Wpisy archiwalne w kategorii

>200 km

Dystans całkowity:26643.47 km (w terenie 2.91 km; 0.01%)
Czas w ruchu:1193:32
Średnia prędkość:20.86 km/h
Maksymalna prędkość:73.01 km/h
Suma podjazdów:145934 m
Liczba aktywności:117
Średnio na aktywność:227.72 km i 10h 56m
Więcej statystyk
Dystans228.15 km Czas11:07 Vśrednia20.52 km/h Podjazdy1134 m
Z Krasic do Dębicy, czyli walcząc z huraganem
Kategoria >200 km, Krasice

Miał być inauguracyjny rajd z Krasic, taki w dobrym stylu. Okazało się to jednak niemożliwe. Prognozy się zmieniły i porywisty wiatr przemienił się w huragan, którym co gorsza od czasu do czasu "kręciło". Nie dość, że ryzykowałem że coś mi spadnie na głowę, to jeszcze w tych warunkach, ciężko było zakładać, że na pewno zdążę na wykupiony pociąg z Dębicy. Skoro jednak wykupiłem bilet w czwartek, musiałem przynajmniej spróbować dotrzeć na ten pociąg. Generalnie wiatr dął na wschód i gdy tylko zmieniał się dla mnie na boczny, robiło się bardzo nieprzyjemnie. Te chwile gdy jechałem pod wiatr wolałbym całkiem zapomnieć, dość wspomnieć, że boczny nie pozwalał na więcej niż 12 km/h. 

Wszystkie wspomnienia z trasy także zdominowała nieustanna walka z wiatrem. Przy każdym postoju musiałem szukać jakiejś wiaty, bo wywiewało prowiant, przewracało bidon, rozrzucało ubrania itd. Co gorsza, gdy wiatr ucichł, zrobiło się pod górkę, a ja ledwo zdążyłem na pociąg, bo nogi miały już dość ciągłej jazdy siłowej, która zaczęła się już przed Jędrzejowem, bo wiatr skręcał na północny-wschód a ja jechałem coraz bardziej na południe. Z ciekawostek trafiłem na jakąś imprezę rowerową pod Jędrzejowem, zobaczyłem DDR poprowadzony przy resztkach torów wąskotorówki (przykre), przeciorał mnie widok "Drukarni Ariańskiej" w Pińczowie po renowacji, zszokowały fale (ich wielkość) na stawach w Górkach. Czasem nie warto kupować biletu z wyprzedzeniem, bo choć wszystko się udało, to poziom ryzyka był na całej trasie zdecydowanie za duży. 

Sensacja: na drodze do Woli Zagojskiej Górnej zniknęły wszystkie znaki :)

Początki trasy: nad Wartą, u stóp Koniecpola

Fajny odcinek za Koniecpolem

Dwa nagie Miecie w Seceminie - de gustibus non disputandum

Wywiewało wręcz życie z drzew, łąk i dróg...

W drodze na Cierno-Żabieniec. Las dawał chwilę wytchnienia od wiatru, ale tez zagrażał pniami drzew...

Cierno-Żabieniec. Cenny kościół oczywiście całkowicie "zabity dechami"

W Jędrzejowie chciało urwać głowę. Planowałem tu przerwę... musiałem odpuścić.

W drodze na Imielno. Tu też straszliwie wiało

W Dolinie Nidy było przyjemniej niż na Płaskowyżu Jędrzejowskim. Widok na Skowronno.

Faken, zapomnij to - powiedziałby Nawałka, gdyby miał gust... Teraz już wiem, że można zgwałcić zabytek.

Nad Nidą było majowo, ale bezdrzewnie. Pobawili się z przydrożnymi drzewami w Pasturce i Kowali...

Jedynie w Krzyżanowicach po staremu, ale nie miałem czasu "miłkować", zresztą pewnie nawet ostatnie dawno przekwitły

W drodze z Zagości na Kobylniki

Sceklina się przynajmniej nie zmienia

I ta chałupa. Pierwszy raz ją widziałem w 1998 roku, prawie ćwierć wieku temu. Wciąż stoi.

Bezczelnie zaparkowałem przy kolegiacie. W środku nie wiało :) Remont fundamentów skończony.

Znów chciało urwać łeb. Fale jak na morzu

Cmentarz z I wojny w Uciskowie. Tu też wiało...

Tu nie wiało. Kościół franciszkański w Nowym Mieście Korczynie

Na moście nad Wisłą wiało tak, że jechałem jak pijany: od barierki do barierki

Pałac w Oleśnie

Prawie na mecie. UM w Dębicy - fajna instalacja przypominająca fakt nadania praw miejskich. 

Trasa: (+ ze Szczakowej na Podłęże)

Dystans230.36 km Czas11:48 Vśrednia19.52 km/h VMAX51.42 km/h Podjazdy2562 m
Wzgórzami i dolinami do Skalbmierza
Kategoria >200 km

Planowałem to od 2020 roku, udało się 18 maja 2022 roku. Po pierwsze lubię jeździć po tych okolicach, po drugie chciałem sprawdzić czy faktycznie da się taką trasą z łatwością przebić 2000 metrów przewyższenia, po trzecie trzeba było ćwiczyć podjazdy, bo rok 2021 był rokiem nizinnym. Jakie były moje wrażenia z tego eksperymentu?

Wrażenia na +:
+ cudownie puste lokalne drogi
+ niezłe nawierzchnie
+ soczysta majowa zieleń, pofalowany pejzaż pełen rzepaku
+ zaskakujące perspektywy widokowe
+ cudowny pejzażowo i klimatycznie projektowany rezerwat stepowy w Sławicach
+ rozśpiewane wiosennie ptaki
+ cudowne poczucie bycia odkrywcą nowych mikro-dolinek i miejsc widokowych
+ Cisza przy zamku w Pieskowej Skale!
+ Dużo maków na trasie, choć bez wielkich skupisk

Wrażenia na -:
- na najpiękniejszych bocznych drogach gwarantowany atak wściekłych kundli
- dużo niezasianych a zaoranych pól
- przebita dętka :(
- zabarykadowany kratą wstęp w pobliże kościoła w Wysocicach (ktoś powinien tego szura-proboszcza w końcu poturbować)!
Nie byłem w stanie - bez przeskakiwania dość sporego kamiennego muru - wykonać jubileuszowych zdjęć z Wysocic. Niemal równo 20 lat wcześniej (21.05.2002) świętowałem tu zdanie matury. Tym razem ławeczka pod lipą była po prostu niedostępna... 

Kolegiata skalbmierska z Góry św. Stanisława

Sławice - kraina cudowności

Rzepak, zieleń i wzgórza - ten zestaw mnie zawsze odurza

Galeria zdjęć z rajdu

Trasa (doliczyć trzeba powrót z dworca w Kato):


Dystans215.05 km Czas10:27 Vśrednia20.58 km/h VMAX53.77 km/h Podjazdy1640 m
W Świętokrzyskie, sercu bliskie

Gdy w Beskidach - z litości nie wspominam nawet o Zakopanem - tratowały się tłumy, ja postanowiłem dostąpić spotkania z umajoną Ziemią Świętokrzyską. Towarzyszyły mi od początku słowiki i jaskółki, kwitnące drzewa owocowe i błogi spokój na drogach. Radośnie współczułem więc wszystkim bywalcom górskich kurortów i syciłem się ciszą. Było jak zawsze, cudownie! Spędzanie majówki poza Świętokrzyskiem to robienie sobie krzywdy, staram się zawsze o tym pamiętać, choć nie zawsze aura jest tak łaskawa i pozwala peregrynować po lokalnych drogach mitycznej Szkieletczyzny. 

Tym razem niewiele było nowego, chyba tylko nowa przeprawa na Pilicy, w Małoszycach i inauguracyjna wizyta w wymierającej wsi Jasieniec. W Raszkowie odkryłem, że już byłem, poznałem Pałac Seniora i kopiec z czasów kościuszkowskich. Nowością były wsie Wawrzyn I i Wawrzyn II oraz niewielki lasek przy Brynicy Suchej, który zachwycał aurą zieloności. W Jędrzejowie spotkałem Kaszubów zwiedzających rowerowo-samochodowo Ponidzie. Ludzie z Chojnic przebywają całą Polskę by dokonać majówkowego spływu Nidą i pojeździć rowerem po Ponidziu, Świat się kończy! I musieli trafić akurat na mnie! Straciłem kwadrans na tłumaczeniu i pokazywaniu co warto zobaczyć na Ponidziu... Przy okazji powiedziałem też co myślę o polityce rowerowej powiatu chujnickiego... :) Byli zaskoczeni informacją, że na Ponidziu nie trzeba "ścieżek" rowerowych by bezpiecznie podróżować rowerem. Byłbym zdziwiony, gdybym nie znał "kaszubskiego stylu jazdy". Czekał ich szok, że można nie drżeć o życie jadąc rowerem po drogach publicznych.

Po miłej pogawendce z jędrzejowskimi Kaszubami ruszyłem na Pogórze Szydłowskie. Odkryłem je rowerowo dopiero niedawno i od tej pory często wracam. Cudowne fałdy, pagóry, lasy i przestrzeń. Na drogach hula wiatr, z wyjątkiem okolic Daleszyc. Jedynie pod Jędrzejowem i Daleszycami występował na mojej trasie zauważalny ruch kołowy. Sam co jakiś czas napawałem się spokojem: pod wiatą w wiosce Wielkopole (gm. Słupia), u stóp klasztoru cystersów w Jędrzejowie, u stóp sanktuarium w Piotrkowicach. Wszędzie było w zasadzie bezludnie. W jednym z moich ulubionych miast - Pierzchnicy - występuje nawet coś w rodzaju spokoju odświeżonego miasteczka... Spokój odpuścił dopiero na drodze 753, czyli na obwodnicy Łysogór, ale tu występuje pas dla rowerów i jedzie się i tak przyjemnie. Końcówka trasy i przejazd przez okolice wsi Momina były już znowu napawaniem się spokojem. Do Ostrowca dojechałem w dobrym czasie i znakomitym nastroju. W sumie to jedno z ciekawiej położonych średnich miast w Polsce i da się je lubić!


Ten pejzaż okolic Kocikowej zawsze mnie fascynuje. 

Młoda Pilica pokonywana w Małoszycach

Jasieniec

Powrót do Węgrzynowa, o mało nie zostałem tutejszym ziemianinem

Gmina Słupia cieszy fałdowaniami krajobrazu

Dwór w Rożnicy

Opactwo Jędrzejowskie

Pogórze Szydłowskie to jedno z moich ulubionych miejsc

Piotrkowice, te w pobliżu Chmielnika

Dbałość o detale to nowość w Świętokrzyskiem

Fatalny "skrót" na Maleszową

Nad Belnianką

Pasma Gór Świętokrzyskich z obwodnicy Łysogór

Nad Mirogonowicami

Widok na znak firmowy - Święty Krzyż

Jary Mominy

Trasa:

Dystans205.96 km Czas09:37 Vśrednia21.42 km/h VMAX68.15 km/h Podjazdy1762 m
Dookoła Zawiercia
Kategoria >200 km

Weekend przed wyjazdem na poligon i zarazem koniec września, coraz krótsze dni. Zdecydowałem się wyruszyć jak najwcześniej, by dość szybko wrócić, musiałem się jeszcze pakować na tydzień w lesie. Okoliczności sprawiły, że nie kombinowałem, zależało mi na prostej i długiej trasie. Takiej z domu do domu i dookoła. Warunki wietrzne były akurat spokojne, niemal bezruch. Jak to w takich sytuacjach bywa, miało być dość chmurno, ale ciepło. Warunki w sam raz na większy wycisk bez łudzenia się co do niezwykłych wrażeń "artystycznych" na trasie. Taka to właśnie była trasa. 

Największe emocje towarzyszyły mi chyba w okolicach rezerwatu Ruskie Góry, gdzie po prostu wybrałem się na rekonesans grzybowy. Pierwszy raz zwróciłem uwagę na kolczaki rude, których było tu nawet sporo. Uchodzą za jadalne, w niektórych krajach nawet chętnie zbierane, ale młode. Ja znalazłem wyłącznie stare. Wysyp grzybów był przeszłością, ale chwila przerwy na spacer była wartością dodaną. Tradycyjnie przyjemnie jechało mi się przez Cisową i wzdłuż Żebrówki. Przed Zawadą Pilicką wyszło jednak słońce i zrobiło się bardzo przyjemnie. Skorzystałem więc z warunków i zarządziłem biwak w parku dworskim w Irządzach. Dwór był w remoncie (nie wiem dlaczego, bo nie wymagał), ale dzięki temu park miałem cały dla siebie. Wypoczywałem przy pomnikowych lipach. Gdy ruszałem dalej nie spodziewałem się znacznego wzrostu dramatyzmu na trasie. Przejazd przez wioskę Zagórze spowodował atak czterech psów na raz. I nie były to kundle. Zrobiło się groźnie. Otwarte wrota i wataha psów na drodze publicznej. Tym razem nie zostałem ugryziony, ale zareagowałem wrzaskiem który przestraszył całą bandę. Na odchodne jeden z "pieseczków" ugryzł mi ramę roweru... 

Mocno obudzony jechałem więc dalej. Słońce było już tylko wspomnieniem. Przez Bobolice i Mirów jechałem już w chmurach i... tłumach turystów. Tak było także na dalszym odcinku, do Żarek. Od Żarek natomiast towarzyszył mi duży ruch samochodów i tłumy wracających z Jury przez Koziegłowy. Spokojnie zrobiło się dopiero od Wojsławic, gdy wjechałem na drogi typowo lokalne. 


Będzin wcześnie rano

Wschód nad Pogorią

Była atmosferka

A w Błędowie tradycyjna mgła

No i niestety zapowiadane chmury...

Prawie mój rocznik a od 21 lat w piachu. Jeszcze zginęła w maju...

Kwaśniów

Tutaj szukałem grzybów

Tak szybko spod domu jeszcze chyba nie dotarłem do Smolenia...

Zwiodła mnie potrzeba fizjologiczna. Opuszczone gospodarstwo okazało się częściowo rozszabrowane, a zdrowy ceglany dom otwarty na oścież

Podłogi w kiepskim stanie ale sufit bez zarzutu. Meble z epoki i kalendarz z 1996 roku...

Jadąc wzdłuż Żebrówki zacząłem zwracać uwagę na opuszczone domy

I mijałem ich całkiem sporo

Zaskakująco sporo

Kapliczka w Kaszczorze. Tutaj opuściłem bieg rzeczki Żebrówki by wkrótce przeciąć krajówkę w Grabcu (zresztą przy kolejnej kapliczce)

Skrótem na Zawadę Pilicką jechałem pierwszy raz: droga dobra i bez ruchu

W Irządzach byłem dopiero po raz trzeci. 

Sikornik

Okolice Zagórza

Okolice Zagórza

W stronę Dzibic

Dzibice

Dzibice

Stawy w Kostkowicach

Bobolice

Stodoły w Żarkach

Żarki

Koziegłowy

Strąków

Sączów

Trasa:


Dystans235.18 km Czas11:44 Vśrednia20.04 km/h Podjazdy2073 m
Dookoła Miechowa, czyli uczta pejzażysty
Kategoria >200 km

Wyruszyłem skoro świt, a było rzecz jasna rześko. Towarzyszyło mi trochę mgieł od Pogorii po Błędów. Generalnie niebo było czyste, z niewielkimi ławicami wysokich chmur. Idealny dzień na kąpiel słoneczną w Miechowskiem. Tym bardziej, że ranna rześkość wymagała wygrzania się na polach. Pojechałem więc dookoła Miechowa, wpierw kierując się na dolinę Dłubni a następnie w Rejon Racławic i na Antolkę i Cisie. W Tunelu chciałem wsiąść w pociąg i podjechać do Wolbromia, ale ten odcinek okazał się niemożliwy do realizacji, głośniki podały bowiem, że pociąg z Kielc ma 70 minut opóźnienia! Zamiast pociągiem mknąłem więc o własnych siłach przez kapuściane pola na Wolbrom i nawet mi się podobało. Chciałem uniknąć tego odcinka jako mało ciekawego, ale pejzażowo był całkiem całkiem. Nie tylko przy Dąbrowcu, gdzie zachwycają garby i garbiki. 

Zanim nie przyjechał mój pociąg mogłem sycić się słońcem i traktorami w pięknych okolicznościach Racławic i rzadko przeze mnie odwiedzanej wsi Cisie, która stanowi niemal niepodległą wieś-państwo, tak bardzo jest oddalona od innych "ognisk" cywilizacji. Wokoło tylko pola i lasy, garby i garbiki. Osadnicza pustka. Czułem się tu jak pierwszy intruz od tygodnia. I było mi z tym dobrze. Pejzaże były wszędzie miechowskie, a drogi dobre. 

Poranek nad Trójką

W Łosieniu/Łośniu

Ulubiona moja dzika róża w Chechle. Już bez lokatorki w postaci cierniówki

Między Kolbarkiem a Zarzeczem

Tamże

Wieś Sucha

Imbramowice po remoncie

Sławice Szlacheckie

Nasiechowice: jak w latach 90.

Na południe od Miechowa

Dziemięrzyce

W drodze na Racławice

Racławice - kopiec kosynierów (mogiła)

Pod Wałami

Góry Miechowskie

Kalina Wielka - dwór

Serpentyna przed wsią Cisie

Cisie

Podleśna Wola

Uniejów-Parcela

Charsznica

Dąbrowiec

Wolbrom

Klucze

Trasa:
Dystans241.25 km Czas11:31 Vśrednia20.95 km/h Podjazdy889 m
Z Częstochowy do Wrocławia
Kategoria >200 km

To był w zasadzie ostatni typowo letni rajd w roku. Zależało mi by zobaczyć jeszcze coś nowego i za cel postawiłem sobie dotarcie do mniej znanych pałaców w okolicy Kępna. Właściwym celem był jednak Wrocław, a konkretniej ulica Magellana we Wrocławiu. Miał więc być Wrocław nową - przynajmniej częściowo - trasą. Za start obrałem Częstochowę, bo rano jest tu dość spokojnie, no i od dworca na rogatki miasta nie jest wcale daleko. Po drodze chciałem zwiedzić pałac w Kłobucku, dwór w Ożarowie (jako jedyna z atrakcji po raz kolejny), gotycki kościół ceglany w Łubnicach, kapitalny spichlerz w Skomlinie, pałac w Kostowie, pałac w Siemianicach, pałac w Laskach i pałac w Mroczeniu, no i pałac w Dalborowicach. Moc pałaców, których nigdy dotąd nie widziałem i kilka innych obiektów, które miałem zobaczyć po raz pierwszy wprowadziło mnie w ekscytację, jaka rzadko towarzyszy mi na trasie w Polsce. 

Zasada obowiązywała typowa: ładne obiekty pałacowe były niedostępne, te zrujnowane lub zaniedbane można było natomiast oglądać do woli. Najbardziej zawiódł mnie pałac w Siemianicach, bo dla niego ryzykowałem życiem na krajowej 11. Był szczelnie ogrodzony i nie było gdzie zostawić roweru, więc zrezygnowałem z forsowania bramy. Dobrze widoczny był natomiast ładny pałacyk w Laskach i bardzo zadbany, dostępny pałac w Mroczeniu. Zrobiłem tam sobie przerwę: był cień, ławki i tartanowe boisko z siatkami w bramkach. Idylla, ale młodzież wolała siedzieć na ławkach zamiast grać. Moi rówieśnicy oddaliby nerkę za takie warunki do gry... Cóż, dużo się zmieniło. 

Zanim dotarłem do Kargula i Pawlaka odkryłem, że zgubiłem klucze od zapięcia rowerowego, co przysporzyło mi problemów w pociągu powrotnym. Intercity przyjechał rzecz jasna opóźniony i w domu byłem dopiero po 3 w nocy... Kiepska końcówka nie wpłynęła jednak na mój odbiór tego rajdu. Zdecydowanie było warto, choć niestety nie zostało mi już w okolicy nic ciekawego do zobaczenia. Wyczerpałem krajoznawczo wątek. 


Jasna Góra o jasnym ranku

Pałac w Kłobucku

Nad Liswartą

Napoleon

Nad Wartą w Załęczańskim PK

Wiatrak w Kocilewie

Dwór w Ożarowie niedostępny

Dziwne otoczenie dworskie

Podwieluński pejzaż

Piękny, potężny spichlerz w Skomlinie z 1777 roku. 

Łubnice - oryginalne gotyckie cegły, ale otwory okienne przerobione. Pierwszy raz tu zajechałem, kościół jest na krańcu wsi.

Siemianice - ładny pałac z otoczeniem, ale całkowicie niedostępny

Kostów - pałac przerobiony na bloczek mieszkalny, ale w pobliżu piękny miłorząb

Pałac/dwór w Pomianach

Cud trasy rowerowej nie trwał zbyt długo

Pałac w Laskach

Pałac w Mroczeniu i kapitalne boisko

Dwór w Gronowicach

Pałac w Dalborowicach - widok po sforsowaniu ogrodzenia :)

Fasada pałacu

Willa podmiejska w Bierutowie

Bierutów

To co zostało z rynku 

U Kargula i Pawlaka, czyli w Dobrzykowicach

Ulica Magellana we Wrocławiu

Urząd Wojewódzki we Wrocławiu

Finał na dworcu

Trasa:


Dystans238.35 km Czas11:07 Vśrednia21.44 km/h VMAX67.33 km/h Podjazdy1880 m
Dookoła Szczekocin, czyli pierwsze ugryzienie od 20 lat
Kategoria >200 km

Pod koniec wakacji postanowiłem poszerzyć moją kolekcję rajdów magellańskich, tych z cyklu "dookoła". Skoro było już dookoła Kielc czy Miechowa to nadszedł czas na Szczekociny. Zazwyczaj pod koniec wakacji trafiam w zachodnie Świętokrzyskie, tak było i tym razem. Dzień jest jeszcze dość długi a drogi tutejsze spokojne i zachęcające. 

Nad ranem zaskoczyły mnie prace na Przełajce, nie spodziewałem się ich o tej porze. Dalej nie było lżej, bo od Pogorii po Błędów rozcierała się odwieczna kraina mgieł. Jak zwykle zresztą. Nad Czwórką było dzięki temu malowniczo, ale w Błędowie było tradycyjnie, czyli bardzo upierdliwie... Odetchnąłem od zimna i wilgoci dopiero w Kwaśniowie. Tradycyjnie ulgę przyniosło dopiero forsowanie Jury. Pojawiło się słońce i towarzyszyło mi w Smoleniu i Cisowej, ale opuściło mnie jeszcze przed Obiechowem. Łąki nadpilickie prezentowały się bez słońca i czajek bardzo smętnie. W Słupi zrobiłem sobie przerwę przy dworze, bo wzmógł się ruch, wywołany pogrzebem jakiejś znacznej gminnej persony. Przez jakiś czas robiłem za żywy drogowskaz. Napłynęły jednak ciężkie chmury i zaniepokojony ruszyłem dalej. Słońce zaczęło się przebijać dopiero pod Drochlinem, gdy zbliżałem się już do Lelowa. 

Rajd miał mieć charakter magellański i faktycznie zaliczyłem kilka nowych atrakcji, ale dwory w Kwilinie i Bieganowie siodełka z wrażenia mi nie urwały. Zdecydowanie ładniejsze były przedlelowskie młyny. Nadrobiłem specjalnie drogi by je zobaczyć i to był dobry pomysł. Trafiły się też kolejne dwory, ale jeszcze bardziej nieciekawe. Od Lelowa nie czekały mnie już żadne nowe atrakcje, po wizycie u cadyka ruszyłem więc na Ogrodzieniec. I tuż za Lelowem spotkała mnie niespodzianka: atak dwóch kundli na początku wsi Sokolniki. Jeden z nich wbił mi się zębami w but, szczęśliwie w najgrubsze miejsce. Nic nie poczułem, ale zrobiłem właścicielowi wykład na temat tego co by się z nim stało gdybym jednak poczuł. 

Prymitywizm jurajskich wieśniaków zadziwia od lat. XXI wiek, a ci dalej hodują kundle i wypuszczają je na drogi publiczne. Czego oni się tak boją? Naprawdę wierzą, że ktoś czyha na ich mityczną "własność" i "majątek"? Naprawdę jednocześnie wierzą, że taki tchórzliwy kundelek, którego można zabić jednym kopnięciem ich obroni? A może lubią mieć nieprzespane noce? Nie potrafię tego "zjawiska" zrozumieć. Kundlizm w dużym stężeniu występuje niemal wyłącznie w Krakowskiem i na Jurze, na pograniczu zaborów rosyjskiego i austriackiego. 

Po przygodzie w Sokolnikach dojechałem już spokojnie, w zapadającej nocy do Wiesiółki, gdzie wsiadłem w pociąg do Katowic. Miesiąc później też zostałem zaatakowany przez kundle w tym rejonie (Zagórze). Chyba zacznę w rejon Sokolnik jeździć z kamieniami... 

Przełajka, remont wczesnoporanny

Nad Czwórką

Poranny Bajkał

Rzecz jasna Błędów...

Widok na Ruskie Góry

Sikorowa, czyli w drodze na Cisową

Małoszyce - jedna z wielu zrębowych chałup

Obiechów - poczta

Maryja gratis!

Roszków - pałac seniora

Słupia - pałac i siedziba gminy

Kwilina - miał być ładny dwór a był teren prywatny jakiegoś centusia i remont

Dwór w Bieganowie nie był nadzwyczajny, ale przynajmniej przyjazny przybyszom

Przeprawa przez Pilicę w Wąsoszu. Były krowy i baby w chustkach, wszystko jak być powinno! 

Okolice Drochlina

Spory młyn nad Białką w Białej Leśnej. Kolejna nowość dla mnie. 

Pokaźny nurt Białki

Ładnie położony młyn w Białej Wielkiej

Cahel cadyka Bidermana

Mokrus

Ogrodzieniec już w ciemności

Trasa:
Dystans216.24 km Czas11:20 Vśrednia19.08 km/h VMAX45.09 km/h Podjazdy1274 m
Rajd Hanzeatycki, dzień 9: Chmurne piękno Meklemburgii

Niestety poranek pod Piękną Górą (Szyjnbergiem) przywitał mnie - a jakże - deszczem. Po 10 km jazdy salwowałem się ucieczką pod świerki , stało się to w najbliższej okolicy wczesnogotyckiego kościoła w Mummendorfie. W miejscowości Roggenstorf padało już tak intensywnie, że musiałem schronić się na przystanku. Po przeciwnej stronie do drogi dochodził szutrowy łącznik. Przyjechał stamtąd samochód, zatrzymał się i... następny kwadrans spędziłem na obserwacji przeciwległej wiaty przystankowej. Dziewczynka miał góra 7 lat, może nawet 6. Mamusia nie wiozła jej jednak do szkoły, tylko podwiozła na przystanek i cierpliwie czekała aż córka wsiądzie do autobusu. Szczerze pisząc to nie zazdrościłem tej dziewczynce, był dopiero 20 sierpnia a ją już prześladowali szkołą. Przez cały dzień widywałem zresztą dzieci z plecakami, sporo z nich było na rowerach. W ponurzej aurze, ale już bez deszczu dotarłem pod barokowy pałac hrabiego Bothmera, doradcy króla Jerzego I Hanowerskiego. Kompleks był dość surowy, ale zarazem stylowy. W Boltenhagen dotknąłem wreszcie Bałtyku, który tu zwał się Ostsee. Kurort był niebywale czysty i nieco wyludniony. Mogło to wynikać z kiepskiej pogody, mogło z wczesnej pory, najpewniej zaś wynikało z obu przyczyn naraz. 

Wypada wspomnieć, że po raz pierwszy od wielu dni nie musiałem walczyć z huraganem. Wiatr był zazwyczaj boczny, a na wybrzeżu nie było go niemal wcale. Dlatego właśnie postanowiłem okrążyć Rostock od północy, a nie od południa jak planowałem pierwotnie. Chmury na wybrzeżu rozstępowały się czasem i przebłyskiwało przez nie nieśmiało słońce, w takim dość przyjemnym towarzystwie zmierzałem do największej atrakcji dnia: hanzeatyckiego miasta Wismar. Wiedziałem, że jest piękne, ale eksplorując je nie znalazłem ani jednej rysy w oryginalnej zabudowie. Niesamowite, ale to miasto wygląda jakby było odtworzeniem projektu, realizacją makiety "typowego miasta hanzeatyckiego". Po prostu cudo. Jeśli coś tu drażni to zbyt agresywna rewitalizacja zabytków. Tu wszystko jest zbyt czyste, zbyt proste, zbyt doskonałe. Przesadna restauracja zawsze zabija patynę. 

Za Wismarem moja trasa biegła celowym zygzakiem, chodziło mi o to by uniknąć ruchliwych dróg i nasycić się pagórkowatym pejzażem. Towarzyszyły mi odtąd liczne i kształtne morenowe wzgórza, polujące czaple i myszołowy na ścierniskach oraz zapach mirabelek. Najbardziej zachwycały jednak cudowne aleje drzew. Drzewa były skrupulatnie ponumerowane, w niektórych alejach liczby zbliżały się do dwóch tysięcy drzew. Lipy, klony, dęby i buki - do wyboru. Na tym odcinku uświadomiłem sobie, że przez cały niemiecki odcinek trasy nie widziałem żadnego radiowozu, ani jednego policjanta! Tylko drzewa stały przy drogach na baczność i grzecznie prezentowały numery seryjne. Aż do kurortu Bad Doberan jechało mi się wyśmienicie, chwilami nawet z wiatrem (po raz pierwszy od tygodnia!). Za Doberan jechałem z bardzo dobrym tempem, bo teren się wyrównał a atrakcje pejzażowe zniknęły. Na 138 km dotarłem do nadmorskiego Warnemünde, dziś północnej dzielnicy starego, ale zniszczonego w czasie wojny hanzeatyckiego miasta Rostock. Z przeprawą były pewne problemy, bo jeden kus w całości zawłaszczyła karetka pogotowia... 

Niebo znów zaczęło przybierać groźne odcienie i raz po raz kropiło mi na głowę; na szczęście obyło się bez eskalacji. Byłem tak zadowolony z uniknięcia przemoczenia oraz wietrznej ciszy, że pojechałem w złym kierunku (na północ, zamiast na wschód) i zorientowałem się dopiero tuż przed Ribnitz, po drogowskazach. Widać, zasmakowałem w przyjemnej bezmyślnej jeździe. Zaznałem jej na tym rajdzie tak mało, że nie może dziwić moje gapiostwo. Po prostu chciałem, żeby to była TA droga. Tym bardziej, że we właściwym kierunku kłębiły się gradowe chmury. Być może na pomyłka uratowała mnie właśnie przez zimnym  prysznicem. Gdy bowiem wreszcie dotarłem do Marlow, asfalty dopiero przesychały a miasteczko było całkiem wyludnione i przygnębiające swoją nędznością. W każdej następnej miejscowości napotykałem potem ślady potopu, którego uniknąłem wyłącznie dzięki zmyleniu drogi. Podniosło mnie to na duchu, bo uświadomiłem sobie, że nie straciłem czasu: przesiedziałbym nadwyżkę słuchając odgłosu kropel bijących o dach przystanku, a tak przynajmniej jechałem. Lepiej głupio jechać niż mądrze siedzieć! Ostatnia atrakcja dnia - neogotycki pałac w Schlemmin okazał się być akurat w remoncie i mocno niedostępny. W słabnącym świetle wieczoru pojechałem dalej szukać miejsca na nocleg. Wyjechałem już z Meklemburgii, ale Pomorze Przednie zaoferowało mi niezwykły nocleg nieco ponad wsią Starkov. W dolinie pracowały kombajny a ja rozbijałem namiot na miedzy, tuż obok zżętego już pola. Byłem zadowolony, choć słońca było tyle co nic, to atrakcje dopisały i Meklemburgię zaliczam do miejsc przyjaznych rowerzystom. W sumie to nie dziwi - bycie najsłabiej zaludnionym niemieckim landem zobowiązuje - w Polsce tylko podlaskie i warmińsko-mazurskie są słabiej zaludnione... 


Kirch Mummendorf

Schloss Bothmer

Na plaży w Boltenhagen

Wohlenberger Wiek

Wismar

Wismar z makiety i ten prawdziwy różnią się tylko skalą :)

Labirynt wismarskiej starówki

Hornstorf - XIII-wieczny kościół z XIX-wiecznymi poprawkami

Piękno morenowej Meklemburgii

Cudne, numerowane aleje

Bad Doberan

Rostock

Marlow - już na Pomorzu Przednim

Schloss Schlemin

Trasa:



Dystans211.49 km Czas10:55 Vśrednia19.37 km/h VMAX40.58 km/h Podjazdy869 m
Rajd Hanzeatycki, dzień 7: Tańczące jaskółki i bajkowe domostwa

Choć sosna potrafi znużyć nadmiarem
To wciąż jej absencję odczuwam jak karę
W trasie marzeniem jest zawsze to samo:
Z sosną „dzień dobry”, z sosną „dobranoc”.

To był właśnie ten wymarzony poranek, wśród sosen. Czekał na mnie ostatni dzień w całości spędzony nad Łabą. Rezerwat Biosfery Środkowej Łaby jest tu najrozleglejszy, łąki i starorzecza najpotężniejsze, pejzaż zachwyca każdym detalem a domy każdą dachówką. Początek dnia wprawił mnie  w dobry nastrój: sośnina, starorzecza Łaby i znakomita nawierzchnia drogi rowerowej. Przejazd przez cudowne Tangermünde pogłębił jeszcze mój entuzjazm i to pomimo sporej ilości chmur na niebie. Po drugiej stronie rzeki trwał Schönhausen z muzeum Bismarcka. TEGO Bismarcka. Urodził się on tu w bismarckowskim stylu, czyli w prima aprilis. Bezczelny typ! Schönhausen było jednak wybitnie nie po drodze  - choć przejechałem zaledwie 5 km od niego - lewy brzeg był ciekawszy. Zachwycił mnie też tu miniaturowy Arneburg, miasteczko niczym wyjęte z bajki o szachulcowych miasteczkach. Miasteczko hanzeatyckie - sojusznik Gdańska i Hamburga... Cztery ulice na krzyż, wrzecionowaty rynek i półtora tysiąca dusz. 20 km na zachód od niego leży Bismarck z którego wziął się ród Żelaznego Kanclerza. Potem miałem do wyboru które kolejne hanzeatyckie miasteczko wybrać: Werben czy Havelberg? Z racji położenia wybrałem Havelberg i po sprawnej przeprawie promem (choć nie za darmo) mogłem zachwycać się kolejnym maleństwem. 

Niestety w Havelbergu skończyła się idylla. Łaba zmieniła kierunek z północnego na północno-zachodni a ja jechałem wzdłuż równolegle płynącej Haweli. Wiatr/huragan dalej jednak złośliwie i z niemiecką konsekwencją dął z północnego zachodu. Już wiem, że zło przywiewa z Hamburga... Wiatr prześladuje mnie na tej trasie, ale nie mogę powiedzieć, że się tego nie spodziewałem. Czytałem, że warto jechać tę trasę na odwrót, od ujścia w górę rzeki, bo jest niemal zawsze z wiatrem. Zignorowałem informację, parsknąłem: z przeciwnym wiatrem sobie nie poradzę? Na nizinie? - tak sobie dowcipkowałem. Otóż nie radziłem sobie, bo to nie był wiatr, tylko stały szkwał. Pieprzony hamburski cyklon. W opisach trasy nie było nic o morderczej sile tego wiatru... Scheisse! 

No i była kumulacja: znów walczyłem z "wietrzykiem" o sile od 13 m/s wzwyż (tak jakby 10 m/s to jakaś sielanka), na prognozach mapy.meteo.pl porywy tego wiatru wchodziły już w jasne fiolety i okolice 30 m/s. Uspokoić miało się dopiero po 17 (tzn. zejść na kilkanaście m/s). Gdy mną tak miotało wzdłuż biegu Haweli doszedł jeszcze bezcenny deszcz. Bez niego byłoby mi za dobrze. Pogoda w środku lata w środkowej Europie zobowiązuje! Nadrzeczny świat był jednak ciekawy, miałem mnóstwo czasu by go podziwiać: jechałem średnio 9-10 km/h, jak była jakaś osłona od wiatru szedłem na całość i zapieprzałem 15 km/h. Nawierzchnie były idealne, ale co z tego? Postanowiłem sobie wjechać na przesmyk między Łabą a Hawelą która cieszyła się tu ostatnimi kilometrami samodzielności przed pochłonięciem przez Elbusię. Było tu jeszcze gorzej, między rzekami wiatr hulał tak bardzo, że przy punkcie obserwacyjnym (ornito rzecz jasna) postanowiłem skorzystać z domku-wiaty i upichcić zupę skoro i tak nie dało się jechać. Mżaweczka zresztą nie odpuszczała i siekła boleśnie po twarzy z prędkością tych 50-120 km/h na godzinie (w porywach). Mój plan okazał się być sprytny inaczej. Wiatr nawet przy osłonach gasił mi płonień w butli i podgrzewanie tortellini trwało w nieskończoność. Po raz pierwszy jadłem niedogotowane, bo umarłbym ze starości dalej czekając.  

Oczywiście gdy wróciłem na pole zmagań nic się nie zmieniło. Topole i wierzby jeszcze wytrzymywały starcie, ale rowerzystów było jak na lekarstwo i strasznie wkurzali. Jechali po niemiecku: krótkie odcinki od pensjonatu do pensjonatu. To z pewnością relaksujące i wygodne, ale cholernie drogie. No i drażni, gdy człowiek jedzie na Fileasa Fogga. A po raz pierwszy jechałem na czas, na konkretny pociąg. Dla Niemców Elberadweg to suma przejażdżek a ja założyłem się z samym sobą i wyłożyłem kasę na bilet, że 24 sierpnia wrócę do Chorzowa. Zmienia się zabudowa wiosek. Już nie tylko miasta stają się cudowne, teraz każda wieś jest dziełem sztuki. Jest już nie tylko czysto, ale też z klasą i wyraźnie większą zamożnością niż do tej pory. Zbliżam się do RFN. To widać. Przejeżdżam przez cudne bocianie wsie pełne muru pruskiego. Mam jednak z racji warunków coraz większe opóźnienie względem planu. Za drugą, kiepską Wittenbergą (w przeciwieństwie do Lutherstadt to miasto jest nieciekawe) w miejscowości Cumlosen mam już dość trasy rowerowej. Pojawiaja się tabliczki o obowiązku prowadzenia roweru, wąskie w.urwiające bruki itp. atrakcje. Uciekam na asfalt. Droga nr 195 uchodzi za dość istotną, ale jest pustawa a asfalt znakomity. W dodatku prowadzi przez lasy, które osłaniają mnie od prześladowcy i pozwalają jechać 20 km/h. Odcinek Lenzen - Domitz jadę znów trasą rowerową czasem uciekając na drogę publiczną. W Dömitz jest kilka pięknych szachulcowych zaułkóale na tym odcinku Łaby jest to po prostu norma. Pokonuję ostatnie metry wzdłuż prawego brzegu rzeki. Oczywiście pod wiatr, który raczy słabnąć. 

Od Wittenbergi jadę już dobrym tempem. W pobliżu twierdzy Dömitz otaczają mnie jaskółki. Jadę wałem po ścieżce a dymówki tańczą dookoła mnie. Co chwile któraś leci na czołówkę lub przemyka mi tuż przed czołem. Bawią się mną i jednocześnie całkowicie ignorują. Płoszę owady przy ścieżce a one wykonują te swoje piruety, wygląda to niesamowicie i czuję się wyjątkowo bo ściągnąłem wszystkie jaskółki z okolicy ale im chodzi tylko o kolację. Gdy przedostatni dotąd raz w życiu przekraczam most na Łabie do zaplanowanej dwusetki brakuje mi już tylko kilkunastu km. Resztką sił gnam więc do Hitzaker. Droga rowerowa na wałach jest remontowana, wylewają gładziutki asfalt i układają te cudne betonki. Dzięki temu mogę jechać idealnym asfaltem pod wałem a wiatr stawia mniejszy opór. Udaje mi się zdążyć przed zapadnięciem ciemności do ostatniego schöne Stadt jakie przyjdzie mi ujrzeć 18 sierpnia 2021 roku, do Hitzaker. Przed domem lokalsi piją wódkę. Kulturalnie - stoliczek, krzesełka. Taki szachulcowy Nikiszowiec. Jest pięknie, ale nocleg piszczy. Uciekam więc z Hitzaker drogą 231, olewam przebieg Elberadweg i jest to dobra decyzja bo paru kilometrach znajduję ładne miejsce na skraju lasu. Znów nie mam problemów z biwakiem. Szkoda, że jutro przyjdzie mi pożegnać się z Łabą. Mogłaby być dłuższa i nie kończyć się Hamburgiem!


Pojawia się dbałość o detale

Gęsi zbożowe nad Łabą

Wioski pięknieją

Miasta olśniewają

Tangermünde - rodzinne strony Bismarcka

Arneburg

Ostatnia przeprawa promowa na Łabie

Havelberg i Havela

W centrum Havelbergu

Walka z wiatrem między Łabą a Havelą

Są też wiaty

Nowa Łaba i starorzecze

Mieszkałbym. Klimaty bocianich wiosek

Jadąc przez te wioski zapominam o przeciwnościach

Dömitz

Dömitz

Hitzaker - zapada zmierzch

Trasa:


Dystans207.84 km Czas11:39 Vśrednia17.84 km/h VMAX54.52 km/h Podjazdy1498 m
Rajd Hanzeatycki, dzień 2: Stradovius ad portas Nymburka

Wiodła mnie zaplanowana ambicja, czyli rzecz głupia. Chciałem koniecznie przejechać Nymburk, miałem tam upatrzone miejsca noclegowe. Zależało mi więc, by jak najszybciej pokonać odcinek interwałowy do Pardubic; potem miało być już płasko i łatwo. Do Litomyśla było - zgodnie z planem - interwałowo, ale trudy łagodził chłód poranka. Między Litomyślem a Pardubicami szło mi już jednak jak po grudzie. Słoneczko szybko zaczęło denerwować, zanikły poranne chmurki, niebo zrobiło się totalitarnie bezchmurne. Słoneczko było jak gorejący jaskier. Do rozpalonego słońcem miasteczka Chrast było bardzo interwałowo. Piękny pałac w Nowych Hradach okazał się straszyć budką biletową już przed wejściem. Osłabiło to moje morale, a rosnący upał zrobił swoje. Jechałem cały czas w odsłoniętym terenie, gdy w końcy dotarłem nad Chrudimkę, w przypływie desperacji zarządziłem sobie sjestę. Rzeka była mętna, cienia było mało, amatorów rzeczki wielu. Dopiero po tym resecie odważyłem się wjechać do Pardubic. 

W Pardubicach symbolicznie wkroczyłem w drugą fazę dnia i charakter trasy zmienił się w spływ Łabą. Odtąd miałem jechać od miasta do miasta. Wzdłuż jednej z najsławniejszych rzek Europy, rzeki symbolicznej i od zawsze granicznej. Starówka miała tu charakter wertykalny: była złożona z wysokich, kapitalnych kamienic, ale zajmowała malutki obszar. Wrażenie robił też rozległy zamek, zbudowany z wielu "warstw". Wyjazd z Pardubic był niestety skomplikowany i nieprzyjemny, pomimo szczegółowego rozkminiania go przed wyjazdem, nie znalazłem przyjemnego korytarza do jazdy. Było jak na mapach - nieprzyjemnie. Ostatnim pozytywnym akcentem było pierwsze zetknięcie z Łabą. Uregulowaną, zurbanizowaną i nieciekawą. Gdy wydostałem się z kotła pardubickego (swoistej czarnej dziury), czym dalej byłem od Pardubic tym było spokojniej. Przejeżdżałem przez rozległe tereny wybiegów i stadnin. Jechałem zazwyczaj szlakiem rowerowym, trzymając się terasy rzecznej. Sama rzeka była nieciekawa, w zasadzie stała w miejscu i była mętna. Przypominała kanał. Ten odcinek pozbawiony był większych ośrodków. Dopiero w Kolinie zaznałem znów pięknych kamienic. Miasto różniło się charakterem od Pardubic. Było też mniej męczące transportowo, bo trzykrotnie mniej ludne. 

Ostatni odcinek wiódł mnie do sławnych Podiebradów, siedziby sławnego króla Jerzego. Miasto mnie jednak mocno zawiodło. Co gorsza, pomnik króla był w remoncie. Trasa rowerowa z Podiebradów do Nymburka prowadziła wzdłuż Łaby i jechało się nią wspaniale. Pognałem więc do Nymburka, by w resztkach dnia podziwiać mury miejskie. Dobrze się stało, że widziałem je o zmierzchu. Mniej światła korzystniej działa na rekonstrukcje. Ja miałem podwójnie mniej światła, pojawiły się znikąd ciemne chmury i niepokojący wiatr, zwiastujący poważne kłopoty. Miałem upatrzone miejsca noclegowe za Kostomlotami nad Labem, ledwo przejechałem miejscowość rozpętało się piekło. Od celu biwakowego dzieliło mnie kilka kilometrów. Musiałem się poddać wcześniej: w strugach deszczu rzuciłem się przez wysokie, mokre trawy, do przydrożnego sadu. Namiot rozkładałem w deszczu i wietrze, szarpało nim na wszystkie strony. Zalało mnie całkowicie, w dodatku wchodząc do namiotu zalałem jego wnętrze, tyle miałem wody na pelerynie (zapomniałem ją wcześniej ściągnąć). Miałem całkiem przemoczone buty, ale jazda dalej była szaleństwem. Na koniec dopadł mnie więc potop, przelewanie wody z sypialni namiotu na zewnątrz i wykręcanie ubrań. Cena za zrealizowanie celu była wysoka. Dałem z siebie wszystko, a jak mawiał gen. Patton: "gdy żołnierz da z siebie wszystko, to co mu zostanie?"

Czeskotrebovska vrchovina, czyli w drodze z Opatovca na Litomyśl.  

Po latach w Litomyślu. Pierwszy raz na rowerze.

Nowe Hrady. Tyle było widać sprzed kasy biletowej.

Cudna zabudowa pardubickiej starówki

Malutka wertykalna starówka

Zetknięcie z Łabą, która potowarzyszy mi przez kolejne 800 km.

Pardubickie stadniny

Śliczne gniazdo zięby. Instynktu ptasiarza nigdy się nie traci...

Kolin - najpiękniejszy rynek dnia

Kolin

Nad Łabą jechało się cudnie

Oszpecony rusztowaniami król Jerzy

Nymburk. Zapadający zmierzch przykrył brutalność rekonstrukcji. Układ miasta jest jednak oryginalny, choć zabudowa nieco przetrzebiona. 

Trasa: