Wpisy archiwalne w kategorii
wielodniowe.
359 aktywności, średnio 132.06 kmDystans całkowity: | 47411.11 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 2265:08 |
Średnia prędkość: | 17.52 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.22 km/h |
Suma podjazdów: | 316336 m |
Liczba aktywności: | 359 |
Średnio na aktywność: | 132.06 km i 7h 53m |
Więcej statystyk |
Dystans169.62 km Czas09:51 Vśrednia17.22 km/h Podjazdy2181 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 23: Dzień, który mógł być ostatnim
Pod wieczór, gdy rozbijałem namiot, padało. W nocy padało i nad ranem, gdy zwijam obóz, także pada. Jak tu się nie zniechęcić – znowu czeka mnie widokowy odcinek (jak w Picos de Europa) – po raz wtóry w kluczowym miejscu trasy nie będę miał widoków. Gdybym znalazł jakieś dogodne miejsce biwakowe, zdecydowałbym się pewnie na dzień stacjonarny. Taka pętelka mogłaby być ciekawa, nabrałbym sił, odwiedził śliczne miasteczko La Couvertoirade. Przejeździłbym ten dżdżysty dzień na lekko, bez napinki. Ta wersja jednak odpada – nie znalazłem dobrego miejsca na powtórny biwak, to gdzie się ulokowałem, jest kiepskie. Jak mam brać cały bagaż, to niech się dzieje co chce – jadę dalej, prosto w jądro ciemności.
Pada naprawdę mocno, drogi przypominają wzburzone strumienie, mało widzę przez pelerynę, woda zalewa mi czapkę, mierzwi skórę na dłoniach. Wyglądają jakbym przedawkował z kąpielą. Gdyby nie ten deszcz, to absencję słońca powitałbym z entuzjazmem, zdążyło mi już zaleźć za skórę. Jest bardzo ślisko, w Aguessau tory poprowadzono pod ostrym kątem przez drogę, na błotniku siedzi mi zaś samochód. Efekt jest taki, że nie mogę wziąć łuku i wypierniczam się na szynie tuż przed nim. Runąłem tak nagle, że nie zdążyłem nawet mrugnąć. Boli mnie mocno łydka – jest nieźle poharatana, jak papierem ściernym. Stłuczenie bardzo boli, zdarte płaty naskórka szczypią. Wyglebiłem się na żwirowe pobocze i w dłoniach mam stygmaty – krwawe kratery po kamyczkach.
Francuska para z peugeota jest strasznie przejęta, nie tyle moim losem, przeżywają głównie to, że skręcili i po mnie nie przejechali. W sumie mają rację – to mogłoby być boleśniejsze. Gdybym mocniej przydzwonił łydką lub kolanem o szynę, właśnie kończyłbym podróż. Mam całą furę szczęścia, w tym nieszczęściu. Leje jednak dalej, a ja z nietęgą miną posuwam się w górę wymarzonego kanionu rzeki Tarn. Ponieważ jednak przyroda dąży do równowagi, załapuje się też na 2-godzinne okno pogodowe. W kanionie pustki – pogoda odstraszyła turystów i to jest wartość dodana mojego cierpienia.
Ryzyko powrotu deszczobicia działa na mnie tradycyjnie mobilizująco. Temperatura jest przyjemna a zbierająca się powtórka z ulewy mobilizuje mnie do lepszego tempa. Zanim wyjadę z kanionu oberwanie chmury dopadnie mnie po raz kolejny, znajdę jednak schronienie pod nawisem skalnym, rower ustawię w skalnej szczelinie i dobiorę się do zapasów jedzenia. Zanim definitywnie wyjadę z kanionu, deszcz ponownie ustanie.
Gdy minę Florac i wdrapię się wreszcie na główny grzbiet Corniche des Cevennes, zerwie się porywisty wiatr, a chmury przybiorą ponownie złowrogi, granatowy odcień. Na widok armagedonu, rodzącej się potężnej burzy, wykonam odwrót. Takie spektakularne odwroty zdarzają mi się rzadko, ale perspektywa przejazdu 30-kilometrowego, odsłoniętego grzbietu w towarzystwie burzy potrafi wystraszyć nawet mnie. Wracam na Col du Rey i postanawiam jechać bezpieczniejszym, dolinnym wariantem, wzdłuż drogi 983.
Gdy wreszcie docieram do miasteczka Saint-Jean-du-Gard promienieję entuzjazmem - uniknąłem burzy, nadrobiłem kilometrów, nasyciłem się ciszą. Miasteczko Saint-Jean jest oczywiście urocze, eksploruje nawet tutejszą nekropolię, by zrobić jego panoramę. Mam jeszcze trochę czasu do zachodu słońca. Poszukuję miejsca na biwak tak nieudolnie, że tuż przed zmierzchem trafiam do centrum Anduze. Kolejne ładne miasteczko, tętniące rytmem restauracyjno-kawiarnianym, ale ja szukam ustronności. Nic mi więcej nie potrzeba, byle była równa gleba – z tym jest właśnie największy problem, płaskie skrawki zajmują gospodarstwa, reszta to zarośla lub skały… Osadnictwo się zagęszcza, wyjeżdżam z Masywu Centralnego. Przejechałem szmat drogi, ale nocleg znajduje dopiero w langwedockiej winnicy… Gdzieś pod Tornac.

Kanion rzeki Tarn. I stało się słońce - na chwilę, 2 godziny później znowu lało straszliwie

Barre-des-Cévennes - na środku nigdzie, ale oksytańskie do kwadratu
Pod wieczór, gdy rozbijałem namiot, padało. W nocy padało i nad ranem, gdy zwijam obóz, także pada. Jak tu się nie zniechęcić – znowu czeka mnie widokowy odcinek (jak w Picos de Europa) – po raz wtóry w kluczowym miejscu trasy nie będę miał widoków. Gdybym znalazł jakieś dogodne miejsce biwakowe, zdecydowałbym się pewnie na dzień stacjonarny. Taka pętelka mogłaby być ciekawa, nabrałbym sił, odwiedził śliczne miasteczko La Couvertoirade. Przejeździłbym ten dżdżysty dzień na lekko, bez napinki. Ta wersja jednak odpada – nie znalazłem dobrego miejsca na powtórny biwak, to gdzie się ulokowałem, jest kiepskie. Jak mam brać cały bagaż, to niech się dzieje co chce – jadę dalej, prosto w jądro ciemności.
Pada naprawdę mocno, drogi przypominają wzburzone strumienie, mało widzę przez pelerynę, woda zalewa mi czapkę, mierzwi skórę na dłoniach. Wyglądają jakbym przedawkował z kąpielą. Gdyby nie ten deszcz, to absencję słońca powitałbym z entuzjazmem, zdążyło mi już zaleźć za skórę. Jest bardzo ślisko, w Aguessau tory poprowadzono pod ostrym kątem przez drogę, na błotniku siedzi mi zaś samochód. Efekt jest taki, że nie mogę wziąć łuku i wypierniczam się na szynie tuż przed nim. Runąłem tak nagle, że nie zdążyłem nawet mrugnąć. Boli mnie mocno łydka – jest nieźle poharatana, jak papierem ściernym. Stłuczenie bardzo boli, zdarte płaty naskórka szczypią. Wyglebiłem się na żwirowe pobocze i w dłoniach mam stygmaty – krwawe kratery po kamyczkach.
Francuska para z peugeota jest strasznie przejęta, nie tyle moim losem, przeżywają głównie to, że skręcili i po mnie nie przejechali. W sumie mają rację – to mogłoby być boleśniejsze. Gdybym mocniej przydzwonił łydką lub kolanem o szynę, właśnie kończyłbym podróż. Mam całą furę szczęścia, w tym nieszczęściu. Leje jednak dalej, a ja z nietęgą miną posuwam się w górę wymarzonego kanionu rzeki Tarn. Ponieważ jednak przyroda dąży do równowagi, załapuje się też na 2-godzinne okno pogodowe. W kanionie pustki – pogoda odstraszyła turystów i to jest wartość dodana mojego cierpienia.
Ryzyko powrotu deszczobicia działa na mnie tradycyjnie mobilizująco. Temperatura jest przyjemna a zbierająca się powtórka z ulewy mobilizuje mnie do lepszego tempa. Zanim wyjadę z kanionu oberwanie chmury dopadnie mnie po raz kolejny, znajdę jednak schronienie pod nawisem skalnym, rower ustawię w skalnej szczelinie i dobiorę się do zapasów jedzenia. Zanim definitywnie wyjadę z kanionu, deszcz ponownie ustanie.
Gdy minę Florac i wdrapię się wreszcie na główny grzbiet Corniche des Cevennes, zerwie się porywisty wiatr, a chmury przybiorą ponownie złowrogi, granatowy odcień. Na widok armagedonu, rodzącej się potężnej burzy, wykonam odwrót. Takie spektakularne odwroty zdarzają mi się rzadko, ale perspektywa przejazdu 30-kilometrowego, odsłoniętego grzbietu w towarzystwie burzy potrafi wystraszyć nawet mnie. Wracam na Col du Rey i postanawiam jechać bezpieczniejszym, dolinnym wariantem, wzdłuż drogi 983.
Gdy wreszcie docieram do miasteczka Saint-Jean-du-Gard promienieję entuzjazmem - uniknąłem burzy, nadrobiłem kilometrów, nasyciłem się ciszą. Miasteczko Saint-Jean jest oczywiście urocze, eksploruje nawet tutejszą nekropolię, by zrobić jego panoramę. Mam jeszcze trochę czasu do zachodu słońca. Poszukuję miejsca na biwak tak nieudolnie, że tuż przed zmierzchem trafiam do centrum Anduze. Kolejne ładne miasteczko, tętniące rytmem restauracyjno-kawiarnianym, ale ja szukam ustronności. Nic mi więcej nie potrzeba, byle była równa gleba – z tym jest właśnie największy problem, płaskie skrawki zajmują gospodarstwa, reszta to zarośla lub skały… Osadnictwo się zagęszcza, wyjeżdżam z Masywu Centralnego. Przejechałem szmat drogi, ale nocleg znajduje dopiero w langwedockiej winnicy… Gdzieś pod Tornac.

Kanion rzeki Tarn. I stało się słońce - na chwilę, 2 godziny później znowu lało straszliwie

Barre-des-Cévennes - na środku nigdzie, ale oksytańskie do kwadratu
Dystans144.28 km Czas09:02 Vśrednia15.97 km/h Podjazdy2027 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 22: Walka do końca
Od północy Francji nadciąga front deszczowy, a ja właśnie zmierzam na północ – w głąb Masywu Centralnego – c'est la vie.
Muszę to wziąć na klatę. Jadę przez ciekawe, słabo zaludnione tereny, pozostające na uboczu zainteresowania turystycznego. Cały czas przełomami rzek, najpierw Agout, potem Gijou. Moja droga wznosi się nieustannie, ale łagodnie, przynajmniej aż do Lacaune.
Dopiero za miasteczkiem atakuję pierwszą tego dnia przełęcz – Col de Sie (999). Widoki co prawda nie urywają przysłowiowej dupy, w dodatku jest pochmurnie i co jakiś czas mży, podoba mi się jednak tutaj. Wszystko jakieś wymarłe, nie widać ani ludzi, ani zwierząt, drogi opustoszałe. Gdy wjeżdżam do Belmont-sur-Rance niewiele się zmienia. Miasteczko przypomina ubogą wersję Mont-Saint-Michel. Zabudowa oryginalna, ale pozbawiona przykuwających oczy detali, no i jakaś taka przybrudzona.
Ponieważ pogoda nie zachęca do eksploracji i boję się jakiejś eskalacji, ot chociażby ekscesów burzowych (krążą nad głową chmury wagi ciężkiej, nie wiem, czy spuszczą ładunek czy pofruną sobie dalej) żegnam się z usypiającą atmosferą lokalnych francuskich dróg i wbijam ochoczo na trakt nr 999. Ruch samochodowy robi się zauważalny, jeżdżą z dużą prędkością, a droga jest dość wąska. W St-Afriique odbijam zatem wzwyż, wolę jechać w trudnej ciszy podjazdu, niż w łatwym, dolinnym zgiełku.
Chciałbym bardzo przed zmierzchem ujrzeć Viaduc de Millau. Zobaczyć potężne pylony i zdążyć rozbić namiot, zanim gęstniejące coraz bardziej chmury zafundują mi niechciany, wieczorny prysznic. Gdy witam się już z gąską, docieram do ostatniego miasteczka przed wiaduktem – uroczego zresztą, jeśli o zabudowę idzie – Saint-Georges-de-Luzencon, dopada mnie straszliwie gwałtowne oberwanie chmury. Uciekam panicznie przed gigantycznymi kroplami i dopadam jedynego dachu w okolicy, jakiejś – zamkniętej już rzecz jasna – galerii sklepów. Nie jestem sam – pod dachem przyglądają mi się, wychylając łebki z gniazd, podlotki oknówek. Potop jest gwałtowny i trwa, trwa o wiele za długo. W końcu ubieram zestaw płetwonurka i wypływam w kierunku wiaduktu. W deszczu, czy nie, chcę go zobaczyć w resztkach dnia. Moja determinacja zostaje nagrodzona, przez chwilę nawet przestaje padać. Największe wrażenie ta konstrukcja robi gdy się pod nią przejeżdża. Czuję się taki maleńki, te ciężarówki kilkaset metrów nade mną są jak mróweczki. Ta podniosła chwila nie trwa długo, znowu zaczyna padać a ja nie umiem wypatrzeć żadnego dogodnego miejsca na biwak. W końcu – już po zmierzchu – decyduje się rozbić namiot w samym Millau, tuż nad sławną rzeką Tarn.

Prowincja prowincji, czyli przybrudzony interior Masywu Centralnego

Viaduc de Millau - skromne 341 metrów wysokości, 2,5 km długości - najwspanialszy wiadukt w Europie!
Od północy Francji nadciąga front deszczowy, a ja właśnie zmierzam na północ – w głąb Masywu Centralnego – c'est la vie.
Muszę to wziąć na klatę. Jadę przez ciekawe, słabo zaludnione tereny, pozostające na uboczu zainteresowania turystycznego. Cały czas przełomami rzek, najpierw Agout, potem Gijou. Moja droga wznosi się nieustannie, ale łagodnie, przynajmniej aż do Lacaune.
Dopiero za miasteczkiem atakuję pierwszą tego dnia przełęcz – Col de Sie (999). Widoki co prawda nie urywają przysłowiowej dupy, w dodatku jest pochmurnie i co jakiś czas mży, podoba mi się jednak tutaj. Wszystko jakieś wymarłe, nie widać ani ludzi, ani zwierząt, drogi opustoszałe. Gdy wjeżdżam do Belmont-sur-Rance niewiele się zmienia. Miasteczko przypomina ubogą wersję Mont-Saint-Michel. Zabudowa oryginalna, ale pozbawiona przykuwających oczy detali, no i jakaś taka przybrudzona.
Ponieważ pogoda nie zachęca do eksploracji i boję się jakiejś eskalacji, ot chociażby ekscesów burzowych (krążą nad głową chmury wagi ciężkiej, nie wiem, czy spuszczą ładunek czy pofruną sobie dalej) żegnam się z usypiającą atmosferą lokalnych francuskich dróg i wbijam ochoczo na trakt nr 999. Ruch samochodowy robi się zauważalny, jeżdżą z dużą prędkością, a droga jest dość wąska. W St-Afriique odbijam zatem wzwyż, wolę jechać w trudnej ciszy podjazdu, niż w łatwym, dolinnym zgiełku.
Chciałbym bardzo przed zmierzchem ujrzeć Viaduc de Millau. Zobaczyć potężne pylony i zdążyć rozbić namiot, zanim gęstniejące coraz bardziej chmury zafundują mi niechciany, wieczorny prysznic. Gdy witam się już z gąską, docieram do ostatniego miasteczka przed wiaduktem – uroczego zresztą, jeśli o zabudowę idzie – Saint-Georges-de-Luzencon, dopada mnie straszliwie gwałtowne oberwanie chmury. Uciekam panicznie przed gigantycznymi kroplami i dopadam jedynego dachu w okolicy, jakiejś – zamkniętej już rzecz jasna – galerii sklepów. Nie jestem sam – pod dachem przyglądają mi się, wychylając łebki z gniazd, podlotki oknówek. Potop jest gwałtowny i trwa, trwa o wiele za długo. W końcu ubieram zestaw płetwonurka i wypływam w kierunku wiaduktu. W deszczu, czy nie, chcę go zobaczyć w resztkach dnia. Moja determinacja zostaje nagrodzona, przez chwilę nawet przestaje padać. Największe wrażenie ta konstrukcja robi gdy się pod nią przejeżdża. Czuję się taki maleńki, te ciężarówki kilkaset metrów nade mną są jak mróweczki. Ta podniosła chwila nie trwa długo, znowu zaczyna padać a ja nie umiem wypatrzeć żadnego dogodnego miejsca na biwak. W końcu – już po zmierzchu – decyduje się rozbić namiot w samym Millau, tuż nad sławną rzeką Tarn.

Prowincja prowincji, czyli przybrudzony interior Masywu Centralnego

Viaduc de Millau - skromne 341 metrów wysokości, 2,5 km długości - najwspanialszy wiadukt w Europie!
Dystans107.41 km Czas07:46 Vśrednia13.83 km/h VMAX69.37 km/h Podjazdy1753 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 21: Huragan w twarz i upał w plecy
Przede wszystkim chciałem zdobyć, znaczy przejechać, Carcasssonne. Jak najszybciej, zanim wody Aude zaczną bulgotać z gorąca, a miasto rozgrzeje się jak piekarnik. Przyplątały się – akurat rankiem – ciężkie, niskie chmury. Widok na mury Carcassonne miałem więc nieco stłumiony. Wrażenia z eksploracji były ambiwalentne. Z jednej strony niezwykłe i jedyne w swoim rodzaju uczucie towarzyszące znalezieniu się między pierścieniami murów obronnych, z drugiej zauważalna sztuczność. Idealne blankowania, typowo XIX-wieczne w swojej konstrukcji partie murów. Z dala miasto wygląda kapitalnie, czym jednak jesteśmy bliżej, tym bardziej traci. Brak mu atmosfery. To jedyna francuska starówka, która mnie nie ujęła atmosferą. Są tu luki w zabudowie, jest sztucznie i wyraźnie pod turystów. Po eksploracji la Cite i przekroczeniu po raz ostatni rzeki Aude, zmykam na północ. Dość już tej równiny, odpocząłem, ostrzę zęby na Masyw Centralny.
Gdy wyjeżdżam ze strefy zabudowy (a XIX-wieczna część Carcassonne sprawia bardziej autentyczne wrażenie od tej średniowiecznej) przeciwny do tej pory wiatr, jeszcze się wzmaga. To już huragan, spada prosto z Masywu na południe. Bariera jest nie do pokonania. Rezygnuję więc z wizyty w Conques-sur-Orbiel i jadę nieco bardziej na północny-wschód, by uniknąć czołowego zderzenia z żywiołem. Muszę przekroczyć Czarne Góry (Montagne Noire), moja trasa wiedzie na tym odcinku w kierunku północnym. Wybieram dolinę rzeki Clamoux i pnę się w górę. Chmury rozwiewa wiatr, wraca od razu upał. Po drodze odwiedzam urocze Cabrespine. Już w czasach rzymskich istniały tu kopalnie rud żelaza a miasteczko ma długą metrykę. Nie zachowały się tutaj wiekowe zabytki, miejscowość zachwyca jednak jednolitą zabudową i pięknym położeniem. Po długich poszukiwaniach udało mi się znaleźć kranik z wodą. Znajdował się tuż przy kościele i był mało widoczny.
Wspinam się dalej, na Col de la Pade (~780) i po osiągnięciu Pradelles-Cabardes rozpoczynam finalny etap wspinaczki na najwyższy wierch Gór Czarnych – Pic de Nore. Niby tylko 1211 m n.p.m., ale zaczynałem nad rzeką Aude, poniżej 100 m n.p.m.
Zjeżdżam grzbietem przez Portail de Nore i Col del Tap, do Mazamet. Potem szybkim tempem pokonuje faliste, promieniujące gorącem przestrzenie między Mazamet a Castres. Po eksploracji typowo francuskiej zabudowy miasta Castres ruszam w kierunku Roquecourbe i tuż przed tą miejscowością – nieopodal Puech de Bordes (285) – rozbijam namiot.

Carcassone od południa

Cabrespine - kolejne urocze maleństwo
Przede wszystkim chciałem zdobyć, znaczy przejechać, Carcasssonne. Jak najszybciej, zanim wody Aude zaczną bulgotać z gorąca, a miasto rozgrzeje się jak piekarnik. Przyplątały się – akurat rankiem – ciężkie, niskie chmury. Widok na mury Carcassonne miałem więc nieco stłumiony. Wrażenia z eksploracji były ambiwalentne. Z jednej strony niezwykłe i jedyne w swoim rodzaju uczucie towarzyszące znalezieniu się między pierścieniami murów obronnych, z drugiej zauważalna sztuczność. Idealne blankowania, typowo XIX-wieczne w swojej konstrukcji partie murów. Z dala miasto wygląda kapitalnie, czym jednak jesteśmy bliżej, tym bardziej traci. Brak mu atmosfery. To jedyna francuska starówka, która mnie nie ujęła atmosferą. Są tu luki w zabudowie, jest sztucznie i wyraźnie pod turystów. Po eksploracji la Cite i przekroczeniu po raz ostatni rzeki Aude, zmykam na północ. Dość już tej równiny, odpocząłem, ostrzę zęby na Masyw Centralny.
Gdy wyjeżdżam ze strefy zabudowy (a XIX-wieczna część Carcassonne sprawia bardziej autentyczne wrażenie od tej średniowiecznej) przeciwny do tej pory wiatr, jeszcze się wzmaga. To już huragan, spada prosto z Masywu na południe. Bariera jest nie do pokonania. Rezygnuję więc z wizyty w Conques-sur-Orbiel i jadę nieco bardziej na północny-wschód, by uniknąć czołowego zderzenia z żywiołem. Muszę przekroczyć Czarne Góry (Montagne Noire), moja trasa wiedzie na tym odcinku w kierunku północnym. Wybieram dolinę rzeki Clamoux i pnę się w górę. Chmury rozwiewa wiatr, wraca od razu upał. Po drodze odwiedzam urocze Cabrespine. Już w czasach rzymskich istniały tu kopalnie rud żelaza a miasteczko ma długą metrykę. Nie zachowały się tutaj wiekowe zabytki, miejscowość zachwyca jednak jednolitą zabudową i pięknym położeniem. Po długich poszukiwaniach udało mi się znaleźć kranik z wodą. Znajdował się tuż przy kościele i był mało widoczny.
Wspinam się dalej, na Col de la Pade (~780) i po osiągnięciu Pradelles-Cabardes rozpoczynam finalny etap wspinaczki na najwyższy wierch Gór Czarnych – Pic de Nore. Niby tylko 1211 m n.p.m., ale zaczynałem nad rzeką Aude, poniżej 100 m n.p.m.
Zjeżdżam grzbietem przez Portail de Nore i Col del Tap, do Mazamet. Potem szybkim tempem pokonuje faliste, promieniujące gorącem przestrzenie między Mazamet a Castres. Po eksploracji typowo francuskiej zabudowy miasta Castres ruszam w kierunku Roquecourbe i tuż przed tą miejscowością – nieopodal Puech de Bordes (285) – rozbijam namiot.

Carcassone od południa

Cabrespine - kolejne urocze maleństwo
Dystans105.81 km Czas06:16 Vśrednia16.88 km/h Podjazdy1150 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 20: W konwulsjach bólu
Pierwotnie, po Andorze, miał być atak na Col de Pailhères (2001), ale ciężkie chwile na trasie transandorskiej sprawiły, że musiałem odespać wysiłek, a później długo poszukiwać jakiegoś porządnego sklepu. Znalazłem go dopiero w Savignac-les-Ormeaux, w dodatku ów Intermarche Super był czynny dopiero od 9…
Mając pół godziny nadwyżki czasowej korzystałem z tutejszego szaletu. Nie była to Francja-elegancja. Wśród klientów sklepu zwracały na siebie uwagę pary zakochanych, będących w mocno średnim wieku. Takie francuskie gołąbki. Po tym całym wylegiwaniu, szaletowaniu, sklepowaniu i konsumowaniu uznałem, że odzyskałem pełną gotowość bojową i ruszyłem na Col de Chioula (1431). Jechałem dobrym tempem, chciałem zrobić podjazd, zanim upał stężeje. To był duży błąd. Półtora godziny od przekroczenia przełęczy miałem pierwsze objawy silnego bólu brzucha. Ból zrobił się tak intensywny, że musiałem przerwać zjazd (!) do Quillan i paść na trawę w pierwszym, lepszym ocienionym miejscu. Zwijałem się z bólu (dosłownie, turlając się po trawie) przez równo dwie godziny. Kolejny silny atak miałem jeszcze kilkanaście kilometrów za Quillan, w dolinie rzeki Aude. Wystraszyłem się wtedy na poważnie, wiedziałem już, że to nie problemy żołądkowe.
Na szczęście to drugie leżakowanie (kolejna godzina) okazało się skuteczne i samopoczucie wyraźnie mi się poprawiło. Problemy zaczęły się w chwili, gdy pokonałem już wszystkie przeszkody (na trasie poza podjazdem na Col de Chioula były jeszcze Col de Marmare, Col des Sept Freres, Col du Portel), a przede mną zostawał płaski odcinek doliną rzeki. To był najłatwiejszy etap od niemal trzech tygodni!!! Ostrzeżenie jednak zrozumiałem i do końca dnia jechałem tempem rekreacyjnym. Miałem biwakować jakieś 8 km przed Carcassone, ale nie zdołałem zbliżyć się na taką odległość do miasta. Wolałem odpuścić - na wszelki wypadek.
Dostałem srogą nauczkę i pokornie, na długo przed zmierzchem, zacząłem szykować biwak. Zrozumiałem, że odzywa się wczorajszy dzień, że trasę transandorską zrobiłem jadąc już na oparach. Wybrałem winnicę, niedaleko rzeki Aude, blisko drogi do osady Corneze, tuż obok częściowo zdziczałych sadów.
Morele były w fazie pełnej dojrzałości, cudownie słodkie, choć małe. Nazbierałem cały plecak i pochłaniałem je w chwili, gdy na kuchence dojrzewała właściwa obiadokolacja, czyli tradycyjna makaronowa pulpa. Byłem już w Langwedocji, pejzaż miał znamiona Prowansji. Noc była ciepła i spokojna. Ból ustąpił definitywnie.

Pireneje robaczkowe, czyli już w Langwedocji

Okolice Pomas, niezbyt częsty widok, czyli płaski odcinek na trasie, w tle już Masyw Centralny
Pierwotnie, po Andorze, miał być atak na Col de Pailhères (2001), ale ciężkie chwile na trasie transandorskiej sprawiły, że musiałem odespać wysiłek, a później długo poszukiwać jakiegoś porządnego sklepu. Znalazłem go dopiero w Savignac-les-Ormeaux, w dodatku ów Intermarche Super był czynny dopiero od 9…
Mając pół godziny nadwyżki czasowej korzystałem z tutejszego szaletu. Nie była to Francja-elegancja. Wśród klientów sklepu zwracały na siebie uwagę pary zakochanych, będących w mocno średnim wieku. Takie francuskie gołąbki. Po tym całym wylegiwaniu, szaletowaniu, sklepowaniu i konsumowaniu uznałem, że odzyskałem pełną gotowość bojową i ruszyłem na Col de Chioula (1431). Jechałem dobrym tempem, chciałem zrobić podjazd, zanim upał stężeje. To był duży błąd. Półtora godziny od przekroczenia przełęczy miałem pierwsze objawy silnego bólu brzucha. Ból zrobił się tak intensywny, że musiałem przerwać zjazd (!) do Quillan i paść na trawę w pierwszym, lepszym ocienionym miejscu. Zwijałem się z bólu (dosłownie, turlając się po trawie) przez równo dwie godziny. Kolejny silny atak miałem jeszcze kilkanaście kilometrów za Quillan, w dolinie rzeki Aude. Wystraszyłem się wtedy na poważnie, wiedziałem już, że to nie problemy żołądkowe.
Na szczęście to drugie leżakowanie (kolejna godzina) okazało się skuteczne i samopoczucie wyraźnie mi się poprawiło. Problemy zaczęły się w chwili, gdy pokonałem już wszystkie przeszkody (na trasie poza podjazdem na Col de Chioula były jeszcze Col de Marmare, Col des Sept Freres, Col du Portel), a przede mną zostawał płaski odcinek doliną rzeki. To był najłatwiejszy etap od niemal trzech tygodni!!! Ostrzeżenie jednak zrozumiałem i do końca dnia jechałem tempem rekreacyjnym. Miałem biwakować jakieś 8 km przed Carcassone, ale nie zdołałem zbliżyć się na taką odległość do miasta. Wolałem odpuścić - na wszelki wypadek.
Dostałem srogą nauczkę i pokornie, na długo przed zmierzchem, zacząłem szykować biwak. Zrozumiałem, że odzywa się wczorajszy dzień, że trasę transandorską zrobiłem jadąc już na oparach. Wybrałem winnicę, niedaleko rzeki Aude, blisko drogi do osady Corneze, tuż obok częściowo zdziczałych sadów.
Morele były w fazie pełnej dojrzałości, cudownie słodkie, choć małe. Nazbierałem cały plecak i pochłaniałem je w chwili, gdy na kuchence dojrzewała właściwa obiadokolacja, czyli tradycyjna makaronowa pulpa. Byłem już w Langwedocji, pejzaż miał znamiona Prowansji. Noc była ciepła i spokojna. Ból ustąpił definitywnie.

Pireneje robaczkowe, czyli już w Langwedocji

Okolice Pomas, niezbyt częsty widok, czyli płaski odcinek na trasie, w tle już Masyw Centralny
Dystans125.82 km Czas09:11 Vśrednia13.70 km/h VMAX66.70 km/h Podjazdy3330 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 19: Przypowieść o miłosiernym Andorczyku
To miał być ostatni ekstremalny etap pirenejski. Udało się zrealizować plan, ale upał osiągnął tego dnia apogeum. Skala trudności była poważna, poza upałem musiałem pokonać dwa dwutysięczniki oraz zaliczyć terytoria trzech państw.
Pierwszą ludzką osadą było na tym etapie Llavorsi. Miasteczko o dobrze wkomponowanej w pejzaż, ale nowej zabudowie. Domy tutejsze choć formą nawiązywały do tradycyjnego budownictwa, ociekały zamożnością. Nie zatrzymywałem się tu długo, moim jedynym celem było uzupełnienie zapasów wody.
Z Llavorsi położonego na 800 m n.p.m. rozpoczynała się moja ciężka i długa wspinaczka na przeł. Port de Cabus (2306). Wjechałem do Vall Ferrera i zrobiło się wreszcie romantycznie. Wioski na stokach, stara zabudowa i piętrzące się wkoło góry. Po raz pierwszy ujął mnie kataloński pejzaż. W malutkim Alins (około 70. mieszkańców) było już bardzo autentycznie; kamienne domy, stary kamienny kościółek, niezmącona cisza pirenejskiej prowincji. Jechałem dalej na wschód, aż do ostatniej wioski przed granicą, do Tor. Tor, czyli wieża – zapewne strażnicza, tak na chłopski rozum.
Na długo przed wsią wąziutki asfalt zamienił się w krzywą, kiepsko wykonaną betonkę. Gdy świętowałem już dotarcie do wsi, okazało się że jestem w błędzie. Betonka zamieniła się gruntówkę, pełną piachu i kamieni. Na mapie satelitarnej ta droga wyglądała elegancko, rzeczywistość była nieco bardziej przyziemna.
Gdy mijam Tor nie mam już wątpliwości, że Port de Cabús będzie moją Cieśniną Magellana. Swoją drogę przez mękę Magellan nazwał Cieśniną Wszystkich Świętych, ja mam prościej – patron objawił się już w Tor – św. Piotr, czyli człowiek-skała.
Toczę tu prawdziwe zmagania z nawierzchnią, nachyleniem i upałem. Gdy przekraczam bród na strumieniu Riu de la Rabassa i docieram do ostrych zakosów, otaczającą mnie ciszę zakłóca warczenie silników. Gonią mnie entuzjaści samochodów terenowych – ulokowani w jeepach i pickupach. Cieszę się, że w spokoju mogłem kontemplować Tor, że dopadli mnie dopiero na serpentynach. Na serpentynach wytracają impet, jadą moim tempem, wprawiają mnie tym samym w dobry humor. Co chwilę stają i wachlują silniki. Jest ich czterech, ale tylko dwóch daje radę mnie prześcignąć. Są tak słabi, że nie dają rady nawet w maszynie, przykre…
W stolycy Andory odpoczywam wśród pływających cedrów. Kolejna dziwo-instalacja. W tym otaczającym mnie postmodernistycznym luksusie czuję się bardzo nieswojo. Marmury, fontanny, luksusowe sklepy, olbrzymi ruch samochodowy, tunele i upał – wszystko to strasznie mnie męczy. Decyduję się uciekać, byle dalej od tego snobistycznego piekła.
Sęk w tym, że tu wszędzie jest pod górę. Dookoła betonowo-asfaltowa pustynia, nieludzki skwar i zaduch. Chmary luksusowych samochodów jadą w hiszpańskim stylu, czyli nieco zbyt dynamicznie. Ujeżdżam 2 kilometry i padam w skrawku cienia, tuż przy ruchliwej drodze. Konam z wysiłku i z przegrzania, popadam w apatię. Jak na wysokości tysiąca metrów może być aż tak upalnie? Siedzę na tym murku jak kupka nieszczęścia i właśnie wtedy, ignorując linę ciągłą zatrzymuje się jakiś samochód na andorskich blachach. Po chwili pochyla się na de mną jakiś uśmiechnięty facet i wciska do jednej ręki butelkę, do drugiej żel energetyczny o smaku truskawkowym. Miłosierny Andorczyk ryzykuje mandatem, by wspomóc bliźniego. Autentycznie musiałem mieć odlot, nie pamiętam co mówił, kojarzę że mówiłem „nie trzeba”, ale był nieugięty. W samym sercu ojczyzny snobizmu doświadczam bezinteresownej pomocy. Europa jeszcze nie umarła!
Dzięki Andorczykowi odzyskuję rytm jazdy, jego żel działa jak placebo. Jadę znów miarowym tempem, nie staję wcale. Odzyskałem wiarę, że osiągnę cel i wyjadę tego dnia z Andory. Gdy osiągam przełęcz, jestem zdruzgotany jej szpetotą. Kupy kamieni, bezład architektoniczny, jakieś stalowe instalacje, wielki szmat asfaltu, wyciągi. Ruszam szybko w dół, byle do słodkiej Francji. Po drodze mijam przejście graniczne z prawdziwego zdarzenia, kierowcy są kontrolowani wzrokowo, muszą zwolnić. Niektórych sprawdzają, mnie machają bym jechał bez zatrzymywania. Potem jadę już w dół i w dół, do Ax-Les-Thermes. Przejeżdżam kurort i nie znajduje dogodnego miejsca na biwak, wracam więc na opłotki i rozbijam się przy cudzym domku letniskowym. Jestem niewidoczny z drogi i mogę przygotować sobie zupę pomidorową z podwójnym makaronem oraz – rzecz jasna – tuńczykiem po katalońsku. Wiem, że niewiele brakowało, że przesadziłem na tym etapie z trudnością trasy. Nazajutrz postanawiam zrealizować wariant rekreacyjny.

Tor - wioska zbrodni i występku położona na końcu nigdzie

Typowa Andora - wioska Pal
To miał być ostatni ekstremalny etap pirenejski. Udało się zrealizować plan, ale upał osiągnął tego dnia apogeum. Skala trudności była poważna, poza upałem musiałem pokonać dwa dwutysięczniki oraz zaliczyć terytoria trzech państw.
Pierwszą ludzką osadą było na tym etapie Llavorsi. Miasteczko o dobrze wkomponowanej w pejzaż, ale nowej zabudowie. Domy tutejsze choć formą nawiązywały do tradycyjnego budownictwa, ociekały zamożnością. Nie zatrzymywałem się tu długo, moim jedynym celem było uzupełnienie zapasów wody.
Z Llavorsi położonego na 800 m n.p.m. rozpoczynała się moja ciężka i długa wspinaczka na przeł. Port de Cabus (2306). Wjechałem do Vall Ferrera i zrobiło się wreszcie romantycznie. Wioski na stokach, stara zabudowa i piętrzące się wkoło góry. Po raz pierwszy ujął mnie kataloński pejzaż. W malutkim Alins (około 70. mieszkańców) było już bardzo autentycznie; kamienne domy, stary kamienny kościółek, niezmącona cisza pirenejskiej prowincji. Jechałem dalej na wschód, aż do ostatniej wioski przed granicą, do Tor. Tor, czyli wieża – zapewne strażnicza, tak na chłopski rozum.
Na długo przed wsią wąziutki asfalt zamienił się w krzywą, kiepsko wykonaną betonkę. Gdy świętowałem już dotarcie do wsi, okazało się że jestem w błędzie. Betonka zamieniła się gruntówkę, pełną piachu i kamieni. Na mapie satelitarnej ta droga wyglądała elegancko, rzeczywistość była nieco bardziej przyziemna.
Gdy mijam Tor nie mam już wątpliwości, że Port de Cabús będzie moją Cieśniną Magellana. Swoją drogę przez mękę Magellan nazwał Cieśniną Wszystkich Świętych, ja mam prościej – patron objawił się już w Tor – św. Piotr, czyli człowiek-skała.
Toczę tu prawdziwe zmagania z nawierzchnią, nachyleniem i upałem. Gdy przekraczam bród na strumieniu Riu de la Rabassa i docieram do ostrych zakosów, otaczającą mnie ciszę zakłóca warczenie silników. Gonią mnie entuzjaści samochodów terenowych – ulokowani w jeepach i pickupach. Cieszę się, że w spokoju mogłem kontemplować Tor, że dopadli mnie dopiero na serpentynach. Na serpentynach wytracają impet, jadą moim tempem, wprawiają mnie tym samym w dobry humor. Co chwilę stają i wachlują silniki. Jest ich czterech, ale tylko dwóch daje radę mnie prześcignąć. Są tak słabi, że nie dają rady nawet w maszynie, przykre…
W stolycy Andory odpoczywam wśród pływających cedrów. Kolejna dziwo-instalacja. W tym otaczającym mnie postmodernistycznym luksusie czuję się bardzo nieswojo. Marmury, fontanny, luksusowe sklepy, olbrzymi ruch samochodowy, tunele i upał – wszystko to strasznie mnie męczy. Decyduję się uciekać, byle dalej od tego snobistycznego piekła.
Sęk w tym, że tu wszędzie jest pod górę. Dookoła betonowo-asfaltowa pustynia, nieludzki skwar i zaduch. Chmary luksusowych samochodów jadą w hiszpańskim stylu, czyli nieco zbyt dynamicznie. Ujeżdżam 2 kilometry i padam w skrawku cienia, tuż przy ruchliwej drodze. Konam z wysiłku i z przegrzania, popadam w apatię. Jak na wysokości tysiąca metrów może być aż tak upalnie? Siedzę na tym murku jak kupka nieszczęścia i właśnie wtedy, ignorując linę ciągłą zatrzymuje się jakiś samochód na andorskich blachach. Po chwili pochyla się na de mną jakiś uśmiechnięty facet i wciska do jednej ręki butelkę, do drugiej żel energetyczny o smaku truskawkowym. Miłosierny Andorczyk ryzykuje mandatem, by wspomóc bliźniego. Autentycznie musiałem mieć odlot, nie pamiętam co mówił, kojarzę że mówiłem „nie trzeba”, ale był nieugięty. W samym sercu ojczyzny snobizmu doświadczam bezinteresownej pomocy. Europa jeszcze nie umarła!
Dzięki Andorczykowi odzyskuję rytm jazdy, jego żel działa jak placebo. Jadę znów miarowym tempem, nie staję wcale. Odzyskałem wiarę, że osiągnę cel i wyjadę tego dnia z Andory. Gdy osiągam przełęcz, jestem zdruzgotany jej szpetotą. Kupy kamieni, bezład architektoniczny, jakieś stalowe instalacje, wielki szmat asfaltu, wyciągi. Ruszam szybko w dół, byle do słodkiej Francji. Po drodze mijam przejście graniczne z prawdziwego zdarzenia, kierowcy są kontrolowani wzrokowo, muszą zwolnić. Niektórych sprawdzają, mnie machają bym jechał bez zatrzymywania. Potem jadę już w dół i w dół, do Ax-Les-Thermes. Przejeżdżam kurort i nie znajduje dogodnego miejsca na biwak, wracam więc na opłotki i rozbijam się przy cudzym domku letniskowym. Jestem niewidoczny z drogi i mogę przygotować sobie zupę pomidorową z podwójnym makaronem oraz – rzecz jasna – tuńczykiem po katalońsku. Wiem, że niewiele brakowało, że przesadziłem na tym etapie z trudnością trasy. Nazajutrz postanawiam zrealizować wariant rekreacyjny.

Tor - wioska zbrodni i występku położona na końcu nigdzie

Typowa Andora - wioska Pal
Dystans105.67 km Czas06:43 Vśrednia15.73 km/h VMAX73.58 km/h Podjazdy2183 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 18: Tuńczyk po katalońsku
Lepiej zaczynać dzień wjazdem niż zjazdem. Rano jest po prostu chłodno, wspinaczkę ułatwiają długie cienie a o rozgrzanie na podjeździe jakoś nigdy nie jest trudno…
Czekał mnie kolejny upalny dzień i kolejne przełęcze Pirenejów Centralnych. Zjazd nie wpędził mnie w oziębłość, co wróżyło jak najgorzej. Po zjeździe w górach zazwyczaj następuje podjazd i za budzącym się do życia Bagneres-de-Luchon poczułem znowu potęgę pirenejskiego słońca. Dzięki Bagneres mogłem uzupełnić zapasy wody i zjeść na spokojnie śniadanie (łąkę opuszczałem w trybie przyspieszonym, bo byłem na cudzym, grodzonym pastwisku). Było tu tak francusko, były platany, były mamutowce (mniej francuskie, ale bardziej górskie w swoich upodobaniach) – śniadanie jadłem w tutejszym Parc du Casino.
Potem ruszyłem na Col du Portillon. Powrót do Hiszpanii był bolesny, droga N-230 nie dość, że była bardzo ruchliwa to jeszcze nagrzana jak patelnia. Pireneje po stronie hiszpańskiej były też mniej ciekawe krajobrazowo. Miejscowości zaś, choć zabudowa świadczyła o zamożności mieszkańców (Katalonia!), były całkowicie pozbawione tej francuskiej atmosfery oraz wykastrowane z zabytków.
W miasteczku Vielha umierałem już z przegrzania. Wizyta w klimatyzowanym markecie Mercadona zaskoczyła mnie bogactwem asortymentu i przyniosła ulgę termiczną (klima!), ale tym trudniej było wrócić do tego rozgrzanego powietrza na zewnątrz. Na wysokości niemal tysiąca metrów termometr pokazywał 32 stopnie w cieniu.
Podjazd na Puerto de la Bonaigua był więc trasą pokutną i walką o przetrwanie. Odczuwałem trudy wcześniejszych etapów, próbowałem też bezskutecznie nabyć odpowiednią oponę. Jedynym plusem było zjechanie z tej przeklętej drogi N-230, droga nr 28 była wyraźnie spokojniejsza (nic dziwnego – tutaj trzeba było się wspinać po serpentynach, nie było opcji tunelowej, jak na N-230). Jechałem – dopóki się dało – systemem „od cienia do cienia”. Gdy już straciłem nadzieję, że wpełznę skutecznie na te 2072 metry, odkryłem że jestem już tuż, tuż. Nie miałem wtedy żadnych oczekiwań, chciałem tylko zjechać, znaleźć poletko na biwak, uzupełnić niemal puste bidony i pójść spać. Tylko tyle: zjechać i pójść spać.
Ten zjazd był jednak niesamowity. Gdy tylko skończyły się serpentyny, między poziomem 1700 a 1000 m n.p.m. droga była poprowadzona niemal od linijki, panował na niej bezruch i znakomity asfalt. Za te 11 km jazdy, ze średnią szybkością 60-70 km/h, pokochałem Katalonię. Widoki dalej nie powalały, było tu nieco sucho, droga zaś zbyt szeroka jak na odczucia rowerzysty, ale jej szerokość, nawierzchnia i brak samochodów sprawiły, że chciałbym to powtórzyć.
Gdy nachylenie mocno spadło i asfalt się wypłaszczył, znalazłem także długo oczekiwany wodopój. Zanim zaczęło zachodzić słońce rozłożyłem się na piaszczystej łasze, nieopodal rzeki Noguera Pallaresa. Próbowałem rozbić się wyżej, ale serpentyny podjazdu do wioski Aidi mnie nie zachęciły i wycofałem się nad rzekę. Słusznie zrobiłem – nocleg był udany, bliskość rzeki pomogła zaś dokonać wieczornej ablucji, a nad ranem pomogła wymyć naczynia i przeprać „szmaty”.

Chwilowe pożegnanie z francuskim krajobrazem

Zjazd z przeł. Bonaigua w głębiny Katalonii. Będzie zabawa, będzie się działo, 70 km/h będzie mało...
Lepiej zaczynać dzień wjazdem niż zjazdem. Rano jest po prostu chłodno, wspinaczkę ułatwiają długie cienie a o rozgrzanie na podjeździe jakoś nigdy nie jest trudno…
Czekał mnie kolejny upalny dzień i kolejne przełęcze Pirenejów Centralnych. Zjazd nie wpędził mnie w oziębłość, co wróżyło jak najgorzej. Po zjeździe w górach zazwyczaj następuje podjazd i za budzącym się do życia Bagneres-de-Luchon poczułem znowu potęgę pirenejskiego słońca. Dzięki Bagneres mogłem uzupełnić zapasy wody i zjeść na spokojnie śniadanie (łąkę opuszczałem w trybie przyspieszonym, bo byłem na cudzym, grodzonym pastwisku). Było tu tak francusko, były platany, były mamutowce (mniej francuskie, ale bardziej górskie w swoich upodobaniach) – śniadanie jadłem w tutejszym Parc du Casino.
Potem ruszyłem na Col du Portillon. Powrót do Hiszpanii był bolesny, droga N-230 nie dość, że była bardzo ruchliwa to jeszcze nagrzana jak patelnia. Pireneje po stronie hiszpańskiej były też mniej ciekawe krajobrazowo. Miejscowości zaś, choć zabudowa świadczyła o zamożności mieszkańców (Katalonia!), były całkowicie pozbawione tej francuskiej atmosfery oraz wykastrowane z zabytków.
W miasteczku Vielha umierałem już z przegrzania. Wizyta w klimatyzowanym markecie Mercadona zaskoczyła mnie bogactwem asortymentu i przyniosła ulgę termiczną (klima!), ale tym trudniej było wrócić do tego rozgrzanego powietrza na zewnątrz. Na wysokości niemal tysiąca metrów termometr pokazywał 32 stopnie w cieniu.
Podjazd na Puerto de la Bonaigua był więc trasą pokutną i walką o przetrwanie. Odczuwałem trudy wcześniejszych etapów, próbowałem też bezskutecznie nabyć odpowiednią oponę. Jedynym plusem było zjechanie z tej przeklętej drogi N-230, droga nr 28 była wyraźnie spokojniejsza (nic dziwnego – tutaj trzeba było się wspinać po serpentynach, nie było opcji tunelowej, jak na N-230). Jechałem – dopóki się dało – systemem „od cienia do cienia”. Gdy już straciłem nadzieję, że wpełznę skutecznie na te 2072 metry, odkryłem że jestem już tuż, tuż. Nie miałem wtedy żadnych oczekiwań, chciałem tylko zjechać, znaleźć poletko na biwak, uzupełnić niemal puste bidony i pójść spać. Tylko tyle: zjechać i pójść spać.
Ten zjazd był jednak niesamowity. Gdy tylko skończyły się serpentyny, między poziomem 1700 a 1000 m n.p.m. droga była poprowadzona niemal od linijki, panował na niej bezruch i znakomity asfalt. Za te 11 km jazdy, ze średnią szybkością 60-70 km/h, pokochałem Katalonię. Widoki dalej nie powalały, było tu nieco sucho, droga zaś zbyt szeroka jak na odczucia rowerzysty, ale jej szerokość, nawierzchnia i brak samochodów sprawiły, że chciałbym to powtórzyć.
Gdy nachylenie mocno spadło i asfalt się wypłaszczył, znalazłem także długo oczekiwany wodopój. Zanim zaczęło zachodzić słońce rozłożyłem się na piaszczystej łasze, nieopodal rzeki Noguera Pallaresa. Próbowałem rozbić się wyżej, ale serpentyny podjazdu do wioski Aidi mnie nie zachęciły i wycofałem się nad rzekę. Słusznie zrobiłem – nocleg był udany, bliskość rzeki pomogła zaś dokonać wieczornej ablucji, a nad ranem pomogła wymyć naczynia i przeprać „szmaty”.

Chwilowe pożegnanie z francuskim krajobrazem

Zjazd z przeł. Bonaigua w głębiny Katalonii. Będzie zabawa, będzie się działo, 70 km/h będzie mało...
Dystans93.25 km Czas07:21 Vśrednia12.69 km/h VMAX67.85 km/h Podjazdy3129 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 17: Kamperomachia
Przekonany o tym, że kamperowe tsunami już opadło, wstaję wcześnie rano, zjeżdżam do Luz-Saint-Seuveur i… ponownie trafiam na nieustający potok kamperów spływających z Tourmalet… Minęło jakieś 15 godzin od zakończenia etapu TdF, ale kampery (na szczęście, na przeciwległym pasie) spływają wciąż jak magma: wolno, ale konsekwentnie. Na potężnych parkingach i wszędzie gdzie się da, na poboczu szosy, wciąż jeszcze stoi ich wiele.
Takiej liczby rowerzystów na pojeździe nie widziałem jeszcze nigdy. Nigdy nie zostałem też tyle razy wyprzedzony. Początek podjazdu jest dla mnie ciężki – odzywa się cyklotrek na Pic du Thaillon. Powyżej wielkich parkingów odzyskuję jednak niespodziewanie wigor, nogi odzyskują świeżość, wraca automatyzm. W dobrym tempie pokonuje ostatni odcinek i… mam trudności by znaleźć jakieś miejsce do oparcia roweru. Nie ma tu żadnych kramów, ale tłum jak na Krupówkach. Na przełęczy spędzam jakieś 5 minut, a na zjeździe blokują mnie wciąż jeszcze liczne kampery. Zjeżdżają z zawrotną prędkością 20 km/h.
Temperatura znowu nie zamierza odpuszczać, a ja niestety zjechałem w okolice poziomicy 850. Przerywam zatem atak na kolejną przełęcz i nad rzeką l’Adour urządzam sobie wczesny obiadek. Korzystając z obecności rzeki robię też pranie. Po tym odpoczynku od morderczego słoneczka ruszam dalej. Col d’Aspin nie jest przełęczą trudną, nie wbija też w siodełko cudnością krajobrazów. Zapamiętam ją jednak na zawsze...
Na siodle przełęczy rozśmieszyło mnie spore zbiegowisko: zdobywcy cykali sobie fotki z krowami. Pomyślałem: co za dzbany, krów w Pirenejach nie widzieli? Z tego powodu tarasują przejazd? Postanowiłem jednak uwiecznić tych cudaków wraz ze stadkiem krów, tradycyjnym zdjątkiem na przełęczy. W tym momencie poczułem, że jakiś potwór połyka mi łydkę. To nie był przypadek – sprytna krasula traktowała ludzi wysoce przedmiotowo, jako mineralną lizankę. Uganiała się za każdym rowerzystą, który przystanął mokry od potu, przy tablicy z nazwą przełęczy.
Podjazd na trzecią tego dnia przełęcz (Col de Peyresourde) był już pozbawiony kolorytu. Może i dobrze :)
Na zakończenie dnia pozostały mi poszukiwania dogodnego miejsca na biwak. Zmierzchało już gdy włamywałem się na łąkę. Otworzyłem ogrodzenie, wprowadziłem rower na skraj pięknej łąki i postawiłem namiot w miejscu niewidocznym z drogi. Działo się to nad wąwozem Larboust, na opłotkach Portet-de-Luchon. To był jeden z najciężej przepracowanych i najciekawszych dni mojego życia. Vive la France! Vive les Pyrénées!

Gdy spłynęły już kampery, czyli powyżej parkingów - jeszcze ciepłe napisy na asfalcie

Circus na Tourmalet
Przekonany o tym, że kamperowe tsunami już opadło, wstaję wcześnie rano, zjeżdżam do Luz-Saint-Seuveur i… ponownie trafiam na nieustający potok kamperów spływających z Tourmalet… Minęło jakieś 15 godzin od zakończenia etapu TdF, ale kampery (na szczęście, na przeciwległym pasie) spływają wciąż jak magma: wolno, ale konsekwentnie. Na potężnych parkingach i wszędzie gdzie się da, na poboczu szosy, wciąż jeszcze stoi ich wiele.
Takiej liczby rowerzystów na pojeździe nie widziałem jeszcze nigdy. Nigdy nie zostałem też tyle razy wyprzedzony. Początek podjazdu jest dla mnie ciężki – odzywa się cyklotrek na Pic du Thaillon. Powyżej wielkich parkingów odzyskuję jednak niespodziewanie wigor, nogi odzyskują świeżość, wraca automatyzm. W dobrym tempie pokonuje ostatni odcinek i… mam trudności by znaleźć jakieś miejsce do oparcia roweru. Nie ma tu żadnych kramów, ale tłum jak na Krupówkach. Na przełęczy spędzam jakieś 5 minut, a na zjeździe blokują mnie wciąż jeszcze liczne kampery. Zjeżdżają z zawrotną prędkością 20 km/h.
Temperatura znowu nie zamierza odpuszczać, a ja niestety zjechałem w okolice poziomicy 850. Przerywam zatem atak na kolejną przełęcz i nad rzeką l’Adour urządzam sobie wczesny obiadek. Korzystając z obecności rzeki robię też pranie. Po tym odpoczynku od morderczego słoneczka ruszam dalej. Col d’Aspin nie jest przełęczą trudną, nie wbija też w siodełko cudnością krajobrazów. Zapamiętam ją jednak na zawsze...
Na siodle przełęczy rozśmieszyło mnie spore zbiegowisko: zdobywcy cykali sobie fotki z krowami. Pomyślałem: co za dzbany, krów w Pirenejach nie widzieli? Z tego powodu tarasują przejazd? Postanowiłem jednak uwiecznić tych cudaków wraz ze stadkiem krów, tradycyjnym zdjątkiem na przełęczy. W tym momencie poczułem, że jakiś potwór połyka mi łydkę. To nie był przypadek – sprytna krasula traktowała ludzi wysoce przedmiotowo, jako mineralną lizankę. Uganiała się za każdym rowerzystą, który przystanął mokry od potu, przy tablicy z nazwą przełęczy.
Podjazd na trzecią tego dnia przełęcz (Col de Peyresourde) był już pozbawiony kolorytu. Może i dobrze :)
Na zakończenie dnia pozostały mi poszukiwania dogodnego miejsca na biwak. Zmierzchało już gdy włamywałem się na łąkę. Otworzyłem ogrodzenie, wprowadziłem rower na skraj pięknej łąki i postawiłem namiot w miejscu niewidocznym z drogi. Działo się to nad wąwozem Larboust, na opłotkach Portet-de-Luchon. To był jeden z najciężej przepracowanych i najciekawszych dni mojego życia. Vive la France! Vive les Pyrénées!

Gdy spłynęły już kampery, czyli powyżej parkingów - jeszcze ciepłe napisy na asfalcie

Circus na Tourmalet
Dystans50.39 km Czas02:20 Vśrednia21.60 km/h Podjazdy1876 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 16: Wieszczki w Pirenejach
Tym razem upał mi nie przeszkadza. Niemal cały dzień spędzam na wysokości powyżej 2000 metrów. Wchodzę na najbliższy samodzielny trzytysięcznik – Pic du Thailon (3144) – i towarzyszą mi tłumy. Dziwi mnie to tym bardziej, że szlak nie zalicza się do spacerowych. Nie mam żadnego sprzętu (kijki, raki, dedykowane buty, choćby podejściówki) a muszę walczyć ze stromym i rozległym polem firnowym. Jeszcze przed nim zaliczam kąpiel w rwącym lodowcowym potoku. Szlak nie tylko nie jest w żaden sposób wyznakowany, poważna przeprawa przez te wodogrzmoty nie jest w żaden sposób zabezpieczona. Jedne poślizgnięcie gwarantuje tu natychmiastowe przejście do historii. Obie przeszkody – śnieżną i wodną – pokonać muszę dwukrotnie. Rower zostawiłem przecież 1300 metrów niżej…
Podoba mi się naturalność i zróżnicowanie tej trasy. Podobają się powietrzne akrobacje licznych tutaj wieszczków. To najdoskonalsi lotnicy wśród krukowatych. Są bardzo płochliwe, nie biorą nawet rzucanych im smakołyków. Tyle pozytywów, drażni mnie jednak wysoka frekwencja. Nie lubię tłumu w górach, nie gustuję w zbiorowych wycieczkach. Idący za mną Hiszpanie (są ty wyłącznie Francuzi i Hiszpanie) widząc zatory na polu firnowym komentują, że jest tu jak na Mount Evereście. Wszyscy którzy to usłyszeli wybuchają gromkim śmiechem. W tym tłumie wyróżniają mnie trzy cechy: brak sprzętu przydatnego do pokonywania pól firnowych, wchodzenie o własnych siłach z poziomu 1800 m n.p.m. oraz osiągnięcie punktu wyjściowego inaczej niż samochodem – z tych dwóch ostatnich powodów rozpiera mnie duma. Bycie tym jedynym w pełni uczciwym zdobywcą, pozwala mi odzyskać poczucie wyjątkowości. Czuję się jak niedzielny taternik gardzący „stonką” w Tatrach. Niby byliśmy na tym samym szczycie, ale w jak różnym stylu.
Gdy wreszcie docieram do depozytu (bagaż i rower), pomimo braku osłony przed słońcem, muszę zrobić dłuższą przerwę. Wszędzie dookoła mnie łażą owce. Wylegiwały się też w najlepsze na wstęgach asfaltu mozolnie wspinających się na przełęcz Tentes. Tamowały ruch, bo uciekały przed stalowymi intruzami zawsze w niewłaściwym kierunku, lub po prostu „inteligentnie” biegły dalej asfaltem.
Gdy wreszcie kompletuję z powrotem mój okręt, spływam raźnie w dół. Uciekam przed perspektywą kolejnej nocy z owcami. W szybkim tempie mijam kolejne kilometry i wytracam wysokość. Na dole zastaję rejwach. Niemożebne tłumy w Luz, utrzymujący się jeszcze upał - sprawiają że uciekam z powrotem w górę doliny, do upatrzonego na zjeździe miejsca biwakowego.

Tłumy na Col de Tentes gęstnieją. Jest tu tylko jeden osobnik, który nie wjechał blachosmrodem - piszący te słowa. Godzina? 7 rano...

Choć tłumy były tatrzańskie, to wszyscy - poza mną - posiadali kijki lub raki.
Tym razem upał mi nie przeszkadza. Niemal cały dzień spędzam na wysokości powyżej 2000 metrów. Wchodzę na najbliższy samodzielny trzytysięcznik – Pic du Thailon (3144) – i towarzyszą mi tłumy. Dziwi mnie to tym bardziej, że szlak nie zalicza się do spacerowych. Nie mam żadnego sprzętu (kijki, raki, dedykowane buty, choćby podejściówki) a muszę walczyć ze stromym i rozległym polem firnowym. Jeszcze przed nim zaliczam kąpiel w rwącym lodowcowym potoku. Szlak nie tylko nie jest w żaden sposób wyznakowany, poważna przeprawa przez te wodogrzmoty nie jest w żaden sposób zabezpieczona. Jedne poślizgnięcie gwarantuje tu natychmiastowe przejście do historii. Obie przeszkody – śnieżną i wodną – pokonać muszę dwukrotnie. Rower zostawiłem przecież 1300 metrów niżej…
Podoba mi się naturalność i zróżnicowanie tej trasy. Podobają się powietrzne akrobacje licznych tutaj wieszczków. To najdoskonalsi lotnicy wśród krukowatych. Są bardzo płochliwe, nie biorą nawet rzucanych im smakołyków. Tyle pozytywów, drażni mnie jednak wysoka frekwencja. Nie lubię tłumu w górach, nie gustuję w zbiorowych wycieczkach. Idący za mną Hiszpanie (są ty wyłącznie Francuzi i Hiszpanie) widząc zatory na polu firnowym komentują, że jest tu jak na Mount Evereście. Wszyscy którzy to usłyszeli wybuchają gromkim śmiechem. W tym tłumie wyróżniają mnie trzy cechy: brak sprzętu przydatnego do pokonywania pól firnowych, wchodzenie o własnych siłach z poziomu 1800 m n.p.m. oraz osiągnięcie punktu wyjściowego inaczej niż samochodem – z tych dwóch ostatnich powodów rozpiera mnie duma. Bycie tym jedynym w pełni uczciwym zdobywcą, pozwala mi odzyskać poczucie wyjątkowości. Czuję się jak niedzielny taternik gardzący „stonką” w Tatrach. Niby byliśmy na tym samym szczycie, ale w jak różnym stylu.
Gdy wreszcie docieram do depozytu (bagaż i rower), pomimo braku osłony przed słońcem, muszę zrobić dłuższą przerwę. Wszędzie dookoła mnie łażą owce. Wylegiwały się też w najlepsze na wstęgach asfaltu mozolnie wspinających się na przełęcz Tentes. Tamowały ruch, bo uciekały przed stalowymi intruzami zawsze w niewłaściwym kierunku, lub po prostu „inteligentnie” biegły dalej asfaltem.
Gdy wreszcie kompletuję z powrotem mój okręt, spływam raźnie w dół. Uciekam przed perspektywą kolejnej nocy z owcami. W szybkim tempie mijam kolejne kilometry i wytracam wysokość. Na dole zastaję rejwach. Niemożebne tłumy w Luz, utrzymujący się jeszcze upał - sprawiają że uciekam z powrotem w górę doliny, do upatrzonego na zjeździe miejsca biwakowego.

Tłumy na Col de Tentes gęstnieją. Jest tu tylko jeden osobnik, który nie wjechał blachosmrodem - piszący te słowa. Godzina? 7 rano...

Choć tłumy były tatrzańskie, to wszyscy - poza mną - posiadali kijki lub raki.
Dystans94.25 km Czas08:00 Vśrednia11.78 km/h Podjazdy3269 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 15: Po stopniach wzwyż
Podjazd na Col d’Abisque sprawiał rano tyle samo frajdy, co dzień wcześniej. Było jeszcze rześko, ale od świtu pogodnie. W miarę pokonywania kolejnych serpentyn robiło mi się rzecz jasna coraz cieplej. Gdy osiągnąłem przełęcz, ukazały mi się te sławne stalowe rowery. Ruch był incydentalny. Nie wiedziałem tego jeszcze, ale będzie to najspokojniejsza duża pirenejska przełęcz na mojej trasie. Z racji tych pięknych mamutowców przed Eaux Bonnes, udanego noclegu i bezludności, Col d’Abisque zajmuje pierwsze miejsce w moim rankingu najbardziej przyjaznych przełęczy pirenejskich.
Idylla nie może wszak trwać wiecznie – z każdym kwadransem rósł ruch na szosie. Na szczęście tworzyli go głównie kolarze. Col de Soulor, poza tym, że jest od zachodu bardzo prosta, jest też bardziej uczęszczana. Wynika to rzecz jasna z pory dnia. Tłumek kolarzy nieustannie rośnie. Temperatura też, słońce dawno już włączyło grzałkę na maksimum. Po raz pierwszy czuję, że to będzie prawdziwe pirenejskie święto pracy. Gdy zjeżdżam w dolinę Gave de Pau upał robi się uciążliwy. Na drodze towarzyszy mi włoskie natężenie ruchu. Mijają mnie co chwilę kabriolety i pociągi kolarzy-klientów. Wycieczki kolarzy-amatorów tworzą długie peletony zamykane przez samochody techniczne. Prawdziwe wariactwo. Ocieram nieustannie wodospady potu z czoła, zaciskam zęby i prę naprzód. Oczywiście droga zaczyna piąć się w górę. Piknikowałem sobie godzinkę w dolinie, na wysokości 460 m n.p.m, a czeka mnie wspinaczka na Col de Tentes, czyli na poziom 2208.
Otwierające się widoki na cyrk lodowcowy Gavarnie w pełni wynagradzają mi wysiłek. Sprawiają też, że utwierdzam się w postanowieniu wjechania po raz pierwszy w czasie mojej podróży powyżej poziomicy 2000. W miarę jak ubywa dnia, spada temperatura. Spada też ruch na drodze. Za Gavarnie mijają mnie już tylko nieliczne pojazdy zjeżdżające z przełęczy. Na efekty nie trzeba długo czekać: tuż przy drodze pasą się „na bezczela” świstaki. Po asfalcie drepcą w najlepsze zastępy owiec. Robi się alpejsko, tfu, pirenejsko.
Na 10 km przed najwyższym punktem drogi nachylenie gwałtownie wzrasta. Na całym tym odcinku oscyluje wokół 8-9%. Ostatkiem sił wczołguję się – z całym bagażem! – na siodło przełęczy i dostrzegam wielką, czerwona tablicę z wyraźnymi paragrafami-zakazami wszelkiego biwakowania i kamperowania w tym miejscu. Dochodzi 22 i co zastaję? Kilkanaście kamperów na podkładkach, ba, nawet jeden wolnostojący namiot. Mam dylemat. Rozmyślam, czy Francuzi (same francuskie rejestracje) wiedzą, że żandarmeria się tu nie pofatyguje, czy mają za dużo pieniędzy… ostatecznie do wycofu przekonuje mnie porywisty wiatr. Zjeżdżam w okolice 1800 m n.p.m., upatrzyłem sobie już wcześniej to miejsce osłonięte murkiem i stosem głazów. Nie łamie też swoich zasad i dalej mogę się pochwalić, że nigdy nie biwakowałem na dziko na terenie parku narodowego. Rozbijam się wyraźnie poniżej – wyznakowanej w terenie – granicy Parku Narodowego Pirenejów. Z racji wysokości, po zachodzie słońca robi się chłodno. Marznącymi palcami rozciągam tropik na pałąkach. Wskakuję w śpiwór i zasypiam.
Przewyższenie na tym etapie jest gigantyczne, zważywszy na jego proporcje względem przejechanego dystansu. Całość pokonana z bagażem, w temperaturowym piekiełku (złagodzonym na szczęście wysokościami)! Licznik działa jednak poprawnie, a ja długo nie mogę zasnąć - przeszkadza walące serce...

Col de Soulor - zaczyna wzrastać frekwencja

Cyrk lodowcowy nad Gavarnie
Podjazd na Col d’Abisque sprawiał rano tyle samo frajdy, co dzień wcześniej. Było jeszcze rześko, ale od świtu pogodnie. W miarę pokonywania kolejnych serpentyn robiło mi się rzecz jasna coraz cieplej. Gdy osiągnąłem przełęcz, ukazały mi się te sławne stalowe rowery. Ruch był incydentalny. Nie wiedziałem tego jeszcze, ale będzie to najspokojniejsza duża pirenejska przełęcz na mojej trasie. Z racji tych pięknych mamutowców przed Eaux Bonnes, udanego noclegu i bezludności, Col d’Abisque zajmuje pierwsze miejsce w moim rankingu najbardziej przyjaznych przełęczy pirenejskich.
Idylla nie może wszak trwać wiecznie – z każdym kwadransem rósł ruch na szosie. Na szczęście tworzyli go głównie kolarze. Col de Soulor, poza tym, że jest od zachodu bardzo prosta, jest też bardziej uczęszczana. Wynika to rzecz jasna z pory dnia. Tłumek kolarzy nieustannie rośnie. Temperatura też, słońce dawno już włączyło grzałkę na maksimum. Po raz pierwszy czuję, że to będzie prawdziwe pirenejskie święto pracy. Gdy zjeżdżam w dolinę Gave de Pau upał robi się uciążliwy. Na drodze towarzyszy mi włoskie natężenie ruchu. Mijają mnie co chwilę kabriolety i pociągi kolarzy-klientów. Wycieczki kolarzy-amatorów tworzą długie peletony zamykane przez samochody techniczne. Prawdziwe wariactwo. Ocieram nieustannie wodospady potu z czoła, zaciskam zęby i prę naprzód. Oczywiście droga zaczyna piąć się w górę. Piknikowałem sobie godzinkę w dolinie, na wysokości 460 m n.p.m, a czeka mnie wspinaczka na Col de Tentes, czyli na poziom 2208.
Otwierające się widoki na cyrk lodowcowy Gavarnie w pełni wynagradzają mi wysiłek. Sprawiają też, że utwierdzam się w postanowieniu wjechania po raz pierwszy w czasie mojej podróży powyżej poziomicy 2000. W miarę jak ubywa dnia, spada temperatura. Spada też ruch na drodze. Za Gavarnie mijają mnie już tylko nieliczne pojazdy zjeżdżające z przełęczy. Na efekty nie trzeba długo czekać: tuż przy drodze pasą się „na bezczela” świstaki. Po asfalcie drepcą w najlepsze zastępy owiec. Robi się alpejsko, tfu, pirenejsko.
Na 10 km przed najwyższym punktem drogi nachylenie gwałtownie wzrasta. Na całym tym odcinku oscyluje wokół 8-9%. Ostatkiem sił wczołguję się – z całym bagażem! – na siodło przełęczy i dostrzegam wielką, czerwona tablicę z wyraźnymi paragrafami-zakazami wszelkiego biwakowania i kamperowania w tym miejscu. Dochodzi 22 i co zastaję? Kilkanaście kamperów na podkładkach, ba, nawet jeden wolnostojący namiot. Mam dylemat. Rozmyślam, czy Francuzi (same francuskie rejestracje) wiedzą, że żandarmeria się tu nie pofatyguje, czy mają za dużo pieniędzy… ostatecznie do wycofu przekonuje mnie porywisty wiatr. Zjeżdżam w okolice 1800 m n.p.m., upatrzyłem sobie już wcześniej to miejsce osłonięte murkiem i stosem głazów. Nie łamie też swoich zasad i dalej mogę się pochwalić, że nigdy nie biwakowałem na dziko na terenie parku narodowego. Rozbijam się wyraźnie poniżej – wyznakowanej w terenie – granicy Parku Narodowego Pirenejów. Z racji wysokości, po zachodzie słońca robi się chłodno. Marznącymi palcami rozciągam tropik na pałąkach. Wskakuję w śpiwór i zasypiam.
Przewyższenie na tym etapie jest gigantyczne, zważywszy na jego proporcje względem przejechanego dystansu. Całość pokonana z bagażem, w temperaturowym piekiełku (złagodzonym na szczęście wysokościami)! Licznik działa jednak poprawnie, a ja długo nie mogę zasnąć - przeszkadza walące serce...

Col de Soulor - zaczyna wzrastać frekwencja

Cyrk lodowcowy nad Gavarnie
Dystans126.61 km Czas08:12 Vśrednia15.44 km/h Podjazdy2449 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 14: Dzień, w którym wszystko się udało
Pireneje Atlantyckie - trzeba przyznać Francuzom, że trafnie nazwali zachodni rejon Pirenejów. Na moim skrawku nieogrodzonej ziemi - w granicach administracyjnych Saint-Just-Ibarre - spało mi się dobrze. Pomimo obecności drutów kolczastych zabrakło nocą snów o ETA, zabrakło projekcji scen batalistycznych. Nad ranem przywitał mnie jednak widok chmur z atlantyckiego desantu. Zakryły każdy skrawek nieba. Namiot zaczynał już gnić od tej wilgoci, mnie było ciężko opuszczać suchy kącik. Zmobilizował mnie imperatyw drogi - TdF zbliżał się do Pirenejów, jeśli miałem uciec przed kumulacją, musiałem ostro pedałować.
Czekał mnie calutki dzień na terytorium Bearnu. Najpierw jednak musiałem ponownie wypełnić ładownie. Po skomplikowanych, ale zwieńczonych powodzeniem poszukiwaniach marketu w Oloron, miałem już znowu zapasy na kilka dni. Objuczony dodatkowym balastem wjeżdżałem prosto w gardziel otchłani. Postanowiłem zaatakować przełęcz Białej Maryśki (Col de Marie-Blanque) - pierwszą poważną przeszkodę w Pirenejach, gdzie na pierwszych 4 km przewyższenie nieustannie oscyluje w okolicach 11-13%.
Ponieważ mój pojazd miał charakter cargo, wjazd zajął mi trochę czasu i wycisnął trochę potu.
Minąłem z pewnym wahaniem kemping Iscoo (położony nieco na uboczu, mający słaby węzeł sanitarny) i postanowiłem wspinać się dalej. Była to znakomita decyzja, bo jakieś 500 metrów dalej znalazłem ślepą odnogę zagrodzoną łańcuchem. Przeszkodę ominąłem i znalazłem się w raju, czyli na wypłaszczeniu ponad drogą. Niewielka płaśń otoczona była drzewami i niewidoczna z drogi. Po raz kolejny ryzyko się opłaciło. Biwak był wyjątkowo udany.

Typowe francuskie barierki (dbałość o formę, obudowa z drewna) i typowo oceaniczne naburmuszenie, czyli ostatnie chwile wśród Basków

Zjazd z Przełęczy Białej Marii miał kilka "momentów", z których jeden udało mi się utrwalić. Pirenejska idylla.
Pireneje Atlantyckie - trzeba przyznać Francuzom, że trafnie nazwali zachodni rejon Pirenejów. Na moim skrawku nieogrodzonej ziemi - w granicach administracyjnych Saint-Just-Ibarre - spało mi się dobrze. Pomimo obecności drutów kolczastych zabrakło nocą snów o ETA, zabrakło projekcji scen batalistycznych. Nad ranem przywitał mnie jednak widok chmur z atlantyckiego desantu. Zakryły każdy skrawek nieba. Namiot zaczynał już gnić od tej wilgoci, mnie było ciężko opuszczać suchy kącik. Zmobilizował mnie imperatyw drogi - TdF zbliżał się do Pirenejów, jeśli miałem uciec przed kumulacją, musiałem ostro pedałować.
Czekał mnie calutki dzień na terytorium Bearnu. Najpierw jednak musiałem ponownie wypełnić ładownie. Po skomplikowanych, ale zwieńczonych powodzeniem poszukiwaniach marketu w Oloron, miałem już znowu zapasy na kilka dni. Objuczony dodatkowym balastem wjeżdżałem prosto w gardziel otchłani. Postanowiłem zaatakować przełęcz Białej Maryśki (Col de Marie-Blanque) - pierwszą poważną przeszkodę w Pirenejach, gdzie na pierwszych 4 km przewyższenie nieustannie oscyluje w okolicach 11-13%.
Ponieważ mój pojazd miał charakter cargo, wjazd zajął mi trochę czasu i wycisnął trochę potu.
Minąłem z pewnym wahaniem kemping Iscoo (położony nieco na uboczu, mający słaby węzeł sanitarny) i postanowiłem wspinać się dalej. Była to znakomita decyzja, bo jakieś 500 metrów dalej znalazłem ślepą odnogę zagrodzoną łańcuchem. Przeszkodę ominąłem i znalazłem się w raju, czyli na wypłaszczeniu ponad drogą. Niewielka płaśń otoczona była drzewami i niewidoczna z drogi. Po raz kolejny ryzyko się opłaciło. Biwak był wyjątkowo udany.

Typowe francuskie barierki (dbałość o formę, obudowa z drewna) i typowo oceaniczne naburmuszenie, czyli ostatnie chwile wśród Basków

Zjazd z Przełęczy Białej Marii miał kilka "momentów", z których jeden udało mi się utrwalić. Pirenejska idylla.