Wpisy archiwalne w miesiącu
Lipiec, 2019
Dystans całkowity: | 3235.44 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 201:31 |
Średnia prędkość: | 16.06 km/h |
Maksymalna prędkość: | 73.58 km/h |
Suma podjazdów: | 56848 m |
Liczba aktywności: | 30 |
Średnio na aktywność: | 107.85 km i 6h 43m |
Więcej statystyk |
Dystans113.49 km Czas08:13 Vśrednia13.81 km/h Podjazdy2893 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 27: Cztery przełęcze na drodze do Sabaudii
Ostatni dzień lipca, najbardziej podjazdowego lipca w moim życiu. Tułaczkę zaczynam po bożemu – od podjazdu. Na siodło przełęczy mam tylko 350 metrów przewyższenia, w sam raz na rozgrzewkę. W Le Bourg-d’Oisans chciałbym wreszcie kupić zapasową oponę. Zdartą do wkładki maratonkę przełożyłem jakiś czas temu na przód, ale jej godziny są policzone. Miasteczko uchodzi za bramę do Parku Narodowego Ecrins, w dodatku położone jest nieopodal sławnych kolarskich podjazdów (Alpe d’Huez i Galibier). Faktycznie wybór jest spory, samych sklepów rowerowych znajduję trzy, opony są bardzo drogie, ale udaje mi się wyrwać takie przecenione, za 18 euro (wszystkie pozostałe od 50 euro wzwyż).
Przez przełęcz Lautaret i dolinę Romanche już w czasach rzymskich wiódł szlak z Galii do Italii. Ja zmierzam do Sabaudii. Na przełęczy Lautaret żegnam się z Alpami Delfinackimi, przeł. Galibier leży już wśród grani Alp Graickich. Przełęcz ma prawdziwie wysokogórski charakter, droga jest wąska a zakosy i serpentyny są wyraziste. 33-krotnie gościła najsławniejszy wyścig kolarski świata. Na siodle panuje rozgardiasz, wywołuje go liczna grupa holenderskich emerytów na kolarkach. Są głośni i okupują cały czas tablice z nazwą przełęczy. Francuzi przysiedli gdzieś po bokach, w przeciwieństwie do Holendrów, mówią cicho, nie wrzeszczą i nie gwiazdorzą…
Na tych terenach, czyli na północ od przełęczy Galibier dominował kiedyś bezwzględnie język franko-prowansalski, zwany też arpitańskim. Ten sam zespół dialektów romańskich używany był powszechnie w Dolinie Aosty i Piemoncie oraz frankofońskich kantonach Szwajcarii. Dialekty te mają charakter przejściowy między językiem francuskim a językiem oksytańskim, który dominował w Alpach na południe od przeł. Galibier. Przekraczając zatem przełęcz opuściłem nie tylko Delfinat, ale też rozległy obszar Oksytanii. Smutek rozstania z Oksytanią łagodziła mi perspektywa zbliżających się pieszych wędrówek po francuskich Alpach. Podwójny wycisk to jest właśnie to, co tygryski lubią najbardziej!
Mój sentyment do Sabaudii ma kilka źródeł. Pierwszym jest pochodzenie mojego wiernego Opinela, nóż mój przyboczny jest Sabaudczykiem. Po drugie chciałbym wyrównać rachunki z Alpami Graickimi. Nie samym rowerem człowiek żyje – moimi Wyspami Korzennymi są właśnie Alpy Graickie, położone na terenie Sabaudii – czasy się zmieniły, zamiast drogocennych korzeni chcę przywieźć z wyprawy wrażenia z pieszych eksploracji Alp francuskich. Ciekawi mnie frekwencja na szlakach i ich oznakowanie.
Gdy kończę długi zjazd z przełęczy, powietrze w dolinie rzeki Arc okazuje się wciąż bardzo nagrzane. Udaje mi się zdążyć przed zamknięciem Carrefoura – ładownie wypełniam prowiantem jak preppers. Ruszam w górę doliny znaleźć jakiś skrawek niezagospodarowanej i niespionowanej ziemi. Udaje mi się to na umocnionym przed erozją zboczu, to jedno z oryginalniejszych miejsc w którym biwakowałem. Niedaleko mnie znajdują się stalowe liny zapobiegające runięciu mojego zbocza w dół. Nie przewidują w nocy opadów, rozkładam się więc bez obaw.
Matecznik Delfinatu, czyli masyw Ecrins
Alpy, ach te Alpy, fajnie w sakwach mieć ich skalpy :)
Ostatni dzień lipca, najbardziej podjazdowego lipca w moim życiu. Tułaczkę zaczynam po bożemu – od podjazdu. Na siodło przełęczy mam tylko 350 metrów przewyższenia, w sam raz na rozgrzewkę. W Le Bourg-d’Oisans chciałbym wreszcie kupić zapasową oponę. Zdartą do wkładki maratonkę przełożyłem jakiś czas temu na przód, ale jej godziny są policzone. Miasteczko uchodzi za bramę do Parku Narodowego Ecrins, w dodatku położone jest nieopodal sławnych kolarskich podjazdów (Alpe d’Huez i Galibier). Faktycznie wybór jest spory, samych sklepów rowerowych znajduję trzy, opony są bardzo drogie, ale udaje mi się wyrwać takie przecenione, za 18 euro (wszystkie pozostałe od 50 euro wzwyż).
Przez przełęcz Lautaret i dolinę Romanche już w czasach rzymskich wiódł szlak z Galii do Italii. Ja zmierzam do Sabaudii. Na przełęczy Lautaret żegnam się z Alpami Delfinackimi, przeł. Galibier leży już wśród grani Alp Graickich. Przełęcz ma prawdziwie wysokogórski charakter, droga jest wąska a zakosy i serpentyny są wyraziste. 33-krotnie gościła najsławniejszy wyścig kolarski świata. Na siodle panuje rozgardiasz, wywołuje go liczna grupa holenderskich emerytów na kolarkach. Są głośni i okupują cały czas tablice z nazwą przełęczy. Francuzi przysiedli gdzieś po bokach, w przeciwieństwie do Holendrów, mówią cicho, nie wrzeszczą i nie gwiazdorzą…
Na tych terenach, czyli na północ od przełęczy Galibier dominował kiedyś bezwzględnie język franko-prowansalski, zwany też arpitańskim. Ten sam zespół dialektów romańskich używany był powszechnie w Dolinie Aosty i Piemoncie oraz frankofońskich kantonach Szwajcarii. Dialekty te mają charakter przejściowy między językiem francuskim a językiem oksytańskim, który dominował w Alpach na południe od przeł. Galibier. Przekraczając zatem przełęcz opuściłem nie tylko Delfinat, ale też rozległy obszar Oksytanii. Smutek rozstania z Oksytanią łagodziła mi perspektywa zbliżających się pieszych wędrówek po francuskich Alpach. Podwójny wycisk to jest właśnie to, co tygryski lubią najbardziej!
Mój sentyment do Sabaudii ma kilka źródeł. Pierwszym jest pochodzenie mojego wiernego Opinela, nóż mój przyboczny jest Sabaudczykiem. Po drugie chciałbym wyrównać rachunki z Alpami Graickimi. Nie samym rowerem człowiek żyje – moimi Wyspami Korzennymi są właśnie Alpy Graickie, położone na terenie Sabaudii – czasy się zmieniły, zamiast drogocennych korzeni chcę przywieźć z wyprawy wrażenia z pieszych eksploracji Alp francuskich. Ciekawi mnie frekwencja na szlakach i ich oznakowanie.
Gdy kończę długi zjazd z przełęczy, powietrze w dolinie rzeki Arc okazuje się wciąż bardzo nagrzane. Udaje mi się zdążyć przed zamknięciem Carrefoura – ładownie wypełniam prowiantem jak preppers. Ruszam w górę doliny znaleźć jakiś skrawek niezagospodarowanej i niespionowanej ziemi. Udaje mi się to na umocnionym przed erozją zboczu, to jedno z oryginalniejszych miejsc w którym biwakowałem. Niedaleko mnie znajdują się stalowe liny zapobiegające runięciu mojego zbocza w dół. Nie przewidują w nocy opadów, rozkładam się więc bez obaw.
Matecznik Delfinatu, czyli masyw Ecrins
Alpy, ach te Alpy, fajnie w sakwach mieć ich skalpy :)
Dystans120.54 km Czas07:34 Vśrednia15.93 km/h Podjazdy2304 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 26: Utrata koszulki
Rano zjeżdżam do Serres, by uzupełnić zapasy wody. Jest to sporym błędem, bo droga 994 jest wówczas dość ruchliwa. Z ulgą odbijam w dolinę Beoux i kieruję się na przełęcz Col du Festre. Podjazd nie jest trudny, z racji swojego położenia przełęcz ta dwukrotnie gościła TdF. Nie ma ani szczególnej atmosferki, ani szczególnych widoków. Po prostu kolejna przeszkoda na trasie, bardziej od przełęczy doskwiera silne słońce.
Moją uwagę przykuwa na zjeździe kapitalny kościół górujący nad Saint-Disdier. Piękny przykład alpejskiej sztuki romańskiej – zachowała się tu średniowieczna polichromia. Od Świętego Didiera droga zaczyna się ponownie wznosić. W połączeniu z panującym skwarem, wznosząca się wstęga asfaltu skłania mnie do zrobienia przerwy. Ruszając dalej zapominam przypiąć porządnie, susząca się na sakwach, koszulkę rowerową. Odkryję to dopiero nad rzeką Drac.
Osobiście przeklinam rzekę Drac dopiero gdy muszę się wspinać z jej poziomu ponownie do góry. Wtedy właśnie odkrywam, że zgubiłem zapasową koszulkę. Co za los. Mój kolejny cel – przełęcz d’Ornon – pomimo niewielkiej wysokości (1367) i niespecjalnej trudności aż 8-krotnie gościła do tej pory TdF. Przyczyną jest bliskość podjazdu na Alpe d’Huez, dla którego „Ornonka” zazwyczaj była rozgrzewką, przełęczą drugiej kategorii.
Moje ambicje nie obejmują przejechania przełęczy. Byłoby to wykonalne, ale na samej górze będzie ciężko z noclegiem. Koncentruję się więc, by w tym monotonnie upalnym dniu podjechać w górę doliny, znaleźć jakąś wygodną łąkę i w miarę szybko udać się na spoczynek. Jutro czeka mnie przeprawa przez Alpy Graickie, jestem o krok od Wysp Korzennych, chodzi teraz o to by nie ulec pokusie i nie wylądować na wyspie Mactan… Tłumacząc z magellańskiego na nasze: szanuję siły i jestem pełen pokory dla przeciwnika. Dokładnie odwrotnie niż patron mojej wyprawy - Ferdynand.
Zjazd z przełęczy Festre, w kanionie rzeki La Souloise
Widok na Lac du Sautet
Rano zjeżdżam do Serres, by uzupełnić zapasy wody. Jest to sporym błędem, bo droga 994 jest wówczas dość ruchliwa. Z ulgą odbijam w dolinę Beoux i kieruję się na przełęcz Col du Festre. Podjazd nie jest trudny, z racji swojego położenia przełęcz ta dwukrotnie gościła TdF. Nie ma ani szczególnej atmosferki, ani szczególnych widoków. Po prostu kolejna przeszkoda na trasie, bardziej od przełęczy doskwiera silne słońce.
Moją uwagę przykuwa na zjeździe kapitalny kościół górujący nad Saint-Disdier. Piękny przykład alpejskiej sztuki romańskiej – zachowała się tu średniowieczna polichromia. Od Świętego Didiera droga zaczyna się ponownie wznosić. W połączeniu z panującym skwarem, wznosząca się wstęga asfaltu skłania mnie do zrobienia przerwy. Ruszając dalej zapominam przypiąć porządnie, susząca się na sakwach, koszulkę rowerową. Odkryję to dopiero nad rzeką Drac.
Osobiście przeklinam rzekę Drac dopiero gdy muszę się wspinać z jej poziomu ponownie do góry. Wtedy właśnie odkrywam, że zgubiłem zapasową koszulkę. Co za los. Mój kolejny cel – przełęcz d’Ornon – pomimo niewielkiej wysokości (1367) i niespecjalnej trudności aż 8-krotnie gościła do tej pory TdF. Przyczyną jest bliskość podjazdu na Alpe d’Huez, dla którego „Ornonka” zazwyczaj była rozgrzewką, przełęczą drugiej kategorii.
Moje ambicje nie obejmują przejechania przełęczy. Byłoby to wykonalne, ale na samej górze będzie ciężko z noclegiem. Koncentruję się więc, by w tym monotonnie upalnym dniu podjechać w górę doliny, znaleźć jakąś wygodną łąkę i w miarę szybko udać się na spoczynek. Jutro czeka mnie przeprawa przez Alpy Graickie, jestem o krok od Wysp Korzennych, chodzi teraz o to by nie ulec pokusie i nie wylądować na wyspie Mactan… Tłumacząc z magellańskiego na nasze: szanuję siły i jestem pełen pokory dla przeciwnika. Dokładnie odwrotnie niż patron mojej wyprawy - Ferdynand.
Zjazd z przełęczy Festre, w kanionie rzeki La Souloise
Widok na Lac du Sautet
Dystans127.50 km Czas07:23 Vśrednia17.27 km/h Podjazdy2082 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 25: Prowansalskie klimaty
Nad ranem, po raz drugi w życiu docieram do Mazan. Nie żeby ciągnęła mnie tu uroda miejscowości, nic z tych rzeczy. Miasteczko leży po prostu na drodze do kanionu rzeki Nesque. Nawet nad ranem nie mogę liczyć na orzeźwiający chłodek. Gdy – po kanionowej wspinaczce – docieram wreszcie do Sault, robię sobie długą pauzę na ławce. Ławka, w cieniu, wolna ławka – mam furę szczęścia.
Były nawet dwie ławki wolne, druga w półcieniu, z pozostawionym przez poprzedniego bywalca ajfonem. Obserwuję z dużym zaciekawieniem jak potoczą się losy opuszczonego ajfona. Ławkę zajmuję niemiecka rodzinka, głowa rodziny zaczyna procedurę zasiedlenia ławeczki od wypytywania wszystkich, czy to nie ich telefon. Poddaje się i zostawia go na ławce, rodzinka przystępuje do konsumpcji lodów. Wtedy tez objawia się właściciel zguby, przybywa oczywiście z lodem w ręce. Zguba leży nietknięta na ławce. Kolejny przyczynek do tezy, że z Europą nie jest wcale najgorzej.
Jest zdecydowanie za późno, by atakować Mont Ventoux. Jadę więc drogą nr 542 na Montrun-les-Bains. Miasteczko to kolejna cudnie położona skalna twierdza, po drodze mijam też liczne pola lawendy. Kwitnącej lawendy! Ziołowy zapach unosi się w całej dolinie, zapach palonej na słońcu lawendy. Pejzaż jest tu typowo prowansalski. Mnóstwo tu także lokalnych przełęczy i ciekawych grzbietów, bezlitosne słońce stępia jednak moją ciekawość. Koncentruje się na tym, by nie nabawić się udaru cieplnego i raz na jakiś czas odparować w cieniu.
Przejazd przez Gorges de la Méouge jest ciekawy jedynie na odcinku 4-5 km, w miejscu gdzie ściany kanionu sięgają te 200-300 metrów wyżej, a droga została przekuta przez skały. Ja zgodnie z planem jadę w kierunku przeł. Faye i rozbijam się na leśnej polance. Moja mapa pokazuje, że przełęcz ma tylko 834 m n.p.m., ale empirycznie odkrywam błąd: jest sto metrów wyżej. Plus jest taki, że znajduję dobre miejsce noclegowe na polance.
Aurel - jakże tu stereotypowo
Dziś Delfinat, niegdyś Prowansja
Nad ranem, po raz drugi w życiu docieram do Mazan. Nie żeby ciągnęła mnie tu uroda miejscowości, nic z tych rzeczy. Miasteczko leży po prostu na drodze do kanionu rzeki Nesque. Nawet nad ranem nie mogę liczyć na orzeźwiający chłodek. Gdy – po kanionowej wspinaczce – docieram wreszcie do Sault, robię sobie długą pauzę na ławce. Ławka, w cieniu, wolna ławka – mam furę szczęścia.
Były nawet dwie ławki wolne, druga w półcieniu, z pozostawionym przez poprzedniego bywalca ajfonem. Obserwuję z dużym zaciekawieniem jak potoczą się losy opuszczonego ajfona. Ławkę zajmuję niemiecka rodzinka, głowa rodziny zaczyna procedurę zasiedlenia ławeczki od wypytywania wszystkich, czy to nie ich telefon. Poddaje się i zostawia go na ławce, rodzinka przystępuje do konsumpcji lodów. Wtedy tez objawia się właściciel zguby, przybywa oczywiście z lodem w ręce. Zguba leży nietknięta na ławce. Kolejny przyczynek do tezy, że z Europą nie jest wcale najgorzej.
Jest zdecydowanie za późno, by atakować Mont Ventoux. Jadę więc drogą nr 542 na Montrun-les-Bains. Miasteczko to kolejna cudnie położona skalna twierdza, po drodze mijam też liczne pola lawendy. Kwitnącej lawendy! Ziołowy zapach unosi się w całej dolinie, zapach palonej na słońcu lawendy. Pejzaż jest tu typowo prowansalski. Mnóstwo tu także lokalnych przełęczy i ciekawych grzbietów, bezlitosne słońce stępia jednak moją ciekawość. Koncentruje się na tym, by nie nabawić się udaru cieplnego i raz na jakiś czas odparować w cieniu.
Przejazd przez Gorges de la Méouge jest ciekawy jedynie na odcinku 4-5 km, w miejscu gdzie ściany kanionu sięgają te 200-300 metrów wyżej, a droga została przekuta przez skały. Ja zgodnie z planem jadę w kierunku przeł. Faye i rozbijam się na leśnej polance. Moja mapa pokazuje, że przełęcz ma tylko 834 m n.p.m., ale empirycznie odkrywam błąd: jest sto metrów wyżej. Plus jest taki, że znajduję dobre miejsce noclegowe na polance.
Aurel - jakże tu stereotypowo
Dziś Delfinat, niegdyś Prowansja
Dystans136.03 km Czas08:29 Vśrednia16.03 km/h Podjazdy979 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 24: Dziesięć w skali Beauforta
Nocleg – jak to na winnicy – mam spokojny i komfortowy. Po wczorajszych chmurach nie ma ani śladu. Na niebie ani jednej chmurki, czuję że to będzie zupełnie inny dzień. Jadę celowo tak, by wtopić się w prowincję, nie zbliżając się zanadto do Ales lub Nimes.
Spokój mącą nieco kolarze, trwa tu jakiś amatorski wyścig, wzdłuż drogi stoją wolontariusze, są stoiska z wodą i bananami. Nikt mnie jednak nie zatrzymuje, nikt się nie czepia – Vive la France!
Odcinek ma być wybitnie płaski, dlatego nie dziwi mnie, że całą trasę walczę z huraganem, który dmie prosto w twarz. Miało być lekko 150 km a nie dosięgnę nawet 140...
Gdy docieram do wyjątkowo ładnego – nawet jak na francuskie standardy – miasta Uzes, upał zaczyna dawać się we znaki. Ależ tu się pięknie błąka po kamiennym labiryncie wąskich uliczek, wśród kamieniczek z okiennicami. Ochłodą służy główny trakt, szczelnie ocieniony przez platany. Zostałbym tu chętnie, powłóczył się niespiesznie po zaułkach, ale muszę przebić się przez potężną przeszkodę w postaci Awinionu. Ruszam więc w gęstniejącym upale do Pont-du-Gard.
Po licznych meandrach docieram wreszcie przed ten sławny zabytek i przekonuję się że z triumfalnego przejazdu nici. Jest już za późno – akwedukt jest zatarasowany przez tłumy pieszych, muszę prowadzić rower. Jeszcze ten upał. Są tu też jakieś kasy, ale nie zwracam na takie przyziemne sprawy uwagi. Akwedukt wygląda jak skalny monolit, starożytny ostaniec. Wygląda pięknie, w dole płyną wycieczki na kajakach, w górze tłoczą się piechurzy. Wszyscy łakną cienia, a to towar deficytowy. Po niezbędnej i pełnej nabożeństwa kontemplacji tego pomnika rzymskiej potęgi ruszam w dalszą drogę.
Pierwotnie chcę jechać drogą nr 100, ale jej ruchliwość i ekspozycja na słońce oraz usytuowanie wprost pod wiatr, skutecznie mnie zniechęcają. Wybieram drogę wzdłuż rzek Gard i Rodan. Omijam jednak rozgrzane miasta Baucaire i Tarascon. Są atrakcyjne, ale atrakcyjnych miast jest we Francji dostatek, gdybym o nie zahaczył utrudniłbym sobie i tak mocno skomplikowany przejazd przez Awinion. Rodan przekraczam zatem dopiero na wprost murów miejskich papieskiego miasta. Robią lepsze wrażenie niż te w Carcassone. Samo miasto to zaś kwintesencja francuskości. Starówka jest bardzo rozległa, tłumy gęste, mundurowych z bronią wielu, są także zapory antyterrorystyczne. Niedzielny rozgardiasz i turystyczna cepelia. Mimo to, Awinion ma jednak sporo uroku.
Czeka mnie wiele przerw w jeździe, wymuszonych weryfikacja map i planów, wiele ekwilibrystycznej nawigacji. Udało mi się jednak – zgodnie z ambitnym planem – skutecznie ominąć wszystkie główne drogi. Nie było to łatwe – Awinion to komunikacyjny węzeł gordyjski – zbiega się tu wiele ruchliwych dróg. Bardzo się cieszyłem, że nie przyszło mi przebywać tego drogowego labiryntu w poniedziałek.
Gdy w końcu, w Pernes-les-Fontaines, przekraczam rzekę Nesque zaczynam rozglądać się za biwakiem. Tym razem nie mam z tym problemu. Trafiam na rozległe nieużytki, ziemia jest tu sucha i kamienista, nie daję jednak za wygraną i ląduje ostatecznie na wygodnej, choć nieco spalonej słońcem, murawie. Zasypiam kilka kilometrów od St-Didier, ziemia pulsuje oddawanym ciepłem. Jeszcze przed zmierzchem zasypiam na śpiworze.
20. rocznicę pierwszej rowerowej wizyty w Stradowie świętuję więc wybitnie historycznie: wizytami w Pont-du-Gard i Avignon.
Pont-du-Gard - symbol rzymskiego rozbuchania
I tak bez końca - labirynt zwany Awinionem
Nocleg – jak to na winnicy – mam spokojny i komfortowy. Po wczorajszych chmurach nie ma ani śladu. Na niebie ani jednej chmurki, czuję że to będzie zupełnie inny dzień. Jadę celowo tak, by wtopić się w prowincję, nie zbliżając się zanadto do Ales lub Nimes.
Spokój mącą nieco kolarze, trwa tu jakiś amatorski wyścig, wzdłuż drogi stoją wolontariusze, są stoiska z wodą i bananami. Nikt mnie jednak nie zatrzymuje, nikt się nie czepia – Vive la France!
Odcinek ma być wybitnie płaski, dlatego nie dziwi mnie, że całą trasę walczę z huraganem, który dmie prosto w twarz. Miało być lekko 150 km a nie dosięgnę nawet 140...
Gdy docieram do wyjątkowo ładnego – nawet jak na francuskie standardy – miasta Uzes, upał zaczyna dawać się we znaki. Ależ tu się pięknie błąka po kamiennym labiryncie wąskich uliczek, wśród kamieniczek z okiennicami. Ochłodą służy główny trakt, szczelnie ocieniony przez platany. Zostałbym tu chętnie, powłóczył się niespiesznie po zaułkach, ale muszę przebić się przez potężną przeszkodę w postaci Awinionu. Ruszam więc w gęstniejącym upale do Pont-du-Gard.
Po licznych meandrach docieram wreszcie przed ten sławny zabytek i przekonuję się że z triumfalnego przejazdu nici. Jest już za późno – akwedukt jest zatarasowany przez tłumy pieszych, muszę prowadzić rower. Jeszcze ten upał. Są tu też jakieś kasy, ale nie zwracam na takie przyziemne sprawy uwagi. Akwedukt wygląda jak skalny monolit, starożytny ostaniec. Wygląda pięknie, w dole płyną wycieczki na kajakach, w górze tłoczą się piechurzy. Wszyscy łakną cienia, a to towar deficytowy. Po niezbędnej i pełnej nabożeństwa kontemplacji tego pomnika rzymskiej potęgi ruszam w dalszą drogę.
Pierwotnie chcę jechać drogą nr 100, ale jej ruchliwość i ekspozycja na słońce oraz usytuowanie wprost pod wiatr, skutecznie mnie zniechęcają. Wybieram drogę wzdłuż rzek Gard i Rodan. Omijam jednak rozgrzane miasta Baucaire i Tarascon. Są atrakcyjne, ale atrakcyjnych miast jest we Francji dostatek, gdybym o nie zahaczył utrudniłbym sobie i tak mocno skomplikowany przejazd przez Awinion. Rodan przekraczam zatem dopiero na wprost murów miejskich papieskiego miasta. Robią lepsze wrażenie niż te w Carcassone. Samo miasto to zaś kwintesencja francuskości. Starówka jest bardzo rozległa, tłumy gęste, mundurowych z bronią wielu, są także zapory antyterrorystyczne. Niedzielny rozgardiasz i turystyczna cepelia. Mimo to, Awinion ma jednak sporo uroku.
Czeka mnie wiele przerw w jeździe, wymuszonych weryfikacja map i planów, wiele ekwilibrystycznej nawigacji. Udało mi się jednak – zgodnie z ambitnym planem – skutecznie ominąć wszystkie główne drogi. Nie było to łatwe – Awinion to komunikacyjny węzeł gordyjski – zbiega się tu wiele ruchliwych dróg. Bardzo się cieszyłem, że nie przyszło mi przebywać tego drogowego labiryntu w poniedziałek.
Gdy w końcu, w Pernes-les-Fontaines, przekraczam rzekę Nesque zaczynam rozglądać się za biwakiem. Tym razem nie mam z tym problemu. Trafiam na rozległe nieużytki, ziemia jest tu sucha i kamienista, nie daję jednak za wygraną i ląduje ostatecznie na wygodnej, choć nieco spalonej słońcem, murawie. Zasypiam kilka kilometrów od St-Didier, ziemia pulsuje oddawanym ciepłem. Jeszcze przed zmierzchem zasypiam na śpiworze.
20. rocznicę pierwszej rowerowej wizyty w Stradowie świętuję więc wybitnie historycznie: wizytami w Pont-du-Gard i Avignon.
Pont-du-Gard - symbol rzymskiego rozbuchania
I tak bez końca - labirynt zwany Awinionem
Dystans169.62 km Czas09:51 Vśrednia17.22 km/h Podjazdy2181 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 23: Dzień, który mógł być ostatnim
Pod wieczór, gdy rozbijałem namiot, padało. W nocy padało i nad ranem, gdy zwijam obóz, także pada. Jak tu się nie zniechęcić – znowu czeka mnie widokowy odcinek (jak w Picos de Europa) – po raz wtóry w kluczowym miejscu trasy nie będę miał widoków. Gdybym znalazł jakieś dogodne miejsce biwakowe, zdecydowałbym się pewnie na dzień stacjonarny. Taka pętelka mogłaby być ciekawa, nabrałbym sił, odwiedził śliczne miasteczko La Couvertoirade. Przejeździłbym ten dżdżysty dzień na lekko, bez napinki. Ta wersja jednak odpada – nie znalazłem dobrego miejsca na powtórny biwak, to gdzie się ulokowałem, jest kiepskie. Jak mam brać cały bagaż, to niech się dzieje co chce – jadę dalej, prosto w jądro ciemności.
Pada naprawdę mocno, drogi przypominają wzburzone strumienie, mało widzę przez pelerynę, woda zalewa mi czapkę, mierzwi skórę na dłoniach. Wyglądają jakbym przedawkował z kąpielą. Gdyby nie ten deszcz, to absencję słońca powitałbym z entuzjazmem, zdążyło mi już zaleźć za skórę. Jest bardzo ślisko, w Aguessau tory poprowadzono pod ostrym kątem przez drogę, na błotniku siedzi mi zaś samochód. Efekt jest taki, że nie mogę wziąć łuku i wypierniczam się na szynie tuż przed nim. Runąłem tak nagle, że nie zdążyłem nawet mrugnąć. Boli mnie mocno łydka – jest nieźle poharatana, jak papierem ściernym. Stłuczenie bardzo boli, zdarte płaty naskórka szczypią. Wyglebiłem się na żwirowe pobocze i w dłoniach mam stygmaty – krwawe kratery po kamyczkach.
Francuska para z peugeota jest strasznie przejęta, nie tyle moim losem, przeżywają głównie to, że skręcili i po mnie nie przejechali. W sumie mają rację – to mogłoby być boleśniejsze. Gdybym mocniej przydzwonił łydką lub kolanem o szynę, właśnie kończyłbym podróż. Mam całą furę szczęścia, w tym nieszczęściu. Leje jednak dalej, a ja z nietęgą miną posuwam się w górę wymarzonego kanionu rzeki Tarn. Ponieważ jednak przyroda dąży do równowagi, załapuje się też na 2-godzinne okno pogodowe. W kanionie pustki – pogoda odstraszyła turystów i to jest wartość dodana mojego cierpienia.
Ryzyko powrotu deszczobicia działa na mnie tradycyjnie mobilizująco. Temperatura jest przyjemna a zbierająca się powtórka z ulewy mobilizuje mnie do lepszego tempa. Zanim wyjadę z kanionu oberwanie chmury dopadnie mnie po raz kolejny, znajdę jednak schronienie pod nawisem skalnym, rower ustawię w skalnej szczelinie i dobiorę się do zapasów jedzenia. Zanim definitywnie wyjadę z kanionu, deszcz ponownie ustanie.
Gdy minę Florac i wdrapię się wreszcie na główny grzbiet Corniche des Cevennes, zerwie się porywisty wiatr, a chmury przybiorą ponownie złowrogi, granatowy odcień. Na widok armagedonu, rodzącej się potężnej burzy, wykonam odwrót. Takie spektakularne odwroty zdarzają mi się rzadko, ale perspektywa przejazdu 30-kilometrowego, odsłoniętego grzbietu w towarzystwie burzy potrafi wystraszyć nawet mnie. Wracam na Col du Rey i postanawiam jechać bezpieczniejszym, dolinnym wariantem, wzdłuż drogi 983.
Gdy wreszcie docieram do miasteczka Saint-Jean-du-Gard promienieję entuzjazmem - uniknąłem burzy, nadrobiłem kilometrów, nasyciłem się ciszą. Miasteczko Saint-Jean jest oczywiście urocze, eksploruje nawet tutejszą nekropolię, by zrobić jego panoramę. Mam jeszcze trochę czasu do zachodu słońca. Poszukuję miejsca na biwak tak nieudolnie, że tuż przed zmierzchem trafiam do centrum Anduze. Kolejne ładne miasteczko, tętniące rytmem restauracyjno-kawiarnianym, ale ja szukam ustronności. Nic mi więcej nie potrzeba, byle była równa gleba – z tym jest właśnie największy problem, płaskie skrawki zajmują gospodarstwa, reszta to zarośla lub skały… Osadnictwo się zagęszcza, wyjeżdżam z Masywu Centralnego. Przejechałem szmat drogi, ale nocleg znajduje dopiero w langwedockiej winnicy… Gdzieś pod Tornac.
Kanion rzeki Tarn. I stało się słońce - na chwilę, 2 godziny później znowu lało straszliwie
Barre-des-Cévennes - na środku nigdzie, ale oksytańskie do kwadratu
Pod wieczór, gdy rozbijałem namiot, padało. W nocy padało i nad ranem, gdy zwijam obóz, także pada. Jak tu się nie zniechęcić – znowu czeka mnie widokowy odcinek (jak w Picos de Europa) – po raz wtóry w kluczowym miejscu trasy nie będę miał widoków. Gdybym znalazł jakieś dogodne miejsce biwakowe, zdecydowałbym się pewnie na dzień stacjonarny. Taka pętelka mogłaby być ciekawa, nabrałbym sił, odwiedził śliczne miasteczko La Couvertoirade. Przejeździłbym ten dżdżysty dzień na lekko, bez napinki. Ta wersja jednak odpada – nie znalazłem dobrego miejsca na powtórny biwak, to gdzie się ulokowałem, jest kiepskie. Jak mam brać cały bagaż, to niech się dzieje co chce – jadę dalej, prosto w jądro ciemności.
Pada naprawdę mocno, drogi przypominają wzburzone strumienie, mało widzę przez pelerynę, woda zalewa mi czapkę, mierzwi skórę na dłoniach. Wyglądają jakbym przedawkował z kąpielą. Gdyby nie ten deszcz, to absencję słońca powitałbym z entuzjazmem, zdążyło mi już zaleźć za skórę. Jest bardzo ślisko, w Aguessau tory poprowadzono pod ostrym kątem przez drogę, na błotniku siedzi mi zaś samochód. Efekt jest taki, że nie mogę wziąć łuku i wypierniczam się na szynie tuż przed nim. Runąłem tak nagle, że nie zdążyłem nawet mrugnąć. Boli mnie mocno łydka – jest nieźle poharatana, jak papierem ściernym. Stłuczenie bardzo boli, zdarte płaty naskórka szczypią. Wyglebiłem się na żwirowe pobocze i w dłoniach mam stygmaty – krwawe kratery po kamyczkach.
Francuska para z peugeota jest strasznie przejęta, nie tyle moim losem, przeżywają głównie to, że skręcili i po mnie nie przejechali. W sumie mają rację – to mogłoby być boleśniejsze. Gdybym mocniej przydzwonił łydką lub kolanem o szynę, właśnie kończyłbym podróż. Mam całą furę szczęścia, w tym nieszczęściu. Leje jednak dalej, a ja z nietęgą miną posuwam się w górę wymarzonego kanionu rzeki Tarn. Ponieważ jednak przyroda dąży do równowagi, załapuje się też na 2-godzinne okno pogodowe. W kanionie pustki – pogoda odstraszyła turystów i to jest wartość dodana mojego cierpienia.
Ryzyko powrotu deszczobicia działa na mnie tradycyjnie mobilizująco. Temperatura jest przyjemna a zbierająca się powtórka z ulewy mobilizuje mnie do lepszego tempa. Zanim wyjadę z kanionu oberwanie chmury dopadnie mnie po raz kolejny, znajdę jednak schronienie pod nawisem skalnym, rower ustawię w skalnej szczelinie i dobiorę się do zapasów jedzenia. Zanim definitywnie wyjadę z kanionu, deszcz ponownie ustanie.
Gdy minę Florac i wdrapię się wreszcie na główny grzbiet Corniche des Cevennes, zerwie się porywisty wiatr, a chmury przybiorą ponownie złowrogi, granatowy odcień. Na widok armagedonu, rodzącej się potężnej burzy, wykonam odwrót. Takie spektakularne odwroty zdarzają mi się rzadko, ale perspektywa przejazdu 30-kilometrowego, odsłoniętego grzbietu w towarzystwie burzy potrafi wystraszyć nawet mnie. Wracam na Col du Rey i postanawiam jechać bezpieczniejszym, dolinnym wariantem, wzdłuż drogi 983.
Gdy wreszcie docieram do miasteczka Saint-Jean-du-Gard promienieję entuzjazmem - uniknąłem burzy, nadrobiłem kilometrów, nasyciłem się ciszą. Miasteczko Saint-Jean jest oczywiście urocze, eksploruje nawet tutejszą nekropolię, by zrobić jego panoramę. Mam jeszcze trochę czasu do zachodu słońca. Poszukuję miejsca na biwak tak nieudolnie, że tuż przed zmierzchem trafiam do centrum Anduze. Kolejne ładne miasteczko, tętniące rytmem restauracyjno-kawiarnianym, ale ja szukam ustronności. Nic mi więcej nie potrzeba, byle była równa gleba – z tym jest właśnie największy problem, płaskie skrawki zajmują gospodarstwa, reszta to zarośla lub skały… Osadnictwo się zagęszcza, wyjeżdżam z Masywu Centralnego. Przejechałem szmat drogi, ale nocleg znajduje dopiero w langwedockiej winnicy… Gdzieś pod Tornac.
Kanion rzeki Tarn. I stało się słońce - na chwilę, 2 godziny później znowu lało straszliwie
Barre-des-Cévennes - na środku nigdzie, ale oksytańskie do kwadratu
Dystans144.28 km Czas09:02 Vśrednia15.97 km/h Podjazdy2027 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 22: Walka do końca
Od północy Francji nadciąga front deszczowy, a ja właśnie zmierzam na północ – w głąb Masywu Centralnego – c'est la vie.
Muszę to wziąć na klatę. Jadę przez ciekawe, słabo zaludnione tereny, pozostające na uboczu zainteresowania turystycznego. Cały czas przełomami rzek, najpierw Agout, potem Gijou. Moja droga wznosi się nieustannie, ale łagodnie, przynajmniej aż do Lacaune.
Dopiero za miasteczkiem atakuję pierwszą tego dnia przełęcz – Col de Sie (999). Widoki co prawda nie urywają przysłowiowej dupy, w dodatku jest pochmurnie i co jakiś czas mży, podoba mi się jednak tutaj. Wszystko jakieś wymarłe, nie widać ani ludzi, ani zwierząt, drogi opustoszałe. Gdy wjeżdżam do Belmont-sur-Rance niewiele się zmienia. Miasteczko przypomina ubogą wersję Mont-Saint-Michel. Zabudowa oryginalna, ale pozbawiona przykuwających oczy detali, no i jakaś taka przybrudzona.
Ponieważ pogoda nie zachęca do eksploracji i boję się jakiejś eskalacji, ot chociażby ekscesów burzowych (krążą nad głową chmury wagi ciężkiej, nie wiem, czy spuszczą ładunek czy pofruną sobie dalej) żegnam się z usypiającą atmosferą lokalnych francuskich dróg i wbijam ochoczo na trakt nr 999. Ruch samochodowy robi się zauważalny, jeżdżą z dużą prędkością, a droga jest dość wąska. W St-Afriique odbijam zatem wzwyż, wolę jechać w trudnej ciszy podjazdu, niż w łatwym, dolinnym zgiełku.
Chciałbym bardzo przed zmierzchem ujrzeć Viaduc de Millau. Zobaczyć potężne pylony i zdążyć rozbić namiot, zanim gęstniejące coraz bardziej chmury zafundują mi niechciany, wieczorny prysznic. Gdy witam się już z gąską, docieram do ostatniego miasteczka przed wiaduktem – uroczego zresztą, jeśli o zabudowę idzie – Saint-Georges-de-Luzencon, dopada mnie straszliwie gwałtowne oberwanie chmury. Uciekam panicznie przed gigantycznymi kroplami i dopadam jedynego dachu w okolicy, jakiejś – zamkniętej już rzecz jasna – galerii sklepów. Nie jestem sam – pod dachem przyglądają mi się, wychylając łebki z gniazd, podlotki oknówek. Potop jest gwałtowny i trwa, trwa o wiele za długo. W końcu ubieram zestaw płetwonurka i wypływam w kierunku wiaduktu. W deszczu, czy nie, chcę go zobaczyć w resztkach dnia. Moja determinacja zostaje nagrodzona, przez chwilę nawet przestaje padać. Największe wrażenie ta konstrukcja robi gdy się pod nią przejeżdża. Czuję się taki maleńki, te ciężarówki kilkaset metrów nade mną są jak mróweczki. Ta podniosła chwila nie trwa długo, znowu zaczyna padać a ja nie umiem wypatrzeć żadnego dogodnego miejsca na biwak. W końcu – już po zmierzchu – decyduje się rozbić namiot w samym Millau, tuż nad sławną rzeką Tarn.
Prowincja prowincji, czyli przybrudzony interior Masywu Centralnego
Viaduc de Millau - skromne 341 metrów wysokości, 2,5 km długości - najwspanialszy wiadukt w Europie!
Od północy Francji nadciąga front deszczowy, a ja właśnie zmierzam na północ – w głąb Masywu Centralnego – c'est la vie.
Muszę to wziąć na klatę. Jadę przez ciekawe, słabo zaludnione tereny, pozostające na uboczu zainteresowania turystycznego. Cały czas przełomami rzek, najpierw Agout, potem Gijou. Moja droga wznosi się nieustannie, ale łagodnie, przynajmniej aż do Lacaune.
Dopiero za miasteczkiem atakuję pierwszą tego dnia przełęcz – Col de Sie (999). Widoki co prawda nie urywają przysłowiowej dupy, w dodatku jest pochmurnie i co jakiś czas mży, podoba mi się jednak tutaj. Wszystko jakieś wymarłe, nie widać ani ludzi, ani zwierząt, drogi opustoszałe. Gdy wjeżdżam do Belmont-sur-Rance niewiele się zmienia. Miasteczko przypomina ubogą wersję Mont-Saint-Michel. Zabudowa oryginalna, ale pozbawiona przykuwających oczy detali, no i jakaś taka przybrudzona.
Ponieważ pogoda nie zachęca do eksploracji i boję się jakiejś eskalacji, ot chociażby ekscesów burzowych (krążą nad głową chmury wagi ciężkiej, nie wiem, czy spuszczą ładunek czy pofruną sobie dalej) żegnam się z usypiającą atmosferą lokalnych francuskich dróg i wbijam ochoczo na trakt nr 999. Ruch samochodowy robi się zauważalny, jeżdżą z dużą prędkością, a droga jest dość wąska. W St-Afriique odbijam zatem wzwyż, wolę jechać w trudnej ciszy podjazdu, niż w łatwym, dolinnym zgiełku.
Chciałbym bardzo przed zmierzchem ujrzeć Viaduc de Millau. Zobaczyć potężne pylony i zdążyć rozbić namiot, zanim gęstniejące coraz bardziej chmury zafundują mi niechciany, wieczorny prysznic. Gdy witam się już z gąską, docieram do ostatniego miasteczka przed wiaduktem – uroczego zresztą, jeśli o zabudowę idzie – Saint-Georges-de-Luzencon, dopada mnie straszliwie gwałtowne oberwanie chmury. Uciekam panicznie przed gigantycznymi kroplami i dopadam jedynego dachu w okolicy, jakiejś – zamkniętej już rzecz jasna – galerii sklepów. Nie jestem sam – pod dachem przyglądają mi się, wychylając łebki z gniazd, podlotki oknówek. Potop jest gwałtowny i trwa, trwa o wiele za długo. W końcu ubieram zestaw płetwonurka i wypływam w kierunku wiaduktu. W deszczu, czy nie, chcę go zobaczyć w resztkach dnia. Moja determinacja zostaje nagrodzona, przez chwilę nawet przestaje padać. Największe wrażenie ta konstrukcja robi gdy się pod nią przejeżdża. Czuję się taki maleńki, te ciężarówki kilkaset metrów nade mną są jak mróweczki. Ta podniosła chwila nie trwa długo, znowu zaczyna padać a ja nie umiem wypatrzeć żadnego dogodnego miejsca na biwak. W końcu – już po zmierzchu – decyduje się rozbić namiot w samym Millau, tuż nad sławną rzeką Tarn.
Prowincja prowincji, czyli przybrudzony interior Masywu Centralnego
Viaduc de Millau - skromne 341 metrów wysokości, 2,5 km długości - najwspanialszy wiadukt w Europie!
Dystans107.41 km Czas07:46 Vśrednia13.83 km/h VMAX69.37 km/h Podjazdy1753 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 21: Huragan w twarz i upał w plecy
Przede wszystkim chciałem zdobyć, znaczy przejechać, Carcasssonne. Jak najszybciej, zanim wody Aude zaczną bulgotać z gorąca, a miasto rozgrzeje się jak piekarnik. Przyplątały się – akurat rankiem – ciężkie, niskie chmury. Widok na mury Carcassonne miałem więc nieco stłumiony. Wrażenia z eksploracji były ambiwalentne. Z jednej strony niezwykłe i jedyne w swoim rodzaju uczucie towarzyszące znalezieniu się między pierścieniami murów obronnych, z drugiej zauważalna sztuczność. Idealne blankowania, typowo XIX-wieczne w swojej konstrukcji partie murów. Z dala miasto wygląda kapitalnie, czym jednak jesteśmy bliżej, tym bardziej traci. Brak mu atmosfery. To jedyna francuska starówka, która mnie nie ujęła atmosferą. Są tu luki w zabudowie, jest sztucznie i wyraźnie pod turystów. Po eksploracji la Cite i przekroczeniu po raz ostatni rzeki Aude, zmykam na północ. Dość już tej równiny, odpocząłem, ostrzę zęby na Masyw Centralny.
Gdy wyjeżdżam ze strefy zabudowy (a XIX-wieczna część Carcassonne sprawia bardziej autentyczne wrażenie od tej średniowiecznej) przeciwny do tej pory wiatr, jeszcze się wzmaga. To już huragan, spada prosto z Masywu na południe. Bariera jest nie do pokonania. Rezygnuję więc z wizyty w Conques-sur-Orbiel i jadę nieco bardziej na północny-wschód, by uniknąć czołowego zderzenia z żywiołem. Muszę przekroczyć Czarne Góry (Montagne Noire), moja trasa wiedzie na tym odcinku w kierunku północnym. Wybieram dolinę rzeki Clamoux i pnę się w górę. Chmury rozwiewa wiatr, wraca od razu upał. Po drodze odwiedzam urocze Cabrespine. Już w czasach rzymskich istniały tu kopalnie rud żelaza a miasteczko ma długą metrykę. Nie zachowały się tutaj wiekowe zabytki, miejscowość zachwyca jednak jednolitą zabudową i pięknym położeniem. Po długich poszukiwaniach udało mi się znaleźć kranik z wodą. Znajdował się tuż przy kościele i był mało widoczny.
Wspinam się dalej, na Col de la Pade (~780) i po osiągnięciu Pradelles-Cabardes rozpoczynam finalny etap wspinaczki na najwyższy wierch Gór Czarnych – Pic de Nore. Niby tylko 1211 m n.p.m., ale zaczynałem nad rzeką Aude, poniżej 100 m n.p.m.
Zjeżdżam grzbietem przez Portail de Nore i Col del Tap, do Mazamet. Potem szybkim tempem pokonuje faliste, promieniujące gorącem przestrzenie między Mazamet a Castres. Po eksploracji typowo francuskiej zabudowy miasta Castres ruszam w kierunku Roquecourbe i tuż przed tą miejscowością – nieopodal Puech de Bordes (285) – rozbijam namiot.
Carcassone od południa
Cabrespine - kolejne urocze maleństwo
Przede wszystkim chciałem zdobyć, znaczy przejechać, Carcasssonne. Jak najszybciej, zanim wody Aude zaczną bulgotać z gorąca, a miasto rozgrzeje się jak piekarnik. Przyplątały się – akurat rankiem – ciężkie, niskie chmury. Widok na mury Carcassonne miałem więc nieco stłumiony. Wrażenia z eksploracji były ambiwalentne. Z jednej strony niezwykłe i jedyne w swoim rodzaju uczucie towarzyszące znalezieniu się między pierścieniami murów obronnych, z drugiej zauważalna sztuczność. Idealne blankowania, typowo XIX-wieczne w swojej konstrukcji partie murów. Z dala miasto wygląda kapitalnie, czym jednak jesteśmy bliżej, tym bardziej traci. Brak mu atmosfery. To jedyna francuska starówka, która mnie nie ujęła atmosferą. Są tu luki w zabudowie, jest sztucznie i wyraźnie pod turystów. Po eksploracji la Cite i przekroczeniu po raz ostatni rzeki Aude, zmykam na północ. Dość już tej równiny, odpocząłem, ostrzę zęby na Masyw Centralny.
Gdy wyjeżdżam ze strefy zabudowy (a XIX-wieczna część Carcassonne sprawia bardziej autentyczne wrażenie od tej średniowiecznej) przeciwny do tej pory wiatr, jeszcze się wzmaga. To już huragan, spada prosto z Masywu na południe. Bariera jest nie do pokonania. Rezygnuję więc z wizyty w Conques-sur-Orbiel i jadę nieco bardziej na północny-wschód, by uniknąć czołowego zderzenia z żywiołem. Muszę przekroczyć Czarne Góry (Montagne Noire), moja trasa wiedzie na tym odcinku w kierunku północnym. Wybieram dolinę rzeki Clamoux i pnę się w górę. Chmury rozwiewa wiatr, wraca od razu upał. Po drodze odwiedzam urocze Cabrespine. Już w czasach rzymskich istniały tu kopalnie rud żelaza a miasteczko ma długą metrykę. Nie zachowały się tutaj wiekowe zabytki, miejscowość zachwyca jednak jednolitą zabudową i pięknym położeniem. Po długich poszukiwaniach udało mi się znaleźć kranik z wodą. Znajdował się tuż przy kościele i był mało widoczny.
Wspinam się dalej, na Col de la Pade (~780) i po osiągnięciu Pradelles-Cabardes rozpoczynam finalny etap wspinaczki na najwyższy wierch Gór Czarnych – Pic de Nore. Niby tylko 1211 m n.p.m., ale zaczynałem nad rzeką Aude, poniżej 100 m n.p.m.
Zjeżdżam grzbietem przez Portail de Nore i Col del Tap, do Mazamet. Potem szybkim tempem pokonuje faliste, promieniujące gorącem przestrzenie między Mazamet a Castres. Po eksploracji typowo francuskiej zabudowy miasta Castres ruszam w kierunku Roquecourbe i tuż przed tą miejscowością – nieopodal Puech de Bordes (285) – rozbijam namiot.
Carcassone od południa
Cabrespine - kolejne urocze maleństwo
Dystans105.81 km Czas06:16 Vśrednia16.88 km/h Podjazdy1150 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 20: W konwulsjach bólu
Pierwotnie, po Andorze, miał być atak na Col de Pailhères (2001), ale ciężkie chwile na trasie transandorskiej sprawiły, że musiałem odespać wysiłek, a później długo poszukiwać jakiegoś porządnego sklepu. Znalazłem go dopiero w Savignac-les-Ormeaux, w dodatku ów Intermarche Super był czynny dopiero od 9…
Mając pół godziny nadwyżki czasowej korzystałem z tutejszego szaletu. Nie była to Francja-elegancja. Wśród klientów sklepu zwracały na siebie uwagę pary zakochanych, będących w mocno średnim wieku. Takie francuskie gołąbki. Po tym całym wylegiwaniu, szaletowaniu, sklepowaniu i konsumowaniu uznałem, że odzyskałem pełną gotowość bojową i ruszyłem na Col de Chioula (1431). Jechałem dobrym tempem, chciałem zrobić podjazd, zanim upał stężeje. To był duży błąd. Półtora godziny od przekroczenia przełęczy miałem pierwsze objawy silnego bólu brzucha. Ból zrobił się tak intensywny, że musiałem przerwać zjazd (!) do Quillan i paść na trawę w pierwszym, lepszym ocienionym miejscu. Zwijałem się z bólu (dosłownie, turlając się po trawie) przez równo dwie godziny. Kolejny silny atak miałem jeszcze kilkanaście kilometrów za Quillan, w dolinie rzeki Aude. Wystraszyłem się wtedy na poważnie, wiedziałem już, że to nie problemy żołądkowe.
Na szczęście to drugie leżakowanie (kolejna godzina) okazało się skuteczne i samopoczucie wyraźnie mi się poprawiło. Problemy zaczęły się w chwili, gdy pokonałem już wszystkie przeszkody (na trasie poza podjazdem na Col de Chioula były jeszcze Col de Marmare, Col des Sept Freres, Col du Portel), a przede mną zostawał płaski odcinek doliną rzeki. To był najłatwiejszy etap od niemal trzech tygodni!!! Ostrzeżenie jednak zrozumiałem i do końca dnia jechałem tempem rekreacyjnym. Miałem biwakować jakieś 8 km przed Carcassone, ale nie zdołałem zbliżyć się na taką odległość do miasta. Wolałem odpuścić - na wszelki wypadek.
Dostałem srogą nauczkę i pokornie, na długo przed zmierzchem, zacząłem szykować biwak. Zrozumiałem, że odzywa się wczorajszy dzień, że trasę transandorską zrobiłem jadąc już na oparach. Wybrałem winnicę, niedaleko rzeki Aude, blisko drogi do osady Corneze, tuż obok częściowo zdziczałych sadów.
Morele były w fazie pełnej dojrzałości, cudownie słodkie, choć małe. Nazbierałem cały plecak i pochłaniałem je w chwili, gdy na kuchence dojrzewała właściwa obiadokolacja, czyli tradycyjna makaronowa pulpa. Byłem już w Langwedocji, pejzaż miał znamiona Prowansji. Noc była ciepła i spokojna. Ból ustąpił definitywnie.
Pireneje robaczkowe, czyli już w Langwedocji
Okolice Pomas, niezbyt częsty widok, czyli płaski odcinek na trasie, w tle już Masyw Centralny
Pierwotnie, po Andorze, miał być atak na Col de Pailhères (2001), ale ciężkie chwile na trasie transandorskiej sprawiły, że musiałem odespać wysiłek, a później długo poszukiwać jakiegoś porządnego sklepu. Znalazłem go dopiero w Savignac-les-Ormeaux, w dodatku ów Intermarche Super był czynny dopiero od 9…
Mając pół godziny nadwyżki czasowej korzystałem z tutejszego szaletu. Nie była to Francja-elegancja. Wśród klientów sklepu zwracały na siebie uwagę pary zakochanych, będących w mocno średnim wieku. Takie francuskie gołąbki. Po tym całym wylegiwaniu, szaletowaniu, sklepowaniu i konsumowaniu uznałem, że odzyskałem pełną gotowość bojową i ruszyłem na Col de Chioula (1431). Jechałem dobrym tempem, chciałem zrobić podjazd, zanim upał stężeje. To był duży błąd. Półtora godziny od przekroczenia przełęczy miałem pierwsze objawy silnego bólu brzucha. Ból zrobił się tak intensywny, że musiałem przerwać zjazd (!) do Quillan i paść na trawę w pierwszym, lepszym ocienionym miejscu. Zwijałem się z bólu (dosłownie, turlając się po trawie) przez równo dwie godziny. Kolejny silny atak miałem jeszcze kilkanaście kilometrów za Quillan, w dolinie rzeki Aude. Wystraszyłem się wtedy na poważnie, wiedziałem już, że to nie problemy żołądkowe.
Na szczęście to drugie leżakowanie (kolejna godzina) okazało się skuteczne i samopoczucie wyraźnie mi się poprawiło. Problemy zaczęły się w chwili, gdy pokonałem już wszystkie przeszkody (na trasie poza podjazdem na Col de Chioula były jeszcze Col de Marmare, Col des Sept Freres, Col du Portel), a przede mną zostawał płaski odcinek doliną rzeki. To był najłatwiejszy etap od niemal trzech tygodni!!! Ostrzeżenie jednak zrozumiałem i do końca dnia jechałem tempem rekreacyjnym. Miałem biwakować jakieś 8 km przed Carcassone, ale nie zdołałem zbliżyć się na taką odległość do miasta. Wolałem odpuścić - na wszelki wypadek.
Dostałem srogą nauczkę i pokornie, na długo przed zmierzchem, zacząłem szykować biwak. Zrozumiałem, że odzywa się wczorajszy dzień, że trasę transandorską zrobiłem jadąc już na oparach. Wybrałem winnicę, niedaleko rzeki Aude, blisko drogi do osady Corneze, tuż obok częściowo zdziczałych sadów.
Morele były w fazie pełnej dojrzałości, cudownie słodkie, choć małe. Nazbierałem cały plecak i pochłaniałem je w chwili, gdy na kuchence dojrzewała właściwa obiadokolacja, czyli tradycyjna makaronowa pulpa. Byłem już w Langwedocji, pejzaż miał znamiona Prowansji. Noc była ciepła i spokojna. Ból ustąpił definitywnie.
Pireneje robaczkowe, czyli już w Langwedocji
Okolice Pomas, niezbyt częsty widok, czyli płaski odcinek na trasie, w tle już Masyw Centralny
Dystans125.82 km Czas09:11 Vśrednia13.70 km/h VMAX66.70 km/h Podjazdy3330 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 19: Przypowieść o miłosiernym Andorczyku
To miał być ostatni ekstremalny etap pirenejski. Udało się zrealizować plan, ale upał osiągnął tego dnia apogeum. Skala trudności była poważna, poza upałem musiałem pokonać dwa dwutysięczniki oraz zaliczyć terytoria trzech państw.
Pierwszą ludzką osadą było na tym etapie Llavorsi. Miasteczko o dobrze wkomponowanej w pejzaż, ale nowej zabudowie. Domy tutejsze choć formą nawiązywały do tradycyjnego budownictwa, ociekały zamożnością. Nie zatrzymywałem się tu długo, moim jedynym celem było uzupełnienie zapasów wody.
Z Llavorsi położonego na 800 m n.p.m. rozpoczynała się moja ciężka i długa wspinaczka na przeł. Port de Cabus (2306). Wjechałem do Vall Ferrera i zrobiło się wreszcie romantycznie. Wioski na stokach, stara zabudowa i piętrzące się wkoło góry. Po raz pierwszy ujął mnie kataloński pejzaż. W malutkim Alins (około 70. mieszkańców) było już bardzo autentycznie; kamienne domy, stary kamienny kościółek, niezmącona cisza pirenejskiej prowincji. Jechałem dalej na wschód, aż do ostatniej wioski przed granicą, do Tor. Tor, czyli wieża – zapewne strażnicza, tak na chłopski rozum.
Na długo przed wsią wąziutki asfalt zamienił się w krzywą, kiepsko wykonaną betonkę. Gdy świętowałem już dotarcie do wsi, okazało się że jestem w błędzie. Betonka zamieniła się gruntówkę, pełną piachu i kamieni. Na mapie satelitarnej ta droga wyglądała elegancko, rzeczywistość była nieco bardziej przyziemna.
Gdy mijam Tor nie mam już wątpliwości, że Port de Cabús będzie moją Cieśniną Magellana. Swoją drogę przez mękę Magellan nazwał Cieśniną Wszystkich Świętych, ja mam prościej – patron objawił się już w Tor – św. Piotr, czyli człowiek-skała.
Toczę tu prawdziwe zmagania z nawierzchnią, nachyleniem i upałem. Gdy przekraczam bród na strumieniu Riu de la Rabassa i docieram do ostrych zakosów, otaczającą mnie ciszę zakłóca warczenie silników. Gonią mnie entuzjaści samochodów terenowych – ulokowani w jeepach i pickupach. Cieszę się, że w spokoju mogłem kontemplować Tor, że dopadli mnie dopiero na serpentynach. Na serpentynach wytracają impet, jadą moim tempem, wprawiają mnie tym samym w dobry humor. Co chwilę stają i wachlują silniki. Jest ich czterech, ale tylko dwóch daje radę mnie prześcignąć. Są tak słabi, że nie dają rady nawet w maszynie, przykre…
W stolycy Andory odpoczywam wśród pływających cedrów. Kolejna dziwo-instalacja. W tym otaczającym mnie postmodernistycznym luksusie czuję się bardzo nieswojo. Marmury, fontanny, luksusowe sklepy, olbrzymi ruch samochodowy, tunele i upał – wszystko to strasznie mnie męczy. Decyduję się uciekać, byle dalej od tego snobistycznego piekła.
Sęk w tym, że tu wszędzie jest pod górę. Dookoła betonowo-asfaltowa pustynia, nieludzki skwar i zaduch. Chmary luksusowych samochodów jadą w hiszpańskim stylu, czyli nieco zbyt dynamicznie. Ujeżdżam 2 kilometry i padam w skrawku cienia, tuż przy ruchliwej drodze. Konam z wysiłku i z przegrzania, popadam w apatię. Jak na wysokości tysiąca metrów może być aż tak upalnie? Siedzę na tym murku jak kupka nieszczęścia i właśnie wtedy, ignorując linę ciągłą zatrzymuje się jakiś samochód na andorskich blachach. Po chwili pochyla się na de mną jakiś uśmiechnięty facet i wciska do jednej ręki butelkę, do drugiej żel energetyczny o smaku truskawkowym. Miłosierny Andorczyk ryzykuje mandatem, by wspomóc bliźniego. Autentycznie musiałem mieć odlot, nie pamiętam co mówił, kojarzę że mówiłem „nie trzeba”, ale był nieugięty. W samym sercu ojczyzny snobizmu doświadczam bezinteresownej pomocy. Europa jeszcze nie umarła!
Dzięki Andorczykowi odzyskuję rytm jazdy, jego żel działa jak placebo. Jadę znów miarowym tempem, nie staję wcale. Odzyskałem wiarę, że osiągnę cel i wyjadę tego dnia z Andory. Gdy osiągam przełęcz, jestem zdruzgotany jej szpetotą. Kupy kamieni, bezład architektoniczny, jakieś stalowe instalacje, wielki szmat asfaltu, wyciągi. Ruszam szybko w dół, byle do słodkiej Francji. Po drodze mijam przejście graniczne z prawdziwego zdarzenia, kierowcy są kontrolowani wzrokowo, muszą zwolnić. Niektórych sprawdzają, mnie machają bym jechał bez zatrzymywania. Potem jadę już w dół i w dół, do Ax-Les-Thermes. Przejeżdżam kurort i nie znajduje dogodnego miejsca na biwak, wracam więc na opłotki i rozbijam się przy cudzym domku letniskowym. Jestem niewidoczny z drogi i mogę przygotować sobie zupę pomidorową z podwójnym makaronem oraz – rzecz jasna – tuńczykiem po katalońsku. Wiem, że niewiele brakowało, że przesadziłem na tym etapie z trudnością trasy. Nazajutrz postanawiam zrealizować wariant rekreacyjny.
Tor - wioska zbrodni i występku położona na końcu nigdzie
Typowa Andora - wioska Pal
To miał być ostatni ekstremalny etap pirenejski. Udało się zrealizować plan, ale upał osiągnął tego dnia apogeum. Skala trudności była poważna, poza upałem musiałem pokonać dwa dwutysięczniki oraz zaliczyć terytoria trzech państw.
Pierwszą ludzką osadą było na tym etapie Llavorsi. Miasteczko o dobrze wkomponowanej w pejzaż, ale nowej zabudowie. Domy tutejsze choć formą nawiązywały do tradycyjnego budownictwa, ociekały zamożnością. Nie zatrzymywałem się tu długo, moim jedynym celem było uzupełnienie zapasów wody.
Z Llavorsi położonego na 800 m n.p.m. rozpoczynała się moja ciężka i długa wspinaczka na przeł. Port de Cabus (2306). Wjechałem do Vall Ferrera i zrobiło się wreszcie romantycznie. Wioski na stokach, stara zabudowa i piętrzące się wkoło góry. Po raz pierwszy ujął mnie kataloński pejzaż. W malutkim Alins (około 70. mieszkańców) było już bardzo autentycznie; kamienne domy, stary kamienny kościółek, niezmącona cisza pirenejskiej prowincji. Jechałem dalej na wschód, aż do ostatniej wioski przed granicą, do Tor. Tor, czyli wieża – zapewne strażnicza, tak na chłopski rozum.
Na długo przed wsią wąziutki asfalt zamienił się w krzywą, kiepsko wykonaną betonkę. Gdy świętowałem już dotarcie do wsi, okazało się że jestem w błędzie. Betonka zamieniła się gruntówkę, pełną piachu i kamieni. Na mapie satelitarnej ta droga wyglądała elegancko, rzeczywistość była nieco bardziej przyziemna.
Gdy mijam Tor nie mam już wątpliwości, że Port de Cabús będzie moją Cieśniną Magellana. Swoją drogę przez mękę Magellan nazwał Cieśniną Wszystkich Świętych, ja mam prościej – patron objawił się już w Tor – św. Piotr, czyli człowiek-skała.
Toczę tu prawdziwe zmagania z nawierzchnią, nachyleniem i upałem. Gdy przekraczam bród na strumieniu Riu de la Rabassa i docieram do ostrych zakosów, otaczającą mnie ciszę zakłóca warczenie silników. Gonią mnie entuzjaści samochodów terenowych – ulokowani w jeepach i pickupach. Cieszę się, że w spokoju mogłem kontemplować Tor, że dopadli mnie dopiero na serpentynach. Na serpentynach wytracają impet, jadą moim tempem, wprawiają mnie tym samym w dobry humor. Co chwilę stają i wachlują silniki. Jest ich czterech, ale tylko dwóch daje radę mnie prześcignąć. Są tak słabi, że nie dają rady nawet w maszynie, przykre…
W stolycy Andory odpoczywam wśród pływających cedrów. Kolejna dziwo-instalacja. W tym otaczającym mnie postmodernistycznym luksusie czuję się bardzo nieswojo. Marmury, fontanny, luksusowe sklepy, olbrzymi ruch samochodowy, tunele i upał – wszystko to strasznie mnie męczy. Decyduję się uciekać, byle dalej od tego snobistycznego piekła.
Sęk w tym, że tu wszędzie jest pod górę. Dookoła betonowo-asfaltowa pustynia, nieludzki skwar i zaduch. Chmary luksusowych samochodów jadą w hiszpańskim stylu, czyli nieco zbyt dynamicznie. Ujeżdżam 2 kilometry i padam w skrawku cienia, tuż przy ruchliwej drodze. Konam z wysiłku i z przegrzania, popadam w apatię. Jak na wysokości tysiąca metrów może być aż tak upalnie? Siedzę na tym murku jak kupka nieszczęścia i właśnie wtedy, ignorując linę ciągłą zatrzymuje się jakiś samochód na andorskich blachach. Po chwili pochyla się na de mną jakiś uśmiechnięty facet i wciska do jednej ręki butelkę, do drugiej żel energetyczny o smaku truskawkowym. Miłosierny Andorczyk ryzykuje mandatem, by wspomóc bliźniego. Autentycznie musiałem mieć odlot, nie pamiętam co mówił, kojarzę że mówiłem „nie trzeba”, ale był nieugięty. W samym sercu ojczyzny snobizmu doświadczam bezinteresownej pomocy. Europa jeszcze nie umarła!
Dzięki Andorczykowi odzyskuję rytm jazdy, jego żel działa jak placebo. Jadę znów miarowym tempem, nie staję wcale. Odzyskałem wiarę, że osiągnę cel i wyjadę tego dnia z Andory. Gdy osiągam przełęcz, jestem zdruzgotany jej szpetotą. Kupy kamieni, bezład architektoniczny, jakieś stalowe instalacje, wielki szmat asfaltu, wyciągi. Ruszam szybko w dół, byle do słodkiej Francji. Po drodze mijam przejście graniczne z prawdziwego zdarzenia, kierowcy są kontrolowani wzrokowo, muszą zwolnić. Niektórych sprawdzają, mnie machają bym jechał bez zatrzymywania. Potem jadę już w dół i w dół, do Ax-Les-Thermes. Przejeżdżam kurort i nie znajduje dogodnego miejsca na biwak, wracam więc na opłotki i rozbijam się przy cudzym domku letniskowym. Jestem niewidoczny z drogi i mogę przygotować sobie zupę pomidorową z podwójnym makaronem oraz – rzecz jasna – tuńczykiem po katalońsku. Wiem, że niewiele brakowało, że przesadziłem na tym etapie z trudnością trasy. Nazajutrz postanawiam zrealizować wariant rekreacyjny.
Tor - wioska zbrodni i występku położona na końcu nigdzie
Typowa Andora - wioska Pal
Dystans105.67 km Czas06:43 Vśrednia15.73 km/h VMAX73.58 km/h Podjazdy2183 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 18: Tuńczyk po katalońsku
Lepiej zaczynać dzień wjazdem niż zjazdem. Rano jest po prostu chłodno, wspinaczkę ułatwiają długie cienie a o rozgrzanie na podjeździe jakoś nigdy nie jest trudno…
Czekał mnie kolejny upalny dzień i kolejne przełęcze Pirenejów Centralnych. Zjazd nie wpędził mnie w oziębłość, co wróżyło jak najgorzej. Po zjeździe w górach zazwyczaj następuje podjazd i za budzącym się do życia Bagneres-de-Luchon poczułem znowu potęgę pirenejskiego słońca. Dzięki Bagneres mogłem uzupełnić zapasy wody i zjeść na spokojnie śniadanie (łąkę opuszczałem w trybie przyspieszonym, bo byłem na cudzym, grodzonym pastwisku). Było tu tak francusko, były platany, były mamutowce (mniej francuskie, ale bardziej górskie w swoich upodobaniach) – śniadanie jadłem w tutejszym Parc du Casino.
Potem ruszyłem na Col du Portillon. Powrót do Hiszpanii był bolesny, droga N-230 nie dość, że była bardzo ruchliwa to jeszcze nagrzana jak patelnia. Pireneje po stronie hiszpańskiej były też mniej ciekawe krajobrazowo. Miejscowości zaś, choć zabudowa świadczyła o zamożności mieszkańców (Katalonia!), były całkowicie pozbawione tej francuskiej atmosfery oraz wykastrowane z zabytków.
W miasteczku Vielha umierałem już z przegrzania. Wizyta w klimatyzowanym markecie Mercadona zaskoczyła mnie bogactwem asortymentu i przyniosła ulgę termiczną (klima!), ale tym trudniej było wrócić do tego rozgrzanego powietrza na zewnątrz. Na wysokości niemal tysiąca metrów termometr pokazywał 32 stopnie w cieniu.
Podjazd na Puerto de la Bonaigua był więc trasą pokutną i walką o przetrwanie. Odczuwałem trudy wcześniejszych etapów, próbowałem też bezskutecznie nabyć odpowiednią oponę. Jedynym plusem było zjechanie z tej przeklętej drogi N-230, droga nr 28 była wyraźnie spokojniejsza (nic dziwnego – tutaj trzeba było się wspinać po serpentynach, nie było opcji tunelowej, jak na N-230). Jechałem – dopóki się dało – systemem „od cienia do cienia”. Gdy już straciłem nadzieję, że wpełznę skutecznie na te 2072 metry, odkryłem że jestem już tuż, tuż. Nie miałem wtedy żadnych oczekiwań, chciałem tylko zjechać, znaleźć poletko na biwak, uzupełnić niemal puste bidony i pójść spać. Tylko tyle: zjechać i pójść spać.
Ten zjazd był jednak niesamowity. Gdy tylko skończyły się serpentyny, między poziomem 1700 a 1000 m n.p.m. droga była poprowadzona niemal od linijki, panował na niej bezruch i znakomity asfalt. Za te 11 km jazdy, ze średnią szybkością 60-70 km/h, pokochałem Katalonię. Widoki dalej nie powalały, było tu nieco sucho, droga zaś zbyt szeroka jak na odczucia rowerzysty, ale jej szerokość, nawierzchnia i brak samochodów sprawiły, że chciałbym to powtórzyć.
Gdy nachylenie mocno spadło i asfalt się wypłaszczył, znalazłem także długo oczekiwany wodopój. Zanim zaczęło zachodzić słońce rozłożyłem się na piaszczystej łasze, nieopodal rzeki Noguera Pallaresa. Próbowałem rozbić się wyżej, ale serpentyny podjazdu do wioski Aidi mnie nie zachęciły i wycofałem się nad rzekę. Słusznie zrobiłem – nocleg był udany, bliskość rzeki pomogła zaś dokonać wieczornej ablucji, a nad ranem pomogła wymyć naczynia i przeprać „szmaty”.
Chwilowe pożegnanie z francuskim krajobrazem
Zjazd z przeł. Bonaigua w głębiny Katalonii. Będzie zabawa, będzie się działo, 70 km/h będzie mało...
Lepiej zaczynać dzień wjazdem niż zjazdem. Rano jest po prostu chłodno, wspinaczkę ułatwiają długie cienie a o rozgrzanie na podjeździe jakoś nigdy nie jest trudno…
Czekał mnie kolejny upalny dzień i kolejne przełęcze Pirenejów Centralnych. Zjazd nie wpędził mnie w oziębłość, co wróżyło jak najgorzej. Po zjeździe w górach zazwyczaj następuje podjazd i za budzącym się do życia Bagneres-de-Luchon poczułem znowu potęgę pirenejskiego słońca. Dzięki Bagneres mogłem uzupełnić zapasy wody i zjeść na spokojnie śniadanie (łąkę opuszczałem w trybie przyspieszonym, bo byłem na cudzym, grodzonym pastwisku). Było tu tak francusko, były platany, były mamutowce (mniej francuskie, ale bardziej górskie w swoich upodobaniach) – śniadanie jadłem w tutejszym Parc du Casino.
Potem ruszyłem na Col du Portillon. Powrót do Hiszpanii był bolesny, droga N-230 nie dość, że była bardzo ruchliwa to jeszcze nagrzana jak patelnia. Pireneje po stronie hiszpańskiej były też mniej ciekawe krajobrazowo. Miejscowości zaś, choć zabudowa świadczyła o zamożności mieszkańców (Katalonia!), były całkowicie pozbawione tej francuskiej atmosfery oraz wykastrowane z zabytków.
W miasteczku Vielha umierałem już z przegrzania. Wizyta w klimatyzowanym markecie Mercadona zaskoczyła mnie bogactwem asortymentu i przyniosła ulgę termiczną (klima!), ale tym trudniej było wrócić do tego rozgrzanego powietrza na zewnątrz. Na wysokości niemal tysiąca metrów termometr pokazywał 32 stopnie w cieniu.
Podjazd na Puerto de la Bonaigua był więc trasą pokutną i walką o przetrwanie. Odczuwałem trudy wcześniejszych etapów, próbowałem też bezskutecznie nabyć odpowiednią oponę. Jedynym plusem było zjechanie z tej przeklętej drogi N-230, droga nr 28 była wyraźnie spokojniejsza (nic dziwnego – tutaj trzeba było się wspinać po serpentynach, nie było opcji tunelowej, jak na N-230). Jechałem – dopóki się dało – systemem „od cienia do cienia”. Gdy już straciłem nadzieję, że wpełznę skutecznie na te 2072 metry, odkryłem że jestem już tuż, tuż. Nie miałem wtedy żadnych oczekiwań, chciałem tylko zjechać, znaleźć poletko na biwak, uzupełnić niemal puste bidony i pójść spać. Tylko tyle: zjechać i pójść spać.
Ten zjazd był jednak niesamowity. Gdy tylko skończyły się serpentyny, między poziomem 1700 a 1000 m n.p.m. droga była poprowadzona niemal od linijki, panował na niej bezruch i znakomity asfalt. Za te 11 km jazdy, ze średnią szybkością 60-70 km/h, pokochałem Katalonię. Widoki dalej nie powalały, było tu nieco sucho, droga zaś zbyt szeroka jak na odczucia rowerzysty, ale jej szerokość, nawierzchnia i brak samochodów sprawiły, że chciałbym to powtórzyć.
Gdy nachylenie mocno spadło i asfalt się wypłaszczył, znalazłem także długo oczekiwany wodopój. Zanim zaczęło zachodzić słońce rozłożyłem się na piaszczystej łasze, nieopodal rzeki Noguera Pallaresa. Próbowałem rozbić się wyżej, ale serpentyny podjazdu do wioski Aidi mnie nie zachęciły i wycofałem się nad rzekę. Słusznie zrobiłem – nocleg był udany, bliskość rzeki pomogła zaś dokonać wieczornej ablucji, a nad ranem pomogła wymyć naczynia i przeprać „szmaty”.
Chwilowe pożegnanie z francuskim krajobrazem
Zjazd z przeł. Bonaigua w głębiny Katalonii. Będzie zabawa, będzie się działo, 70 km/h będzie mało...