Dystans133.31 km Czas07:30 Vśrednia17.77 km/h Podjazdy1161 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 47: Małopolski potop
Po raz ostatni na tej wyprawie rozpoczynam dzień od podjazdu, po kilku minutach zjeżdżam już do wsi Skalite i doliną Skaliczanki wspinam się łagodnie do końca wsi. Ostatni fragment jest już ostrzejszy, osiągam 18. granicę państwową i przełęcz Przysłop. Na powitanie pada mi ekspander, rozpada się od tej ciągłej wilgoci. Ważne, że jestem w Polsce, w Zwardoniu! Skończyła mi się ostatnia mapa, ale mapy nie są mi już do niczego potrzebne. Doliną Soły, po raz kolejny w tym roku zmierzam do Żywca. Ten przejazd jest jednak wyjątkowy, wyruszyłem przecież z Portugalii.
Rzucają się w oczy żenujące wiaty przystankowe oraz ciągi pieszo-rowerowe w stylu rodeo. Mój największy „zachwyt” budzi w tym upale całkowicie plastikowa wiata przystanku w Pietrzykowicach. Świetny pomysł na udar cieplny, brawa dla projektanta!
Przed zbędnym sentymentalizmem i pomysłami na skok w bok chroni mnie fatalna pogoda. Od rana zbiera się na pokaźne deszczobicie, ale Armagedon każe na siebie czekać. Nie daję się jednak sprowokować, nie wsiadam do pociągu. Chcę całość trasy przebyć o własnych siłach. Zmierzam na pierwszy i ostatni nocleg pod dachem, do Jaworzna. Dlaczego nie do Chorzowa? Przecież to oczywiste, moja przełomowa trasa wymusza jeszcze jeden przełom, przełom Soły. Pcham się więc w objęcia żywiołu z zadowoloną miną kogoś kto uciekł pokusie.
Udało mi się umknąć gniewowi Oceanu, przetrwałem załamanie pogody nad jeziorem Maggiore i w Austrii, postanowiłem stawić czoła Beskidowi Małemu. Nie doceniłem furii żywiołu. To było prawdziwie alpejskie oberwanie chmury. Zanim przemoczyło mnie do ostatniej suchej nitki, dopadłem do stróżówki jakiegoś nieczynnego ośrodka wypoczynkowego. Dach był obszerny, ale po godzinie i tak musiałem przeskakiwać z nogi na nogę, bo zalewało mi buty, od spodu!
Na parkingu należącym do ośrodka zbierały się blachosmrody. Nawet puszkini nie dawali rady w tym małopolskim potopie. Oni mieli o tyle lepiej, że ich nie zalewało, ja miałem o tyle lepiej że mogłem zaspokoić potrzebę nr 1 w pobliskich krzakach. Gdy w końcu uścisk żywiołu słabnie, ruszam dalej. Droga zamieniła się w rzekę, pobocze w namulisko. Na tej dalszej drodze spotykam kompana – zroweryzowanego górnika, który wkrótce będzie cieszył się emeryturą. Na początku biorę go za żołnierza, gdy chwali się swoim młodoemeryckim statusem. Mówi że jest sztygarem i sprawia wrażenie gościa na poziomie. Jedziemy razem aż pod Oświęcim, potem nasze drogi się rozchodzą.
W międzyczasie cały czas leje, ale jest mi już wszystko jedno. Zmierzam na nocleg, nocleg pod dachem. Ciekawe czy nie odwykłem? Dopóki jeszcze jadę przez te przedjaworznickie Gorzowy i parajaworznickie Jelenie rozmyślam nad tym, jak ciężko i źle jedzie mi się przez Polskę. Drogi ruchliwe i wąskie, infrastruktura rowerowa w powijakach. Przejeżdżając z Austrii do Polski zdegradowałem się z poziomu rowerowego pierwszego świata (Austria) do trzeciego świata (Polska, Słowacja), zahaczając przy okazji o drugi świat (Czechy), który teraz wydaje mi się niedoścignionym ideałem..
.
Jakby na pocieszenie, u progu mety przestaje padać. Mogę zdjąć strój płetwonurka, po raz ostatni na tej wyprawie. Tego dnia pokonałem ostatnią granicę, ostatni przełom i ostatni potop. Zasłużyłem na rundę honorową, na ten ostatni triumfalny etap.
Ostatnia granica
Serdeczne powitanie w przełomie Soły
Po raz ostatni na tej wyprawie rozpoczynam dzień od podjazdu, po kilku minutach zjeżdżam już do wsi Skalite i doliną Skaliczanki wspinam się łagodnie do końca wsi. Ostatni fragment jest już ostrzejszy, osiągam 18. granicę państwową i przełęcz Przysłop. Na powitanie pada mi ekspander, rozpada się od tej ciągłej wilgoci. Ważne, że jestem w Polsce, w Zwardoniu! Skończyła mi się ostatnia mapa, ale mapy nie są mi już do niczego potrzebne. Doliną Soły, po raz kolejny w tym roku zmierzam do Żywca. Ten przejazd jest jednak wyjątkowy, wyruszyłem przecież z Portugalii.
Rzucają się w oczy żenujące wiaty przystankowe oraz ciągi pieszo-rowerowe w stylu rodeo. Mój największy „zachwyt” budzi w tym upale całkowicie plastikowa wiata przystanku w Pietrzykowicach. Świetny pomysł na udar cieplny, brawa dla projektanta!
Przed zbędnym sentymentalizmem i pomysłami na skok w bok chroni mnie fatalna pogoda. Od rana zbiera się na pokaźne deszczobicie, ale Armagedon każe na siebie czekać. Nie daję się jednak sprowokować, nie wsiadam do pociągu. Chcę całość trasy przebyć o własnych siłach. Zmierzam na pierwszy i ostatni nocleg pod dachem, do Jaworzna. Dlaczego nie do Chorzowa? Przecież to oczywiste, moja przełomowa trasa wymusza jeszcze jeden przełom, przełom Soły. Pcham się więc w objęcia żywiołu z zadowoloną miną kogoś kto uciekł pokusie.
Udało mi się umknąć gniewowi Oceanu, przetrwałem załamanie pogody nad jeziorem Maggiore i w Austrii, postanowiłem stawić czoła Beskidowi Małemu. Nie doceniłem furii żywiołu. To było prawdziwie alpejskie oberwanie chmury. Zanim przemoczyło mnie do ostatniej suchej nitki, dopadłem do stróżówki jakiegoś nieczynnego ośrodka wypoczynkowego. Dach był obszerny, ale po godzinie i tak musiałem przeskakiwać z nogi na nogę, bo zalewało mi buty, od spodu!
Na parkingu należącym do ośrodka zbierały się blachosmrody. Nawet puszkini nie dawali rady w tym małopolskim potopie. Oni mieli o tyle lepiej, że ich nie zalewało, ja miałem o tyle lepiej że mogłem zaspokoić potrzebę nr 1 w pobliskich krzakach. Gdy w końcu uścisk żywiołu słabnie, ruszam dalej. Droga zamieniła się w rzekę, pobocze w namulisko. Na tej dalszej drodze spotykam kompana – zroweryzowanego górnika, który wkrótce będzie cieszył się emeryturą. Na początku biorę go za żołnierza, gdy chwali się swoim młodoemeryckim statusem. Mówi że jest sztygarem i sprawia wrażenie gościa na poziomie. Jedziemy razem aż pod Oświęcim, potem nasze drogi się rozchodzą.
W międzyczasie cały czas leje, ale jest mi już wszystko jedno. Zmierzam na nocleg, nocleg pod dachem. Ciekawe czy nie odwykłem? Dopóki jeszcze jadę przez te przedjaworznickie Gorzowy i parajaworznickie Jelenie rozmyślam nad tym, jak ciężko i źle jedzie mi się przez Polskę. Drogi ruchliwe i wąskie, infrastruktura rowerowa w powijakach. Przejeżdżając z Austrii do Polski zdegradowałem się z poziomu rowerowego pierwszego świata (Austria) do trzeciego świata (Polska, Słowacja), zahaczając przy okazji o drugi świat (Czechy), który teraz wydaje mi się niedoścignionym ideałem..
.
Jakby na pocieszenie, u progu mety przestaje padać. Mogę zdjąć strój płetwonurka, po raz ostatni na tej wyprawie. Tego dnia pokonałem ostatnią granicę, ostatni przełom i ostatni potop. Zasłużyłem na rundę honorową, na ten ostatni triumfalny etap.
Ostatnia granica
Serdeczne powitanie w przełomie Soły
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.