Wpisy archiwalne w kategorii
>100 km
Dystans całkowity: | 88339.05 km (w terenie 19.90 km; 0.02%) |
Czas w ruchu: | 4115:10 |
Średnia prędkość: | 19.12 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.22 km/h |
Suma podjazdów: | 579834 m |
Liczba aktywności: | 659 |
Średnio na aktywność: | 134.05 km i 7h 04m |
Więcej statystyk |
Dystans135.74 km Czas08:22 Vśrednia16.22 km/h Podjazdy1896 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 11: Nad Zatoką Biskajską
Kolejny dzień w Zielonej Hiszpanii rozpoczynam od poszukiwań Lidla a następnie orbituję w rejonie zatoki Santander. Miasto wolę oglądać z daleka, z drugiego brzegu. Po niedzielnej traumie utrzymuję dobre tempo, chcę jak najszybciej opuścić Kantabrię i osiągnąć ziemie najstarszego z narodów Europy. Ten nadbrzeżny odcinek jest jednak wymagający. Droga moja (N-634) od pewnego momentu nieustannie przeplata się z autostradą A-8. Cały czas jest rollercoaster: raz w górę, raz w dół. Słońce bezlitośnie ogrzewa powietrze a bezchmurne niebo jest zapowiedzią dalszej walki z ryzykiem udaru cieplnego. Raz na jakiś czas otwierają się piękne widoki na Zatokę, na plaże i klify. Spotykam też wielu caminowiczów, zmierzających drogą nadmorską do Santiago. Nie zazdroszczę im. Mają trudniej ode mnie. Często drepczą po rozpalonym asfalcie, ja mogę przyspieszyć na zjazdach, oni dalej się wloką. Widoki mamy takie same, ale ja przebywam przestrzeń znacznie szybciej.
Temperatura na szosie znowu przekracza z łatwością czterdzieści stopni. Od południa zatrzymuję się w każdym cieniu przydrożnych drzew, nie ma ich bowiem zbyt dużo. Oczekuję aż głowa mi odparuje. To nie przenośnia, gdy zdejmuje moją białą czapkę, zazwyczaj parzy mi ręce… Jakże się wtedy cieszę, że nie skusiłem się na kask…
Oryginalność Basków nie jest wymyślona. Zagłębiając się w Kraj Basków czułem to coraz wyraźniej. Po pierwsze osaczyły mnie tłumy kolarzy. W przeciwieństwie do przebytych dotąd połaci północnej Hiszpanii, Kraj Basków nie jest pozbawiony ścieżek rowerowych. Sieć tychże w okolicach Bilbao jest bardzo dobrej jakości. Kolejnym novum, z jakim nie spotkałem się dotąd na terenie Hiszpanii, były regularnie kursujące autobusy. To był inny świat.
Moim celem dnia była przeprawa przez Most Biskajski. Zrealizowanie celu wykluczało zapędzenie się do centrum aglomeracji bez znajomości przebiegu tych znakomitych i licznie odwiedzanych przez kolarzy dróg rowerowych. Do mostu musiałem dotrzeć całkowicie na podstawie własnego „kompasu” geograficznego. Udało mi się to tak dokładnie, że w pewnym momencie aż zdziwił mnie bliski widok stalowej konstrukcji wystającej zza zabudowy Portugalete.
Gdy już przeprawiłem się na drugi brzeg, gdy pokonałem - bez strat! - tę pierwszą na trasie Cieśninę Magellana, poczułem ponowny przypływ energii. Chłonąłem przedmieścia Bilbao. Zachwycały mnie starannie zaprojektowane balkony i tarasy w licznych tutejszych apartamentowcach. Jest tu pedantycznie czysto, często mijają mnie podmiejskie autobusy a asfalty są nienaganne.
Ta radosna kontemplacja baskijskiego dobrobytu uśpiła moją czujność. Zanim się zorientowałem, słończyni (słońce w mitologii Basków było rodzaju żeńskiego!) poczyniła znaczące postępy w pogoni za horyzontem. Zbliżający się zmierzch zapowiadał kolejne problemy ze znalezieniem noclegu. Każda piędź ziemi była tu skrupulatnie wykorzystana. Kontynuując dobre tempo jazdy osiągnąłem okolice zjawiskowego zameczku Butron. Pomimo jednak starannego eksplorowania okolic nie znalazłem żadnego dogodnego miejsca na biwak. Zrezygnowany, począłem rozbijać się nad samą zamkową fosą. Okazało się to fatalnym pomysłem. Nastraszyłem czołówką rybaka na drugim brzegu, a nawet o mało nie utopiłem jednego z pałąków konstrukcyjnych namiotu. Gdy zaś rozłożyłem już namiot odkryłem, że teraska nadrzeczna jest tak wąska, że istnieje ryzyko nocnej kąpieli razem ze śpiworem… Ten cios przeważył szalę: spakowałem graty i ruszyłem rozbić się na błoniach pod zamkiem – na bezczela.

Wybrzeże Kantabryjskie - lubię to!

Pocztówkowe landszafty psują często linie energetyczne
Kolejny dzień w Zielonej Hiszpanii rozpoczynam od poszukiwań Lidla a następnie orbituję w rejonie zatoki Santander. Miasto wolę oglądać z daleka, z drugiego brzegu. Po niedzielnej traumie utrzymuję dobre tempo, chcę jak najszybciej opuścić Kantabrię i osiągnąć ziemie najstarszego z narodów Europy. Ten nadbrzeżny odcinek jest jednak wymagający. Droga moja (N-634) od pewnego momentu nieustannie przeplata się z autostradą A-8. Cały czas jest rollercoaster: raz w górę, raz w dół. Słońce bezlitośnie ogrzewa powietrze a bezchmurne niebo jest zapowiedzią dalszej walki z ryzykiem udaru cieplnego. Raz na jakiś czas otwierają się piękne widoki na Zatokę, na plaże i klify. Spotykam też wielu caminowiczów, zmierzających drogą nadmorską do Santiago. Nie zazdroszczę im. Mają trudniej ode mnie. Często drepczą po rozpalonym asfalcie, ja mogę przyspieszyć na zjazdach, oni dalej się wloką. Widoki mamy takie same, ale ja przebywam przestrzeń znacznie szybciej.
Temperatura na szosie znowu przekracza z łatwością czterdzieści stopni. Od południa zatrzymuję się w każdym cieniu przydrożnych drzew, nie ma ich bowiem zbyt dużo. Oczekuję aż głowa mi odparuje. To nie przenośnia, gdy zdejmuje moją białą czapkę, zazwyczaj parzy mi ręce… Jakże się wtedy cieszę, że nie skusiłem się na kask…
Oryginalność Basków nie jest wymyślona. Zagłębiając się w Kraj Basków czułem to coraz wyraźniej. Po pierwsze osaczyły mnie tłumy kolarzy. W przeciwieństwie do przebytych dotąd połaci północnej Hiszpanii, Kraj Basków nie jest pozbawiony ścieżek rowerowych. Sieć tychże w okolicach Bilbao jest bardzo dobrej jakości. Kolejnym novum, z jakim nie spotkałem się dotąd na terenie Hiszpanii, były regularnie kursujące autobusy. To był inny świat.
Moim celem dnia była przeprawa przez Most Biskajski. Zrealizowanie celu wykluczało zapędzenie się do centrum aglomeracji bez znajomości przebiegu tych znakomitych i licznie odwiedzanych przez kolarzy dróg rowerowych. Do mostu musiałem dotrzeć całkowicie na podstawie własnego „kompasu” geograficznego. Udało mi się to tak dokładnie, że w pewnym momencie aż zdziwił mnie bliski widok stalowej konstrukcji wystającej zza zabudowy Portugalete.
Gdy już przeprawiłem się na drugi brzeg, gdy pokonałem - bez strat! - tę pierwszą na trasie Cieśninę Magellana, poczułem ponowny przypływ energii. Chłonąłem przedmieścia Bilbao. Zachwycały mnie starannie zaprojektowane balkony i tarasy w licznych tutejszych apartamentowcach. Jest tu pedantycznie czysto, często mijają mnie podmiejskie autobusy a asfalty są nienaganne.
Ta radosna kontemplacja baskijskiego dobrobytu uśpiła moją czujność. Zanim się zorientowałem, słończyni (słońce w mitologii Basków było rodzaju żeńskiego!) poczyniła znaczące postępy w pogoni za horyzontem. Zbliżający się zmierzch zapowiadał kolejne problemy ze znalezieniem noclegu. Każda piędź ziemi była tu skrupulatnie wykorzystana. Kontynuując dobre tempo jazdy osiągnąłem okolice zjawiskowego zameczku Butron. Pomimo jednak starannego eksplorowania okolic nie znalazłem żadnego dogodnego miejsca na biwak. Zrezygnowany, począłem rozbijać się nad samą zamkową fosą. Okazało się to fatalnym pomysłem. Nastraszyłem czołówką rybaka na drugim brzegu, a nawet o mało nie utopiłem jednego z pałąków konstrukcyjnych namiotu. Gdy zaś rozłożyłem już namiot odkryłem, że teraska nadrzeczna jest tak wąska, że istnieje ryzyko nocnej kąpieli razem ze śpiworem… Ten cios przeważył szalę: spakowałem graty i ruszyłem rozbić się na błoniach pod zamkiem – na bezczela.

Wybrzeże Kantabryjskie - lubię to!

Pocztówkowe landszafty psują często linie energetyczne
Dystans145.14 km Czas07:40 Vśrednia18.93 km/h Podjazdy1837 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 10: Dzień złych wiadomości
Oberwanie chmury (dzień wcześniej) miało swoje konsekwencje. Na ranem ukazał mi się epilog tej historii. Byłem tak blisko Picos de Europa i nic nie widziałem. Góry parowały tak intensywnie, że z punktu widokowego nie widziałem nawet skrawka panoramy. To był mocny, bolesny cios. Kilka dni moim mentalnym paliwem było radosne oczekiwanie na cudowne scenerie Picos de Europa. Planowałem założyć tu bazę, zaliczyć pętelkę rowerem po przełęczach, ruszyć pieszo na szlaki, upajać się widokami. Cały ten plan stracił sens. Taki już jest urok długich liniowych tras (z celu do celu). Los daje tylko jedną szansę w danym czasie i przestrzeni. Nie ma czasu, by oczekiwać na lepszą pogodę. Mam kilka dni rezerwy, ale trzymam tę rezerwę na Pireneje i Alpy. Nie decyduję się zatem na założenie obozu. Krzyżowcy w takich sytuacjach wołali Deus vult!
Kalkulacja jest bezwzględna: powyżej 2000 m n.p.m. zalegają poopadowe mgły i ich pochodne w postaci chmur na graniach, góry przewietrzą się dopiero pod wieczór. Nie interesuje mnie zaliczanie gór czy przełęczy dla samego zaliczania. Skoro te piękne góry nie chcą mi się ukazać, nie będę natrętem. Ruszam dalej, licząc że w dolnych partiach gór prędzej zobaczę słońce.
Szybko wytracam wysokość, rosnąca temperatura i widok słońca poprawiają mi nastrój. Gdy wjeżdżam w przełom Hermidy jest już znowu gorąco i słonecznie. Twór natury przez który przejeżdżam zwie się na mojej mapie Desfiladero de La Hermida. Ruch samochodowy bywa tu duży, droga jest wąska i prześlizguje się dnem kanionu licznymi półkami, zakosami i tunelami. Wgryza się w ściany przełomu, meandruje razem z rzeką. Widoki są fantastyczne.
Podjąłem właściwą decyzję. Organizuję sobie popas nad rzeką. Robię dużą przepierkę, zażywam kąpieli w rzece, myję włosy. Walczę z pokusą by zostać dłużej, popływać (nieopodal jest głębsza, spokojna toń), poleniuchować.
Imperatyw drogi nie uznaje jednak odstępstw, zdaję sobie sprawę, że będzie trudno o nocleg. Kieruje się z powrotem nad Ocean. Skalne pustkowia ustąpią miejsca polom, ogrodom i domom. Czym bliżej podjadę pod Santander, tym łatwiej ominę go nazajutrz rano. Liczę, że wykorzystam niedzielę by podkraść się na peryferia aglomeracji.
Docierając nad Zatokę Biskajską miałem już w nogach przeszło 1000 km pokonanych hiszpańskimi drogami. Wielokrotnie, niepokojąco wręcz często, trafiałem na blokady policyjne. Wyglądało to na akcje kryminalnych, kogo i dlaczego wyłapywali nie wiem; na mnie nie zwracali kompletnie uwagi. Czułem się nawet nieco urażony. Gdy czysty i odświeżony kąpielą w boskiej rzece Deva zmierzałem do nadmorskiego miasta San Vicente de la Barquera, znalazłem nieoczekiwanego rozmówcę - policjanta na motorze, który upomniał mnie na okoliczność nieposiadania kasku...
Oczywiście ani przez chwilę nie planowałem kupować kasku. Nie tylko dlatego, że „w kasku każdy wygląda jak głupek”. Powodem były wspomniane względy praktyczne. Kask przy tak palącym słońcu jest zagrożeniem dla życia. Nie daje pełnej ochrony przed słońcem, zapewnia jednak ciągłe utrapienie. Stróżki wody spływają mi też spod lekkiej białej czapki (dla tenisistów, rzecz jasna z francuskiego marketu za kilkanaście złotych) w której jadę. Czapkę jednak łatwo zdjąć. Ma szeroki i długi daszek chroniący oczy i znaczną część twarzy. Najbardziej doceniam ten daszek w ulewie. Ponadto czapka jest lżejsza i zajmuje mniej miejsca.
To, że zainteresował się mną policjant, wprowadziło mnie jednak w spory niepokój i szybsze bicie serca. Gdybym od początku jechał w kasku, uniknąłbym tego nadmorskiego stresu. Będzie mi on towarzyszyć aż do granic Hiszpanii. Sprawi, że w okolicach Santander zjadę na bardzo lokalne drogi. Będę podświadomie unikał kolejnego spotkania z policją. Peryferia Santander maja urok willowych przedmieść. Krajobraz „Zielonego Wybrzeża” uatrakcyjniają strome wzgórza. Tylko biwaku nie ma gdzie założyć!
W okolicach miejscowości Escobedo daję za wygraną i rozkładam się na środku traktorówki, w czymś co przypomina nieużytek w naturalnej fazie sukcesji leśnej. Pełno tu jeżyn, cierni i kolców odrośli akacjowych.

Podjazd na Złośliwą Lesbę, tak to w każdym razie przechrzciłem. Miał być widok na Picos de Europa, była wielka chmura...

Skrawki Picos de Europa widziałem dopiero z dołu...
Oberwanie chmury (dzień wcześniej) miało swoje konsekwencje. Na ranem ukazał mi się epilog tej historii. Byłem tak blisko Picos de Europa i nic nie widziałem. Góry parowały tak intensywnie, że z punktu widokowego nie widziałem nawet skrawka panoramy. To był mocny, bolesny cios. Kilka dni moim mentalnym paliwem było radosne oczekiwanie na cudowne scenerie Picos de Europa. Planowałem założyć tu bazę, zaliczyć pętelkę rowerem po przełęczach, ruszyć pieszo na szlaki, upajać się widokami. Cały ten plan stracił sens. Taki już jest urok długich liniowych tras (z celu do celu). Los daje tylko jedną szansę w danym czasie i przestrzeni. Nie ma czasu, by oczekiwać na lepszą pogodę. Mam kilka dni rezerwy, ale trzymam tę rezerwę na Pireneje i Alpy. Nie decyduję się zatem na założenie obozu. Krzyżowcy w takich sytuacjach wołali Deus vult!
Kalkulacja jest bezwzględna: powyżej 2000 m n.p.m. zalegają poopadowe mgły i ich pochodne w postaci chmur na graniach, góry przewietrzą się dopiero pod wieczór. Nie interesuje mnie zaliczanie gór czy przełęczy dla samego zaliczania. Skoro te piękne góry nie chcą mi się ukazać, nie będę natrętem. Ruszam dalej, licząc że w dolnych partiach gór prędzej zobaczę słońce.
Szybko wytracam wysokość, rosnąca temperatura i widok słońca poprawiają mi nastrój. Gdy wjeżdżam w przełom Hermidy jest już znowu gorąco i słonecznie. Twór natury przez który przejeżdżam zwie się na mojej mapie Desfiladero de La Hermida. Ruch samochodowy bywa tu duży, droga jest wąska i prześlizguje się dnem kanionu licznymi półkami, zakosami i tunelami. Wgryza się w ściany przełomu, meandruje razem z rzeką. Widoki są fantastyczne.
Podjąłem właściwą decyzję. Organizuję sobie popas nad rzeką. Robię dużą przepierkę, zażywam kąpieli w rzece, myję włosy. Walczę z pokusą by zostać dłużej, popływać (nieopodal jest głębsza, spokojna toń), poleniuchować.
Imperatyw drogi nie uznaje jednak odstępstw, zdaję sobie sprawę, że będzie trudno o nocleg. Kieruje się z powrotem nad Ocean. Skalne pustkowia ustąpią miejsca polom, ogrodom i domom. Czym bliżej podjadę pod Santander, tym łatwiej ominę go nazajutrz rano. Liczę, że wykorzystam niedzielę by podkraść się na peryferia aglomeracji.
Docierając nad Zatokę Biskajską miałem już w nogach przeszło 1000 km pokonanych hiszpańskimi drogami. Wielokrotnie, niepokojąco wręcz często, trafiałem na blokady policyjne. Wyglądało to na akcje kryminalnych, kogo i dlaczego wyłapywali nie wiem; na mnie nie zwracali kompletnie uwagi. Czułem się nawet nieco urażony. Gdy czysty i odświeżony kąpielą w boskiej rzece Deva zmierzałem do nadmorskiego miasta San Vicente de la Barquera, znalazłem nieoczekiwanego rozmówcę - policjanta na motorze, który upomniał mnie na okoliczność nieposiadania kasku...
Oczywiście ani przez chwilę nie planowałem kupować kasku. Nie tylko dlatego, że „w kasku każdy wygląda jak głupek”. Powodem były wspomniane względy praktyczne. Kask przy tak palącym słońcu jest zagrożeniem dla życia. Nie daje pełnej ochrony przed słońcem, zapewnia jednak ciągłe utrapienie. Stróżki wody spływają mi też spod lekkiej białej czapki (dla tenisistów, rzecz jasna z francuskiego marketu za kilkanaście złotych) w której jadę. Czapkę jednak łatwo zdjąć. Ma szeroki i długi daszek chroniący oczy i znaczną część twarzy. Najbardziej doceniam ten daszek w ulewie. Ponadto czapka jest lżejsza i zajmuje mniej miejsca.
To, że zainteresował się mną policjant, wprowadziło mnie jednak w spory niepokój i szybsze bicie serca. Gdybym od początku jechał w kasku, uniknąłbym tego nadmorskiego stresu. Będzie mi on towarzyszyć aż do granic Hiszpanii. Sprawi, że w okolicach Santander zjadę na bardzo lokalne drogi. Będę podświadomie unikał kolejnego spotkania z policją. Peryferia Santander maja urok willowych przedmieść. Krajobraz „Zielonego Wybrzeża” uatrakcyjniają strome wzgórza. Tylko biwaku nie ma gdzie założyć!
W okolicach miejscowości Escobedo daję za wygraną i rozkładam się na środku traktorówki, w czymś co przypomina nieużytek w naturalnej fazie sukcesji leśnej. Pełno tu jeżyn, cierni i kolców odrośli akacjowych.

Podjazd na Złośliwą Lesbę, tak to w każdym razie przechrzciłem. Miał być widok na Picos de Europa, była wielka chmura...

Skrawki Picos de Europa widziałem dopiero z dołu...
Dystans114.18 km Czas07:53 Vśrednia14.48 km/h Podjazdy2677 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 8: Terror pastwiskowy
To był dzień wybitnie górski. Przebyłem dwie poważne przeszkody startując z wysokości 130 m n.p.m. Obie wznosiły się powyżej tysiąca metrów, ostatnia z nich - Przełęcz św. Izydora - przekraczała 1500 m n.p.m. Tym razem nad ranem było przynajmniej rześko (12 stopni), bo całkiem zwątpiłbym w potencję Oceanu. Zdecydowanie ciekawszy był pierwszy z podjazdów. Zdobycie Puerto de la Cobertoria to była wielka przygoda. Nie tylko dlatego, że na ostatnich 5 km nachylenie przekracza tu 9%. W zachodniej części Gór Kantabryjskich mieszka większość hiszpańskiej populacji niedźwiedzia brunatnego. Nieodległy park Somiedo jest ich prawdziwym matecznikiem. Tablice informacyjne o Tierra de Osos (ziemi niedźwiedzi) mijam co jakiś czas. Gdyby to było logistycznie wykonalne, porwałbym się na ekspedycję do Somiedo. Góry Kantabryjskie są tu niemal tak piękne jak w Picos de Europa, ale są dziksze i zauważalnie mniej popularne wśród turystów.
Przy bogactwie przeżyć jakie zafundowała mi Cobertoria, podjazd na Izydora był już tylko smażalnią, pozbawioną większych emocji, z wyjątkiem ostatniego odcinka. Dopiero ostatnie 10 km z tego długiego (prawie 30 km) i upierdliwego podjazdu było ciekawe pejzażowo. Poziom trudności i romantyzmu był tu zauważalnie niższy od wspinaczki na ustronnie położoną Cobertorię...
Co ciekawe, zjazdu prawie nie było, bo południowe stoki gór są strasznie pierdołowate w porównaniu z tymi opadającymi do Atlantyku.
Gdy znalazłem się już w Leonie, terror pastwiskowy bardzo utrudnił mi znalezienie miejsca biwakowego. Wszędzie były albo krowy, albo skały, albo cierniste zarośla, albo... mrowiska. O szczęśliwym zakończeniu zdecydowało doświadczenie starego włóczęgi, który widzi więcej i wie więcej, tak to było mniej więcej :)

Na niedźwiedziej ziemi (Tierra de Osos). Nie dość że spokój, to jeszcze niebywałe piękno doliny i harmonia zabudowy.

W drodze na przełęcz św. Izydora - od trudniejszej strony - od Oceanu.
Przy bogactwie przeżyć jakie zafundowała mi Cobertoria, podjazd na Izydora był już tylko smażalnią, pozbawioną większych emocji, z wyjątkiem ostatniego odcinka. Dopiero ostatnie 10 km z tego długiego (prawie 30 km) i upierdliwego podjazdu było ciekawe pejzażowo. Poziom trudności i romantyzmu był tu zauważalnie niższy od wspinaczki na ustronnie położoną Cobertorię...
Co ciekawe, zjazdu prawie nie było, bo południowe stoki gór są strasznie pierdołowate w porównaniu z tymi opadającymi do Atlantyku.
Gdy znalazłem się już w Leonie, terror pastwiskowy bardzo utrudnił mi znalezienie miejsca biwakowego. Wszędzie były albo krowy, albo skały, albo cierniste zarośla, albo... mrowiska. O szczęśliwym zakończeniu zdecydowało doświadczenie starego włóczęgi, który widzi więcej i wie więcej, tak to było mniej więcej :)

Na niedźwiedziej ziemi (Tierra de Osos). Nie dość że spokój, to jeszcze niebywałe piękno doliny i harmonia zabudowy.

W drodze na przełęcz św. Izydora - od trudniejszej strony - od Oceanu.
Dystans126.93 km Czas06:46 Vśrednia18.76 km/h Podjazdy1685 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 7: Sławetna sjesta
To był dzień na wskroś hiszpański: ani jednej chmurki na niebie. Pierwszy taki dzień, że nawet na ranem nie odczułem wpływu oceanu. Dawało to do myślenia, bo spałem tylko nieco poniżej grzbietu, na wysokości ponad 900 m n.p.m, a rano bynajmniej zimno nie było. Rozłożyłem się na nocleg kilkadziesiąt metrów poniżej szlaku pielgrzymkowego (Camino Primitivo). Już początki żeglugi zwiastowały ukrop: nawet na poziomicy 1100 było o poranku ciepławo... Mnie zaś czekał zjazd w dolinę Rio Narcea, która to doliną spływałem sobie spokojnie aż do m. Corniana. Siódme poty wycisnęła ze mnie nawet śmieszna przełączka Alto de Cabruniana (360 m n.p.m), bo podjeżdżałem ją wczesnym popołudniem, przy totalnym braku cienia, bezchmurnym niebie i niemal z poziomu morza.
Gdy w końcu zapełniłem totalnie puste ładownie w Lidlu, następne półtora godziny leżakowałem na równo przyciętym trawniczku w parku św. Antoniego w Grado. Wśród lokalsów trwała tu walka o ocienione ławki. Wybrałem więc trawnik i przesuwałem się po nim za plamą cienia.
Gdy znalazłem już w sobie dość hartu ducha by ruszyć dalej, szybko przekonałem się że godzina 15:30 nie przypadkiem jest jeszcze czasem sjesty...
Termometr w parkowym cieniu wskazywał ledwie 31 stopni, ale po drodze cień był rarytasem. Jechałem zatem w temperaturze gorączkowej i nadgorączkowej, bo w słońcu dochodziła do 43 stopni. Wbrew tym saharyjskim temperaturom okolica emanowała zielenią i właśnie impotencja oceanu drażniła przez to szczególnie. Drogowskazy kierowały mnie przez kolejne rozpalone słońcem przełączki na miejscowość Trubia. To była walka o przetrwania i nazwę szybko przekręciłem na Trupia. Gdy po wielu pauzach, odbywanych w każdym większym cieniu, dotarłem wreszcie do doliny Trupiej Rzeki (Rio Trubia) zdałem sobie sprawę że przezwyciężyłem wreszcie kryzys. Pierwszy kryzys na trasie, wywołany zbyt krótką sjestą i zbytnim forsowaniem tempa w upale.
Na nocleg wybrałem obszar opuszczonej farmy, rozłożyłem się w sadzie, tuż nad rzeką, z dala od budynków, bo szabrownikiem nie jestem. Tuż przed snem, w chwili mycia menażki w "trupiej rzece" poślizgnąłem się jeszcze na kamieniu i utopiłem obydwa buty. Jak na ironię, w dniu bez kropli deszczu i choćby smużki chmury, przemoczyłem sobie buty...

Nadbrzeżna Asturia wygląda jak makiety z kolejkami albo świat z klocków lego - aż chciało się dotknąć, by sprawdzić czy w tym upale ta zieleń nie jest fatamorganą... Ludzie znów mieli w ogrodach cytryny i pomarańcze.

Widząc tę nieustanną zieloność i umierając z przegrzania pomstowałem na bezczynność Oceanu - k...wa, ani jednej chmurki!
To był dzień na wskroś hiszpański: ani jednej chmurki na niebie. Pierwszy taki dzień, że nawet na ranem nie odczułem wpływu oceanu. Dawało to do myślenia, bo spałem tylko nieco poniżej grzbietu, na wysokości ponad 900 m n.p.m, a rano bynajmniej zimno nie było. Rozłożyłem się na nocleg kilkadziesiąt metrów poniżej szlaku pielgrzymkowego (Camino Primitivo). Już początki żeglugi zwiastowały ukrop: nawet na poziomicy 1100 było o poranku ciepławo... Mnie zaś czekał zjazd w dolinę Rio Narcea, która to doliną spływałem sobie spokojnie aż do m. Corniana. Siódme poty wycisnęła ze mnie nawet śmieszna przełączka Alto de Cabruniana (360 m n.p.m), bo podjeżdżałem ją wczesnym popołudniem, przy totalnym braku cienia, bezchmurnym niebie i niemal z poziomu morza.
Gdy w końcu zapełniłem totalnie puste ładownie w Lidlu, następne półtora godziny leżakowałem na równo przyciętym trawniczku w parku św. Antoniego w Grado. Wśród lokalsów trwała tu walka o ocienione ławki. Wybrałem więc trawnik i przesuwałem się po nim za plamą cienia.
Gdy znalazłem już w sobie dość hartu ducha by ruszyć dalej, szybko przekonałem się że godzina 15:30 nie przypadkiem jest jeszcze czasem sjesty...
Termometr w parkowym cieniu wskazywał ledwie 31 stopni, ale po drodze cień był rarytasem. Jechałem zatem w temperaturze gorączkowej i nadgorączkowej, bo w słońcu dochodziła do 43 stopni. Wbrew tym saharyjskim temperaturom okolica emanowała zielenią i właśnie impotencja oceanu drażniła przez to szczególnie. Drogowskazy kierowały mnie przez kolejne rozpalone słońcem przełączki na miejscowość Trubia. To była walka o przetrwania i nazwę szybko przekręciłem na Trupia. Gdy po wielu pauzach, odbywanych w każdym większym cieniu, dotarłem wreszcie do doliny Trupiej Rzeki (Rio Trubia) zdałem sobie sprawę że przezwyciężyłem wreszcie kryzys. Pierwszy kryzys na trasie, wywołany zbyt krótką sjestą i zbytnim forsowaniem tempa w upale.
Na nocleg wybrałem obszar opuszczonej farmy, rozłożyłem się w sadzie, tuż nad rzeką, z dala od budynków, bo szabrownikiem nie jestem. Tuż przed snem, w chwili mycia menażki w "trupiej rzece" poślizgnąłem się jeszcze na kamieniu i utopiłem obydwa buty. Jak na ironię, w dniu bez kropli deszczu i choćby smużki chmury, przemoczyłem sobie buty...

Nadbrzeżna Asturia wygląda jak makiety z kolejkami albo świat z klocków lego - aż chciało się dotknąć, by sprawdzić czy w tym upale ta zieleń nie jest fatamorganą... Ludzie znów mieli w ogrodach cytryny i pomarańcze.

Widząc tę nieustanną zieloność i umierając z przegrzania pomstowałem na bezczynność Oceanu - k...wa, ani jednej chmurki!
Dystans108.24 km Czas07:20 Vśrednia14.76 km/h Podjazdy2522 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 6: Ostre powitanie z Asturią
Ostatni dzień w Galicji był co prawda tradycyjnie mglisty nad ranem, ale pejzaż nieco stracił z zielonego pigmentu. Wjazd do Asturii odbywał się już przy ostrzejszych konturach. Wyostrzył się nie tylko pejzaż, ale też klimat. Gorąc w połączeniu z przewyższeniami dał mi mocno popalić. To już były prawdziwe góry, bezlitosne słońce na horyzoncie i brak cienia przy drodze. Kończyłem dzień wśród much i pełnych krów pastwisk Gór Kantabryjskich. Szybko zrozumiałem czym różni się Asturia od Galicji. Po prostu wszystko jest tu ostrzejsze: góry, ludzie (Asturowie!) i klimat. Podobne było jedynie niewielkie zaludnienie. Gdyby tak móc żywić się tylko pięknem krajobrazu i meandrować po tych niekończących się grzbietach unikając miast. Niestety, kończyły mi się lugańskie zapasy, góry i upał szybko je wysysały, i następnego dnia musiałem zetknąć się z cywilizacją.

W drodze do Fonsagrady

Zbiornik Salime wśród ostrego pejzażu Asturii
Ostatni dzień w Galicji był co prawda tradycyjnie mglisty nad ranem, ale pejzaż nieco stracił z zielonego pigmentu. Wjazd do Asturii odbywał się już przy ostrzejszych konturach. Wyostrzył się nie tylko pejzaż, ale też klimat. Gorąc w połączeniu z przewyższeniami dał mi mocno popalić. To już były prawdziwe góry, bezlitosne słońce na horyzoncie i brak cienia przy drodze. Kończyłem dzień wśród much i pełnych krów pastwisk Gór Kantabryjskich. Szybko zrozumiałem czym różni się Asturia od Galicji. Po prostu wszystko jest tu ostrzejsze: góry, ludzie (Asturowie!) i klimat. Podobne było jedynie niewielkie zaludnienie. Gdyby tak móc żywić się tylko pięknem krajobrazu i meandrować po tych niekończących się grzbietach unikając miast. Niestety, kończyły mi się lugańskie zapasy, góry i upał szybko je wysysały, i następnego dnia musiałem zetknąć się z cywilizacją.

W drodze do Fonsagrady

Zbiornik Salime wśród ostrego pejzażu Asturii
Dystans129.71 km Czas07:50 Vśrednia16.56 km/h Podjazdy2225 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 5: Środkowa Galicja
Dzień wielkiej przepierki (wykorzystałem popołudniowe mordercze słoneczko) i uspokojenia nastrojów. Sielsko i leniwie. Dużo niewielkich podjazdów a krajobraz typowo pogórzański, w porywach typowy dla gór niskich. Mijam setki caminowiczów, to dla nich ostatnie chwile na Camino, zbliżają się już do zwłok Kubusia w Composteli. Czym dłużej jadę, tym więcej mam przebłysków słońca a w pejzażu ekstremalna zieloność ustępuje pospolitej zieloności. Czuję że uciekam z uścisku Oceanu. Gdy zbliżam się do Lugo słońce praży już niemiłosiernie a ja tęsknie za tym oceanicznym chłodkiem. Przejazd przez Lugo znacznie mi się wydłuża przez problemy ze znalezieniem porządnego marketu.
Zdążyłem finalnie wydostać się z nagrzanego miasta i ponownie nie miałem problemów ze znalezieniem miejscówki. Najwspanialszą cechą środkowej Galicji jest niewielkie zaludnienie i mnogość naturalnych miejsc biwakowych. To idealne miejsce na relaksacyjne przejażdżki na łonie tutejszego, totalitarnie zielonego, krajobrazu.
Jest tu tak zielono, że PSL poczułoby ukłucie zazdrości. Zarazem pogoda jest cudownie stabilna: rano mgła i pokojowa temperatura (18-20), po południu czyste niebo i palące iberyjskie słońce. Ponieważ słoneczko późno przebija się przez zasłonę chmur i mgieł, czyni dużo mniejsze spustoszenie niż na mesecie. Ma za mało czasu by przemienić Galicję w stertę suchego siana :)
Kto chce słońca, wstaje późno. Kto za nim nie przepada wstaje skoro świt, by nasycić się oparami mgły. Tutejszy klimat nie zna ekstremów, podobnie jak tutejszy pejzaż. Zielona monokultura!

Galicyjski interior, czyli znowu jak w Irlandii

Starówka w Lugo
Dzień wielkiej przepierki (wykorzystałem popołudniowe mordercze słoneczko) i uspokojenia nastrojów. Sielsko i leniwie. Dużo niewielkich podjazdów a krajobraz typowo pogórzański, w porywach typowy dla gór niskich. Mijam setki caminowiczów, to dla nich ostatnie chwile na Camino, zbliżają się już do zwłok Kubusia w Composteli. Czym dłużej jadę, tym więcej mam przebłysków słońca a w pejzażu ekstremalna zieloność ustępuje pospolitej zieloności. Czuję że uciekam z uścisku Oceanu. Gdy zbliżam się do Lugo słońce praży już niemiłosiernie a ja tęsknie za tym oceanicznym chłodkiem. Przejazd przez Lugo znacznie mi się wydłuża przez problemy ze znalezieniem porządnego marketu.
Zdążyłem finalnie wydostać się z nagrzanego miasta i ponownie nie miałem problemów ze znalezieniem miejscówki. Najwspanialszą cechą środkowej Galicji jest niewielkie zaludnienie i mnogość naturalnych miejsc biwakowych. To idealne miejsce na relaksacyjne przejażdżki na łonie tutejszego, totalitarnie zielonego, krajobrazu.
Jest tu tak zielono, że PSL poczułoby ukłucie zazdrości. Zarazem pogoda jest cudownie stabilna: rano mgła i pokojowa temperatura (18-20), po południu czyste niebo i palące iberyjskie słońce. Ponieważ słoneczko późno przebija się przez zasłonę chmur i mgieł, czyni dużo mniejsze spustoszenie niż na mesecie. Ma za mało czasu by przemienić Galicję w stertę suchego siana :)
Kto chce słońca, wstaje późno. Kto za nim nie przepada wstaje skoro świt, by nasycić się oparami mgły. Tutejszy klimat nie zna ekstremów, podobnie jak tutejszy pejzaż. Zielona monokultura!

Galicyjski interior, czyli znowu jak w Irlandii

Starówka w Lugo
Dystans149.62 km Czas08:48 Vśrednia17.00 km/h VMAX60.65 km/h Podjazdy2382 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 4: W ogrodach św. Jakuba
To była ewidentna zemsta za piękne słońce poprzedniego popołudnia. Od rana towarzyszy mi 100% zachmurzenie i mżawka, do momentu trwałego oddalenia się od wybrzeża. Przebłyski słońca docierają do mnie dopiero w Santiago. Gdy jadę wzdłuż wybrzeża, w wilgoci i chłodzie, towarzyszą mi sceny jak z Irlandii, w najbardziej stereotypowym wydaniu… Ludzie w pelerynach, porosty, wiatr i ten kapuśniaczek...
Na królewskim odcinku od brzydkawej Fisterry, po magiczny Koniec Ziemi (Finisterre), towarzyszą mi raz po raz pielgrzymi. Od setek lat po dotarciu do Santiago zmierzają tu ci najwytrwalsi, dalej już przecież dojść nie można. Tu kończy się świat. Należałoby dokonać oblucji w wodach Oceanu, coby oczyścić się z grzechów. Nawet przez myśl mi to nie przychodzi gdy eksploruję wysunięty przylądek. Aura nie zachęca do zmoczenia chociażby paluszka.
Gdy oddalam się od wybrzeża, wilgotność się zmniejsza, mżawka ustaje, wzrasta temperatura. Gnam jak szalony, bo muszę uzupełnić zapasy oraz przebić się przez Santiago. Po kluczeniu w tłumie pielgrzymów i typowych starówkowych klapkowiczów udaje mi się dotrzeć do katedry, uzupełnić zapasy a nawet znacząco oddalić się od tego strasznego zgiełku. Znajduję cudowne miejsce na nocleg, choć w drodze do tego raju ranię sobie nogi i ręce. Jeżyny i kolcolisty są tu wszędzie. Na szczęście na ma tu ludzi, znowu otacza mnie błogi galicyjski spokój.
Wrażenia? Bardzo trudny odcinek (sporo podjazdów, kiepska pogoda), ale też dostarczający wielu wrażeń i zawierający finał portugalskiego Camino. Odtąd będę się już mijał z pielgrzymami, zamiast ich wyprzedzać. Pojadę pod prąd.

Pieprzona Irlandia. Tylko roślinność się nie zgadza...

Cabo Finisterre, po łacinie Finis Terrae, po galisyjsku Fisterra. Niedaleko stąd kończył się ziemski dysk i statki spadały w przepaść...
To była ewidentna zemsta za piękne słońce poprzedniego popołudnia. Od rana towarzyszy mi 100% zachmurzenie i mżawka, do momentu trwałego oddalenia się od wybrzeża. Przebłyski słońca docierają do mnie dopiero w Santiago. Gdy jadę wzdłuż wybrzeża, w wilgoci i chłodzie, towarzyszą mi sceny jak z Irlandii, w najbardziej stereotypowym wydaniu… Ludzie w pelerynach, porosty, wiatr i ten kapuśniaczek...
Na królewskim odcinku od brzydkawej Fisterry, po magiczny Koniec Ziemi (Finisterre), towarzyszą mi raz po raz pielgrzymi. Od setek lat po dotarciu do Santiago zmierzają tu ci najwytrwalsi, dalej już przecież dojść nie można. Tu kończy się świat. Należałoby dokonać oblucji w wodach Oceanu, coby oczyścić się z grzechów. Nawet przez myśl mi to nie przychodzi gdy eksploruję wysunięty przylądek. Aura nie zachęca do zmoczenia chociażby paluszka.
Gdy oddalam się od wybrzeża, wilgotność się zmniejsza, mżawka ustaje, wzrasta temperatura. Gnam jak szalony, bo muszę uzupełnić zapasy oraz przebić się przez Santiago. Po kluczeniu w tłumie pielgrzymów i typowych starówkowych klapkowiczów udaje mi się dotrzeć do katedry, uzupełnić zapasy a nawet znacząco oddalić się od tego strasznego zgiełku. Znajduję cudowne miejsce na nocleg, choć w drodze do tego raju ranię sobie nogi i ręce. Jeżyny i kolcolisty są tu wszędzie. Na szczęście na ma tu ludzi, znowu otacza mnie błogi galicyjski spokój.
Wrażenia? Bardzo trudny odcinek (sporo podjazdów, kiepska pogoda), ale też dostarczający wielu wrażeń i zawierający finał portugalskiego Camino. Odtąd będę się już mijał z pielgrzymami, zamiast ich wyprzedzać. Pojadę pod prąd.

Pieprzona Irlandia. Tylko roślinność się nie zgadza...

Cabo Finisterre, po łacinie Finis Terrae, po galisyjsku Fisterra. Niedaleko stąd kończył się ziemski dysk i statki spadały w przepaść...
Dystans155.77 km Czas08:44 Vśrednia17.84 km/h VMAX56.38 km/h Podjazdy2025 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 3: Wpływ Oceanu
Nad ranem zderzenie z galicyjską pogodą – wszystko jest we mgle. Długo wygląda na to, że mnie zleje, ale ostatecznie Ocean się nade mną lituje i odpuszcza. Po południu chmury się rozstępują i dopuszczają do głosu mordercze hiszpańskie słoneczko. Potem głównie zaskakuje mnie galicyjski spokój i piękną, słoneczna, wręcz upalna pogoda na wybrzeżu. Gdy przebijam się przez tę galicyjską lesistą zieloność, na samym wybrzeżu spokój ustępuje tłumom klapkowiczów i ręcznikowców. Plaże są tu nieliczne (strome brzegi, skały), ale jak trafia się piaszczysta łacha to zachwyca pięknem. Wioski i miasteczka są tłumnie oblegane. Pojawiają się korki i rozgardiasz typowy dla polskich kurortów bałtyckich.
Pod koniec dnia dopada mnie potężne zmęczenie. Zrobiłem tyle samo co dzień wcześniej, ale pojawiło się już sporo podjazdów. Masyw Galicyjski schodzi tu aż do morza, wróć, aż do Oceanu. Gdy rozkładam namiot na nadatlantyckich błoniach, wśród sadów jabłkowych i nędznych poletek, towarzyszy mi cudowny zapach mięty i znacznie mniej cudowne bzyczenie komarów. Nie umiem się doczekać kolejnego dnia i wizyty na mitycznym krańcu Ziemi.

Typowy iberyjski kościół. Nawy zazwyczaj stare, ale wieże na jeden barokowy schemat...

Platformy do połowu małży, w tle Monte Louro, czyli malownicze riasowe wybrzeże w pigułce...
Nad ranem zderzenie z galicyjską pogodą – wszystko jest we mgle. Długo wygląda na to, że mnie zleje, ale ostatecznie Ocean się nade mną lituje i odpuszcza. Po południu chmury się rozstępują i dopuszczają do głosu mordercze hiszpańskie słoneczko. Potem głównie zaskakuje mnie galicyjski spokój i piękną, słoneczna, wręcz upalna pogoda na wybrzeżu. Gdy przebijam się przez tę galicyjską lesistą zieloność, na samym wybrzeżu spokój ustępuje tłumom klapkowiczów i ręcznikowców. Plaże są tu nieliczne (strome brzegi, skały), ale jak trafia się piaszczysta łacha to zachwyca pięknem. Wioski i miasteczka są tłumnie oblegane. Pojawiają się korki i rozgardiasz typowy dla polskich kurortów bałtyckich.
Pod koniec dnia dopada mnie potężne zmęczenie. Zrobiłem tyle samo co dzień wcześniej, ale pojawiło się już sporo podjazdów. Masyw Galicyjski schodzi tu aż do morza, wróć, aż do Oceanu. Gdy rozkładam namiot na nadatlantyckich błoniach, wśród sadów jabłkowych i nędznych poletek, towarzyszy mi cudowny zapach mięty i znacznie mniej cudowne bzyczenie komarów. Nie umiem się doczekać kolejnego dnia i wizyty na mitycznym krańcu Ziemi.

Typowy iberyjski kościół. Nawy zazwyczaj stare, ale wieże na jeden barokowy schemat...

Platformy do połowu małży, w tle Monte Louro, czyli malownicze riasowe wybrzeże w pigułce...
Dystans152.81 km Czas07:43 Vśrednia19.80 km/h VMAX49.49 km/h Podjazdy1136 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 2: Portugalska rondoza
Po 5 h snu śniadanie z resztek i poranny sprint przez plątaninę przedmieść Porto do Decathlonu, celem zakupu butli. Piękna pogoda, spory ruch na drogach i cudowna portugalska roślinność. Ludzie mają cuda w ogrodach: araukarie, bananowce z kiściami bananów, pomarańcze, cytryny, pomelo oraz różne egzotyczne "słoniowe liście". Kilka razy eksploruje atlantyckie plaże, które mają piasek o ładnym kolorze, ale bardzo gruboziarnisty. Po drodze trafia się nawet element humorystyczny - Ristorante Gluteo. Nazwa nie zachęcała do posiłku...
Na koniec dnia przekraczam granicę z Hiszpanią i znajduję pierwszy nocleg w Galicji. Choć to nie jest strefa makii, to wszystko kłuje i rani. Rozbijam się oczywiście na dziko. W ruch wprawiam Opinela, bo pole biwakowe wymaga zabiegów deciernizujących (piękny neologizm, jestem dumny). Po chwili muszę zresztą zmienić miejscówkę, bo kundel zsąsiedniego gospodarstwa ujada jak szalony. pnę się w górę, mijam piękne, lite piaskowcowe monolity przypominające australijskie Uluru. Gdu otacza mnie wreszcie względny spokój i widok na drogę (rozbijam się na stoku) rozbijam namot wśród sosen. Tym razem nie muszę walczyć z kolcami. Gotuję pulpę i daję nura do śpiwora. Jest już po zmierzchu, ale wciąż jest ciepło. Z przeciwległej doliny dobiegają odgłosy pukawek. Hiszpańscy myśliwi wykorzystują resztki widności, ale gdy zaszywam się w namiocie, kanonada ustaje.

Starówka w Viana do Castelo. Portugalskie miasta jeśli miały już starówki to o ładnej, lekko kolonialnej zabudowie

Pocztówkowy widoki na ujście Rio Minho do Oceanu. Zabudowa schludna, ale zamiast okiennic wyłącznie rolety.
Po 5 h snu śniadanie z resztek i poranny sprint przez plątaninę przedmieść Porto do Decathlonu, celem zakupu butli. Piękna pogoda, spory ruch na drogach i cudowna portugalska roślinność. Ludzie mają cuda w ogrodach: araukarie, bananowce z kiściami bananów, pomarańcze, cytryny, pomelo oraz różne egzotyczne "słoniowe liście". Kilka razy eksploruje atlantyckie plaże, które mają piasek o ładnym kolorze, ale bardzo gruboziarnisty. Po drodze trafia się nawet element humorystyczny - Ristorante Gluteo. Nazwa nie zachęcała do posiłku...
Na koniec dnia przekraczam granicę z Hiszpanią i znajduję pierwszy nocleg w Galicji. Choć to nie jest strefa makii, to wszystko kłuje i rani. Rozbijam się oczywiście na dziko. W ruch wprawiam Opinela, bo pole biwakowe wymaga zabiegów deciernizujących (piękny neologizm, jestem dumny). Po chwili muszę zresztą zmienić miejscówkę, bo kundel zsąsiedniego gospodarstwa ujada jak szalony. pnę się w górę, mijam piękne, lite piaskowcowe monolity przypominające australijskie Uluru. Gdu otacza mnie wreszcie względny spokój i widok na drogę (rozbijam się na stoku) rozbijam namot wśród sosen. Tym razem nie muszę walczyć z kolcami. Gotuję pulpę i daję nura do śpiwora. Jest już po zmierzchu, ale wciąż jest ciepło. Z przeciwległej doliny dobiegają odgłosy pukawek. Hiszpańscy myśliwi wykorzystują resztki widności, ale gdy zaszywam się w namiocie, kanonada ustaje.

Starówka w Viana do Castelo. Portugalskie miasta jeśli miały już starówki to o ładnej, lekko kolonialnej zabudowie

Pocztówkowy widoki na ujście Rio Minho do Oceanu. Zabudowa schludna, ale zamiast okiennic wyłącznie rolety.
Dystans138.15 km Czas08:44 Vśrednia15.82 km/h VMAX59.23 km/h Podjazdy3023 m
SprzętMerida Drakar
Dookoła Babiej Góry
Nad ranem chmurno, zimno, beznadziejnie. W Zawoi zaczął kropić deszcz, który ustał dopiero na Krowiarkach. Wieś o tej porze wymarła całkowicie, jedynie na Krowiarkach parkingi zapełnione puszkami smutasów w pelerynach. Startowanie stąd na Babią to symbol obciachu... Asfalty mokre, co jakisz czas siąpiący deszcz, tak wyglądała moja obwodnica Babiej aż do słowackiej granicy. Prawie, bo tuż przed granicą, rzecz jasna, asfalt znikł a droga przypominała krem czekoladowy Nestle. Breja ubłociła mnie od stóp do głów, pomimo błotników. Potem były odczuwalne nawet na góralu nierówności drogi na gajówkę Hviezdoslava. Od tego punktu los się odwrócił, chmury zaczęły się podnosić, zrobiło się jasno. To skłoniło mnie do cyklotreku. Najpierw pełna wrażeń Vysoka (966), oferująca widokowy grzbiet, u podnóża zaś piękną halę. Potem nudny, porosły młodnikiem Ostry (990), zachwycający widokiem na Sihelniansky Hradok. Wreszcie jego tajemnicza obwodnica, nieoznaczona na mapach a gwarantująca przyzwoitą - na mtb - nawierzchnie i wodoki, oraz totalną odludność i przegląd myśliwskich ambon... Pod Mędralową zarządziłem odwrót - chmury ewidentnie trzymały się na okolicach 1000 metrów i wyżej... Wybrałem Głuchaczki, pyszny hamburger w Jeleśni oraz baraszkowanie po Pasmie Pewelskim, gdzie po raz pierwszy nawiedziłem rowerem Ostry Groń i Łyskę.
W sumie prawie 12 h walki, 4 nowe dziewicze góry, dużo szutru, mało ludzi.

Krowiarki

Pogranicze polsko-słowackie i mój Rudy 102, znaczy czołg...

Hala Jasenicka u podnóży góry Vysoka (966? - altimetr wyrażnie wskazywał 974 a był tego dnia bardzo stabilny w pomiarach...)

Sihelniansky hradok - widok z Ostrego (990)

Głuchaczki

Madeje

Widok z podnóży Ostrego Gronia na Biedaszków Groń i Pasmo Pewelskie

Podlotek trznadla wpadł mi pod koła, w pobliżu czatowali rodzice, więc oddałem go naturze :)
Trasa:
Powrót z Ligoty, bo do tego miejsca uniknąłem płacenia za bilet :) Co ciekawe pociąg z Zakopca był umiarkowanie wypełniony i miałem miejsce siedziące...
Nad ranem chmurno, zimno, beznadziejnie. W Zawoi zaczął kropić deszcz, który ustał dopiero na Krowiarkach. Wieś o tej porze wymarła całkowicie, jedynie na Krowiarkach parkingi zapełnione puszkami smutasów w pelerynach. Startowanie stąd na Babią to symbol obciachu... Asfalty mokre, co jakisz czas siąpiący deszcz, tak wyglądała moja obwodnica Babiej aż do słowackiej granicy. Prawie, bo tuż przed granicą, rzecz jasna, asfalt znikł a droga przypominała krem czekoladowy Nestle. Breja ubłociła mnie od stóp do głów, pomimo błotników. Potem były odczuwalne nawet na góralu nierówności drogi na gajówkę Hviezdoslava. Od tego punktu los się odwrócił, chmury zaczęły się podnosić, zrobiło się jasno. To skłoniło mnie do cyklotreku. Najpierw pełna wrażeń Vysoka (966), oferująca widokowy grzbiet, u podnóża zaś piękną halę. Potem nudny, porosły młodnikiem Ostry (990), zachwycający widokiem na Sihelniansky Hradok. Wreszcie jego tajemnicza obwodnica, nieoznaczona na mapach a gwarantująca przyzwoitą - na mtb - nawierzchnie i wodoki, oraz totalną odludność i przegląd myśliwskich ambon... Pod Mędralową zarządziłem odwrót - chmury ewidentnie trzymały się na okolicach 1000 metrów i wyżej... Wybrałem Głuchaczki, pyszny hamburger w Jeleśni oraz baraszkowanie po Pasmie Pewelskim, gdzie po raz pierwszy nawiedziłem rowerem Ostry Groń i Łyskę.
W sumie prawie 12 h walki, 4 nowe dziewicze góry, dużo szutru, mało ludzi.

Krowiarki

Pogranicze polsko-słowackie i mój Rudy 102, znaczy czołg...

Hala Jasenicka u podnóży góry Vysoka (966? - altimetr wyrażnie wskazywał 974 a był tego dnia bardzo stabilny w pomiarach...)

Sihelniansky hradok - widok z Ostrego (990)

Głuchaczki

Madeje

Widok z podnóży Ostrego Gronia na Biedaszków Groń i Pasmo Pewelskie

Podlotek trznadla wpadł mi pod koła, w pobliżu czatowali rodzice, więc oddałem go naturze :)
Trasa:
Powrót z Ligoty, bo do tego miejsca uniknąłem płacenia za bilet :) Co ciekawe pociąg z Zakopca był umiarkowanie wypełniony i miałem miejsce siedziące...