Wpisy archiwalne w kategorii
wielodniowe
Dystans całkowity: | 47411.11 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 2265:08 |
Średnia prędkość: | 17.52 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.22 km/h |
Suma podjazdów: | 316336 m |
Liczba aktywności: | 359 |
Średnio na aktywność: | 132.06 km i 7h 53m |
Więcej statystyk |
Dystans118.42 km Czas06:35 Vśrednia17.99 km/h VMAX38.03 km/h Podjazdy341 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 5: Spotkanie z Lutrem
Obudziłem się zachwycony wyborem tej trasy. Żyłem jeszcze wczoraj, a dzisiaj zaczynało straszyć powiewami wiatru. Widząc co się święci i znając niepokojące prognozy postanowiłem na czczo ruszyć na spotkanie z aliantami. Zanim dotarłem do Torgau wiatr był już groteskowo silny. Ciężko było oddychać, nie mówiąc o jeździe. Pięknie jednak łopotały flagi "przyjaciół". Prawdziwa była tylko jankeska, zamiast prawilnej flagi III Rzeszy wisiała ta belgiopodobna, zamiast radzieckiej uproszczona flaga Słowacji. Ktoś bardzo wstydził się prawdy, że nie spotkała się tu Rosja z RFN-em i nie było żadnej przyjaźni. Polityki historycznej nie należy mylić z historią. W Torgau zrobiłem ekumeniczne zakupy i z bólem ruszyłem dalej. To było moje pierwsze zderzenie z niemieckim sklepem na trasie: wszyscy mieli maseczki. Na twarzach, nie brodach. Wiatr postanowił wskazać mi miejsce w szeregu i dął z całą siłą na wschód, gdy miałem jechać wprost na zachód.
By zrobić psikusa prześladowcy postanowiłem porzucić moją rzekę-przewodniczkę i odbić na północ, do miasta Jessen nad Czarną Elsterą. Jechało się znacznie lepiej, wiatr wiał nieco z boku, dało się jechać. Bo ostatnie kilometry przed Torgau były rozpaczliwą walką z żywiołem, znaczone średnią 12 km/h. Niestety od Jessen, gdzie nic nie było poza ulgą z wykiwania wiatru, musiałem już jechać centralnie na zachód. Niebo coraz bardziej zakrywało się chmurami a wiatr był już nie do wytrzymania. Jechałem po idealnie płaskim terenie 10 km/h i musiałem ciężko pracować oraz pochylać się jak na biciu rekordu zjazdu... Czytałem przed wyjazdem czy jazda wzdłuż Łaby, w dół rzeki, jest trudniejsza, bo zazwyczaj pod wiatr. Prychnąłem wtedy pogardliwie: "cóż z tego, jest płasko, trochę trudności się przyda a wiaterek dotleni przynajmniej". Tylko że to był tajfun. W Wittenberdze skorzystałem z darmowego internetu na rynku i odkryłem, że mój "wiaterek" wieje z siłą średnią 11 m/s a w porywach 25 m/s. W dodatku za godzinę miał mnie pochłonąć potężny front deszczowy. No i cóż. Nie zdążyłem jeszcze wyjechać z Lutherstadt, a wiatr zaczął wyginać drzewa a deszcz boleśnie siec w twarz. Pomyślałem, że to koniec. Właśnie wtedy po mojej lewej stronie ukazał się dziurawy i w wielu miejscach zdezelowany płot a za nim teren poprzemysłowy porośnięty brzeziną i sośniną. W mgnieniu oka byłem w tym eldorado. Namiot próbował mi kilka razy odlecieć na wschód i wrócić do ojczyzny, ale zdołałem utrzymać go w rękach. O dziwo Armageddon poczekał aż go nie rozbiłem i dopiero kilka chwil po zaszyciu się pod tropikiem usłyszałem miarowe dudnienie. Tego się nie spodziewałem, ale o 18 byłem już w namiocie, gotowy do spoczynku a wszystko działo się w granicach administracyjnych Wittenbergi. Sen z Lutrem okazał się proroczy, choć jabłek nigdzie nie widziałem, nie wspominając nawet o habitach.

Flagi łomotały w porywach huraganu

Łaba w starym stylu

Łaba zaczęła bawić się w starorzecza, nabrała naturalnego oblicza

Wittenberga była chmurną wersją Pirny z lekką nutką surowości, nacjonalizmu i protestantyzmu.

Było tu bardzo germańsko, nawet globus krwawił lądami.
Trasa:
Obudziłem się zachwycony wyborem tej trasy. Żyłem jeszcze wczoraj, a dzisiaj zaczynało straszyć powiewami wiatru. Widząc co się święci i znając niepokojące prognozy postanowiłem na czczo ruszyć na spotkanie z aliantami. Zanim dotarłem do Torgau wiatr był już groteskowo silny. Ciężko było oddychać, nie mówiąc o jeździe. Pięknie jednak łopotały flagi "przyjaciół". Prawdziwa była tylko jankeska, zamiast prawilnej flagi III Rzeszy wisiała ta belgiopodobna, zamiast radzieckiej uproszczona flaga Słowacji. Ktoś bardzo wstydził się prawdy, że nie spotkała się tu Rosja z RFN-em i nie było żadnej przyjaźni. Polityki historycznej nie należy mylić z historią. W Torgau zrobiłem ekumeniczne zakupy i z bólem ruszyłem dalej. To było moje pierwsze zderzenie z niemieckim sklepem na trasie: wszyscy mieli maseczki. Na twarzach, nie brodach. Wiatr postanowił wskazać mi miejsce w szeregu i dął z całą siłą na wschód, gdy miałem jechać wprost na zachód.
By zrobić psikusa prześladowcy postanowiłem porzucić moją rzekę-przewodniczkę i odbić na północ, do miasta Jessen nad Czarną Elsterą. Jechało się znacznie lepiej, wiatr wiał nieco z boku, dało się jechać. Bo ostatnie kilometry przed Torgau były rozpaczliwą walką z żywiołem, znaczone średnią 12 km/h. Niestety od Jessen, gdzie nic nie było poza ulgą z wykiwania wiatru, musiałem już jechać centralnie na zachód. Niebo coraz bardziej zakrywało się chmurami a wiatr był już nie do wytrzymania. Jechałem po idealnie płaskim terenie 10 km/h i musiałem ciężko pracować oraz pochylać się jak na biciu rekordu zjazdu... Czytałem przed wyjazdem czy jazda wzdłuż Łaby, w dół rzeki, jest trudniejsza, bo zazwyczaj pod wiatr. Prychnąłem wtedy pogardliwie: "cóż z tego, jest płasko, trochę trudności się przyda a wiaterek dotleni przynajmniej". Tylko że to był tajfun. W Wittenberdze skorzystałem z darmowego internetu na rynku i odkryłem, że mój "wiaterek" wieje z siłą średnią 11 m/s a w porywach 25 m/s. W dodatku za godzinę miał mnie pochłonąć potężny front deszczowy. No i cóż. Nie zdążyłem jeszcze wyjechać z Lutherstadt, a wiatr zaczął wyginać drzewa a deszcz boleśnie siec w twarz. Pomyślałem, że to koniec. Właśnie wtedy po mojej lewej stronie ukazał się dziurawy i w wielu miejscach zdezelowany płot a za nim teren poprzemysłowy porośnięty brzeziną i sośniną. W mgnieniu oka byłem w tym eldorado. Namiot próbował mi kilka razy odlecieć na wschód i wrócić do ojczyzny, ale zdołałem utrzymać go w rękach. O dziwo Armageddon poczekał aż go nie rozbiłem i dopiero kilka chwil po zaszyciu się pod tropikiem usłyszałem miarowe dudnienie. Tego się nie spodziewałem, ale o 18 byłem już w namiocie, gotowy do spoczynku a wszystko działo się w granicach administracyjnych Wittenbergi. Sen z Lutrem okazał się proroczy, choć jabłek nigdzie nie widziałem, nie wspominając nawet o habitach.

Flagi łomotały w porywach huraganu

Łaba w starym stylu

Łaba zaczęła bawić się w starorzecza, nabrała naturalnego oblicza

Wittenberga była chmurną wersją Pirny z lekką nutką surowości, nacjonalizmu i protestantyzmu.

Było tu bardzo germańsko, nawet globus krwawił lądami.
Trasa:
Dystans178.32 km Czas09:37 Vśrednia18.54 km/h VMAX43.33 km/h Podjazdy1016 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 4: Saska Szwajcaria i Miśnia
Obudziłem się w pięknej scenerii Bramy Czeskiej, a moc atrakcji była dopiero przede mną. Trasa rowerowa wiodła przyjemnym wąskim asfaltem, gdzieniegdzie dało się dostrzec miejsca do cumowania i przycumowane łódki. W oddali, na tle bezchmurnego nieba, widoczne były śmiałe wulkaniczne stożki Czeskiego Średniogórza. Nad wodą jakiś czas panował jeszcze chłód, który mobilizował mnie do szybszej jazdy. W Decinie zatrzymałem się na zakupy, by wydać ostatnie korony i okazało się że zostało ich nieco za mało. Ból niezaspokojonej konsumpcji łagodziła ona, a w zasadzie on - Łab. W czeskim jest rodzaju męskiego. Za 50 km przejdzie korektę płci i będzie już "die Elbe". Naszą Łabą, czy Elbą, jak kto woli. Po łacinie też zawsze była kobietą - Albą, czyli Białą. Wzdłuż Albis fluvius jadę sobie od Deczyna już całkiem rozkosznie. Rośnie temperatura, widoki wciąż tak samo piękne, tylko liczba rowerzystów rośnie, lawinowo. Po co ci Niemcy produkują te wszystkie "das auta" jak i tak większość jedzie tędy na rowerze. Niepokoi mnie granica, spodziewam się kontroli paszportu kowidowego, ale nic z tych rzeczy. Przekraczam ją na drodze rowerowej i poza tłumami rowerzystów nie ma tu nikogo. Mijam pięknie położone Bad Schandau, przy kurorcie Rathen czekają mnie ostatnie na wiele dni podjazdy.
W Pirnie wkraczam w pejzaż historyczny. To miasto cukierkowe, jak makieta. Gdy zbliżam się do Drezna wille i pałacyki nad Łabą ciągną się niemal w nieskończoność. Zaczynam wątpić w istnienie centrum. Jedzie się znakomicie. Zdążyłem już przekonać się do mojej przewodniczki Elby. Centrum Drezna robi jednak przygnębiające wrażenie. Neumarkt udaje jeszcze dość wiarygodnie starówkę, ale Altmarkt i reszta to już Drezno made in Ikea. Inaczej prezentuje się Zwinger. Drażnią te wieczyste remonty i ogrodzenia, ale dzięki bogactwu detali sprawia wrażenie nietkniętego przez wojnę. To mylne wrażenie, ale krzepiące. podobnie jak widok Afroniemki kąpiącej się w pałacowej fontannie pomimo zakazu...
Uciekam z Drezna w dobrym tempie, bo chcę znaleźć trochę spokoju, odpocząć od upału, zaduchu i kłębowisk ludzi. Większość jest na rowerach. Postanawiam wykluczyć się z tego łańcucha istnień i spojrzeć na sznury cyklistów nieco z boku. Rozkładam się więc na bezczela na łące, wyciągam kuchenkę i robię pomidorową. Od mrówek na rowerach dzieli mnie jakieś 20 metrów, ale przestaje się z nimi identyfikować. To wielkie dżdżownice, zbudowana z ludzi, kół i ram. Są dwie - przemieszczają się w przeciwne strony. Nie spieszy mi się by zając miejsce w szeregu, by dołączyć do kieratu. Zaciekawiły mnie w tym eNeRDe pinezki zwalniające zamiast progów na drogach. Znakomite rozwiązanie, bo do ominięcia przez rowerzystę bez robienia łuku. Wypoczęty i najedzony docieram w euforycznym nastroju do Miśni, siedziby potężnych margrabiów i stolicy porcelany. Miśnia jest ładnie położona i ładnie zabudowana, ale dwa kraniki z wodą istnieją tylko na mapie. To wpędza mnie w kłopoty, bo obiad pochłonął większość moich zapasów a najbliższy czynny sklep spodziewałem się nawiedzić dopiero w poniedziałek. Zazwyczaj jak się psuje, to kilka elementów. Tak było i tym razem. Elberadweg, dotychczas znakomita, zaczyna pokazywać kły. Wyszczerzone, ostre i nierówne, dokładnie jak bruki po których muszę jechać. Zaczyna doganiać mnie meta, czyli zmierzch. Widząc ciąg dalszy fatalnej nawierzchni decyduję się na skok w bok za wioską Bobersen i błogosławię ten przejaw nagłego geniuszu. Ukazuje mi się cudowny sosnowy lasek, okolony zdziczałymi sadami. Samo rozbijanie namiotu było poezją a sen przyszedł szybko. We śnie płynąłem rowerem po Elbie i spotkałem Lutra zbierającego jabłka. Był w habicie. Sensu teologicznego nie zrozumiałem, pewne było jednak, że myślałem już o następnym sławnym celu - Lutherstadt.

Brama Czeska znad brzegu Łaby

Świat znad Łaby

Świat znad Łaby

Wulkanicznie i coraz cieplej

Deczin: zamek i Łaba. Zamki i rzeki zawsze zgodnie współistnieją.

Saska Szwajcaria

Pirna - cudnie, bo tak małych miast się nie bombardowało zazwyczaj...

Te większe, jak Drezno, bombardowano chętnie i skrupulatnie

Zwinger w ciągłym remoncie. Więc fotka na część bez rusztowań. Który król Polski zbudował coś bardziej imponującego?

W Miśni piętrzy się historia. Dosłownie

Miśnieński "Wawel"

Łaba za Miśnią robi się ładniejsza niż w Saskiej Szwajcarii...
Trasa:
Obudziłem się w pięknej scenerii Bramy Czeskiej, a moc atrakcji była dopiero przede mną. Trasa rowerowa wiodła przyjemnym wąskim asfaltem, gdzieniegdzie dało się dostrzec miejsca do cumowania i przycumowane łódki. W oddali, na tle bezchmurnego nieba, widoczne były śmiałe wulkaniczne stożki Czeskiego Średniogórza. Nad wodą jakiś czas panował jeszcze chłód, który mobilizował mnie do szybszej jazdy. W Decinie zatrzymałem się na zakupy, by wydać ostatnie korony i okazało się że zostało ich nieco za mało. Ból niezaspokojonej konsumpcji łagodziła ona, a w zasadzie on - Łab. W czeskim jest rodzaju męskiego. Za 50 km przejdzie korektę płci i będzie już "die Elbe". Naszą Łabą, czy Elbą, jak kto woli. Po łacinie też zawsze była kobietą - Albą, czyli Białą. Wzdłuż Albis fluvius jadę sobie od Deczyna już całkiem rozkosznie. Rośnie temperatura, widoki wciąż tak samo piękne, tylko liczba rowerzystów rośnie, lawinowo. Po co ci Niemcy produkują te wszystkie "das auta" jak i tak większość jedzie tędy na rowerze. Niepokoi mnie granica, spodziewam się kontroli paszportu kowidowego, ale nic z tych rzeczy. Przekraczam ją na drodze rowerowej i poza tłumami rowerzystów nie ma tu nikogo. Mijam pięknie położone Bad Schandau, przy kurorcie Rathen czekają mnie ostatnie na wiele dni podjazdy.
W Pirnie wkraczam w pejzaż historyczny. To miasto cukierkowe, jak makieta. Gdy zbliżam się do Drezna wille i pałacyki nad Łabą ciągną się niemal w nieskończoność. Zaczynam wątpić w istnienie centrum. Jedzie się znakomicie. Zdążyłem już przekonać się do mojej przewodniczki Elby. Centrum Drezna robi jednak przygnębiające wrażenie. Neumarkt udaje jeszcze dość wiarygodnie starówkę, ale Altmarkt i reszta to już Drezno made in Ikea. Inaczej prezentuje się Zwinger. Drażnią te wieczyste remonty i ogrodzenia, ale dzięki bogactwu detali sprawia wrażenie nietkniętego przez wojnę. To mylne wrażenie, ale krzepiące. podobnie jak widok Afroniemki kąpiącej się w pałacowej fontannie pomimo zakazu...
Uciekam z Drezna w dobrym tempie, bo chcę znaleźć trochę spokoju, odpocząć od upału, zaduchu i kłębowisk ludzi. Większość jest na rowerach. Postanawiam wykluczyć się z tego łańcucha istnień i spojrzeć na sznury cyklistów nieco z boku. Rozkładam się więc na bezczela na łące, wyciągam kuchenkę i robię pomidorową. Od mrówek na rowerach dzieli mnie jakieś 20 metrów, ale przestaje się z nimi identyfikować. To wielkie dżdżownice, zbudowana z ludzi, kół i ram. Są dwie - przemieszczają się w przeciwne strony. Nie spieszy mi się by zając miejsce w szeregu, by dołączyć do kieratu. Zaciekawiły mnie w tym eNeRDe pinezki zwalniające zamiast progów na drogach. Znakomite rozwiązanie, bo do ominięcia przez rowerzystę bez robienia łuku. Wypoczęty i najedzony docieram w euforycznym nastroju do Miśni, siedziby potężnych margrabiów i stolicy porcelany. Miśnia jest ładnie położona i ładnie zabudowana, ale dwa kraniki z wodą istnieją tylko na mapie. To wpędza mnie w kłopoty, bo obiad pochłonął większość moich zapasów a najbliższy czynny sklep spodziewałem się nawiedzić dopiero w poniedziałek. Zazwyczaj jak się psuje, to kilka elementów. Tak było i tym razem. Elberadweg, dotychczas znakomita, zaczyna pokazywać kły. Wyszczerzone, ostre i nierówne, dokładnie jak bruki po których muszę jechać. Zaczyna doganiać mnie meta, czyli zmierzch. Widząc ciąg dalszy fatalnej nawierzchni decyduję się na skok w bok za wioską Bobersen i błogosławię ten przejaw nagłego geniuszu. Ukazuje mi się cudowny sosnowy lasek, okolony zdziczałymi sadami. Samo rozbijanie namiotu było poezją a sen przyszedł szybko. We śnie płynąłem rowerem po Elbie i spotkałem Lutra zbierającego jabłka. Był w habicie. Sensu teologicznego nie zrozumiałem, pewne było jednak, że myślałem już o następnym sławnym celu - Lutherstadt.

Brama Czeska znad brzegu Łaby

Świat znad Łaby

Świat znad Łaby

Wulkanicznie i coraz cieplej

Deczin: zamek i Łaba. Zamki i rzeki zawsze zgodnie współistnieją.

Saska Szwajcaria

Pirna - cudnie, bo tak małych miast się nie bombardowało zazwyczaj...

Te większe, jak Drezno, bombardowano chętnie i skrupulatnie

Zwinger w ciągłym remoncie. Więc fotka na część bez rusztowań. Który król Polski zbudował coś bardziej imponującego?

W Miśni piętrzy się historia. Dosłownie

Miśnieński "Wawel"

Łaba za Miśnią robi się ładniejsza niż w Saskiej Szwajcarii...
Trasa:
Dystans122.32 km Czas07:12 Vśrednia16.99 km/h VMAX44.64 km/h Podjazdy385 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 3: Terezin i Porta Bohemica
Był to trochę dzień przykrych odkryć, przykre odkrycia dotyczyły prognoz pogody i niemożności zrealizowania planu dotarcia za Ujście nad Łabą. Za dwa dnie czekało mnie załamanie pogody i huragany. Wiatr już zmienił się na niekorzystny. Dzień zaczynam od weryfikacja niezrealizowanych miejsc noclegowych. Wszystkie okazują się wartościowe, szkoda że do nich nie dojechałem... Pierwszym miastem na mojej trasie jest Stara Bolesław. Jest tu mały rynek i małomiasteczkowa zabudowa, nic ciekawego. Postanawiam na chwilę przejechać na lewy brzeg Łaby. W miasteczku Kostelec powracam na prawy brzeg, którym dojadę aż do Mielnika. Robi się upalnie, po nocnym oberwaniu chmury ani śladu. W Mielniku jest już straszny zaduch. Chronię się w podcieniach ratusza, jest tu darmowe Wi-Fi. Miasto jest przeciętne, ale nadrabia pięknym położeniem nad ujściem Wełtawy do Łaby. Po uzupełnieniu zapasów ruszam trasą rowerową po lewej stronie Łaby. Wlecze się ona literalnie wzdłuż koryta rzeki, ale nawierzchnia jest lepsza niż przed Mielnikiem (gdzie był koszmarny bruk i piach), więc korzystam z braku towarzystwa rozgrzanych puszkinów i ich benzynowych ekstrementów. Czas mija zadziwiająco szybko, głównie dlatego że się wlokę. Dwa dni wycisku zrobiły swoje, postanawiam jechać tempem rekreacyjnym. Nie muszę się spieszyć, jutro niedziela i sklepy w RFN będą zamknięte. Czym dłużej zostanę więc na słowiańskiej ziemi, tym lepiej.
Dopiero pod koniec dnia pojawiają się pozytywne wrażenia. Docieram do Terezina. Zaskakuje mnie znakomicie zachowana zabudowa fortu. Są tu wszystkie poaustriackie budynki, zupełnie jakby nieboszczka Austria odeszła tydzień wcześniej. Sama twierdza - obóz też robi wrażenie, podobnie jak cmentarz. Zbliża się złota godzina, co potęguje moje pozytywne odczucia. Tym bardziej, że miasto Litomierzyce zachwyca zabudową rynku. Pardubice i Kolin znajdują trzeciego rynkowego muszkietera. Zbliża się zachód słońca a mnie czeka przełom Łaby. Na horyzoncie majaczą śmiałe stożki Średniogórza Czeskiego a mnie czekają najpiękniejsze wieczorne i poranne (nazajutrz) chwile nad Łabą. Teraz zaczynam trochę żałować tego odpoczynkowego tempa. Okrążam bazaltowy Radobyl (399) i wraz z gasnącym słońcem zanurzam się w Bramę Czeską. Widoki są cudowne. Jadę kapitalną drogą rowerową, między skalnymi skarpami, nasypem kolejowym a rzeką. Co jakiś czas pokonuję suche na szczęście brody i rynny. Najbardziej niezwykły jest ostatni odcinek, między Wielkimi Żernosekami a Libochowanami. Na opłotkach tej ostatniej wsi znajduję miejsce na dziki biwak.

Łaba w okolicach Starej Bolesław

Fatalne nawierzchnie przed Mielnikiem

Piętrowe kamieniczki na mielnickim rynku

Widok z mielnickiego wzgórza miejskiego na Łabę

Roudnice nad Labem

Terezin

Litomierzyce
Trasa:
Był to trochę dzień przykrych odkryć, przykre odkrycia dotyczyły prognoz pogody i niemożności zrealizowania planu dotarcia za Ujście nad Łabą. Za dwa dnie czekało mnie załamanie pogody i huragany. Wiatr już zmienił się na niekorzystny. Dzień zaczynam od weryfikacja niezrealizowanych miejsc noclegowych. Wszystkie okazują się wartościowe, szkoda że do nich nie dojechałem... Pierwszym miastem na mojej trasie jest Stara Bolesław. Jest tu mały rynek i małomiasteczkowa zabudowa, nic ciekawego. Postanawiam na chwilę przejechać na lewy brzeg Łaby. W miasteczku Kostelec powracam na prawy brzeg, którym dojadę aż do Mielnika. Robi się upalnie, po nocnym oberwaniu chmury ani śladu. W Mielniku jest już straszny zaduch. Chronię się w podcieniach ratusza, jest tu darmowe Wi-Fi. Miasto jest przeciętne, ale nadrabia pięknym położeniem nad ujściem Wełtawy do Łaby. Po uzupełnieniu zapasów ruszam trasą rowerową po lewej stronie Łaby. Wlecze się ona literalnie wzdłuż koryta rzeki, ale nawierzchnia jest lepsza niż przed Mielnikiem (gdzie był koszmarny bruk i piach), więc korzystam z braku towarzystwa rozgrzanych puszkinów i ich benzynowych ekstrementów. Czas mija zadziwiająco szybko, głównie dlatego że się wlokę. Dwa dni wycisku zrobiły swoje, postanawiam jechać tempem rekreacyjnym. Nie muszę się spieszyć, jutro niedziela i sklepy w RFN będą zamknięte. Czym dłużej zostanę więc na słowiańskiej ziemi, tym lepiej.
Dopiero pod koniec dnia pojawiają się pozytywne wrażenia. Docieram do Terezina. Zaskakuje mnie znakomicie zachowana zabudowa fortu. Są tu wszystkie poaustriackie budynki, zupełnie jakby nieboszczka Austria odeszła tydzień wcześniej. Sama twierdza - obóz też robi wrażenie, podobnie jak cmentarz. Zbliża się złota godzina, co potęguje moje pozytywne odczucia. Tym bardziej, że miasto Litomierzyce zachwyca zabudową rynku. Pardubice i Kolin znajdują trzeciego rynkowego muszkietera. Zbliża się zachód słońca a mnie czeka przełom Łaby. Na horyzoncie majaczą śmiałe stożki Średniogórza Czeskiego a mnie czekają najpiękniejsze wieczorne i poranne (nazajutrz) chwile nad Łabą. Teraz zaczynam trochę żałować tego odpoczynkowego tempa. Okrążam bazaltowy Radobyl (399) i wraz z gasnącym słońcem zanurzam się w Bramę Czeską. Widoki są cudowne. Jadę kapitalną drogą rowerową, między skalnymi skarpami, nasypem kolejowym a rzeką. Co jakiś czas pokonuję suche na szczęście brody i rynny. Najbardziej niezwykły jest ostatni odcinek, między Wielkimi Żernosekami a Libochowanami. Na opłotkach tej ostatniej wsi znajduję miejsce na dziki biwak.

Łaba w okolicach Starej Bolesław

Fatalne nawierzchnie przed Mielnikiem

Piętrowe kamieniczki na mielnickim rynku

Widok z mielnickiego wzgórza miejskiego na Łabę

Roudnice nad Labem

Terezin

Litomierzyce
Trasa:
Dystans207.84 km Czas11:39 Vśrednia17.84 km/h VMAX54.52 km/h Podjazdy1498 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 2: Stradovius ad portas Nymburka
Wiodła mnie zaplanowana ambicja, czyli rzecz głupia. Chciałem koniecznie przejechać Nymburk, miałem tam upatrzone miejsca noclegowe. Zależało mi więc, by jak najszybciej pokonać odcinek interwałowy do Pardubic; potem miało być już płasko i łatwo. Do Litomyśla było - zgodnie z planem - interwałowo, ale trudy łagodził chłód poranka. Między Litomyślem a Pardubicami szło mi już jednak jak po grudzie. Słoneczko szybko zaczęło denerwować, zanikły poranne chmurki, niebo zrobiło się totalitarnie bezchmurne. Słoneczko było jak gorejący jaskier. Do rozpalonego słońcem miasteczka Chrast było bardzo interwałowo. Piękny pałac w Nowych Hradach okazał się straszyć budką biletową już przed wejściem. Osłabiło to moje morale, a rosnący upał zrobił swoje. Jechałem cały czas w odsłoniętym terenie, gdy w końcy dotarłem nad Chrudimkę, w przypływie desperacji zarządziłem sobie sjestę. Rzeka była mętna, cienia było mało, amatorów rzeczki wielu. Dopiero po tym resecie odważyłem się wjechać do Pardubic.
W Pardubicach symbolicznie wkroczyłem w drugą fazę dnia i charakter trasy zmienił się w spływ Łabą. Odtąd miałem jechać od miasta do miasta. Wzdłuż jednej z najsławniejszych rzek Europy, rzeki symbolicznej i od zawsze granicznej. Starówka miała tu charakter wertykalny: była złożona z wysokich, kapitalnych kamienic, ale zajmowała malutki obszar. Wrażenie robił też rozległy zamek, zbudowany z wielu "warstw". Wyjazd z Pardubic był niestety skomplikowany i nieprzyjemny, pomimo szczegółowego rozkminiania go przed wyjazdem, nie znalazłem przyjemnego korytarza do jazdy. Było jak na mapach - nieprzyjemnie. Ostatnim pozytywnym akcentem było pierwsze zetknięcie z Łabą. Uregulowaną, zurbanizowaną i nieciekawą. Gdy wydostałem się z kotła pardubickego (swoistej czarnej dziury), czym dalej byłem od Pardubic tym było spokojniej. Przejeżdżałem przez rozległe tereny wybiegów i stadnin. Jechałem zazwyczaj szlakiem rowerowym, trzymając się terasy rzecznej. Sama rzeka była nieciekawa, w zasadzie stała w miejscu i była mętna. Przypominała kanał. Ten odcinek pozbawiony był większych ośrodków. Dopiero w Kolinie zaznałem znów pięknych kamienic. Miasto różniło się charakterem od Pardubic. Było też mniej męczące transportowo, bo trzykrotnie mniej ludne.
Ostatni odcinek wiódł mnie do sławnych Podiebradów, siedziby sławnego króla Jerzego. Miasto mnie jednak mocno zawiodło. Co gorsza, pomnik króla był w remoncie. Trasa rowerowa z Podiebradów do Nymburka prowadziła wzdłuż Łaby i jechało się nią wspaniale. Pognałem więc do Nymburka, by w resztkach dnia podziwiać mury miejskie. Dobrze się stało, że widziałem je o zmierzchu. Mniej światła korzystniej działa na rekonstrukcje. Ja miałem podwójnie mniej światła, pojawiły się znikąd ciemne chmury i niepokojący wiatr, zwiastujący poważne kłopoty. Miałem upatrzone miejsca noclegowe za Kostomlotami nad Labem, ledwo przejechałem miejscowość rozpętało się piekło. Od celu biwakowego dzieliło mnie kilka kilometrów. Musiałem się poddać wcześniej: w strugach deszczu rzuciłem się przez wysokie, mokre trawy, do przydrożnego sadu. Namiot rozkładałem w deszczu i wietrze, szarpało nim na wszystkie strony. Zalało mnie całkowicie, w dodatku wchodząc do namiotu zalałem jego wnętrze, tyle miałem wody na pelerynie (zapomniałem ją wcześniej ściągnąć). Miałem całkiem przemoczone buty, ale jazda dalej była szaleństwem. Na koniec dopadł mnie więc potop, przelewanie wody z sypialni namiotu na zewnątrz i wykręcanie ubrań. Cena za zrealizowanie celu była wysoka. Dałem z siebie wszystko, a jak mawiał gen. Patton: "gdy żołnierz da z siebie wszystko, to co mu zostanie?"

Czeskotrebovska vrchovina, czyli w drodze z Opatovca na Litomyśl.

Po latach w Litomyślu. Pierwszy raz na rowerze.

Nowe Hrady. Tyle było widać sprzed kasy biletowej.

Cudna zabudowa pardubickiej starówki

Malutka wertykalna starówka

Zetknięcie z Łabą, która potowarzyszy mi przez kolejne 800 km.

Pardubickie stadniny

Śliczne gniazdo zięby. Instynktu ptasiarza nigdy się nie traci...

Kolin - najpiękniejszy rynek dnia

Kolin

Nad Łabą jechało się cudnie

Oszpecony rusztowaniami król Jerzy

Nymburk. Zapadający zmierzch przykrył brutalność rekonstrukcji. Układ miasta jest jednak oryginalny, choć zabudowa nieco przetrzebiona.
Trasa:
Wiodła mnie zaplanowana ambicja, czyli rzecz głupia. Chciałem koniecznie przejechać Nymburk, miałem tam upatrzone miejsca noclegowe. Zależało mi więc, by jak najszybciej pokonać odcinek interwałowy do Pardubic; potem miało być już płasko i łatwo. Do Litomyśla było - zgodnie z planem - interwałowo, ale trudy łagodził chłód poranka. Między Litomyślem a Pardubicami szło mi już jednak jak po grudzie. Słoneczko szybko zaczęło denerwować, zanikły poranne chmurki, niebo zrobiło się totalitarnie bezchmurne. Słoneczko było jak gorejący jaskier. Do rozpalonego słońcem miasteczka Chrast było bardzo interwałowo. Piękny pałac w Nowych Hradach okazał się straszyć budką biletową już przed wejściem. Osłabiło to moje morale, a rosnący upał zrobił swoje. Jechałem cały czas w odsłoniętym terenie, gdy w końcy dotarłem nad Chrudimkę, w przypływie desperacji zarządziłem sobie sjestę. Rzeka była mętna, cienia było mało, amatorów rzeczki wielu. Dopiero po tym resecie odważyłem się wjechać do Pardubic.
W Pardubicach symbolicznie wkroczyłem w drugą fazę dnia i charakter trasy zmienił się w spływ Łabą. Odtąd miałem jechać od miasta do miasta. Wzdłuż jednej z najsławniejszych rzek Europy, rzeki symbolicznej i od zawsze granicznej. Starówka miała tu charakter wertykalny: była złożona z wysokich, kapitalnych kamienic, ale zajmowała malutki obszar. Wrażenie robił też rozległy zamek, zbudowany z wielu "warstw". Wyjazd z Pardubic był niestety skomplikowany i nieprzyjemny, pomimo szczegółowego rozkminiania go przed wyjazdem, nie znalazłem przyjemnego korytarza do jazdy. Było jak na mapach - nieprzyjemnie. Ostatnim pozytywnym akcentem było pierwsze zetknięcie z Łabą. Uregulowaną, zurbanizowaną i nieciekawą. Gdy wydostałem się z kotła pardubickego (swoistej czarnej dziury), czym dalej byłem od Pardubic tym było spokojniej. Przejeżdżałem przez rozległe tereny wybiegów i stadnin. Jechałem zazwyczaj szlakiem rowerowym, trzymając się terasy rzecznej. Sama rzeka była nieciekawa, w zasadzie stała w miejscu i była mętna. Przypominała kanał. Ten odcinek pozbawiony był większych ośrodków. Dopiero w Kolinie zaznałem znów pięknych kamienic. Miasto różniło się charakterem od Pardubic. Było też mniej męczące transportowo, bo trzykrotnie mniej ludne.
Ostatni odcinek wiódł mnie do sławnych Podiebradów, siedziby sławnego króla Jerzego. Miasto mnie jednak mocno zawiodło. Co gorsza, pomnik króla był w remoncie. Trasa rowerowa z Podiebradów do Nymburka prowadziła wzdłuż Łaby i jechało się nią wspaniale. Pognałem więc do Nymburka, by w resztkach dnia podziwiać mury miejskie. Dobrze się stało, że widziałem je o zmierzchu. Mniej światła korzystniej działa na rekonstrukcje. Ja miałem podwójnie mniej światła, pojawiły się znikąd ciemne chmury i niepokojący wiatr, zwiastujący poważne kłopoty. Miałem upatrzone miejsca noclegowe za Kostomlotami nad Labem, ledwo przejechałem miejscowość rozpętało się piekło. Od celu biwakowego dzieliło mnie kilka kilometrów. Musiałem się poddać wcześniej: w strugach deszczu rzuciłem się przez wysokie, mokre trawy, do przydrożnego sadu. Namiot rozkładałem w deszczu i wietrze, szarpało nim na wszystkie strony. Zalało mnie całkowicie, w dodatku wchodząc do namiotu zalałem jego wnętrze, tyle miałem wody na pelerynie (zapomniałem ją wcześniej ściągnąć). Miałem całkiem przemoczone buty, ale jazda dalej była szaleństwem. Na koniec dopadł mnie więc potop, przelewanie wody z sypialni namiotu na zewnątrz i wykręcanie ubrań. Cena za zrealizowanie celu była wysoka. Dałem z siebie wszystko, a jak mawiał gen. Patton: "gdy żołnierz da z siebie wszystko, to co mu zostanie?"

Czeskotrebovska vrchovina, czyli w drodze z Opatovca na Litomyśl.

Po latach w Litomyślu. Pierwszy raz na rowerze.

Nowe Hrady. Tyle było widać sprzed kasy biletowej.

Cudna zabudowa pardubickiej starówki

Malutka wertykalna starówka

Zetknięcie z Łabą, która potowarzyszy mi przez kolejne 800 km.

Pardubickie stadniny

Śliczne gniazdo zięby. Instynktu ptasiarza nigdy się nie traci...

Kolin - najpiękniejszy rynek dnia

Kolin

Nad Łabą jechało się cudnie

Oszpecony rusztowaniami król Jerzy

Nymburk. Zapadający zmierzch przykrył brutalność rekonstrukcji. Układ miasta jest jednak oryginalny, choć zabudowa nieco przetrzebiona.
Trasa:
Dystans177.57 km Czas09:24 Vśrednia18.89 km/h VMAX53.50 km/h Podjazdy2026 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 1: Trudne rajdu początki
Ciężki dzień inauguracyjny: duże przewyższenie, ciągłe interwały, niebo bez ani jednej chmurki, nieznośne sierpniowe słońce. Pozostałe wrażenia na plus: ludowe czeskie pieśniczki emitowane ze szczekaczek w Raduniu; zmurszałe jabłonie i poskręcane wiekiem czereśnie tworzące piękne aleje wzdłuż dróg. Ta pozostałość starych, dobrych czasów, gdy objedzenie się po drodze owocami ratowało godność peregrynanta. Czereśnie mocno brudziły asfalt zwłokami opadłych owoców. Nikt ich już nie zbiera, europejskie marnotrawstwo. Było mi trochę przykro, gdy widziałem w sierpniu zasuszone ze starości czereśnie na gałęziach... Czesi nie wycięli jednak tych drzew i zyskała na tym malowniczość trasy. Ja niezbyt skorzystałem, bo rachityczne czereśnie rzucały cień głównie na pobliskie pola.
Gdy dotarłem do atrakcji dnia - Sternberku - byłem już nieźle podsmażony i wymęczony. Podpicowany neogotycko zamek Liechtensteinów robi kapitalne wrażenie, podobnie jak samo położenie miasta. By dotrzeć do miasta musiałem pokonać niezliczoną liczbę garbów i podjazdów, by finalnie cieszyć się ostrymi zakosami zjazdu na starówkę. Stare Miasto było niewielkie, ale urokliwe. Ładny był tez rynek w Unicovie. W Usovie ciekawy był tylko zamek, a w kolejnym mieście - Mohelnicach - myślałem już tylko o noclegu. Za Sternbergiem wjechałem w strefę "pięknych zagród", czyli zachowanych układów gospodarskich z bramami wjazdowymi. Podziwianie ich urozmaicało mi wycieczkę aż do Mohelnic. Z premedytacją ominąłem tamtejszy kamping, było jeszcze jasno, w scenerii gasnącego dnia mijałem więc zamek w Mirovie (obrzydliwy kolor tynku). Rozłożyłem się nieco ponad doliną potoku Mirovka. Miejsce wypatrzyłem jeszcze przez wyjazdem z satelity. Takie biwaki lubię najbardziej.

Pałac z parkiem w Raduniu. Znakomite to było miejsce na posiłek i przerwę.

Sternberg - malowniczy zamek z kaplicą

Unicov - typowy czeski rynek, choć to Morawy...

Usov. Miasta było tyle co kot napłakał, ale zamek dawał radę
Trasa (+ 7,5 km dojazd na dworzec w Katowicach):
Ciężki dzień inauguracyjny: duże przewyższenie, ciągłe interwały, niebo bez ani jednej chmurki, nieznośne sierpniowe słońce. Pozostałe wrażenia na plus: ludowe czeskie pieśniczki emitowane ze szczekaczek w Raduniu; zmurszałe jabłonie i poskręcane wiekiem czereśnie tworzące piękne aleje wzdłuż dróg. Ta pozostałość starych, dobrych czasów, gdy objedzenie się po drodze owocami ratowało godność peregrynanta. Czereśnie mocno brudziły asfalt zwłokami opadłych owoców. Nikt ich już nie zbiera, europejskie marnotrawstwo. Było mi trochę przykro, gdy widziałem w sierpniu zasuszone ze starości czereśnie na gałęziach... Czesi nie wycięli jednak tych drzew i zyskała na tym malowniczość trasy. Ja niezbyt skorzystałem, bo rachityczne czereśnie rzucały cień głównie na pobliskie pola.
Gdy dotarłem do atrakcji dnia - Sternberku - byłem już nieźle podsmażony i wymęczony. Podpicowany neogotycko zamek Liechtensteinów robi kapitalne wrażenie, podobnie jak samo położenie miasta. By dotrzeć do miasta musiałem pokonać niezliczoną liczbę garbów i podjazdów, by finalnie cieszyć się ostrymi zakosami zjazdu na starówkę. Stare Miasto było niewielkie, ale urokliwe. Ładny był tez rynek w Unicovie. W Usovie ciekawy był tylko zamek, a w kolejnym mieście - Mohelnicach - myślałem już tylko o noclegu. Za Sternbergiem wjechałem w strefę "pięknych zagród", czyli zachowanych układów gospodarskich z bramami wjazdowymi. Podziwianie ich urozmaicało mi wycieczkę aż do Mohelnic. Z premedytacją ominąłem tamtejszy kamping, było jeszcze jasno, w scenerii gasnącego dnia mijałem więc zamek w Mirovie (obrzydliwy kolor tynku). Rozłożyłem się nieco ponad doliną potoku Mirovka. Miejsce wypatrzyłem jeszcze przez wyjazdem z satelity. Takie biwaki lubię najbardziej.

Pałac z parkiem w Raduniu. Znakomite to było miejsce na posiłek i przerwę.

Sternberg - malowniczy zamek z kaplicą

Unicov - typowy czeski rynek, choć to Morawy...

Usov. Miasta było tyle co kot napłakał, ale zamek dawał radę
Trasa (+ 7,5 km dojazd na dworzec w Katowicach):
Dystans97.60 km Czas05:18 Vśrednia18.42 km/h Podjazdy587 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 48: Powrót do macierzystego portu
No i nadszedł ostatni poranek na mojej wyprawie. Było pochmurno i wilgotno, panowała ogłuszająca cisza. Gdy ostatnio jechałem tym odcinkiem dobiegał zewsząd śpiew ptaków, teraz towarzyszyła mi cisza typowa dla końca sierpnia. Wypadało zakończyć symbolicznie i z przytupem. Powlokłem się więc z całym bagażem z terenów historycznej Galicji, należącej do nieboszczki Austrii, na ziemie Imperium Rosyjskiego. Nadszedł czas, by przekroczyć tę sławną wirtualną granicę i naruszyć areał Sosnowca. Granica istniejąca niegdyś w Maczkach, była przecież granicą między zaborem austriackim a rosyjskim. Nad Pogorią poczułem się jednak jak w Europie. Po kilkuset kilometrach znowu znalazłem się w strefie bezpieczeństwa. W dodatku spotkałem tego samego co zawsze pana jeżdżącego z radyjkiem oraz po raz pierwszy przejechałem nowo zbudowanym łącznikiem między zbiornikami Pogoria III i Kuźnica Warężyńska.
Ruszyłem dalej na północ, było chmurnie i wilgotno, ale nie padało. Odwiedziłem przeto kościół św. Jana Chrzciciela oraz zamek w Siewierzu. Tym samym dotarłem do ostatniego zamku na moim szlaku. Pojechałem też dalej na północ, do Brudzowic i stamtąd dopiero dokonałem zwrotu na południe, w kierunku lotniska w Pyrzowicach.
Powróciłem zatem o własnych siłach do portu z którego wyruszyłem. Z Porto do portu Pyrzowice. Nie opłynąłem świata jak Magellańczycy, ale przejechałem Europę i dokonałem wielu własnych odkryć. Feci, quod potui, faciant meliora potentes.
Ostatnią regionalną, historyczną granice pokonałem na granicy Wojkowic i Piekar Śląskich. Przekroczyłem Brynicę. Zrobiwszy spory łuk wjechałem wreszcie z Małopolski na Górny Śląsk. Równo z granicami Chorzowa wjechałem ponownie na ścieżkę rowerową. Dojechałem w ten sposób na odnowiony rynek. Zarówno jakość tego traktu jak i świeżość odnowionej rynkowej przestrzeni wywarły na mnie spore wrażenie. We własnym mieście poczułem się przez chwilę jak w Szwajcarii. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.

Nad Pogorią Trzecią

Tu wzbijałem się w przestworza i tutaj powróciłem na ziemię, do szarej rzeczywistości
No i nadszedł ostatni poranek na mojej wyprawie. Było pochmurno i wilgotno, panowała ogłuszająca cisza. Gdy ostatnio jechałem tym odcinkiem dobiegał zewsząd śpiew ptaków, teraz towarzyszyła mi cisza typowa dla końca sierpnia. Wypadało zakończyć symbolicznie i z przytupem. Powlokłem się więc z całym bagażem z terenów historycznej Galicji, należącej do nieboszczki Austrii, na ziemie Imperium Rosyjskiego. Nadszedł czas, by przekroczyć tę sławną wirtualną granicę i naruszyć areał Sosnowca. Granica istniejąca niegdyś w Maczkach, była przecież granicą między zaborem austriackim a rosyjskim. Nad Pogorią poczułem się jednak jak w Europie. Po kilkuset kilometrach znowu znalazłem się w strefie bezpieczeństwa. W dodatku spotkałem tego samego co zawsze pana jeżdżącego z radyjkiem oraz po raz pierwszy przejechałem nowo zbudowanym łącznikiem między zbiornikami Pogoria III i Kuźnica Warężyńska.
Ruszyłem dalej na północ, było chmurnie i wilgotno, ale nie padało. Odwiedziłem przeto kościół św. Jana Chrzciciela oraz zamek w Siewierzu. Tym samym dotarłem do ostatniego zamku na moim szlaku. Pojechałem też dalej na północ, do Brudzowic i stamtąd dopiero dokonałem zwrotu na południe, w kierunku lotniska w Pyrzowicach.
Powróciłem zatem o własnych siłach do portu z którego wyruszyłem. Z Porto do portu Pyrzowice. Nie opłynąłem świata jak Magellańczycy, ale przejechałem Europę i dokonałem wielu własnych odkryć. Feci, quod potui, faciant meliora potentes.
Ostatnią regionalną, historyczną granice pokonałem na granicy Wojkowic i Piekar Śląskich. Przekroczyłem Brynicę. Zrobiwszy spory łuk wjechałem wreszcie z Małopolski na Górny Śląsk. Równo z granicami Chorzowa wjechałem ponownie na ścieżkę rowerową. Dojechałem w ten sposób na odnowiony rynek. Zarówno jakość tego traktu jak i świeżość odnowionej rynkowej przestrzeni wywarły na mnie spore wrażenie. We własnym mieście poczułem się przez chwilę jak w Szwajcarii. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.

Nad Pogorią Trzecią

Tu wzbijałem się w przestworza i tutaj powróciłem na ziemię, do szarej rzeczywistości
Dystans133.31 km Czas07:30 Vśrednia17.77 km/h Podjazdy1161 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 47: Małopolski potop
Po raz ostatni na tej wyprawie rozpoczynam dzień od podjazdu, po kilku minutach zjeżdżam już do wsi Skalite i doliną Skaliczanki wspinam się łagodnie do końca wsi. Ostatni fragment jest już ostrzejszy, osiągam 18. granicę państwową i przełęcz Przysłop. Na powitanie pada mi ekspander, rozpada się od tej ciągłej wilgoci. Ważne, że jestem w Polsce, w Zwardoniu! Skończyła mi się ostatnia mapa, ale mapy nie są mi już do niczego potrzebne. Doliną Soły, po raz kolejny w tym roku zmierzam do Żywca. Ten przejazd jest jednak wyjątkowy, wyruszyłem przecież z Portugalii.
Rzucają się w oczy żenujące wiaty przystankowe oraz ciągi pieszo-rowerowe w stylu rodeo. Mój największy „zachwyt” budzi w tym upale całkowicie plastikowa wiata przystanku w Pietrzykowicach. Świetny pomysł na udar cieplny, brawa dla projektanta!
Przed zbędnym sentymentalizmem i pomysłami na skok w bok chroni mnie fatalna pogoda. Od rana zbiera się na pokaźne deszczobicie, ale Armagedon każe na siebie czekać. Nie daję się jednak sprowokować, nie wsiadam do pociągu. Chcę całość trasy przebyć o własnych siłach. Zmierzam na pierwszy i ostatni nocleg pod dachem, do Jaworzna. Dlaczego nie do Chorzowa? Przecież to oczywiste, moja przełomowa trasa wymusza jeszcze jeden przełom, przełom Soły. Pcham się więc w objęcia żywiołu z zadowoloną miną kogoś kto uciekł pokusie.
Udało mi się umknąć gniewowi Oceanu, przetrwałem załamanie pogody nad jeziorem Maggiore i w Austrii, postanowiłem stawić czoła Beskidowi Małemu. Nie doceniłem furii żywiołu. To było prawdziwie alpejskie oberwanie chmury. Zanim przemoczyło mnie do ostatniej suchej nitki, dopadłem do stróżówki jakiegoś nieczynnego ośrodka wypoczynkowego. Dach był obszerny, ale po godzinie i tak musiałem przeskakiwać z nogi na nogę, bo zalewało mi buty, od spodu!
Na parkingu należącym do ośrodka zbierały się blachosmrody. Nawet puszkini nie dawali rady w tym małopolskim potopie. Oni mieli o tyle lepiej, że ich nie zalewało, ja miałem o tyle lepiej że mogłem zaspokoić potrzebę nr 1 w pobliskich krzakach. Gdy w końcu uścisk żywiołu słabnie, ruszam dalej. Droga zamieniła się w rzekę, pobocze w namulisko. Na tej dalszej drodze spotykam kompana – zroweryzowanego górnika, który wkrótce będzie cieszył się emeryturą. Na początku biorę go za żołnierza, gdy chwali się swoim młodoemeryckim statusem. Mówi że jest sztygarem i sprawia wrażenie gościa na poziomie. Jedziemy razem aż pod Oświęcim, potem nasze drogi się rozchodzą.
W międzyczasie cały czas leje, ale jest mi już wszystko jedno. Zmierzam na nocleg, nocleg pod dachem. Ciekawe czy nie odwykłem? Dopóki jeszcze jadę przez te przedjaworznickie Gorzowy i parajaworznickie Jelenie rozmyślam nad tym, jak ciężko i źle jedzie mi się przez Polskę. Drogi ruchliwe i wąskie, infrastruktura rowerowa w powijakach. Przejeżdżając z Austrii do Polski zdegradowałem się z poziomu rowerowego pierwszego świata (Austria) do trzeciego świata (Polska, Słowacja), zahaczając przy okazji o drugi świat (Czechy), który teraz wydaje mi się niedoścignionym ideałem..
.
Jakby na pocieszenie, u progu mety przestaje padać. Mogę zdjąć strój płetwonurka, po raz ostatni na tej wyprawie. Tego dnia pokonałem ostatnią granicę, ostatni przełom i ostatni potop. Zasłużyłem na rundę honorową, na ten ostatni triumfalny etap.

Ostatnia granica

Serdeczne powitanie w przełomie Soły
Po raz ostatni na tej wyprawie rozpoczynam dzień od podjazdu, po kilku minutach zjeżdżam już do wsi Skalite i doliną Skaliczanki wspinam się łagodnie do końca wsi. Ostatni fragment jest już ostrzejszy, osiągam 18. granicę państwową i przełęcz Przysłop. Na powitanie pada mi ekspander, rozpada się od tej ciągłej wilgoci. Ważne, że jestem w Polsce, w Zwardoniu! Skończyła mi się ostatnia mapa, ale mapy nie są mi już do niczego potrzebne. Doliną Soły, po raz kolejny w tym roku zmierzam do Żywca. Ten przejazd jest jednak wyjątkowy, wyruszyłem przecież z Portugalii.
Rzucają się w oczy żenujące wiaty przystankowe oraz ciągi pieszo-rowerowe w stylu rodeo. Mój największy „zachwyt” budzi w tym upale całkowicie plastikowa wiata przystanku w Pietrzykowicach. Świetny pomysł na udar cieplny, brawa dla projektanta!
Przed zbędnym sentymentalizmem i pomysłami na skok w bok chroni mnie fatalna pogoda. Od rana zbiera się na pokaźne deszczobicie, ale Armagedon każe na siebie czekać. Nie daję się jednak sprowokować, nie wsiadam do pociągu. Chcę całość trasy przebyć o własnych siłach. Zmierzam na pierwszy i ostatni nocleg pod dachem, do Jaworzna. Dlaczego nie do Chorzowa? Przecież to oczywiste, moja przełomowa trasa wymusza jeszcze jeden przełom, przełom Soły. Pcham się więc w objęcia żywiołu z zadowoloną miną kogoś kto uciekł pokusie.
Udało mi się umknąć gniewowi Oceanu, przetrwałem załamanie pogody nad jeziorem Maggiore i w Austrii, postanowiłem stawić czoła Beskidowi Małemu. Nie doceniłem furii żywiołu. To było prawdziwie alpejskie oberwanie chmury. Zanim przemoczyło mnie do ostatniej suchej nitki, dopadłem do stróżówki jakiegoś nieczynnego ośrodka wypoczynkowego. Dach był obszerny, ale po godzinie i tak musiałem przeskakiwać z nogi na nogę, bo zalewało mi buty, od spodu!
Na parkingu należącym do ośrodka zbierały się blachosmrody. Nawet puszkini nie dawali rady w tym małopolskim potopie. Oni mieli o tyle lepiej, że ich nie zalewało, ja miałem o tyle lepiej że mogłem zaspokoić potrzebę nr 1 w pobliskich krzakach. Gdy w końcu uścisk żywiołu słabnie, ruszam dalej. Droga zamieniła się w rzekę, pobocze w namulisko. Na tej dalszej drodze spotykam kompana – zroweryzowanego górnika, który wkrótce będzie cieszył się emeryturą. Na początku biorę go za żołnierza, gdy chwali się swoim młodoemeryckim statusem. Mówi że jest sztygarem i sprawia wrażenie gościa na poziomie. Jedziemy razem aż pod Oświęcim, potem nasze drogi się rozchodzą.
W międzyczasie cały czas leje, ale jest mi już wszystko jedno. Zmierzam na nocleg, nocleg pod dachem. Ciekawe czy nie odwykłem? Dopóki jeszcze jadę przez te przedjaworznickie Gorzowy i parajaworznickie Jelenie rozmyślam nad tym, jak ciężko i źle jedzie mi się przez Polskę. Drogi ruchliwe i wąskie, infrastruktura rowerowa w powijakach. Przejeżdżając z Austrii do Polski zdegradowałem się z poziomu rowerowego pierwszego świata (Austria) do trzeciego świata (Polska, Słowacja), zahaczając przy okazji o drugi świat (Czechy), który teraz wydaje mi się niedoścignionym ideałem..
.
Jakby na pocieszenie, u progu mety przestaje padać. Mogę zdjąć strój płetwonurka, po raz ostatni na tej wyprawie. Tego dnia pokonałem ostatnią granicę, ostatni przełom i ostatni potop. Zasłużyłem na rundę honorową, na ten ostatni triumfalny etap.

Ostatnia granica

Serdeczne powitanie w przełomie Soły
Dystans163.22 km Czas09:23 Vśrednia17.39 km/h Podjazdy1678 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 46: Czeskie i słowackie Karpaty
Nad ranem zamiast w Białe Karpaty ruszam w Góry Wizowickie. Na początek odwiedzam Plac Masaryka (rynek) w Uherskim Brodzie, potem przyglądam się niezbyt urokliwej zabudowie uzdrowiskowej w Luhaczowicach. Sam Uhersky Brod wyraźnie ucierpiał w zakresie oryginalności zabudowy. Główny grzbiet filigranowych Gór Wizowickich przejeżdżam na przełęczy Pod Doubravou (607). W samych Wizowicach również nie za wiele jest do oglądania. Takie morawskie bieda-miasteczko. Trafiam na jakiś substytut rynku, jest kolumna maryjna i kilka ławek. Są nawet trzy „pierzeje”, kilka niedobitych kamieniczek, ale najwięcej miejsca zajmuje supermarket Albert.
Największym logistycznym wyzwaniem dnia okazuje się przejazd przez Vsetin: tak by nie wjechać na ruchliwą drogę nr 57 łączącą rejon Ostrawy ze Słowacją. W mieście trwają remonty, ale istnieją też wyznakowane trasy rowerowe, które ostatecznie umożliwiają mi wykonanie zadania. Tutejsze centrum również nie zachwyca. Czym bliżej jestem Polski, tym rzadziej wpadam w zachwyt. Doliną Wsetyńskiej Beczwy, między Górami Wsetyńskimi a Jawornikami podążam sobie spokojnie, zgodnie z trasą rowerową, do granicy czesko-słowackiej. Gdy osiągam wreszcie przełęcz cieszę się z pokonania przedostatniej, siedemnastej granicy na mojej wyprawie.
Nie posiadam kasku, który na Słowacji (poza miejscowościami) jest obowiązkowy, ale miejscowi jeżdżą masowo bez kasków, co bardzo mnie uspokaja. Od Turzovki znam drogę na pamięć, mogę napisać, że dojechałem do domu, choć tego dnia nie zdołam jeszcze przekroczyć granicy Polski. Oszczadnicę znam aż za dobrze, ale trwający latami remont tutejszej drogi zawsze mnie zaskakuje upierdliwością. Z tej nieszczęsnej Czadcy nie sposób się wydostać rowerem, albo absurdalnie ruchliwe drogi, albo drogi nieprzejezdne…
Namiot rozbijam na podjeździe, już powyżej Oszczadnicy, jakieś 5 km w linii prostej od granicy Rzeczypospolitej. W trakcie rozbijania pada jeden z zamków sypialni; ja i tak się cieszę, że nie padł drugi…

Góry Wizowickie

W spokojnej, przyjaznej rowerom dolinie Beczwy
Nad ranem zamiast w Białe Karpaty ruszam w Góry Wizowickie. Na początek odwiedzam Plac Masaryka (rynek) w Uherskim Brodzie, potem przyglądam się niezbyt urokliwej zabudowie uzdrowiskowej w Luhaczowicach. Sam Uhersky Brod wyraźnie ucierpiał w zakresie oryginalności zabudowy. Główny grzbiet filigranowych Gór Wizowickich przejeżdżam na przełęczy Pod Doubravou (607). W samych Wizowicach również nie za wiele jest do oglądania. Takie morawskie bieda-miasteczko. Trafiam na jakiś substytut rynku, jest kolumna maryjna i kilka ławek. Są nawet trzy „pierzeje”, kilka niedobitych kamieniczek, ale najwięcej miejsca zajmuje supermarket Albert.
Największym logistycznym wyzwaniem dnia okazuje się przejazd przez Vsetin: tak by nie wjechać na ruchliwą drogę nr 57 łączącą rejon Ostrawy ze Słowacją. W mieście trwają remonty, ale istnieją też wyznakowane trasy rowerowe, które ostatecznie umożliwiają mi wykonanie zadania. Tutejsze centrum również nie zachwyca. Czym bliżej jestem Polski, tym rzadziej wpadam w zachwyt. Doliną Wsetyńskiej Beczwy, między Górami Wsetyńskimi a Jawornikami podążam sobie spokojnie, zgodnie z trasą rowerową, do granicy czesko-słowackiej. Gdy osiągam wreszcie przełęcz cieszę się z pokonania przedostatniej, siedemnastej granicy na mojej wyprawie.
Nie posiadam kasku, który na Słowacji (poza miejscowościami) jest obowiązkowy, ale miejscowi jeżdżą masowo bez kasków, co bardzo mnie uspokaja. Od Turzovki znam drogę na pamięć, mogę napisać, że dojechałem do domu, choć tego dnia nie zdołam jeszcze przekroczyć granicy Polski. Oszczadnicę znam aż za dobrze, ale trwający latami remont tutejszej drogi zawsze mnie zaskakuje upierdliwością. Z tej nieszczęsnej Czadcy nie sposób się wydostać rowerem, albo absurdalnie ruchliwe drogi, albo drogi nieprzejezdne…
Namiot rozbijam na podjeździe, już powyżej Oszczadnicy, jakieś 5 km w linii prostej od granicy Rzeczypospolitej. W trakcie rozbijania pada jeden z zamków sypialni; ja i tak się cieszę, że nie padł drugi…

Góry Wizowickie

W spokojnej, przyjaznej rowerom dolinie Beczwy
Dystans127.60 km Czas07:25 Vśrednia17.20 km/h Podjazdy795 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 45: Morawski upał
Od rana jadę znów wzdłuż Dyi, ale opuszczam ją dla wizyty w Mikulovie. Potem zwiedzam Lednice i Brzecław, ocierając się tym samym o Trójkąt Dyjski - jeden z trzech skrawków Dolnej Austrii przyłączonych do Czechosłowacji po rozpadzie monarchii habsburskiej. Ten bezludny obszar wschodził niegdyś razem z pobliskim Brzecławiem w skład Państwa Samona i Wielkich Moraw. Mikulov i Lednice są mi dobrze znane, zadbane i popularne wśród turystów. W porównaniu z nimi Brzecław nie ma wiele do zaoferowania, choć założył go książę Brzetysław, ten sam który najechał w 1039 r. Polskę w stylu Chrobrego, tj. rabując co się da. Zwędził wtedy zwłoki św. Wojciecha oraz przyłączył Śląsk i Małopolskę do Czech. Można więc nazwać Brzecław miastem antypolskim. Sąsiedni Lanžhot/Landshut to z kolei najniżej położone miasto Moraw.
Od tego miejsca zmieniam kierunek jazdy na północo-wschodni, kierując się w górę Morawy. W Morawskiej Nowej Wsi tężejący upał skłania mnie do rozbicia biwaku u stóp Tomasza G. Masaryka, tzn. u cokołu jego pomnika. Dalsza trasa jest monotonna, droga nr 55 ruchliwa, a atrakcji jak na lekarstwo. Mijam Hodonin, Strażnice i Wesołe nad Morawą. Z tych miejsc moją ciekawość wzbudzają jedynie pozostałości fortyfikacji z drugiej połowy XVI wieku, z czasów wojen z Imperium Osmańskim w Strażnicach.
Na horyzoncie pojawiają się Białe Karpaty a przede mną wyrasta przeszkoda w postaci miasta Uherske Hradiste, odbijam więc na wschód, do miasta Hluk oraz dalej, na Nivnice. W pierwszym odruchu entuzjazmu chcę nawet zacząć podjazd na najwyższy szczyt Białych Karpat – Wielką Jaworzynę – ale stwierdzam, że niepewna pogoda w połączeniu z upałem przemienią mój wypad w drogę cierniową. Czuję już wyraźnie znużenie trasą, a bliskość Polski zamiast motywować, demoralizuje. Przed Nivnicami, niedaleko drogi na Uhersky Brod, rozkładam biwak. Rozbijam się przy czyimś domku letniskowym.
Zanim jednak kończę bieg, odcinek drogi przed Hlukiem oferuje mi zapadające w pamięć widowisko: droga nr 495 biegnie tutaj prostą linią przez pola, pola tuż po żniwach. Droga usiana jest gęsto trupkami nornic. Wśród trucheł wysychających na poboczu, trafiają się także większe sztuki: chomiki europejskie, jeże i sporo łasic, uganiających się zapewne za nornicami i kończących podobnie – jako sprasowane dywaniki lub dmuchane futrzane baloniki. Czasem ta bliskość natury, którą oferuje rower, potrafi bardziej przygnębić niż zachwycić. Droga nr 495 będzie dla mnie już zawsze spektaklem masowej śmierci, zbiorową mogiłą polnych stworzeń.

Mikulov

Lednice
Od rana jadę znów wzdłuż Dyi, ale opuszczam ją dla wizyty w Mikulovie. Potem zwiedzam Lednice i Brzecław, ocierając się tym samym o Trójkąt Dyjski - jeden z trzech skrawków Dolnej Austrii przyłączonych do Czechosłowacji po rozpadzie monarchii habsburskiej. Ten bezludny obszar wschodził niegdyś razem z pobliskim Brzecławiem w skład Państwa Samona i Wielkich Moraw. Mikulov i Lednice są mi dobrze znane, zadbane i popularne wśród turystów. W porównaniu z nimi Brzecław nie ma wiele do zaoferowania, choć założył go książę Brzetysław, ten sam który najechał w 1039 r. Polskę w stylu Chrobrego, tj. rabując co się da. Zwędził wtedy zwłoki św. Wojciecha oraz przyłączył Śląsk i Małopolskę do Czech. Można więc nazwać Brzecław miastem antypolskim. Sąsiedni Lanžhot/Landshut to z kolei najniżej położone miasto Moraw.
Od tego miejsca zmieniam kierunek jazdy na północo-wschodni, kierując się w górę Morawy. W Morawskiej Nowej Wsi tężejący upał skłania mnie do rozbicia biwaku u stóp Tomasza G. Masaryka, tzn. u cokołu jego pomnika. Dalsza trasa jest monotonna, droga nr 55 ruchliwa, a atrakcji jak na lekarstwo. Mijam Hodonin, Strażnice i Wesołe nad Morawą. Z tych miejsc moją ciekawość wzbudzają jedynie pozostałości fortyfikacji z drugiej połowy XVI wieku, z czasów wojen z Imperium Osmańskim w Strażnicach.
Na horyzoncie pojawiają się Białe Karpaty a przede mną wyrasta przeszkoda w postaci miasta Uherske Hradiste, odbijam więc na wschód, do miasta Hluk oraz dalej, na Nivnice. W pierwszym odruchu entuzjazmu chcę nawet zacząć podjazd na najwyższy szczyt Białych Karpat – Wielką Jaworzynę – ale stwierdzam, że niepewna pogoda w połączeniu z upałem przemienią mój wypad w drogę cierniową. Czuję już wyraźnie znużenie trasą, a bliskość Polski zamiast motywować, demoralizuje. Przed Nivnicami, niedaleko drogi na Uhersky Brod, rozkładam biwak. Rozbijam się przy czyimś domku letniskowym.
Zanim jednak kończę bieg, odcinek drogi przed Hlukiem oferuje mi zapadające w pamięć widowisko: droga nr 495 biegnie tutaj prostą linią przez pola, pola tuż po żniwach. Droga usiana jest gęsto trupkami nornic. Wśród trucheł wysychających na poboczu, trafiają się także większe sztuki: chomiki europejskie, jeże i sporo łasic, uganiających się zapewne za nornicami i kończących podobnie – jako sprasowane dywaniki lub dmuchane futrzane baloniki. Czasem ta bliskość natury, którą oferuje rower, potrafi bardziej przygnębić niż zachwycić. Droga nr 495 będzie dla mnie już zawsze spektaklem masowej śmierci, zbiorową mogiłą polnych stworzeń.

Mikulov

Lednice
Dystans123.03 km Czas07:27 Vśrednia16.51 km/h VMAX60.24 km/h Podjazdy1145 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 44: Pogranicze czesko-austriackie
To był mój pierwszy poranek na Morawach. Zależało mi na tym by zmierzać w stronę domu, ale możliwie jak najciekawszą trasą. Tak jednak, by omijać wszystkie większe miasta, wtopić się w morawską prowincję. Pogranicze czesko-austriackie meandruje wzdłuż przełomu rzeki Dyi i właśnie tu liczyłem na intensywniejsze krajoznawcze przeżycia.
Starałem się trzymać biegu Dyi, bo chciałem zaliczyć kolejny, przedostatni już na mojej trasie, przełom. Wizyta na Morawach, tej słowiańskiej Mezopotamii, wymagała jazdy wzdłuż Tygrysu i Eufratu, czyli wzdłuż Dyi i Morawy. Dyja jest tym morawskim Tygrysem, nie tylko z racji charakteru, jest także krótsza od morawskiego Eufratu – Morawy. Renesansowy pałac w Uhercicach/Ungarschitz stał się drugim obiektem typu pałac-zamek, jaki oglądałem nad Dyją. Niestety był bardzo zaniedbany i odstający atrakcyjnością od zamku w Raabs. Niemieckojęzyczni mieszkańcy zostali stąd po wojnie wysiedleni, a w pałacu zorganizowano najpierw obóz pracy przymusowej, a później strażnicę graniczną. Kolejna z atrakcji na mojej trasie – zamek Bitov – to już poważna twierdza, która chroniła ziem Przemyslidów od XI w. Z zamku Cornštejn nie zachowło się z kolei za wiele, choć został zbudowany w pięknym miejscu. Przed kolejna atrakcją – zamkiem we Wronowie – moja uwagę przykuwała kiepska nawierzchnia, remonty i ruch wahadłowy. Sam zamek Vranov, powstały również za Przemyslidów, swój obecny kszałt zawdzięcza gruntownej barokowej przebudowie, ale zawiera też w swoich dziejach polskie akcenty w postaci stuletnich rządów Stadnickich i kilku wizyt Henryka Sienkiewicza. Również obecnie wśród turystów nie brakuje Polaków, co czwarty przechodzący obok mnie turysta mówił po polsku.
Ja tymczasem zamiast jechać do dobrze znanego mi Znojma, postanawiam wrócić do Austrii. Oglądam przy okazji surowe oblicze starej twierdzy granicznej w Dolnej Austrii, czyli zamku Hardegg, ale zmierzam do uroczego miasta Retz. Wraz z ponownym przekroczniem granicy znajduję się w Weinviertel. Ten winny kwartał świetnie pasuje do miasta Retz, które przez stulecia rozwijało się dzięki handlowi winem. Przyciągnął mnie tu piękny rynek, ale równie imponujący jest wydrążony pod miastem system piwnic, w których składowano beczki wina.
Dzień spędzany na pograniczu wymagał ode mnie częstego przekraczania granicy, za Retz powracam zatem do Republiki Czeskiej i kieruję się wzdłuż granicy z Austrią do Jaroslavic. Dopiero tutaj rzuca się w oczy, że są to czeskie Ziemie Odzyskane. Atmosfera oraz poziom zaniedbania są tu identyczne jak na naszym Dzikim Zachodzie. Ciężko doszukiwać się tu jakichś różnic mentalnych. Rozbawia mnie jedynie młodzież afiszująca się słuchaniem czeskiego rap-u, bo nie zgadza się jedynie język, cała reszta wypisz-wymaluj Polska. To podobieństwo świadczy o tym, że podobna historia generuje podobne problemy. W Jarosławicach, dbając o częstotliwość naruszeń granicy, po raz kolejny urządzam rejzę na stronę austriacką. Domy są tu równie skromne, panuje podobny chaos kolorystyczny, jedyną różnicą jest brak zaniedbanych budynków. Estetyka pogranicza łączy tutaj wyraźnie Austriaków z Czechami/Morawcami. Gdy docieram do austriackiego miasta Laa an der Thaya na rynku trwa typowy festyn piwno-kiełbasiany, uciekam więc od gwaru i w ostatnich błyskach zachodzącego słońca ponownie wkraczam na morawską ziemię. Każdy jej skrawek jest wykorzystany rolniczo, rozbijam się więc wśród pokrzyw nieopodal patronki dnia – Dyi.

Pierwszy morawski poranek - trochę jak w Polsce

Zamek Vranov
To był mój pierwszy poranek na Morawach. Zależało mi na tym by zmierzać w stronę domu, ale możliwie jak najciekawszą trasą. Tak jednak, by omijać wszystkie większe miasta, wtopić się w morawską prowincję. Pogranicze czesko-austriackie meandruje wzdłuż przełomu rzeki Dyi i właśnie tu liczyłem na intensywniejsze krajoznawcze przeżycia.
Starałem się trzymać biegu Dyi, bo chciałem zaliczyć kolejny, przedostatni już na mojej trasie, przełom. Wizyta na Morawach, tej słowiańskiej Mezopotamii, wymagała jazdy wzdłuż Tygrysu i Eufratu, czyli wzdłuż Dyi i Morawy. Dyja jest tym morawskim Tygrysem, nie tylko z racji charakteru, jest także krótsza od morawskiego Eufratu – Morawy. Renesansowy pałac w Uhercicach/Ungarschitz stał się drugim obiektem typu pałac-zamek, jaki oglądałem nad Dyją. Niestety był bardzo zaniedbany i odstający atrakcyjnością od zamku w Raabs. Niemieckojęzyczni mieszkańcy zostali stąd po wojnie wysiedleni, a w pałacu zorganizowano najpierw obóz pracy przymusowej, a później strażnicę graniczną. Kolejna z atrakcji na mojej trasie – zamek Bitov – to już poważna twierdza, która chroniła ziem Przemyslidów od XI w. Z zamku Cornštejn nie zachowło się z kolei za wiele, choć został zbudowany w pięknym miejscu. Przed kolejna atrakcją – zamkiem we Wronowie – moja uwagę przykuwała kiepska nawierzchnia, remonty i ruch wahadłowy. Sam zamek Vranov, powstały również za Przemyslidów, swój obecny kszałt zawdzięcza gruntownej barokowej przebudowie, ale zawiera też w swoich dziejach polskie akcenty w postaci stuletnich rządów Stadnickich i kilku wizyt Henryka Sienkiewicza. Również obecnie wśród turystów nie brakuje Polaków, co czwarty przechodzący obok mnie turysta mówił po polsku.
Ja tymczasem zamiast jechać do dobrze znanego mi Znojma, postanawiam wrócić do Austrii. Oglądam przy okazji surowe oblicze starej twierdzy granicznej w Dolnej Austrii, czyli zamku Hardegg, ale zmierzam do uroczego miasta Retz. Wraz z ponownym przekroczniem granicy znajduję się w Weinviertel. Ten winny kwartał świetnie pasuje do miasta Retz, które przez stulecia rozwijało się dzięki handlowi winem. Przyciągnął mnie tu piękny rynek, ale równie imponujący jest wydrążony pod miastem system piwnic, w których składowano beczki wina.
Dzień spędzany na pograniczu wymagał ode mnie częstego przekraczania granicy, za Retz powracam zatem do Republiki Czeskiej i kieruję się wzdłuż granicy z Austrią do Jaroslavic. Dopiero tutaj rzuca się w oczy, że są to czeskie Ziemie Odzyskane. Atmosfera oraz poziom zaniedbania są tu identyczne jak na naszym Dzikim Zachodzie. Ciężko doszukiwać się tu jakichś różnic mentalnych. Rozbawia mnie jedynie młodzież afiszująca się słuchaniem czeskiego rap-u, bo nie zgadza się jedynie język, cała reszta wypisz-wymaluj Polska. To podobieństwo świadczy o tym, że podobna historia generuje podobne problemy. W Jarosławicach, dbając o częstotliwość naruszeń granicy, po raz kolejny urządzam rejzę na stronę austriacką. Domy są tu równie skromne, panuje podobny chaos kolorystyczny, jedyną różnicą jest brak zaniedbanych budynków. Estetyka pogranicza łączy tutaj wyraźnie Austriaków z Czechami/Morawcami. Gdy docieram do austriackiego miasta Laa an der Thaya na rynku trwa typowy festyn piwno-kiełbasiany, uciekam więc od gwaru i w ostatnich błyskach zachodzącego słońca ponownie wkraczam na morawską ziemię. Każdy jej skrawek jest wykorzystany rolniczo, rozbijam się więc wśród pokrzyw nieopodal patronki dnia – Dyi.

Pierwszy morawski poranek - trochę jak w Polsce

Zamek Vranov