Dystans150.60 km Czas08:15 Vśrednia18.25 km/h VMAX61.40 km/h Podjazdy1231 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 42: Objazdy psują radość z jazdy
Rano mam poważny dylemat, serce chciałoby jechać wzdłuż Anizy do Steyr, obdarowanego przez historię cudownym wrzecionowatym rynkiem, o jeszcze wspanialszej zabudowie. Rozum jednak hamuje te zapędy, wciąż zagraża mi front burzowy i robienie łuku na zachód będzie igraniem z ogniem. Rozum wygrywa (w moim przypadku to zawsze oznacza, że trasa rajdu dobiega końca) i decyduję się jechać do matecznika Józefa Fritzla, potwora z Amstetten. Złośliwcy umieszczają go w trójce najsławniejszych Austriaków, obok Hitlera i Conchity Wurst.
Do Amstetten jadę sobie dalej „Kaiserradwegiem”, ciesząc się Kaiserwetter. Alpy karleją coraz bardziej, aż znikają całkowicie z mojego „dnia codziennego rowerzysty”. Pozostaną jednak do końca dnia widoczne na drugim planie i zdołają nawet o sobie przypomnieć. W Amstetten wyłączam autopilota, dość mam na chwilę tego prowadzenia za rączkę. Na własną więc rękę wydostaję się z Amstetten i okazuje się, że trzeba sporo jeszcze podjechać żeby dotrzeć do nieustającej sielanki doliny Dunaju.
Ależ ta dolina Dunaju jest piękna. Tym odcinkiem akurat jeszcze nie rowerowałem. Cóż za błoga rozkosz. Mijam stacje ładowania rowerów elektrycznych, które w niemieckim narzeczu zwą się swojsko, e-bike’ami. Nie ibajki mnie jednak zajmują, a widoki, nie tylko wzgórzyste naddunajskie landszafty wzbogacone dziedzictwem kulturowym. Nawet pospolite kępy niecierpków i skupiska białodrzewów budzą moje zaciekawienie. Kiedy je ostatnio widziałem? Zachwycają hiperrozbudowane oznakowania rowerowe, denerwują umlautungi, znaczy objazdy. Co chwilę coś remontują i od razu mnie straszą napisy: „Achtung”, „Umlautung” itp. czułe słówka.
Nad pięknym, sinym Dunajem (bo modry to on nie jest, w czym duża zasługa ostatnich dni) czas mija mi na podziwianiu i przyglądaniu się setkom rowerzystów.
W tej pięknej historii nadchodzi wreszcie czas dla bohatera drugiego planu, dla Alp. Mściwe to góry i pamiętliwe, pozazdrościły mi chwil szczęścia nad Dunajem i właśnie od Alp nadciąga, długo nad nimi tężejący, front burzowy. Dościga mnie już za Melkiem, tak bym nie mógł w statystykach zaliczyć tego dnia do bezdeszczowych. Na szczęście żywioł po kilkudziesięciu minutach ustaje i okazuje się że moja czynna ucieczka przed żywiołem (bierna oznaczałaby przeczekanie na przystanku) była znakomitą taktyką. Symbolicznym jest fakt, że dzieje się to w Willendorfie, tym samym gdzie znaleziono słynną paleollityczną Wenus.
Wieczorne pejzaże są w dolinie Wachau smakowite. Wstęga Dunaju, strome zbocza gór Ostrong, winnice i ruiny zamków. Jak zwykle gdy robi się romantycznie zapada zmierzch. Wdaję się więc w krótki romans (na jedną noc) z winnicami górującymi ponad uroczym Weisenkirchen. Terasa rzeki jest tu od wieków przedłużona wertykalnie terasami winnic, które wspinają się po stokach. Czynią to zresztą z taką śmiałością, że drogi gospodarcze zapewniają nachylenia rzędu 20%.
Jeszcze w Alpach
Już w Masywie Czeskim, tzn. nad pięknym, sinym Dunajem
Rano mam poważny dylemat, serce chciałoby jechać wzdłuż Anizy do Steyr, obdarowanego przez historię cudownym wrzecionowatym rynkiem, o jeszcze wspanialszej zabudowie. Rozum jednak hamuje te zapędy, wciąż zagraża mi front burzowy i robienie łuku na zachód będzie igraniem z ogniem. Rozum wygrywa (w moim przypadku to zawsze oznacza, że trasa rajdu dobiega końca) i decyduję się jechać do matecznika Józefa Fritzla, potwora z Amstetten. Złośliwcy umieszczają go w trójce najsławniejszych Austriaków, obok Hitlera i Conchity Wurst.
Do Amstetten jadę sobie dalej „Kaiserradwegiem”, ciesząc się Kaiserwetter. Alpy karleją coraz bardziej, aż znikają całkowicie z mojego „dnia codziennego rowerzysty”. Pozostaną jednak do końca dnia widoczne na drugim planie i zdołają nawet o sobie przypomnieć. W Amstetten wyłączam autopilota, dość mam na chwilę tego prowadzenia za rączkę. Na własną więc rękę wydostaję się z Amstetten i okazuje się, że trzeba sporo jeszcze podjechać żeby dotrzeć do nieustającej sielanki doliny Dunaju.
Ależ ta dolina Dunaju jest piękna. Tym odcinkiem akurat jeszcze nie rowerowałem. Cóż za błoga rozkosz. Mijam stacje ładowania rowerów elektrycznych, które w niemieckim narzeczu zwą się swojsko, e-bike’ami. Nie ibajki mnie jednak zajmują, a widoki, nie tylko wzgórzyste naddunajskie landszafty wzbogacone dziedzictwem kulturowym. Nawet pospolite kępy niecierpków i skupiska białodrzewów budzą moje zaciekawienie. Kiedy je ostatnio widziałem? Zachwycają hiperrozbudowane oznakowania rowerowe, denerwują umlautungi, znaczy objazdy. Co chwilę coś remontują i od razu mnie straszą napisy: „Achtung”, „Umlautung” itp. czułe słówka.
Nad pięknym, sinym Dunajem (bo modry to on nie jest, w czym duża zasługa ostatnich dni) czas mija mi na podziwianiu i przyglądaniu się setkom rowerzystów.
W tej pięknej historii nadchodzi wreszcie czas dla bohatera drugiego planu, dla Alp. Mściwe to góry i pamiętliwe, pozazdrościły mi chwil szczęścia nad Dunajem i właśnie od Alp nadciąga, długo nad nimi tężejący, front burzowy. Dościga mnie już za Melkiem, tak bym nie mógł w statystykach zaliczyć tego dnia do bezdeszczowych. Na szczęście żywioł po kilkudziesięciu minutach ustaje i okazuje się że moja czynna ucieczka przed żywiołem (bierna oznaczałaby przeczekanie na przystanku) była znakomitą taktyką. Symbolicznym jest fakt, że dzieje się to w Willendorfie, tym samym gdzie znaleziono słynną paleollityczną Wenus.
Wieczorne pejzaże są w dolinie Wachau smakowite. Wstęga Dunaju, strome zbocza gór Ostrong, winnice i ruiny zamków. Jak zwykle gdy robi się romantycznie zapada zmierzch. Wdaję się więc w krótki romans (na jedną noc) z winnicami górującymi ponad uroczym Weisenkirchen. Terasa rzeki jest tu od wieków przedłużona wertykalnie terasami winnic, które wspinają się po stokach. Czynią to zresztą z taką śmiałością, że drogi gospodarcze zapewniają nachylenia rzędu 20%.
Jeszcze w Alpach
Już w Masywie Czeskim, tzn. nad pięknym, sinym Dunajem
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.