnie głównie Mirów, który w tygodniu, o tak wczesnej porze miał… otwartą kasę! Jakieś jaja…

Zanim dotarłem do budzącego się Ogrodzieńca, zrobiłem sobie przerwę przy ośrodku ZHP Amonit w Siamoszycach. Wszędzie dobrze, ale na starych śmieciach najbezpieczniej. Brama zabezpieczona łańcuchem, na kimś kto nie wie jak łatwo wjechać od drugiej strony musiało robić wrażenie ;) W każdym razie był to pierwszy widoczny objaw Covida, bo o tej porze Zamonit zawsze tętni życiem…
Kolejnym zdziwieniem na trasie były dobrze mi znane ruinki kościoło-warowni w Krzywopłotach/Bydlinie. Jakiś czas temu coś tu grzebali i proszę: odsłonięte okopy z I wojny, porządny opis. Z minusów: wyszutrowana ścieżka i ławki. Całkiem zniszczyło to atmosferę miejsca. Gdy byłem tu ostatnio przestraszyły mnie właśnie pryzmy żwirku…

Od Bydlina do Jaroszowca ścigałem się z jakimś jadącym na lekko „trenującym” na góralu, co poprawiło mi tempo i sprawiło, że z rozmachem podjeżdżałem na Bogucin. Ostatni odcinek gruntówką, pod zamek Rabsztyn, był jednak beznadziejny. Same kałuże i błoto. Choć Rabsztyn był dziesiątym orlim gniazdem na mojej trasie, to nie był to strzał w „10”. Kałuże, błoto, chmury. Z kolei odcinek do wsi Troks to wreszcie skończony nowy asfalt (droga na Jangrot), ale też zadziwiający ruch pojazdów (było coś między 12 a 13). Skrót „przez grzbiety” do Kosmolowa okazał się tragiczną pomyłką. Fajnie jeździ się tu na góralu, ale dla trekkinga te „przeręble” w asfalcie są nie do ominięcia…

Gdy już dotarłem „w bulu i nadzieji” do asfatu nr 773, zaczęła się najprzyjemniejsza część trasy, czyli rajd doliną Prądnika aż po Biały Kościół. Minąłem więc jedenastkę (Pieskowa) i dwunastkę na trasie. Przy dwunastce, znaczy się przy Ojcowie parking zapełniony po brzegi, wszędy tłumy szwędających się człapaków. Było zatem jak zwykle – z tą różnicą, że nie było autobusów wycieczkowych.
Podjazd na Biały Kościół i dalej, do Bębła ujawnił mały kryzysik. Moja trasa była mocno interwałowa, na tym etapie miałem już sporo ponad 2000 metrów przewyższenia, a przecież jechałem tylko przez Jurę. "Odkryłem" to wszystko na tym odcinku, poczułem nogi i zacząłem dogorywać na podjazdach. Wtedy też podjąłem dziwną decyzję by przy pierwszej okazji zjechać w Dolinę Będkowską. To nie był błąd, to był wielki wielbłąd. Władowałem się w błotną maź, musiałem 2 razy przenosić rower, cały się upaćkałem i zanim dotarłem do biegnącej doliną asfaltówki miałem już serdecznie dość. W dolinie zrobiło się zresztą przejmująco zimno. W tych chwilach słabości myślałem by zakończyć rajd w Jaworznie. W dodatku skończyły mi się zapasy i musiałem dokonać aprowizacji w Rudawie.

Gdy jednak znalazłem się w tenczyńskich lasach, zregenerowałem siły. Przyczyną była pewnie płaskość odcinka. Ta chwila wytchnienia była bezcenna. Zamek Tenczyn był trzynastym orlim gniazdem na mojej trasie. Z racji tego, że gonił mnie czas (musiałem być w czwartek rano w pracy) nie podjeżdżałem pod sam zamek, ale odkąd stał się sanktuarium komercji totalnie mnie nie pociąga. Do Chrzanowa gnałem już znowu rześki jak niemowlaczek. W niezłym tempie przejechałem Baliny, Jaworzna i Pogorie, by równo o zmierzchu ucałować dziękczynnie próg własnego mieszkania - feci, quod potui, faciant meliora potentes!

Zaiste, był to chyba mój najtrudniejszy rajd na lekko - poza górami - w krótkim czasie. Taka wyżynna, interwałowa trzysetka z pier.olnięciem! Od przedświtu do zachodu. Dobrze przepracowany czerwcowy dzień!

Cynków już za mną, zorza poranna przede mną

Mgły ponownie dopadły mnie nad zbiornikiem Poraj

Olsztyn w porannym słońcu - cudnie, jak dobrze mieć blisko na Jurę i w góry. Jak dobrze mieszkać w woj. śląskim!

Ostrężnik, podszedłem pod same mury. Dawno tu nie byłem...

Przewidziszowice, bezludne! Uroki tygodnia na Jurze są warte marznięcia w mgle o przedświcie.

Mirów - kasa była już czynna!

Bobolice jeszcze spały

Ogrodzieniec powoli budził się do jarmarku tandety. To jest kwintesencja małopolskiego wyczucia harmonii krajobrazu

Ryczów - orle gniazdo numer 7 na trasie

Ósmy cud trasy, czyli Smoleń. Tu byli już pierwsi turyści, ale kasa jest łatwa do ominięcia (kmwtw)

Dziewiątka, czyli Bydlin-Krzywopłoty. Na wygodnej ławce (skandal) zrobiłem sobie piknik.

Dyszka wypadła w Rabsztynie. Remont, błoto, nieoczekiwany zaduch i duży ruch na drogach - przestało być fajnie, to nie był strzał w dziesiątkę. 

Jedenastka skompletowana w Pieskowej Skale. Który to już raz na rowerze? O takich kwotach mówimy już ilość, bo są niepoliczalne :P

Dwunasty apostoł w łańcuchu orlich gniazd. Na parkingu tradycyjnie pełno, ludzi też sporo

No i jest: parszywa trzynastka. Odcinek między 12 a 13 gniazdem był najtrudniejszy. Przewyższenie było tu niczego sobie.

Chrzanowski rynek po raz trzeci (tylko w tym roku!)

Pogoria w złotej godzinie. Jak jej nie kochać?

Trasa: