Wpisy archiwalne w kategorii
Tour de Pologne 2014
Dystans całkowity: | 3362.23 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 182:27 |
Średnia prędkość: | 18.43 km/h |
Liczba aktywności: | 21 |
Średnio na aktywność: | 160.11 km i 8h 41m |
Więcej statystyk |
Dystans179.66 km Czas09:45 Vśrednia18.43 km/h
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 2: Peregrynacje cerkiewne
Na trasie: Leżajsk, Sieniawa, Laszki, Miękisz Str., Chotyniec, Wielkie Oczy, Wólka Żmijowska, Łukawiec, Lubaczów itd.
Niedziela 20 lipca 2014 r. zdawała się być dniem idealnym do podjęcia pielgrzymki śladem cerkwii. Wreszcie miałem dotrzeć do wymykającego się dotąd Chotyńca, przy okazji miałem też nawiedzić kuszące od dawna Wielkie Oczy. Dzień był bardzo pracowity, po nieprzespanej de facto nocy (2-godzinna przerywana drzemka na przystanku w Zasławiu) przedświt witałem w Sokołowie Małopolskim a świt w Wólce Niedźwiedzkiej.
Przed 5 rano byłem już pod murami sławnej świątyni w Leżajsku, gdzie zgodnie z oczekiwaniami zastałem wszystko pozamykane. Trudno - byłem już we wnętrzu i słyszałem tutejsze organy a podróż nie znosi kompromisów.
Śniadanie jadłem w parku pałacowym w Sieniawie - doznanie jedyne w swoim rodzaju, pałacowi goście odsypiali szaleństwa minionej nocy, było cichutko, ale bramy szeroko otwarte co tradycyjnie pochwalam. Tutaj też już byłem, pałac architektonicznie prezentuje wysoką klasę jednak zanim dotarłem do idyllicznej Sieniawy musiałem przejechać przez mgielne piekło jakie zafundował mi San. Chwilami aż powątpiewałem we wskazania moich trzech zegarków, okazało się że nawet kilka godzin po świcie tak silne zamglenie jest możliwe... Urazy jednak nie chowam, San to jedna z najpiękniejszych i najobfitszych w wodę naszych rzek.
Dalej kierowałem się na Jarosław i Przemyśl nie zamierzając wjeżdżać do centrów tych - znanych mi - pięknych miast. Moim celem były okoliczne rustykalne cerkwie, z których żadna nie padła dotąd łupem mojej ciekawości.
Pierwsza na liście cerkiew w Bobrówce okazała się po prostu nie istnieć, dotarłem w każde miejsce wsi aż w końcu potwierdziło mi ten stan rzeczy dwóch miejscowych miłosników tanich trunków. Byłem wściekły, nadrobiłem niepotrzebnie sporo kilometrów, ale nie wiedziałem ze najgorsze jeszcze przede mną.
Po udanej fotograficznie eksploracji nieużutkowanej od niemal 70 lat cerkwi-widmo w Miękiszu Starymskierowałem się wyraźnie oznaczoną na mapie drogą asfaltową w kierunku Chotyńca a dotarłem po 10 km męki przez piach, błoto i pokrzywy do Kobylnicy Wołoskiej. Mogłem się wycofać, ale długo wierzyłem, że to tylko słaby fragment, mapa nie może przecież tak perfidnie kłamać (a jednak mogła...). W efekcie zrobiłem dodatkowy łuk tuż pod granicę ukraińską w Korczowej (minął mnie zresztą jakiś wolkswagen na ukraińskich blachach z wypisanymi na obrzydliwie brudnej tylnej szybie hasłami typu Sława Ukrainie, Herojam Sława itp) i dopiero stamtąd skierowałem się na Chotyniec, który zastałem zbeszczeszczony nowym oszalowaniem (cerkiew rzecz jasna, nie miejscowość) i totalnie niedostępny.
Dzień był upalny, a skala kolejnych zawodów niepokojąco rosła, nie mogłem też dodzwonić się do schroniska młodzieżowego w Lubaczowie (a sen był mi niezbędny). Nie miałęm zamiaru spać nielegalnie w lesie tuż przy granicy z Ukrainą, 3 dni po zestrzeleniu malezyjskiego samolotu...
Problemy z zaklepaniem noclegu wyzwoliły we mnie pokłady energii, których się szczerze nie spodziewałem mając w perspektywie kilkadziesiąt godzin bez snu i porządnego posiłku.
Z Chotyńca w iście sprinterskim tempie dotarłem do Wielkich Oczu, gdzie poczucie skwaru łagodziły spotkania z zabytkami a jest ich tu zadziwiajaco dużo: pokaźny kościoł z klasztorem (sanktuarium), cerkiew o konstrukcji szachulcowej (!) i odnowiony budynek byłej bożnicy żydowskiej. Niemal pełna reprezentacja wyznań.
Z Wielkich Oczu miałem olbrzymi problem by dotrzeć do położonej nad samą granicą Wólki Żmijowskiej, bo moja wspaniala mapa pokazywała inną kolejność miejscowości niż rzeczywista (niebywałe!). O mało się nie wycofałem, całe szczęście że jednak starczyło mi cierpliwości, bo wieś wielce zacisznie położona a cerkiew też niczego sobie.
Wróciwszy do Wielkich Oczu skierowałem się na Lubaczów i z zaskoczeniem odkryłem po drodze uroczą miniaturową cerkiewkę w Łukawcu.
W samym Lubaczowie zaś rozbrzmiewały tańce i śpiewy bo miałem pecha trafić akurat na najważniejsze loklane wydarzenia kulturalne w roku. Wyjaśnił się tym samym problem z noclegami a spokojną noc mogłem spędzić dzięki cierpliwości i oczywiście podkarpackiej gościnności, którą okazała mi pani opiekująca się schroniskiem w Oleszycach (zajętym przez zespoły z Mołdawii, Ukrainy, Białorusi etc. uczestniczące w lubaczowskich harcach). Zostałem ulokowany w nieodremontwanej jeszcze części internatu, gdzie miałem święty spokój...
Dzień długo trzymał w napięciu, jednak mimo kilku niepowodzeń skończył się szczęśliwie i zobaczyłem naprawdę wiele ciekawych obiektów oraz doznałem wielu wrażeń. To było bardzo pracowite 180 km.
Na trasie: Leżajsk, Sieniawa, Laszki, Miękisz Str., Chotyniec, Wielkie Oczy, Wólka Żmijowska, Łukawiec, Lubaczów itd.
Niedziela 20 lipca 2014 r. zdawała się być dniem idealnym do podjęcia pielgrzymki śladem cerkwii. Wreszcie miałem dotrzeć do wymykającego się dotąd Chotyńca, przy okazji miałem też nawiedzić kuszące od dawna Wielkie Oczy. Dzień był bardzo pracowity, po nieprzespanej de facto nocy (2-godzinna przerywana drzemka na przystanku w Zasławiu) przedświt witałem w Sokołowie Małopolskim a świt w Wólce Niedźwiedzkiej.
Przed 5 rano byłem już pod murami sławnej świątyni w Leżajsku, gdzie zgodnie z oczekiwaniami zastałem wszystko pozamykane. Trudno - byłem już we wnętrzu i słyszałem tutejsze organy a podróż nie znosi kompromisów.
Śniadanie jadłem w parku pałacowym w Sieniawie - doznanie jedyne w swoim rodzaju, pałacowi goście odsypiali szaleństwa minionej nocy, było cichutko, ale bramy szeroko otwarte co tradycyjnie pochwalam. Tutaj też już byłem, pałac architektonicznie prezentuje wysoką klasę jednak zanim dotarłem do idyllicznej Sieniawy musiałem przejechać przez mgielne piekło jakie zafundował mi San. Chwilami aż powątpiewałem we wskazania moich trzech zegarków, okazało się że nawet kilka godzin po świcie tak silne zamglenie jest możliwe... Urazy jednak nie chowam, San to jedna z najpiękniejszych i najobfitszych w wodę naszych rzek.
Dalej kierowałem się na Jarosław i Przemyśl nie zamierzając wjeżdżać do centrów tych - znanych mi - pięknych miast. Moim celem były okoliczne rustykalne cerkwie, z których żadna nie padła dotąd łupem mojej ciekawości.
Pierwsza na liście cerkiew w Bobrówce okazała się po prostu nie istnieć, dotarłem w każde miejsce wsi aż w końcu potwierdziło mi ten stan rzeczy dwóch miejscowych miłosników tanich trunków. Byłem wściekły, nadrobiłem niepotrzebnie sporo kilometrów, ale nie wiedziałem ze najgorsze jeszcze przede mną.
Dzień był upalny, a skala kolejnych zawodów niepokojąco rosła, nie mogłem też dodzwonić się do schroniska młodzieżowego w Lubaczowie (a sen był mi niezbędny). Nie miałęm zamiaru spać nielegalnie w lesie tuż przy granicy z Ukrainą, 3 dni po zestrzeleniu malezyjskiego samolotu...
Problemy z zaklepaniem noclegu wyzwoliły we mnie pokłady energii, których się szczerze nie spodziewałem mając w perspektywie kilkadziesiąt godzin bez snu i porządnego posiłku.
Z Chotyńca w iście sprinterskim tempie dotarłem do Wielkich Oczu, gdzie poczucie skwaru łagodziły spotkania z zabytkami a jest ich tu zadziwiajaco dużo: pokaźny kościoł z klasztorem (sanktuarium), cerkiew o konstrukcji szachulcowej (!) i odnowiony budynek byłej bożnicy żydowskiej. Niemal pełna reprezentacja wyznań.
Z Wielkich Oczu miałem olbrzymi problem by dotrzeć do położonej nad samą granicą Wólki Żmijowskiej, bo moja wspaniala mapa pokazywała inną kolejność miejscowości niż rzeczywista (niebywałe!). O mało się nie wycofałem, całe szczęście że jednak starczyło mi cierpliwości, bo wieś wielce zacisznie położona a cerkiew też niczego sobie.
Wróciwszy do Wielkich Oczu skierowałem się na Lubaczów i z zaskoczeniem odkryłem po drodze uroczą miniaturową cerkiewkę w Łukawcu.
W samym Lubaczowie zaś rozbrzmiewały tańce i śpiewy bo miałem pecha trafić akurat na najważniejsze loklane wydarzenia kulturalne w roku. Wyjaśnił się tym samym problem z noclegami a spokojną noc mogłem spędzić dzięki cierpliwości i oczywiście podkarpackiej gościnności, którą okazała mi pani opiekująca się schroniskiem w Oleszycach (zajętym przez zespoły z Mołdawii, Ukrainy, Białorusi etc. uczestniczące w lubaczowskich harcach). Zostałem ulokowany w nieodremontwanej jeszcze części internatu, gdzie miałem święty spokój...
Dzień długo trzymał w napięciu, jednak mimo kilku niepowodzeń skończył się szczęśliwie i zobaczyłem naprawdę wiele ciekawych obiektów oraz doznałem wielu wrażeń. To było bardzo pracowite 180 km.
Dystans182.61 km Czas09:11 Vśrednia19.88 km/h
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 1: Podkarpacka gościnność
Na trasie: Niepołomice, Biskupice Radłowskie, Przecław, Kolbuszowa
Pierwszy odcinek mojego rajdu przez Polskę przebiegał przez znane mi miejscowości. Spośród ponad pół setki tychże jedynie w dwóch istotniejszych nie postanęła dotąd moja stopa: w Uściu Solnym i Radomyślu Wielkim.
183 km nie obfitowały w zapierające dech krajobrazy, było jednak ciepło i słonecznie. Zacząłem w Chorzowie, odcinek Katowice-Kraków Płaszów przejechałem pociągiem (to jedyny etap z pomocą kolejową) a dalej aż pod Sokołów Małopolski jechałem już o własnych siłach.
Najcenniejszym zabytkiem był oczywiście kamienny słup graniczny z 1450 r. wystawiony przez Jana Długosza w Biskupicach Radłowskich. Oddzielał dobra pańskie od duchownych a jego niezwykłość polega na tym, że jest najstarszym tego typu postumentem zachowanym na terenie dawnej przedrozbiorowej Rzeczypospolitej.
Posadowiony nieopodal drogi do Żabna i dobrze z niej widoczny prowokuje do historycznych przemyśleń. Do przemyśleń hydrologicznych skłaniał z kolei stan wody w pobliskim Dunajcu.
Nie ukrywam, że mam szczególną słabość do takich "starożytnych" na nasze warunki pomników przeszłości i wszelkie oryginalne pozostałości średniowiecza budzą mój entuzjazm. Kilka lat temu gdy jechałem (na rowerze rzecz jasna) piękną i godną polecenia trasą wzdłuż Szreniawy i Nidzicy zahaczyłem także o ten wypatrzony w katalogu zabytków sztuki monument. Odwiedziłem go zatem po raz drugi i stwierdziłem ponownie, że małe jest piękne.
Zaskoczyło mnie Żabno - miasto bardzo zadbane, z dużą galerią handlową "u podnóża", wśród pól, z ruchem jak w ulu (była sobota). Byłem tu kilka lat temu i poza odrestaurowanym filigranowym ratuszem i rozłożystym Dębem Wolności na rynku (posadzonym z okazji odzyskania niepodległości w 1918) nic nie zwróciło mojej uwagi. Tym razem uświadomiłem sobie przyczynę zamożności miasta i mieszkańców: pobliską Niecieczę z Bruk-Betem...
W najbliższej okolicy są też ładnie zaprojektowane cmentarze z I wojny, w Odporyszowie pokaźny zespół klasztorny jest więc co oglądać a gmina Żabno nie uchodzi przecież za kanon turystyczny Polski. Taki już urok Małopolski - zabytkami stoi.
Nim dotarłem nad Dunajec odwiedziłem z radością ponownie Niepołomice (piękny kościół parafialny, dla mnie cenniejszy od zamku) i pierwszy raz nawiedziłem sławne ongiś Uście Solne trzymające w garści swego czasu handel solą bocheńską (spławianą Rabą i dalej Wisłą). Rynek wytyczono tu wielkości krakowskiego i jak łatwo się domyślić dziś poraża pustką...
W Radomyślu nie było nic ciekawego, w Przecławiu zaś do którego celowo zmierzałem (też byłem już tam rowerem) okazało się, że jeden z moich ulubionych pałaców przechodzi właśnie końcowy etap odświeżenia fasady. Zapraszam więc do Przecławia za rok - założe się, że nie byliście, a warto! Pałac jest zawsze otwarty na gości, nie tylko weselnych (w dodatku można zwiedzać wnętrza, a zachowało się tu trochę wystroju, mury generalnie pamiętają XVI wiek).
Ostatnim istotnym punktem na trasie 1 etapu była Kolbuszowa. Zaznałem tu wiele serdeczności i podkarpackiej gościnności (m.in. propozycję darmowego noclegu, pomoc nawigacyjną po remontowanych drogach itp) nazwę więc ją Miastem Ludzi Uczynnych. Kolbuszowa zaskoczyła mnie hmmm... jeszcze jednym:
I jak tu nie sławić różnorodności kulturowej Podkarpacia?
PS
Rzuciły mi się też w oczy dumnie sterczące tu i ówdzie tablice informacyjne kierujące na gminne "stadiony", czyli zwykłe boiska, często nawet bez ławek dla publiki, ale zawsze określane mianem stadion. Podkarpacie ma bogate tradycje piłkarskie, ale jak widać jeszcze większe ambicje, znacznie przerastające przaśną rzeczywistość...
Na trasie: Niepołomice, Biskupice Radłowskie, Przecław, Kolbuszowa
Pierwszy odcinek mojego rajdu przez Polskę przebiegał przez znane mi miejscowości. Spośród ponad pół setki tychże jedynie w dwóch istotniejszych nie postanęła dotąd moja stopa: w Uściu Solnym i Radomyślu Wielkim.
183 km nie obfitowały w zapierające dech krajobrazy, było jednak ciepło i słonecznie. Zacząłem w Chorzowie, odcinek Katowice-Kraków Płaszów przejechałem pociągiem (to jedyny etap z pomocą kolejową) a dalej aż pod Sokołów Małopolski jechałem już o własnych siłach.
Najcenniejszym zabytkiem był oczywiście kamienny słup graniczny z 1450 r. wystawiony przez Jana Długosza w Biskupicach Radłowskich. Oddzielał dobra pańskie od duchownych a jego niezwykłość polega na tym, że jest najstarszym tego typu postumentem zachowanym na terenie dawnej przedrozbiorowej Rzeczypospolitej.
Posadowiony nieopodal drogi do Żabna i dobrze z niej widoczny prowokuje do historycznych przemyśleń. Do przemyśleń hydrologicznych skłaniał z kolei stan wody w pobliskim Dunajcu.
Nie ukrywam, że mam szczególną słabość do takich "starożytnych" na nasze warunki pomników przeszłości i wszelkie oryginalne pozostałości średniowiecza budzą mój entuzjazm. Kilka lat temu gdy jechałem (na rowerze rzecz jasna) piękną i godną polecenia trasą wzdłuż Szreniawy i Nidzicy zahaczyłem także o ten wypatrzony w katalogu zabytków sztuki monument. Odwiedziłem go zatem po raz drugi i stwierdziłem ponownie, że małe jest piękne.
Zaskoczyło mnie Żabno - miasto bardzo zadbane, z dużą galerią handlową "u podnóża", wśród pól, z ruchem jak w ulu (była sobota). Byłem tu kilka lat temu i poza odrestaurowanym filigranowym ratuszem i rozłożystym Dębem Wolności na rynku (posadzonym z okazji odzyskania niepodległości w 1918) nic nie zwróciło mojej uwagi. Tym razem uświadomiłem sobie przyczynę zamożności miasta i mieszkańców: pobliską Niecieczę z Bruk-Betem...
W najbliższej okolicy są też ładnie zaprojektowane cmentarze z I wojny, w Odporyszowie pokaźny zespół klasztorny jest więc co oglądać a gmina Żabno nie uchodzi przecież za kanon turystyczny Polski. Taki już urok Małopolski - zabytkami stoi.
Nim dotarłem nad Dunajec odwiedziłem z radością ponownie Niepołomice (piękny kościół parafialny, dla mnie cenniejszy od zamku) i pierwszy raz nawiedziłem sławne ongiś Uście Solne trzymające w garści swego czasu handel solą bocheńską (spławianą Rabą i dalej Wisłą). Rynek wytyczono tu wielkości krakowskiego i jak łatwo się domyślić dziś poraża pustką...
W Radomyślu nie było nic ciekawego, w Przecławiu zaś do którego celowo zmierzałem (też byłem już tam rowerem) okazało się, że jeden z moich ulubionych pałaców przechodzi właśnie końcowy etap odświeżenia fasady. Zapraszam więc do Przecławia za rok - założe się, że nie byliście, a warto! Pałac jest zawsze otwarty na gości, nie tylko weselnych (w dodatku można zwiedzać wnętrza, a zachowało się tu trochę wystroju, mury generalnie pamiętają XVI wiek).
Ostatnim istotnym punktem na trasie 1 etapu była Kolbuszowa. Zaznałem tu wiele serdeczności i podkarpackiej gościnności (m.in. propozycję darmowego noclegu, pomoc nawigacyjną po remontowanych drogach itp) nazwę więc ją Miastem Ludzi Uczynnych. Kolbuszowa zaskoczyła mnie hmmm... jeszcze jednym:
I jak tu nie sławić różnorodności kulturowej Podkarpacia?
PS
Rzuciły mi się też w oczy dumnie sterczące tu i ówdzie tablice informacyjne kierujące na gminne "stadiony", czyli zwykłe boiska, często nawet bez ławek dla publiki, ale zawsze określane mianem stadion. Podkarpacie ma bogate tradycje piłkarskie, ale jak widać jeszcze większe ambicje, znacznie przerastające przaśną rzeczywistość...