Wpisy archiwalne w kategorii
>200 km
Dystans całkowity: | 27113.32 km (w terenie 2.91 km; 0.01%) |
Czas w ruchu: | 1217:28 |
Średnia prędkość: | 20.84 km/h |
Maksymalna prędkość: | 73.01 km/h |
Suma podjazdów: | 151366 m |
Liczba aktywności: | 119 |
Średnio na aktywność: | 227.84 km i 10h 58m |
Więcej statystyk |
Dystans222.59 km Czas10:57 Vśrednia20.33 km/h VMAX44.47 km/h Podjazdy841 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dookoła Radomia, dzień 2: Cud nad Wisłą
W nocy nie padało. Przejechałem gładko senne Nowe Miasto i w Gostomii nie zauważyłem kiepskiej drogi na Tomczyce. Chciałem nią jechać dla dwóch pałaców, al.;e może dobrze się stało, że po raz drugi w życiu dotarłem do Brzostowca, tym bardziej że nawierzchnie były tu dobre, a ja już nie miałem zapasowej dętki. Z ciągu pałaców w okolicach nadpilicznych Michałowic ostał mi się więc jeno pałac Świdno. Na szczęście była przerwa w ogrodzeniu, stróżówka też była otwarta i rozszabrowana, nawet łóżko tam było… Tylko trawy wysokie i sporo pokrzyw… W każdym razie obiekt wysokiej klasy.
W Osuchowie przekroczyłem po raz 15. Pilicę by zrobić landszafcik na byłe miasto Przybyszew. W zasadzie jak tylko minąłem NMnP w krajobrazie zaczęła się dominacja sadów, teren pozostał lekko interwałowy, ale garbiki miały po kilkanaście metrów wys. względnej. Sady wareckie poprzeplatane były kartofliskami i plantacjami truskawek, na których ludzie uwijali się mężnie. Życie żyło obok mnie (przemykały dziesiątki kosów, kwiczołów, śpiewaków i chmary szpaków – sami amatorzy czereśni) lub rozkładało się pode mną. Na drodze zaliczyłem trupy: myszołowa. borsuka, parkę makolągw, niezliczone podlotki szpaków, mazurków i wróbli oraz po raz pierwszy, rozjechane malutkie kuropatwy. Dwie, jedna obok drugiej :( Trzeba być skurwielem, żeby nie zwolnić widząc kuropatwę z młodymi na drodze!
Dopiero od Warki zapanowała nudna równina i męczący upał. W dodatku W. rozkopana, linia kolejowa zmasakrowana (co przesądziło że wybrałem się z namiotem). Z Ostrołęki chciałem skrócić od razu na Przylot, ale stan tego skrótu (brak dętek!) mnie tak przeraził, że pojechałem przez Dębnowolę. Gdy minąłem Przylot miałem już niezły odlot od tężejącego upału. Minąłem jednak dzielnie ostatnią ludzką osadę nad Pilicą – przys. Pólko – i po przekroczeniu wałów o mało nie zatopiłem roweru. Na km przed ujściem do Wisły Pilica była wielkim jeziorem, od wału do wału. 40 km przed ujściem, w Osuchowie, wyglądała normalnie. To raczej Wisła wlała się w ujście Pilicy powodując mega spiętrzenie. To był ten cud nad Wisłą, 100. rocznica wkrótce.
W każdym razie ostatni most na Pilicy, szesnasty, pokonałem na dk 79 i potężny, absurdalny ruch jak na niedzielne południe (nad ujściem było równo o 12) skłonił mnie do ucieczki z Mniszewa na Anielin i dopiero stamtąd atakowałem Magnuszew i Kępę Skórecką. Z odwrotnego kierunku niż Armia Czerwona. Nie dotarłem jednak nad brzeg Wisły – ta rozlała się bowiem aż do wału. W Magnuszewie i Studziankach uczciłem 75. rocznicę zakończenia II wś.
Ratunku przed upałem szukałem w Puszczy Kozienickiej, ale w samych Pionkach wszystko promieniowało gorącem. Gdy byłem już przekonany, że nie dokupię wody, w wiosce Działki Suskowolskie trafiłem na otwarty dyskont Dino… Szczena opadła mi głęboko a uśmiech rozjaśnił styrane upałem oblicze. Czego chcesz od na Panie, za Twe hojne dary?…
Oda do Działek Suskowolskich
Nie jakieś Pionki, Panki czy Pianki
To one zgarniają laury i wianki:
Z otwartym Dinem, cudowne Działki!
Wiedzą cykliści, ile znaczycie
Gdy smaży słońce, gdy nęci picie
Gdy wszystkie siły upał wysysa
Tam czeka woda i pełna misa!
Po zaprowiantowaniu w Działkach Suskowolskich nabrałem dodatkowego bagażu, ale też przekonania, że dam radę pyknąć na ciężko drugą dwusetkę z rzędu. Co ciekawe z Policznej do Czarnolasu wiedzie ulica Jana Kochanowskiego. Po wizycie u Janka w Czarnolasie (po raz drugi rowerem) skierowałem się do jego imiennika – Janowca. Zdążyłem przed zachodem, choć droga Łaguszów – Janowiec to był typowo lubelski horror (to już woj. lubelskie). Kratery, buły, bułki, przełomy; droga jak korona cierniowa. Za Janowcem, w tajemniczej Lucimii podziwiałem jeszcze otwarty lokal wyborczy (ta wyborcza niedziela), a kilka km dalej rozbijałem obóz.
Uczciłem zatem kolejne rocznice: zakończenia wojny i cudu nad Wisłą. U Janka byłem bez powodu, z sympatii do człowieka który pisał:
Że rozum wart jest więcej niźli złota skrzynie,
Tego, niestety, żadnej nie wmówisz dziewczynie.
Pisał też:
W nocy nie padało. Przejechałem gładko senne Nowe Miasto i w Gostomii nie zauważyłem kiepskiej drogi na Tomczyce. Chciałem nią jechać dla dwóch pałaców, al.;e może dobrze się stało, że po raz drugi w życiu dotarłem do Brzostowca, tym bardziej że nawierzchnie były tu dobre, a ja już nie miałem zapasowej dętki. Z ciągu pałaców w okolicach nadpilicznych Michałowic ostał mi się więc jeno pałac Świdno. Na szczęście była przerwa w ogrodzeniu, stróżówka też była otwarta i rozszabrowana, nawet łóżko tam było… Tylko trawy wysokie i sporo pokrzyw… W każdym razie obiekt wysokiej klasy.
W Osuchowie przekroczyłem po raz 15. Pilicę by zrobić landszafcik na byłe miasto Przybyszew. W zasadzie jak tylko minąłem NMnP w krajobrazie zaczęła się dominacja sadów, teren pozostał lekko interwałowy, ale garbiki miały po kilkanaście metrów wys. względnej. Sady wareckie poprzeplatane były kartofliskami i plantacjami truskawek, na których ludzie uwijali się mężnie. Życie żyło obok mnie (przemykały dziesiątki kosów, kwiczołów, śpiewaków i chmary szpaków – sami amatorzy czereśni) lub rozkładało się pode mną. Na drodze zaliczyłem trupy: myszołowa. borsuka, parkę makolągw, niezliczone podlotki szpaków, mazurków i wróbli oraz po raz pierwszy, rozjechane malutkie kuropatwy. Dwie, jedna obok drugiej :( Trzeba być skurwielem, żeby nie zwolnić widząc kuropatwę z młodymi na drodze!
Dopiero od Warki zapanowała nudna równina i męczący upał. W dodatku W. rozkopana, linia kolejowa zmasakrowana (co przesądziło że wybrałem się z namiotem). Z Ostrołęki chciałem skrócić od razu na Przylot, ale stan tego skrótu (brak dętek!) mnie tak przeraził, że pojechałem przez Dębnowolę. Gdy minąłem Przylot miałem już niezły odlot od tężejącego upału. Minąłem jednak dzielnie ostatnią ludzką osadę nad Pilicą – przys. Pólko – i po przekroczeniu wałów o mało nie zatopiłem roweru. Na km przed ujściem do Wisły Pilica była wielkim jeziorem, od wału do wału. 40 km przed ujściem, w Osuchowie, wyglądała normalnie. To raczej Wisła wlała się w ujście Pilicy powodując mega spiętrzenie. To był ten cud nad Wisłą, 100. rocznica wkrótce.
W każdym razie ostatni most na Pilicy, szesnasty, pokonałem na dk 79 i potężny, absurdalny ruch jak na niedzielne południe (nad ujściem było równo o 12) skłonił mnie do ucieczki z Mniszewa na Anielin i dopiero stamtąd atakowałem Magnuszew i Kępę Skórecką. Z odwrotnego kierunku niż Armia Czerwona. Nie dotarłem jednak nad brzeg Wisły – ta rozlała się bowiem aż do wału. W Magnuszewie i Studziankach uczciłem 75. rocznicę zakończenia II wś.
Ratunku przed upałem szukałem w Puszczy Kozienickiej, ale w samych Pionkach wszystko promieniowało gorącem. Gdy byłem już przekonany, że nie dokupię wody, w wiosce Działki Suskowolskie trafiłem na otwarty dyskont Dino… Szczena opadła mi głęboko a uśmiech rozjaśnił styrane upałem oblicze. Czego chcesz od na Panie, za Twe hojne dary?…
Oda do Działek Suskowolskich
Nie jakieś Pionki, Panki czy Pianki
To one zgarniają laury i wianki:
Z otwartym Dinem, cudowne Działki!
Wiedzą cykliści, ile znaczycie
Gdy smaży słońce, gdy nęci picie
Gdy wszystkie siły upał wysysa
Tam czeka woda i pełna misa!
Po zaprowiantowaniu w Działkach Suskowolskich nabrałem dodatkowego bagażu, ale też przekonania, że dam radę pyknąć na ciężko drugą dwusetkę z rzędu. Co ciekawe z Policznej do Czarnolasu wiedzie ulica Jana Kochanowskiego. Po wizycie u Janka w Czarnolasie (po raz drugi rowerem) skierowałem się do jego imiennika – Janowca. Zdążyłem przed zachodem, choć droga Łaguszów – Janowiec to był typowo lubelski horror (to już woj. lubelskie). Kratery, buły, bułki, przełomy; droga jak korona cierniowa. Za Janowcem, w tajemniczej Lucimii podziwiałem jeszcze otwarty lokal wyborczy (ta wyborcza niedziela), a kilka km dalej rozbijałem obóz.
Uczciłem zatem kolejne rocznice: zakończenia wojny i cudu nad Wisłą. U Janka byłem bez powodu, z sympatii do człowieka który pisał:
Że rozum wart jest więcej niźli złota skrzynie,
Tego, niestety, żadnej nie wmówisz dziewczynie.
Pisał też:
Nie uciekaj przede mną, dziewko urodziwa,
Serceć jeszcze niestare, chocia broda siwa;
Choć u mnie broda siwa, jeszczem niezganiony,
Czosnek ma głowę białą, a ogon zielony.
Nie uciekaj, ma rada; wszak wiesz: im kot starszy,
Tym, pospolicie mówią, ogon jego twardszy;
I dąb, choć mieścy przeschnie, choć list na nim płowy,
Przedsię stoi potężnie, bo ma korzeń zdrowy.
Jak można tego zboczeńca nie lubić? Ja go uwielbiam, dlatego po raz drugi byłem w gościach w Czarnolesie, gdzie niósł się autentycznie słodki zapach lip i panowała czarnoleska idylla. Czarnolas to nie miejsce, to idea. Po wizycie u Janka w Czarnolasie (po raz drugi rowerem) skierowałem się do jego imiennika – Janowca. Zdążyłem przed zachodem, choć droga Łaguszów – Janowiec to był typowo lubelski horror (to już woj. lubelskie). Kratery, buły, bułki, przełomy; droga jak korona cierniowa. Za Janowcem, w tajemniczej Lucimii podziwiałem jeszcze otwarty lokal wyborczy (ta wyborcza niedziela) a kilka km dalej rozbijałem obóz.

Pilica w Osuchowie

Świdno, ładny pałac

Nie zdążyły dobiec na łąkę

Przybyszew na linii Pilicy

Sady wareckie

Warka

Od Pilicy do Pilicy, nad Pilicą

Przylot

Zalana droga do ujścia Pilicy

Ostatni kilometr Pilicy - wielkie jezioro

Magnuszew

Studzianki Pancerne

Czarnolas

Janowiec
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33219778
Serceć jeszcze niestare, chocia broda siwa;
Choć u mnie broda siwa, jeszczem niezganiony,
Czosnek ma głowę białą, a ogon zielony.
Nie uciekaj, ma rada; wszak wiesz: im kot starszy,
Tym, pospolicie mówią, ogon jego twardszy;
I dąb, choć mieścy przeschnie, choć list na nim płowy,
Przedsię stoi potężnie, bo ma korzeń zdrowy.
Jak można tego zboczeńca nie lubić? Ja go uwielbiam, dlatego po raz drugi byłem w gościach w Czarnolesie, gdzie niósł się autentycznie słodki zapach lip i panowała czarnoleska idylla. Czarnolas to nie miejsce, to idea. Po wizycie u Janka w Czarnolasie (po raz drugi rowerem) skierowałem się do jego imiennika – Janowca. Zdążyłem przed zachodem, choć droga Łaguszów – Janowiec to był typowo lubelski horror (to już woj. lubelskie). Kratery, buły, bułki, przełomy; droga jak korona cierniowa. Za Janowcem, w tajemniczej Lucimii podziwiałem jeszcze otwarty lokal wyborczy (ta wyborcza niedziela) a kilka km dalej rozbijałem obóz.

Pilica w Osuchowie

Świdno, ładny pałac

Nie zdążyły dobiec na łąkę

Przybyszew na linii Pilicy

Sady wareckie

Warka

Od Pilicy do Pilicy, nad Pilicą

Przylot

Zalana droga do ujścia Pilicy

Ostatni kilometr Pilicy - wielkie jezioro

Magnuszew

Studzianki Pancerne

Czarnolas

Janowiec
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33219778
Dystans273.14 km Czas12:05 Vśrednia22.60 km/h VMAX55.55 km/h Podjazdy1357 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dookoła Radomia, dzień 1: Wzdłuż Pilicy
Burzliwa to była noc, zgodnie z prognozą. Wyjechałem dopiero przed 4 rano, do tego czasu padało. Jechałem po mokrych asfaltach, przede mną czerniły się chmury ustępującego frontu a ja jechałem bezczelnie w ich kierunku, licząc że postępuję wolniej niż one ustępują. Miałem rację, choć gdy z Błędowa ujrzałem Ruskie Góry to zacząłem mieć wątpliwości czy front nieprzyjacielskiej niepogody ustępuje wystarczająco szybko…
Na jednym z moich ulubionych jurajskich odcinków (Kwaśniów – Pilica), w rejonie Gór Bydlińskich przemknąłem tuż obok samicy zięby siedzącej na drodze. Zaraz zawróciłem, zsiadłem z roweru i przeniosłem ofiarę rajdowca na pobocze. Była przytomna, ale sparaliżowana, zapewne pogruchotany staw skokowy, czyli wyrok śmierci, ale niech umiera spokojnie, na mchu.
Ponieważ mój rajd miał być hołdem dla najdłuższego lewego dopływu Wisły, postanowiłem dotrzeć jak najbliżej źródeł Pilicy. Dotarłem więc na Wilcze Doły i do pierwszego mostu na Pilicy. Na dalszej trasie zachwycały mnie kwitnące róże i lipy, kwitnące jeszcze jaśminowce. Przed Szczekocinami duże wrażenie zrobił na mnie trup dzięcioła zielonego. Z bliska bliżej mu do papugi, taki jest wybarwiony. Moim celem było przekraczanie granic. Chciałem pobić własny rekord jazdy z sakwami (286) oraz przekroczyć jak najwięcej razy Pilicę, mój motyw przewodni.
Pierwszy rekord wypadł z grafiku po silnych burzach, które zatrzymały mnie w Przedborzu i Paskrzynie. Leciały sznury wody i grzmiało jak wystrzały z Grubej Berty, a obie chmury nie były szczególnie wielkie. Straciłem łącznie ponad godzinę czasu, ale najgorsze miało dopiero nadejść. To była droga Trzy Morgi – Sulejów. Nigdy nią nie jechałem, a rajd miał być przygodowy, no to się doigrałem: droga przypominała jakiś carski trakt wysadzany otoczakami. Po chwili straciłem wiatr w tylnym kole. Mój ulubiony scenariusz: w tylnym kole jak rower z bagażem… Niby chwilę wcześniej, na Trzech Morgach relaksowałem się bujną zielenią i cieszyłem z przekroczenia 200. Dwusetka stuknęła jeszcze przed Morgami. Czułem się nieźle, ale jechałem cały czas z pomocą silnego wiatru, który tylko czasem wiał z boku, a zazwyczaj w plecy. To naprawdę pomaga, nawet z sakwami...Teraz morale mi siadło tak bardzo (miałem 1 dętkę na zmianę), że zacząłem się zastanawiać czy dotrę do Tomaszowa (celem było minięcie N.M. nad Pilicą).
W Sulejowie nie trafiłem porządnego sklepu a rozgrzane powietrze zaczęło mi się dawać we znaki. Ruszyłem więc na ten Tomaszów, niby wciąż z korzystnym wiatrem, ale już bez tej iskry nadziei, że osiągnę resultado historico. Historyczne to były jedynie okoliczności mojej trzeciej wizyty w Niebieskich Źródłach, na 100-lecie Ruchu. Po przerwie aprowizacyjnej w Tomaszowie ruszyłem na Spałę i Rzeczycę. Przed wsią Glina na drzewie, jakiś zakochaniec płci nieznanej wywiesił na drzewie duże serce z papieru, z napisem „miłego dnia Lisku”. Wcześniej, w Smardzowicach przed Tomaszowem, mijałem romantyczną scenę: jeden kundel posuwał na środku drogi kundlicę a pozostałe (3-4) przyglądały się i poszczekiwały smutno… Jeśli to był gangbang, to jakiś taki melancholijny…
Pierwotnie miałem jechać aż za NMnP, ale 1,5 h w plecy sprawiło, że już w Rzeczycy zaczęło zmierzchać. Niewiele myśląc, zamiast walczyć z wiatrakami, rozbiłem namiot na polu które stało się miejscem sukcesji roślinnej, czyli nieużytkiem. Komary cięły niemiłosiernie.
Na polu pod Rzeczycą zakończył się więc mój rajd w dół rzeki. Przejechałem 6 miast, przekroczyłem Pilicę 14 razy i dotarłem do Niebieskich Źródeł (co za symbolika) a na nocleg rozłożyłem się 3 km od rzeki, nieopodal wsi Łęg. Pokonałem 270 km z bagażem (od świtu do zmierzchu), z czego 200 km wzdłuż biegu rzeki. 10-krotnie pokonałem granice województw, choć moja trasa przebiegała tylko przez 3 z nich.
Na trasie pomagał mi silny, korzystny wiatr. Przeszkadzały: upał, burze i awaria.

Pilica pod Sulejowem. Na murze po lewej - jubilat. Taki był cel: dotrzeć wzdłuż Pilicy do Niebieskich Źródeł i 14 razy przekroczyć rzekę :)

Początki były chmurne i niepewne

Samica zięby zasłużyła na lepszą śmierć niż rozprasowanie na drodze

Pierwszy most na Pilicy, poniżej Wilczych Dołów, w granicach miasta Pilica

Mała, brunatna, w tle Żarnowiec, wkoło zieleń

Za Koniecpolem, pod Radoszewnicą, czyli Pilica w najlepszym, klasycznym wydaniu

Ekipa na moście w Krzętowie

Pilica w Przedborzu

Trzy Morgi na początku wakacji

Fatalny błąd, czyli lewobrzeżna droga na Sulejów

Opustoszały Sulejów

W 100. rocznicę powstania KS Ruch, tuż przed 12-tym przekroczeniem Pilicy

Pilica przekroczona 14 raz na rowerze w ciągu jednego dnia. Spała

Rzeczyca tuż przed zmierzchem
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33219615
Burzliwa to była noc, zgodnie z prognozą. Wyjechałem dopiero przed 4 rano, do tego czasu padało. Jechałem po mokrych asfaltach, przede mną czerniły się chmury ustępującego frontu a ja jechałem bezczelnie w ich kierunku, licząc że postępuję wolniej niż one ustępują. Miałem rację, choć gdy z Błędowa ujrzałem Ruskie Góry to zacząłem mieć wątpliwości czy front nieprzyjacielskiej niepogody ustępuje wystarczająco szybko…
Na jednym z moich ulubionych jurajskich odcinków (Kwaśniów – Pilica), w rejonie Gór Bydlińskich przemknąłem tuż obok samicy zięby siedzącej na drodze. Zaraz zawróciłem, zsiadłem z roweru i przeniosłem ofiarę rajdowca na pobocze. Była przytomna, ale sparaliżowana, zapewne pogruchotany staw skokowy, czyli wyrok śmierci, ale niech umiera spokojnie, na mchu.
Ponieważ mój rajd miał być hołdem dla najdłuższego lewego dopływu Wisły, postanowiłem dotrzeć jak najbliżej źródeł Pilicy. Dotarłem więc na Wilcze Doły i do pierwszego mostu na Pilicy. Na dalszej trasie zachwycały mnie kwitnące róże i lipy, kwitnące jeszcze jaśminowce. Przed Szczekocinami duże wrażenie zrobił na mnie trup dzięcioła zielonego. Z bliska bliżej mu do papugi, taki jest wybarwiony. Moim celem było przekraczanie granic. Chciałem pobić własny rekord jazdy z sakwami (286) oraz przekroczyć jak najwięcej razy Pilicę, mój motyw przewodni.
Pierwszy rekord wypadł z grafiku po silnych burzach, które zatrzymały mnie w Przedborzu i Paskrzynie. Leciały sznury wody i grzmiało jak wystrzały z Grubej Berty, a obie chmury nie były szczególnie wielkie. Straciłem łącznie ponad godzinę czasu, ale najgorsze miało dopiero nadejść. To była droga Trzy Morgi – Sulejów. Nigdy nią nie jechałem, a rajd miał być przygodowy, no to się doigrałem: droga przypominała jakiś carski trakt wysadzany otoczakami. Po chwili straciłem wiatr w tylnym kole. Mój ulubiony scenariusz: w tylnym kole jak rower z bagażem… Niby chwilę wcześniej, na Trzech Morgach relaksowałem się bujną zielenią i cieszyłem z przekroczenia 200. Dwusetka stuknęła jeszcze przed Morgami. Czułem się nieźle, ale jechałem cały czas z pomocą silnego wiatru, który tylko czasem wiał z boku, a zazwyczaj w plecy. To naprawdę pomaga, nawet z sakwami...Teraz morale mi siadło tak bardzo (miałem 1 dętkę na zmianę), że zacząłem się zastanawiać czy dotrę do Tomaszowa (celem było minięcie N.M. nad Pilicą).
W Sulejowie nie trafiłem porządnego sklepu a rozgrzane powietrze zaczęło mi się dawać we znaki. Ruszyłem więc na ten Tomaszów, niby wciąż z korzystnym wiatrem, ale już bez tej iskry nadziei, że osiągnę resultado historico. Historyczne to były jedynie okoliczności mojej trzeciej wizyty w Niebieskich Źródłach, na 100-lecie Ruchu. Po przerwie aprowizacyjnej w Tomaszowie ruszyłem na Spałę i Rzeczycę. Przed wsią Glina na drzewie, jakiś zakochaniec płci nieznanej wywiesił na drzewie duże serce z papieru, z napisem „miłego dnia Lisku”. Wcześniej, w Smardzowicach przed Tomaszowem, mijałem romantyczną scenę: jeden kundel posuwał na środku drogi kundlicę a pozostałe (3-4) przyglądały się i poszczekiwały smutno… Jeśli to był gangbang, to jakiś taki melancholijny…
Pierwotnie miałem jechać aż za NMnP, ale 1,5 h w plecy sprawiło, że już w Rzeczycy zaczęło zmierzchać. Niewiele myśląc, zamiast walczyć z wiatrakami, rozbiłem namiot na polu które stało się miejscem sukcesji roślinnej, czyli nieużytkiem. Komary cięły niemiłosiernie.
Na polu pod Rzeczycą zakończył się więc mój rajd w dół rzeki. Przejechałem 6 miast, przekroczyłem Pilicę 14 razy i dotarłem do Niebieskich Źródeł (co za symbolika) a na nocleg rozłożyłem się 3 km od rzeki, nieopodal wsi Łęg. Pokonałem 270 km z bagażem (od świtu do zmierzchu), z czego 200 km wzdłuż biegu rzeki. 10-krotnie pokonałem granice województw, choć moja trasa przebiegała tylko przez 3 z nich.
Na trasie pomagał mi silny, korzystny wiatr. Przeszkadzały: upał, burze i awaria.

Pilica pod Sulejowem. Na murze po lewej - jubilat. Taki był cel: dotrzeć wzdłuż Pilicy do Niebieskich Źródeł i 14 razy przekroczyć rzekę :)

Początki były chmurne i niepewne

Samica zięby zasłużyła na lepszą śmierć niż rozprasowanie na drodze

Pierwszy most na Pilicy, poniżej Wilczych Dołów, w granicach miasta Pilica

Mała, brunatna, w tle Żarnowiec, wkoło zieleń

Za Koniecpolem, pod Radoszewnicą, czyli Pilica w najlepszym, klasycznym wydaniu

Ekipa na moście w Krzętowie

Pilica w Przedborzu

Trzy Morgi na początku wakacji

Fatalny błąd, czyli lewobrzeżna droga na Sulejów

Opustoszały Sulejów

W 100. rocznicę powstania KS Ruch, tuż przed 12-tym przekroczeniem Pilicy

Pilica przekroczona 14 raz na rowerze w ciągu jednego dnia. Spała

Rzeczyca tuż przed zmierzchem
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33219615
Dystans200.87 km Czas09:37 Vśrednia20.89 km/h VMAX48.14 km/h Podjazdy955 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Boże Ciało 2020, cz. II: Odwrót z Sadogóry
Na przystanku wpadałem w drzemki, raz po raz budziły mnie ujadania psów, ale jak na środek wsi było dość spokojnie. Dźwięki zagłuszały sznury deszczu. O przedświcie zrobiło się wreszcie nieco chłodniej (jakieś 15-16 stopni) no i wybudził mnie brak odgłosów kropel uderzających o dach przystanku. Zerwałem się z niewygodnej ławy i ujrzałem, że już nie pada. Nawet niebo zaczęło się przejaśniać. Tym samym tuz po 4 ruszyłem dalej. Musiałem przeprawiać się przez namuliska na drodze i gigantyczne jeziora, które ktoś skłonny do zdrobnień nazwałby kałużami. Co jakiś czas miałem więc nogi w górze. Na drogach panował rzecz jasna totalny bezruch. Minąłem słabo jeszcze doświetlonego drewniaka w Wielkim Buczku oraz klasycystyczny kościół w Trzcinicy. Gdy skierowałem się na Miechową odkryłem, że ten odcinek padł ofiarą prawdziwego potopu. Droga przypominała wstęgę rzeki. W samej Miechowej dopiero za trzecim podejściem trafiłem na kościół. Od pól i łąk zionęło wilgocią a krótko przystrzyżony przykościelny trawnik i tak przemoczył mi buty.
W Byczynie dostałem od losu nagrodę w postaci sylwetki miasta we wschodzącym słońcu. Miasto miałem tylko dla siebie, poszwendałem się po zaułkach, zjadłem resztki zapasów (sklepy jeszcze zamknięte były), zachwyciłem się nowymi ławkami na rynku. To był trzeci raz w Byczynie i jeszcze nigdy to miasto nie wydało mi się tak bliskie. Gdyby nie zniszczenia II wojny to byłaby prawdziwa perła. By zobaczyć o miasto przed rokiem 45 trzeba sobie wizualizować brakujące fragmenty, te ziejące pustką czarne przestrzenie po wyrwanych bez znieczulenia kamienicach. Jednak to co zostało (jakieś 20-25% oryginalnej tkanki miejskiej) daje dobre wyobrażenie o dawnej całości.
Z Byczyny ruszyłem na wschód delektując się chłodem poranka. Następny postój miałem dopiero w Praszce, gdzie prowiantowałem się w Biedrze. Za Praszką musiałem przebić się przez barierę mgieł, z daleka wyglądały zresztą jak front opadowy, tak były gęste. Podziwiałem więc rosę na makach i moczyłem buty łażąc po miedzach. Odbite na przystankowej ławce żebra dokuczały mi co jakiś czas, przed Herbami, na nudnym leśnym odcinku dorwała mnie senność. W samych Herbach dużo ludzi się kręciło, uzupełniałem wodę w Lewku i skierowałem się na nielubianą drogę na Boronów. Te pseudo-ścieżki rowerowe mnie po prostu wk... Jedynie odcinek Zumpy-Boronów jest wykonany z szacunkiem dla rowerzystów tj. z gładkiej kostki położonej zgodnie z kierunkiem jazdy, czyli wzdłuż a nie w poprzek...
Za Boronowem skierowałem się na Lubszę i Woźniki. Ponieważ senność mi przeszła, by dobić do dwusetki i osłodzić sobie porażkę "snu nocy letniej" zrobiłem jeszcze wypad na Płaskowyż (Toporowice i Twardowice) i przez Rogoźnik oraz chorzowski rynek (omijając rozkopaną 913) dotarłem w domowe pielesze, gdzie ku mojej uciesze, nie było piekarni, co słońcem się karmi, bo zapomniałem odsłonić zasłony. Bardzo tym ucieszony, po ciepłym posiłku, usnąłem z wysiłku i z niedospania. Dość rymowania!

Miała być Byczyna o zmierzchu, była o świcie - też znakomicie!

Pożegnanie z gminą Rychtal

Tak było nocą - droga do Miechowej

Święty Graal odnaleziony - za trzecią próbą, z drogi totalnie niewidoczny

Nowe porządki w Byczynie

Wreszcie był czas by się tu rowerowo poszwendać

Zdziechowice

Maki pod Praszką

Gmina Rudniki pamięta o przeszłości

Boronów

Lubsza

Woźniki

Czerwcowo nad Rogoźnikiem
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33029615
Na przystanku wpadałem w drzemki, raz po raz budziły mnie ujadania psów, ale jak na środek wsi było dość spokojnie. Dźwięki zagłuszały sznury deszczu. O przedświcie zrobiło się wreszcie nieco chłodniej (jakieś 15-16 stopni) no i wybudził mnie brak odgłosów kropel uderzających o dach przystanku. Zerwałem się z niewygodnej ławy i ujrzałem, że już nie pada. Nawet niebo zaczęło się przejaśniać. Tym samym tuz po 4 ruszyłem dalej. Musiałem przeprawiać się przez namuliska na drodze i gigantyczne jeziora, które ktoś skłonny do zdrobnień nazwałby kałużami. Co jakiś czas miałem więc nogi w górze. Na drogach panował rzecz jasna totalny bezruch. Minąłem słabo jeszcze doświetlonego drewniaka w Wielkim Buczku oraz klasycystyczny kościół w Trzcinicy. Gdy skierowałem się na Miechową odkryłem, że ten odcinek padł ofiarą prawdziwego potopu. Droga przypominała wstęgę rzeki. W samej Miechowej dopiero za trzecim podejściem trafiłem na kościół. Od pól i łąk zionęło wilgocią a krótko przystrzyżony przykościelny trawnik i tak przemoczył mi buty.
W Byczynie dostałem od losu nagrodę w postaci sylwetki miasta we wschodzącym słońcu. Miasto miałem tylko dla siebie, poszwendałem się po zaułkach, zjadłem resztki zapasów (sklepy jeszcze zamknięte były), zachwyciłem się nowymi ławkami na rynku. To był trzeci raz w Byczynie i jeszcze nigdy to miasto nie wydało mi się tak bliskie. Gdyby nie zniszczenia II wojny to byłaby prawdziwa perła. By zobaczyć o miasto przed rokiem 45 trzeba sobie wizualizować brakujące fragmenty, te ziejące pustką czarne przestrzenie po wyrwanych bez znieczulenia kamienicach. Jednak to co zostało (jakieś 20-25% oryginalnej tkanki miejskiej) daje dobre wyobrażenie o dawnej całości.
Z Byczyny ruszyłem na wschód delektując się chłodem poranka. Następny postój miałem dopiero w Praszce, gdzie prowiantowałem się w Biedrze. Za Praszką musiałem przebić się przez barierę mgieł, z daleka wyglądały zresztą jak front opadowy, tak były gęste. Podziwiałem więc rosę na makach i moczyłem buty łażąc po miedzach. Odbite na przystankowej ławce żebra dokuczały mi co jakiś czas, przed Herbami, na nudnym leśnym odcinku dorwała mnie senność. W samych Herbach dużo ludzi się kręciło, uzupełniałem wodę w Lewku i skierowałem się na nielubianą drogę na Boronów. Te pseudo-ścieżki rowerowe mnie po prostu wk... Jedynie odcinek Zumpy-Boronów jest wykonany z szacunkiem dla rowerzystów tj. z gładkiej kostki położonej zgodnie z kierunkiem jazdy, czyli wzdłuż a nie w poprzek...
Za Boronowem skierowałem się na Lubszę i Woźniki. Ponieważ senność mi przeszła, by dobić do dwusetki i osłodzić sobie porażkę "snu nocy letniej" zrobiłem jeszcze wypad na Płaskowyż (Toporowice i Twardowice) i przez Rogoźnik oraz chorzowski rynek (omijając rozkopaną 913) dotarłem w domowe pielesze, gdzie ku mojej uciesze, nie było piekarni, co słońcem się karmi, bo zapomniałem odsłonić zasłony. Bardzo tym ucieszony, po ciepłym posiłku, usnąłem z wysiłku i z niedospania. Dość rymowania!

Miała być Byczyna o zmierzchu, była o świcie - też znakomicie!

Pożegnanie z gminą Rychtal

Tak było nocą - droga do Miechowej

Święty Graal odnaleziony - za trzecią próbą, z drogi totalnie niewidoczny

Nowe porządki w Byczynie

Wreszcie był czas by się tu rowerowo poszwendać

Zdziechowice

Maki pod Praszką

Gmina Rudniki pamięta o przeszłości

Boronów

Lubsza

Woźniki

Czerwcowo nad Rogoźnikiem
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33029615
Dystans226.29 km Czas09:42 Vśrednia23.33 km/h VMAX41.13 km/h Podjazdy632 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Boże Ciało 2020, cz. 1: Klątwa Stroni
Zajechałem pociągiem do Olesna. Trasa miała być czysto śląska - zawitałem więc na rynek i dopiero z rynku ruszyłem na Bierdzany. Ruch na drogach był bożocielny, czyli żaden. Było tak nawet na krajówce w Bierdzanach. Ja jednak wbiłem w głąb Jełowej. Boleśnie przekonałem się też, że część wsi celebruje jeszcze poniemieckie bruki. Potem jechalem nudną drogą na Kup, tak nudną że źle skręciłem i dopiero po jakimś czasie odkryłem, że jadę na Świerkle. Dotarłem tu po raz pierwszy, już w epoce niewoli opolskiej. Patryk Jaki sprawił, że Świerkle stały się niedawno Opolem, minęły mnie nawet miejskie autobusy... Była droga rowerowa (częściowo w budowie), były nowe wrażenia - tak oto nuda prowadzi do niespodziewanych "wzruszeń".
W Dobrzeniu powitał mnie "karny kutas dla Chróścic" wymalowany na jednej ze ścian. W samych Chróścicach napotkałem zaś procesję, mogłem więc jechać kawałek po kwietnym dywanie, który upiększył asfalt. Dalej jechałem tradycyjnie, czyli przez Mikolin do Lewina (trzeci raz na rowerze). Potem okrążałem Brzeg drogą 458 aż do Jankowic Wielkich, podziwiając po drodze łany maków, chabrów i facelii. Przelatywały gęsto jaskółki i wypasiona szpacza młodzież. Niezmordowanie katowały swoimi pieśniami otoczenie mazurki, wróble i cierniówki. W krajobrazie raz po raz wyrastał jakiś gotycki kościół, jak to w okolicach Brzegu... Na odcinku Wierzbnik - Kolnica idyllę popsuł mi słabszy asfalt. Wilgotność w powietrzu nie odpuszczała, temperatura zaś rosła, robiła się ta niemiła zawiesinka zwiastująca ryzyko nawałnic, ale nic sobie z tego nie robiłem. Celem był zamek w Wojnowicach, Prusice i Trzebnica. W Bąkowie byłem kolejny raz na rowerze i doprawdy nie wiem czemu kolejny raz zdziwił mnie ten fatalny bruk... Korzystając z naturalnego przyhamowania wstąpiłem do wiejskiego sklepiku. A tam - olaboga - tłok jak w barze na plaży, wszyscy bez maseczek, łącznie ze sprzedawcą.
Za Wiązowem był rozjazd i postanowiłem skonsultować uaktualnioną prognozę pogody. Ten moment zmienił przebieg mojej trasy - okazało się, że na zachód i północ od Wrocławia wystąpi burzowy armagedon, no i posypały się moje marzenia o okrążeniu Breslau. Potwierdziło się też, że "Wrocław od zawsze poddaje się ostatni". Kwerenda meteo nakazywała skrócić trasę, nowym celem stała się więc Oleśnica i odkładana przez lata Stronia. Do Oleśnicy poszło gładko. Ten trzeci raz na rowerze w Oleśnicy nie dał mi szans na nowe odkrycie, z jednym wyjątkiem - ulicy Wileńskiej. To brukowe paskudztwo wiodło własnie w moim kierunku, na wschód. Schody zaczęły się więc już w Oleśnicy i trwały do Stroni (a nawet za Stronią, bo drogi strońskie są fatalne) - nawierzchnie były bowiem solidarnie koszmarne. Nie żałowałem jednak tego strońskiego zboczenia - ze względu na architekturę kościoła. Drugiego takiego w Polszcze nie ma, a ja wreszcie tutaj dotarłem! Ze Stroni planowałem do zmierzchu dotrzeć pod Byczynę. W tym celu po raz drugi nawiedziłem dwukołowcem rynek w Rychtalu i skierowałem się na Wielki Buczek licząc, że pstryknę tutejszego drewniaka w świetle dnia (do zachodu było jeszcze 1,5 h).
Pociemniało przede mną, ale za plecami miałem wielkie czerwone słońce przygotowujące się do majestatycznego zachodu. Zastanawiałem się właśnie co to za dziwna pogoda, i że to nic groźnego przede mną, bo prognozy pokazywały tu spokój. Jednak ten kolor budził we mnie pewien niepokój...
W sam raz na burzę. Piękną burzę.
Nie miękką burzę, a mocną burzę, że mam w głowie błysk od powtórzeń.
Może nawet ciut za gęsto to strobo,
ale wreszcie jakieś pokrewieństwo z pogodą.

Widok na Michałów (pow. Brzeg) - żaden malarz nie dorówna naturze. Pszenica przegrywa z makami i chabrami...

Olesno

Jełowa - wieś przodków

Maki czerwcowe

W Opolu - przez przypadek

Boże Ciało w Chróścicach

Lewin Brzeski - tutaj 4 lata temu słuchałem relacji z meczu na Euro...

Krzyż pokutny (pojednania) w Michałowie

Wierzbnik - dużo oryginalnej zabudowy, ale tylko kościół zadbany...

Kucharzowice, kolejny podbrzeski gotyk

Miechowice Oławskie - ruiny gotyku

Oława

Jelcz-Laskowice - fajnie być tu burmistrzem. Pałac - Urząd Miasta

Oleśnica

Stronia - cudny przedsionek

Smogorzów po raz drugi

Rychtal - najbardziej śląska z wielkopolskich gmin :)

Pole facelii błękitnej - taki poplon to ja lubię. Widok na kościół w Krzyżownikach (gm. Rychtal)

Sadogóra z przystanku na którym spędzę następne 7 godzin. Ta mżawka miała zaraz przejść, chciałem zdążyć na sylwetę Byczyny o zachodzie...
Mapa: https://ridewithgps.com/routes/33029271
W Dobrzeniu powitał mnie "karny kutas dla Chróścic" wymalowany na jednej ze ścian. W samych Chróścicach napotkałem zaś procesję, mogłem więc jechać kawałek po kwietnym dywanie, który upiększył asfalt. Dalej jechałem tradycyjnie, czyli przez Mikolin do Lewina (trzeci raz na rowerze). Potem okrążałem Brzeg drogą 458 aż do Jankowic Wielkich, podziwiając po drodze łany maków, chabrów i facelii. Przelatywały gęsto jaskółki i wypasiona szpacza młodzież. Niezmordowanie katowały swoimi pieśniami otoczenie mazurki, wróble i cierniówki. W krajobrazie raz po raz wyrastał jakiś gotycki kościół, jak to w okolicach Brzegu... Na odcinku Wierzbnik - Kolnica idyllę popsuł mi słabszy asfalt. Wilgotność w powietrzu nie odpuszczała, temperatura zaś rosła, robiła się ta niemiła zawiesinka zwiastująca ryzyko nawałnic, ale nic sobie z tego nie robiłem. Celem był zamek w Wojnowicach, Prusice i Trzebnica. W Bąkowie byłem kolejny raz na rowerze i doprawdy nie wiem czemu kolejny raz zdziwił mnie ten fatalny bruk... Korzystając z naturalnego przyhamowania wstąpiłem do wiejskiego sklepiku. A tam - olaboga - tłok jak w barze na plaży, wszyscy bez maseczek, łącznie ze sprzedawcą.
Za Wiązowem był rozjazd i postanowiłem skonsultować uaktualnioną prognozę pogody. Ten moment zmienił przebieg mojej trasy - okazało się, że na zachód i północ od Wrocławia wystąpi burzowy armagedon, no i posypały się moje marzenia o okrążeniu Breslau. Potwierdziło się też, że "Wrocław od zawsze poddaje się ostatni". Kwerenda meteo nakazywała skrócić trasę, nowym celem stała się więc Oleśnica i odkładana przez lata Stronia. Do Oleśnicy poszło gładko. Ten trzeci raz na rowerze w Oleśnicy nie dał mi szans na nowe odkrycie, z jednym wyjątkiem - ulicy Wileńskiej. To brukowe paskudztwo wiodło własnie w moim kierunku, na wschód. Schody zaczęły się więc już w Oleśnicy i trwały do Stroni (a nawet za Stronią, bo drogi strońskie są fatalne) - nawierzchnie były bowiem solidarnie koszmarne. Nie żałowałem jednak tego strońskiego zboczenia - ze względu na architekturę kościoła. Drugiego takiego w Polszcze nie ma, a ja wreszcie tutaj dotarłem! Ze Stroni planowałem do zmierzchu dotrzeć pod Byczynę. W tym celu po raz drugi nawiedziłem dwukołowcem rynek w Rychtalu i skierowałem się na Wielki Buczek licząc, że pstryknę tutejszego drewniaka w świetle dnia (do zachodu było jeszcze 1,5 h).
Pociemniało przede mną, ale za plecami miałem wielkie czerwone słońce przygotowujące się do majestatycznego zachodu. Zastanawiałem się właśnie co to za dziwna pogoda, i że to nic groźnego przede mną, bo prognozy pokazywały tu spokój. Jednak ten kolor budził we mnie pewien niepokój...
W sam raz na burzę. Piękną burzę.
Nie miękką burzę, a mocną burzę, że mam w głowie błysk od powtórzeń.
Może nawet ciut za gęsto to strobo,
ale wreszcie jakieś pokrewieństwo z pogodą.
No i Łona wykrakał mi burzowy armagedon.To była pogoda przez duże P. P jak przesrane. Od 20:30 utknąłem więc na przystanku w Sadogórze i miałem przesrane o tyle, że najnowsza prognoza raptownie się zmieniła i pokazywała burzową strefę zgniotu od Oleśnicy przez Kluczbork, po Byczynę, czyli dokładnie w pasie, w jakim się znalazłem. Sznury wody i wiązki błyskawic miały szaleć do 7 rano... Byłem jakieś 150 km od Chorzowa, najbliższy pociąg ruszał o 6 rano... Zdecydowałem się więc zamieszkać na przystanku. Szczęście w nieszczęściu było takie, że przystanek był wielce solidny. Miał solidne ściany, także z przodu, długą ławę i małe okienka. W dodatku w pobliżu świeciła latarnia. Dziękuje gminie Rychtal za śląsko-wielkopolską solidność w budowie przystanku. To uratowało mi tyłek. Trudno uwierzyć, ale jeszcze w Stroni myślałem sobie: "jaka szkoda, że jestem tu tak szybko, bo sporo tu solidnych miejsc na awaryjny nocleg". W Miłowicach trafiłem jeszcze czynny sklep, a w Smogorzowie nie byłem w stanie odcedzić kartofelków, bo co chwilę ktoś przejeżdżał na rowerze. Zemściło się to na mnie o tyle, że musiałem szczać w strugach deszczu, tuz obok mojego przystanku. Tak o to kończyło się dla mnie Boże Ciało AD 2020.

Widok na Michałów (pow. Brzeg) - żaden malarz nie dorówna naturze. Pszenica przegrywa z makami i chabrami...

Olesno

Jełowa - wieś przodków

Maki czerwcowe

W Opolu - przez przypadek

Boże Ciało w Chróścicach

Lewin Brzeski - tutaj 4 lata temu słuchałem relacji z meczu na Euro...

Krzyż pokutny (pojednania) w Michałowie

Wierzbnik - dużo oryginalnej zabudowy, ale tylko kościół zadbany...

Kucharzowice, kolejny podbrzeski gotyk

Miechowice Oławskie - ruiny gotyku

Oława

Jelcz-Laskowice - fajnie być tu burmistrzem. Pałac - Urząd Miasta

Oleśnica

Stronia - cudny przedsionek

Smogorzów po raz drugi

Rychtal - najbardziej śląska z wielkopolskich gmin :)

Pole facelii błękitnej - taki poplon to ja lubię. Widok na kościół w Krzyżownikach (gm. Rychtal)

Sadogóra z przystanku na którym spędzę następne 7 godzin. Ta mżawka miała zaraz przejść, chciałem zdążyć na sylwetę Byczyny o zachodzie...
Mapa: https://ridewithgps.com/routes/33029271
Dystans229.68 km Czas10:06 Vśrednia22.74 km/h VMAX45.95 km/h Podjazdy1070 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Gorzów Śląski
Rano otrzeźwił mnie bolesny start. Ekspander wplątał się z taką siłą w szprychy, że zdołałem go odkleszczyć dopiero w pociągu… Taki był efekt porannego pośpiechu i zbyt szybkiego sprintu na pociąg. Efekt jest tragiczny: uszczerbiona szprycha i zdecentrowane tyle koło. To samo koło, co bez żadnych odkształceń przejechało rok temu 5520 km z bagażem na jednej trasie... Pani konduktor była bardzo zgrabna, tylko po co był jej ten tatuaż na łydce?
Wysiadłem w Koszęcinie, a celem był dziewiczy odcinek Stasiowe-Zborowskie, bo odkryłem że biegnie tam wąski leśny asfalt. To był strzał w „10”. Do Zborowskiego wjechałem zresztą ulicą Niedźwiedzką a w lesie oko cieszyły raz po raz kwitnące żarnowce. Jeszcze wcześniej – w Lisowie – zachwyciły mnie podwieszone pod dachami bloków budki dla jerzyków. Zanim je zobaczyłem usłyszałem radosne gwizdy jerzyków. Wysokie już, kłoszące się żyto oraz liczne podlotki szpaków uświadomiły mi, że to zapewne ostatni taki wiosenny rajd. Przyrodniczo nadchodzi już wczesne lato, pociemniała świeża zieleń a młode ciekawskie sroczki zaglądają mi rano do mieszkania, zapuszczając żurawie wprost z parapetu...
Gdy osiągnąłem Zborowskie zaczął mnie mocno hamować silny, jednostajny wiatr z północy. Pałac w Patoce był odnowiony, ale całkiem niedostępny. Z kolei pałac w Wędzinie był dostępny, ale przybrudzony. Cały czas jechałem historycznym skrajem Śląska co najlepiej uwidoczniło się Nowych Karmonkach i Biskuypskich Drogach. W Boroszowie zdenerował kolejny niespodziewany remont. Remonty są wszędzie, by zlokalizować te mniejsze trzeba by podróżować na gogle maps z przedziałką 1:20 000. Bo te małe rzokopy wyświetlają się tylko przy dużych powiększeniach. Droga z Boroszowic przez Kozłowice do Gorzowa okazała się zresztą bardzo przyjemna. Poprowadzono ją po skasowanej wąskotorówce i denerwowały tylko 2 rzeczy: silny przeciwny wiatr oraz barierki…
Gdy ruszyłem z Gorzowa na pd-wsch, do Sternalic, mój los się odmienił. Przestałem wytracać prędkość. Po raz pierwszy zawitałem nad Prosnę w tak wczesnym jej biegu. Jest tutaj uroczą rzeczułką wśród łąk. Poptem wystarczył mi 6 km odcinek na płn (do żytniowa) by odkryć, że wiatr ma potężne znaczenie… Gdy znów wróciłem do kierunku na pd-wsch i gdy zanikły atrakcje, to nudny odcinek Starokrzepice – Panki – Blachownia – Konopiska – Starcza jechałem jak burza. Potem nie spowolniły mnie nawet interwały woźnickie a dopiero ponownie przeciwny wiatr od Zendka. W domu byłem przed 19, czyli godzinę przed planem i dwie godziny przed zmierzchem. W czwartek czekały mnie jednak pracowite konsultacje i nie mogłem ryzykować.
Najpiękniejszy odcinek to ten wzdłuż Liswarty, zwiedzanie pałaców „podgorzowskich” oraz jazda w górę Prosny i jedyne spotkanie z kuropatwą na trasie. Potem było już nudnawo, tym bardziej że okolicami Krzepic, Panek, Konopisk jeżdżę często a kiedyś jeździłem wręcz zbyt często. Mam jednak usprawiedliwienie: drogi tam dobre i puste. Nudę końcówki uświęcał też cel: wyrabianie wytrzymałości, czyli jedynej cechy która w dobie Covida na pewno się przyda (bo z granicami i obostrzeniami może być jeszcze bardzo różnie).

W drodze do Radłowa. Nowe Karmonki

Kapitalna droga rowerowa Olesno-Gorzów
Galeria zdjęć
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32820652
Rano otrzeźwił mnie bolesny start. Ekspander wplątał się z taką siłą w szprychy, że zdołałem go odkleszczyć dopiero w pociągu… Taki był efekt porannego pośpiechu i zbyt szybkiego sprintu na pociąg. Efekt jest tragiczny: uszczerbiona szprycha i zdecentrowane tyle koło. To samo koło, co bez żadnych odkształceń przejechało rok temu 5520 km z bagażem na jednej trasie... Pani konduktor była bardzo zgrabna, tylko po co był jej ten tatuaż na łydce?
Wysiadłem w Koszęcinie, a celem był dziewiczy odcinek Stasiowe-Zborowskie, bo odkryłem że biegnie tam wąski leśny asfalt. To był strzał w „10”. Do Zborowskiego wjechałem zresztą ulicą Niedźwiedzką a w lesie oko cieszyły raz po raz kwitnące żarnowce. Jeszcze wcześniej – w Lisowie – zachwyciły mnie podwieszone pod dachami bloków budki dla jerzyków. Zanim je zobaczyłem usłyszałem radosne gwizdy jerzyków. Wysokie już, kłoszące się żyto oraz liczne podlotki szpaków uświadomiły mi, że to zapewne ostatni taki wiosenny rajd. Przyrodniczo nadchodzi już wczesne lato, pociemniała świeża zieleń a młode ciekawskie sroczki zaglądają mi rano do mieszkania, zapuszczając żurawie wprost z parapetu...
Gdy osiągnąłem Zborowskie zaczął mnie mocno hamować silny, jednostajny wiatr z północy. Pałac w Patoce był odnowiony, ale całkiem niedostępny. Z kolei pałac w Wędzinie był dostępny, ale przybrudzony. Cały czas jechałem historycznym skrajem Śląska co najlepiej uwidoczniło się Nowych Karmonkach i Biskuypskich Drogach. W Boroszowie zdenerował kolejny niespodziewany remont. Remonty są wszędzie, by zlokalizować te mniejsze trzeba by podróżować na gogle maps z przedziałką 1:20 000. Bo te małe rzokopy wyświetlają się tylko przy dużych powiększeniach. Droga z Boroszowic przez Kozłowice do Gorzowa okazała się zresztą bardzo przyjemna. Poprowadzono ją po skasowanej wąskotorówce i denerwowały tylko 2 rzeczy: silny przeciwny wiatr oraz barierki…
Gdy ruszyłem z Gorzowa na pd-wsch, do Sternalic, mój los się odmienił. Przestałem wytracać prędkość. Po raz pierwszy zawitałem nad Prosnę w tak wczesnym jej biegu. Jest tutaj uroczą rzeczułką wśród łąk. Poptem wystarczył mi 6 km odcinek na płn (do żytniowa) by odkryć, że wiatr ma potężne znaczenie… Gdy znów wróciłem do kierunku na pd-wsch i gdy zanikły atrakcje, to nudny odcinek Starokrzepice – Panki – Blachownia – Konopiska – Starcza jechałem jak burza. Potem nie spowolniły mnie nawet interwały woźnickie a dopiero ponownie przeciwny wiatr od Zendka. W domu byłem przed 19, czyli godzinę przed planem i dwie godziny przed zmierzchem. W czwartek czekały mnie jednak pracowite konsultacje i nie mogłem ryzykować.
Najpiękniejszy odcinek to ten wzdłuż Liswarty, zwiedzanie pałaców „podgorzowskich” oraz jazda w górę Prosny i jedyne spotkanie z kuropatwą na trasie. Potem było już nudnawo, tym bardziej że okolicami Krzepic, Panek, Konopisk jeżdżę często a kiedyś jeździłem wręcz zbyt często. Mam jednak usprawiedliwienie: drogi tam dobre i puste. Nudę końcówki uświęcał też cel: wyrabianie wytrzymałości, czyli jedynej cechy która w dobie Covida na pewno się przyda (bo z granicami i obostrzeniami może być jeszcze bardzo różnie).

W drodze do Radłowa. Nowe Karmonki

Kapitalna droga rowerowa Olesno-Gorzów
Galeria zdjęć
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32820652
Dystans246.40 km Czas11:39 Vśrednia21.15 km/h Podjazdy1972 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dookoła Krakowa, czyli rajd św. Floriana
Czasy trudne, nadszedł więc moment na mikro-wyprawy. Zboczenie historyczno-symboliczne mnie nie zawiodło i wyruszyłem w święto Krakowa (i strażaków - których cenię i z którymi często mam do czynienia - oraz przewodników, którzy tak jak ja również potrafią lać wodę, nawet gdy nigdzie się nie pali) na trasę dookoła Krakowa.
Po raz kolejny zawitałem więc w dolinę Szreniawy i było cudownie aż po Słomniki. Potem zrobiło się bardzo krakowsko, czyli autkowo, ruchliwie i centusiowo. Postanowiłem objechać Kraków przez wsie z ładnymi średniowiecznymi świątyniami, czyli przez Luborzycę i Ruszczę (formalnie dzielnica Krakowa). Potem obmyśliłem przemknąć przez Niepołomice na Wieliczkę, bo jakże to objechać Kraków i nie być w Wieliczce? W dodatku postanowiłem jechać odkrywczo bocznymi, bardzo lokalnymi i interwałowymi drogami na cześć Magellańczyków. Trudność faktycznie na tym zyskała, ale ucierpiało moje morale. Dalsze interwałowe eldorado w połączeniu z zaduchem sprawiło, że do Swoszowic dojechałem mocno nieświeży. Fakt, że byłem tu pierwszy raz w życiu nie tchnął we mnie nowych sił. Kolejny odcinek był bowiem najcięższy ze wszystkich: zaplanowałem sobie zobaczyć Osiedle Krygowskiego w Krakowie, by uczcić tez Władka. Logistycznie było to koszmarne, trudności wzmagały remonty, objazdy i pojazdy, podjazdy i zjazdy. Gdy dostałem się wreszcie nad Wisłę w okolicach Tyńca miałem już serdecznie dość wszystkiego i zbliżał się zachód słońca.
Ostatkiem sił dotarłem więc do dolin: Mnikowskiej i Sanki by przez Regulice dobić do Chrzanowa i paść z wycieńczenia w zaprzyjaźnionym Jaworznie. Zanim jednak padłem, zaliczyłem starcie w lokalsem pod Chrzanowem, który nie kłócił się nawet o miedzę, tylko o pas drogowy. Komedia z pełnokrwistym centusiem w roli głównej. Działo się to gdy przebierałem się na poboczu w strój odblaskowy i szukałem lampek. Generalnie czym bliżej byłem Krakowa tym było niebezpieczniej, ruchliwiej i bardziej skomplikowanie. Raczej tego pomysłu już nie powtórzę: jest nie wart takiego ryzyka. Kropka.
Linki do galerii i mapki:

Galeria: https://photos.app.goo.gl/u7GZ8dWExBXtXJhw9
Mapka: https://ridewithgps.com/routes/32544313
Czasy trudne, nadszedł więc moment na mikro-wyprawy. Zboczenie historyczno-symboliczne mnie nie zawiodło i wyruszyłem w święto Krakowa (i strażaków - których cenię i z którymi często mam do czynienia - oraz przewodników, którzy tak jak ja również potrafią lać wodę, nawet gdy nigdzie się nie pali) na trasę dookoła Krakowa.
Po raz kolejny zawitałem więc w dolinę Szreniawy i było cudownie aż po Słomniki. Potem zrobiło się bardzo krakowsko, czyli autkowo, ruchliwie i centusiowo. Postanowiłem objechać Kraków przez wsie z ładnymi średniowiecznymi świątyniami, czyli przez Luborzycę i Ruszczę (formalnie dzielnica Krakowa). Potem obmyśliłem przemknąć przez Niepołomice na Wieliczkę, bo jakże to objechać Kraków i nie być w Wieliczce? W dodatku postanowiłem jechać odkrywczo bocznymi, bardzo lokalnymi i interwałowymi drogami na cześć Magellańczyków. Trudność faktycznie na tym zyskała, ale ucierpiało moje morale. Dalsze interwałowe eldorado w połączeniu z zaduchem sprawiło, że do Swoszowic dojechałem mocno nieświeży. Fakt, że byłem tu pierwszy raz w życiu nie tchnął we mnie nowych sił. Kolejny odcinek był bowiem najcięższy ze wszystkich: zaplanowałem sobie zobaczyć Osiedle Krygowskiego w Krakowie, by uczcić tez Władka. Logistycznie było to koszmarne, trudności wzmagały remonty, objazdy i pojazdy, podjazdy i zjazdy. Gdy dostałem się wreszcie nad Wisłę w okolicach Tyńca miałem już serdecznie dość wszystkiego i zbliżał się zachód słońca.
Ostatkiem sił dotarłem więc do dolin: Mnikowskiej i Sanki by przez Regulice dobić do Chrzanowa i paść z wycieńczenia w zaprzyjaźnionym Jaworznie. Zanim jednak padłem, zaliczyłem starcie w lokalsem pod Chrzanowem, który nie kłócił się nawet o miedzę, tylko o pas drogowy. Komedia z pełnokrwistym centusiem w roli głównej. Działo się to gdy przebierałem się na poboczu w strój odblaskowy i szukałem lampek. Generalnie czym bliżej byłem Krakowa tym było niebezpieczniej, ruchliwiej i bardziej skomplikowanie. Raczej tego pomysłu już nie powtórzę: jest nie wart takiego ryzyka. Kropka.
Linki do galerii i mapki:

Galeria: https://photos.app.goo.gl/u7GZ8dWExBXtXJhw9
Mapka: https://ridewithgps.com/routes/32544313
Dystans237.43 km Czas10:58 Vśrednia21.65 km/h VMAX57.08 km/h Podjazdy1922 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Mont Blanc, czyli Alpy Miechowskie
Nie katowałem się wstawaniem po nocach i wyruszyłem dopiero w okolicach siódmej. Nad Pogorią upomniano mnie przez megafon, że należy nosić maskę na twarzy. Tak, to był nieoznakowany radiowóz... Co ciekawe tydzień wcześniej (wiosenny Grochowiec) miałem olbrzymie problemy z siodełkiem, ono jak się rozreguluje to trzeba je ustawiać wielokrotnie i walczyć z nim co kilka kilometrów. Teraz problem wrócił od Pogorii, i przez niego o mało nie zarobiłem mandatu... Zanim zdążyłem nacieszyć się pierwszą widzianą makolągwą doznałem tradycyjnych już problemów żołądkowych i musiałem ratować się w lesie zaspokojeniem naglącej potrzeby. Właśnie w tej chwili poczułem dziabnięcie w przyrodzenie, nie zwróciłem na to uwagi, myślałem, że to wbiła się szpilka.
Dopiero w połowie trasy odkryłem, że dziabnięcie miało swoje konsekwencje. Na szczęście jad mnie nie uczulał aż tak bardzo, bo przy ciągłych potarciach czasie jazdy byłbym skończony. Problem stał się poważny dopiero nazajutrz, gdy opuchlizna osiągnęła imponujące rozmiary i utrudniała chodzenie. Do kroniki nieszczęść wypada mi tez zaliczyć fakt, że ponownie zapomniałem kremu z filtrem. Słońce okazało jednak miłosierdzie i w okolicach godz. 11 skryło się za chmurami.
Z innych incydentów: w Gołaczewach kursowała tam i z powrotem policja i raz dzielni strusze prafa próbowali się na mnie bohatersko zaczaić, bo słońce jeszcze dopiekało, a ja byłem w trakcie podjazdu na Kamienną Górę. Liczyli, że zdejmę maseczkę. Mieli pecha, przewidziałem ich dziecinna reakcję...
Czym dalej od miast tym spokojniej, kolejny raz policję widziałem dopiero u bram Pilicy. W Miechowie ich nie wiedziałem, dużo się jednak zmieniło przez półtora miesiąca i wszyscy paradowali w maseczkach. Sama eksploracja Białej Góry była dużo ciekawsza niż igraszki na Złotej Górze, choć krajobraz w okolicy wsi Krępa jest wyjątkowo malowniczy.
Przymusowe zamknięcie w okresie wielkanocnym oraz "przygody" na trasie skłoniły mnie do skrócenia planowanej trasy i dzięki temu zaliczyłem trzy góry: Kamienną, Złotą i Białą oraz trzy rezerwaty: Złotą Górę, Białą Górę i Kępie. Po minięciu Miechowa pojechałem na Tunel, czyli odbyłem trasę u stóp "Dolinek Podmiechowskich", bo tak nazywam okolice Widnicy. Dzięki wizycie na Mont Blanc zaliczyłem też wreszcie najwyższy wierch Alp Miechowskich. Innych Alp w tym roku nie będzie :)
Tyle lat odkładałem eksplorację Białej Góry, zawsze była nie po drodze, tak już jest położona. Tymczasem droga Uniejowa-Rędzin do Przysieki okazała się być w znacznej mierze asfaltowa, w dodatku o tej porze jazda przez buczynę to uczta ze świeżej zieloności. Sam rezerwat także okazał się pięknie położony, no i mogłem zdjąć tę pieprzoną maskę, choć tym razem był to już dużo lepszy model.
Ledwo zjechałem do Przesieki, ledwo przekroczyłem eLHaeSkę a dopadł mnie zew Białej Góry. To wtedy skojarzyłem Białą Górę z Mont Blanc. W miejscu gdzie nie spadła kropla deszczu od miesiąca rozpętała się na chwile prawdziwa, wiosenna ulewa. Dorwało mnie w rezerwacie Kępie. Ponieważ gradowa chmura szła na zachód, odbiłem na północny-wschód i przez Kozłów wracałem na Żarnowiec, Pilicę i Ogrodzieniec. By trochę urozmaicić powrót puściłem się jeszcze w Koci Las by przejechać całe Zabrodzie. Tamże próbował mnie ugryźć w łydkę wilczur, już przejechał mi pyskiem po nodze. Straciłem więc cierpliwość iw wydarłem się na właścicieli, którzy byli kilkadziesiąt metrów ode mnie, oczywiście bez maseczek. Na spacerku z psami (bo psy były dwa), których w żaden sposób nie potrafili opanować. Głos mam donośny, więc na podwórka wyległo pół wsi - i bardzo dobrze. Ja też mogę czasem postraszyć policją.
By mi wynagrodzić bezruch dwóch dekad kwietnia Opatrzność zsyłała mi chyba zaległości przeżyć, bo ledwie przejechałem przez strefę smrodu palonego mięsa (zakłady Okrasa w Pilicy) a dorwała mnie kolejna ulewa. Tym razem schroniłem się w Delikatesach Centrum. Ostatnią przerwę - konsumpcyjną - zrobiłem w Kocikowej, gdy definitywnie przestało padać. Zdąrzyłem też na ładny zachód nad Pogorią i już bez nadrabiania niedoboru przygód dotarłem do domu.
Po trzech tygodniach przymusowego postoju dałem sobie solidny wycisk. Najważniejsze było jednak to, że zobaczyłem nowe miejsca.

Obłędny, kwitnący Błędów

Droga Golczowska, hajże do Cieślina

Przed Mostkiem

Tuż przed rezerwatem Złota Góra

Dolinki Podmiechowskie

Rezerwat Biała Góra

Cuda leśnej drogi z Uniejowa do Przesieki

Tuż po przejściu ulewy

Ogrodzieniec upiększony. Ciekawe co pomyślałby Olek Janowski gdyby widział te budy i rusztowania...?

Molo zachodzącego słońca
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32492893
Galeria:
Alpy Miechowskie
Nie katowałem się wstawaniem po nocach i wyruszyłem dopiero w okolicach siódmej. Nad Pogorią upomniano mnie przez megafon, że należy nosić maskę na twarzy. Tak, to był nieoznakowany radiowóz... Co ciekawe tydzień wcześniej (wiosenny Grochowiec) miałem olbrzymie problemy z siodełkiem, ono jak się rozreguluje to trzeba je ustawiać wielokrotnie i walczyć z nim co kilka kilometrów. Teraz problem wrócił od Pogorii, i przez niego o mało nie zarobiłem mandatu... Zanim zdążyłem nacieszyć się pierwszą widzianą makolągwą doznałem tradycyjnych już problemów żołądkowych i musiałem ratować się w lesie zaspokojeniem naglącej potrzeby. Właśnie w tej chwili poczułem dziabnięcie w przyrodzenie, nie zwróciłem na to uwagi, myślałem, że to wbiła się szpilka.
Dopiero w połowie trasy odkryłem, że dziabnięcie miało swoje konsekwencje. Na szczęście jad mnie nie uczulał aż tak bardzo, bo przy ciągłych potarciach czasie jazdy byłbym skończony. Problem stał się poważny dopiero nazajutrz, gdy opuchlizna osiągnęła imponujące rozmiary i utrudniała chodzenie. Do kroniki nieszczęść wypada mi tez zaliczyć fakt, że ponownie zapomniałem kremu z filtrem. Słońce okazało jednak miłosierdzie i w okolicach godz. 11 skryło się za chmurami.
Z innych incydentów: w Gołaczewach kursowała tam i z powrotem policja i raz dzielni strusze prafa próbowali się na mnie bohatersko zaczaić, bo słońce jeszcze dopiekało, a ja byłem w trakcie podjazdu na Kamienną Górę. Liczyli, że zdejmę maseczkę. Mieli pecha, przewidziałem ich dziecinna reakcję...
Czym dalej od miast tym spokojniej, kolejny raz policję widziałem dopiero u bram Pilicy. W Miechowie ich nie wiedziałem, dużo się jednak zmieniło przez półtora miesiąca i wszyscy paradowali w maseczkach. Sama eksploracja Białej Góry była dużo ciekawsza niż igraszki na Złotej Górze, choć krajobraz w okolicy wsi Krępa jest wyjątkowo malowniczy.
Przymusowe zamknięcie w okresie wielkanocnym oraz "przygody" na trasie skłoniły mnie do skrócenia planowanej trasy i dzięki temu zaliczyłem trzy góry: Kamienną, Złotą i Białą oraz trzy rezerwaty: Złotą Górę, Białą Górę i Kępie. Po minięciu Miechowa pojechałem na Tunel, czyli odbyłem trasę u stóp "Dolinek Podmiechowskich", bo tak nazywam okolice Widnicy. Dzięki wizycie na Mont Blanc zaliczyłem też wreszcie najwyższy wierch Alp Miechowskich. Innych Alp w tym roku nie będzie :)
Tyle lat odkładałem eksplorację Białej Góry, zawsze była nie po drodze, tak już jest położona. Tymczasem droga Uniejowa-Rędzin do Przysieki okazała się być w znacznej mierze asfaltowa, w dodatku o tej porze jazda przez buczynę to uczta ze świeżej zieloności. Sam rezerwat także okazał się pięknie położony, no i mogłem zdjąć tę pieprzoną maskę, choć tym razem był to już dużo lepszy model.
Ledwo zjechałem do Przesieki, ledwo przekroczyłem eLHaeSkę a dopadł mnie zew Białej Góry. To wtedy skojarzyłem Białą Górę z Mont Blanc. W miejscu gdzie nie spadła kropla deszczu od miesiąca rozpętała się na chwile prawdziwa, wiosenna ulewa. Dorwało mnie w rezerwacie Kępie. Ponieważ gradowa chmura szła na zachód, odbiłem na północny-wschód i przez Kozłów wracałem na Żarnowiec, Pilicę i Ogrodzieniec. By trochę urozmaicić powrót puściłem się jeszcze w Koci Las by przejechać całe Zabrodzie. Tamże próbował mnie ugryźć w łydkę wilczur, już przejechał mi pyskiem po nodze. Straciłem więc cierpliwość iw wydarłem się na właścicieli, którzy byli kilkadziesiąt metrów ode mnie, oczywiście bez maseczek. Na spacerku z psami (bo psy były dwa), których w żaden sposób nie potrafili opanować. Głos mam donośny, więc na podwórka wyległo pół wsi - i bardzo dobrze. Ja też mogę czasem postraszyć policją.
By mi wynagrodzić bezruch dwóch dekad kwietnia Opatrzność zsyłała mi chyba zaległości przeżyć, bo ledwie przejechałem przez strefę smrodu palonego mięsa (zakłady Okrasa w Pilicy) a dorwała mnie kolejna ulewa. Tym razem schroniłem się w Delikatesach Centrum. Ostatnią przerwę - konsumpcyjną - zrobiłem w Kocikowej, gdy definitywnie przestało padać. Zdąrzyłem też na ładny zachód nad Pogorią i już bez nadrabiania niedoboru przygód dotarłem do domu.
Po trzech tygodniach przymusowego postoju dałem sobie solidny wycisk. Najważniejsze było jednak to, że zobaczyłem nowe miejsca.

Obłędny, kwitnący Błędów

Droga Golczowska, hajże do Cieślina

Przed Mostkiem

Tuż przed rezerwatem Złota Góra

Dolinki Podmiechowskie

Rezerwat Biała Góra

Cuda leśnej drogi z Uniejowa do Przesieki

Tuż po przejściu ulewy

Ogrodzieniec upiększony. Ciekawe co pomyślałby Olek Janowski gdyby widział te budy i rusztowania...?

Molo zachodzącego słońca
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32492893
Galeria:
Alpy Miechowskie
Dystans221.87 km Czas10:24 Vśrednia21.33 km/h VMAX47.52 km/h Podjazdy1462 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dookoła Częstochowy, czyli 23. rocznica pierwszych wagarów
Rano, między Dąbrówką a rzeką Brynicą, na cały regulator szlochały słowiki, usadowione w zaroślach wzdłuż drogi. Było rześko (poniżej 3 stopni). Miałem okazję zobaczyć też pierwsze w tym roku dymówki (i to jeszcze w Ożarowicach) oraz usłyszec pierwsze kukułki. Towarzyszyły mi co jakiś czas kwitnące ogródkowe tawuły. Strusze prafa dzielnie patrolowali teren przy boiskach w Woźnikach, przy kościele w Mstowie-Wancerzowie i rzecz jasna przy zbiorniku w Poraju. Tamże grasowały furgony wyłapując niesfornych obywateli bez maseczek... Poza siedzibami gmin było spokojnie i normalnie. Towarzyszyły mi często kwitnące pola rzepaku. Pierwszą przerwę zrobiłem dopiero w lesie za Blachownią, niedaleko miejsca gdzie rok temu temu złamałem obręcz.
W sumie najprzyjemniejszy był odcinek z Grodziska prze Libidzę i Kamyk do Kopca. Wreszcie jechałem z wiatrem, no i lokalnymi drogami. Słońce zaczęło mocno przygrzewać i po raz pierwszy musiałem przebierać się do krótkich spodenek. Nie było jednak krótkiego rękawka, bo - oduczony przebywaniem w więzieniu - zapomniałem kremu do opalania. Gdy dojechałem do klasztoru w Kopcu, uświadomiłem sobie, że już tu jednak byłem. Wtedy drzewa były już pokryte pokaźnymi liśćmi, teraz po prostu widziałem więcej, no i był kwitnący rzepak na polach. Tym samy jedyną nowością był dla mnie biwak w Czarnym Lesie Kontrewers. Zaskoczyła mnie też zasobność w wodę rzeczki Sękawica. Potem był nudny odcinek Mykanów - Rudniki - Konin. Końcówka tego odcinka, między Rudnikami a Koninem była już horrorem remontowanej drogi, głębokich wykopów, tumultu maszyn. Z radością powitałem więc Mstów. Nad Skałę Miłości nie zawitałem, bo własnie nad Mstowem ktoś wyłączył słońce. Napłynęły chmury i sprawiły, że zrobiło się szaro, nieciekawie. Ruch wzmógł się do potęgi, pojawiły się tłumy częstochowskich rowerzystów i dziesiątki samochodów, a wszystko na lokalnych drogach między Mstowem a Olsztynem.
Zniechęcony zachmurzeniem, w Olsztynie przystanąłem tylko na chwilkę i rozłożyłem się u stóp Gór Sokolich, które zaskoczyły mnie świeża zielenią buków, ledwie trzy dni wcześniej w Ruskich Górach, buki były jeszcze "martwe". Po wspaniałym biwaku w kwietniowej buczynie ruszyłem dalej i już bez większych "wzruszeń" dotarłem do domu. Od Koziegłów wzmógł się jeszcze przeciwny wiatr, który bardzo utrudnił mi przekroczenie Progu Woźnickiego. Potem było już standardowo, czyli przez Strąków i Sączów do domu.
Po niemal miesięcznej przerwie pandemicznej i utracie "kapitału" w postaci formy wypracowanej w lutym i marcu, powróciłem z okazji rocznicy do idei rajdów przygodowych. Koronawirus zadecydował o ich "magellańskiej" formule "dookoła świata", tym razem światem była Częstochowa i udało się ją opłynąć, choć czułem że dysponuję 30% mocy sprzed 1 kwietnia...

Poranek na skraju Piekar

Kozioł sarny tuż pod Cynkowem

Klub z zakazaną nazwą/czynnością, rodem ze starego świata

Rozdarty kamyk w Kamyku, w tle dwór kamycki

Przed Mykanowem dominował rzepak

Mykanów, neogotycki kościół

Wancerzów, klasztor kanoników regularnych

Olsztyn

Małopolski wdzięk zabudowy i estetyka gospodarstwa...

Latarnia "na Poraju" :)

Cynków, jesiony jeszcze w zimowym letargu

Złota godzina między Sączowem a Pomłyniem
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32230906
Galeria:
Dookoła Częstochowy
Rano, między Dąbrówką a rzeką Brynicą, na cały regulator szlochały słowiki, usadowione w zaroślach wzdłuż drogi. Było rześko (poniżej 3 stopni). Miałem okazję zobaczyć też pierwsze w tym roku dymówki (i to jeszcze w Ożarowicach) oraz usłyszec pierwsze kukułki. Towarzyszyły mi co jakiś czas kwitnące ogródkowe tawuły. Strusze prafa dzielnie patrolowali teren przy boiskach w Woźnikach, przy kościele w Mstowie-Wancerzowie i rzecz jasna przy zbiorniku w Poraju. Tamże grasowały furgony wyłapując niesfornych obywateli bez maseczek... Poza siedzibami gmin było spokojnie i normalnie. Towarzyszyły mi często kwitnące pola rzepaku. Pierwszą przerwę zrobiłem dopiero w lesie za Blachownią, niedaleko miejsca gdzie rok temu temu złamałem obręcz.
W sumie najprzyjemniejszy był odcinek z Grodziska prze Libidzę i Kamyk do Kopca. Wreszcie jechałem z wiatrem, no i lokalnymi drogami. Słońce zaczęło mocno przygrzewać i po raz pierwszy musiałem przebierać się do krótkich spodenek. Nie było jednak krótkiego rękawka, bo - oduczony przebywaniem w więzieniu - zapomniałem kremu do opalania. Gdy dojechałem do klasztoru w Kopcu, uświadomiłem sobie, że już tu jednak byłem. Wtedy drzewa były już pokryte pokaźnymi liśćmi, teraz po prostu widziałem więcej, no i był kwitnący rzepak na polach. Tym samy jedyną nowością był dla mnie biwak w Czarnym Lesie Kontrewers. Zaskoczyła mnie też zasobność w wodę rzeczki Sękawica. Potem był nudny odcinek Mykanów - Rudniki - Konin. Końcówka tego odcinka, między Rudnikami a Koninem była już horrorem remontowanej drogi, głębokich wykopów, tumultu maszyn. Z radością powitałem więc Mstów. Nad Skałę Miłości nie zawitałem, bo własnie nad Mstowem ktoś wyłączył słońce. Napłynęły chmury i sprawiły, że zrobiło się szaro, nieciekawie. Ruch wzmógł się do potęgi, pojawiły się tłumy częstochowskich rowerzystów i dziesiątki samochodów, a wszystko na lokalnych drogach między Mstowem a Olsztynem.
Zniechęcony zachmurzeniem, w Olsztynie przystanąłem tylko na chwilkę i rozłożyłem się u stóp Gór Sokolich, które zaskoczyły mnie świeża zielenią buków, ledwie trzy dni wcześniej w Ruskich Górach, buki były jeszcze "martwe". Po wspaniałym biwaku w kwietniowej buczynie ruszyłem dalej i już bez większych "wzruszeń" dotarłem do domu. Od Koziegłów wzmógł się jeszcze przeciwny wiatr, który bardzo utrudnił mi przekroczenie Progu Woźnickiego. Potem było już standardowo, czyli przez Strąków i Sączów do domu.
Po niemal miesięcznej przerwie pandemicznej i utracie "kapitału" w postaci formy wypracowanej w lutym i marcu, powróciłem z okazji rocznicy do idei rajdów przygodowych. Koronawirus zadecydował o ich "magellańskiej" formule "dookoła świata", tym razem światem była Częstochowa i udało się ją opłynąć, choć czułem że dysponuję 30% mocy sprzed 1 kwietnia...

Poranek na skraju Piekar

Kozioł sarny tuż pod Cynkowem

Klub z zakazaną nazwą/czynnością, rodem ze starego świata

Rozdarty kamyk w Kamyku, w tle dwór kamycki

Przed Mykanowem dominował rzepak

Mykanów, neogotycki kościół

Wancerzów, klasztor kanoników regularnych

Olsztyn

Małopolski wdzięk zabudowy i estetyka gospodarstwa...

Latarnia "na Poraju" :)

Cynków, jesiony jeszcze w zimowym letargu

Złota godzina między Sączowem a Pomłyniem
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32230906
Galeria:
Dookoła Częstochowy
Dystans206.67 km Czas09:45 Vśrednia21.20 km/h VMAX45.46 km/h Podjazdy1262 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Grocholub, czyli pożegnanie z wiosennymi planami
W powietrzu wyczuwało się atmosferę schyłku. Fin de siècle!
Na krajowych drogach (94 i 40) towarzyszyła mi zaskakująca cisza oraz kwitnące mirabelki i forsycje. Spotkałem sporo radiowozów, ale starałem się wyglądać na kogoś kto jedzie po bułki, dzielni "strusze prafa" nie dostali zaś jeszcze wytycznych by ścigać wszystkich rowerzystów...
To był tez pierwszy raz od dawna, że na malowniczej drodze nr 40 widziałem coś więcej niż mgłę i mijające mnie samochody...
Przed Łąkami Kozielskimi, na rozgrzanej już miedzy, u stóp bombardującej mnie przejrzałymi kotkami iwy rozsiadłem się do śniadania. Dochodziły tu radosne ćwierknięcia wróbli i szczebiot szpaków. Przebiegały sarenki i wiecznie zdziwione bażanty.
Potem była znowu proza jazdy: obrzydliwe trakty pieszo-rowerowe w gminie Zdzieszowice. Przejazd przez Krapkowice... gdy już szykowałem się do powrotu na łono natury, tuż nad Osobłogą usłyszałem odgłos strzału. Nie dobiegał ze Smoleńska, tylko z roweru... Strzeliła linka przedniej przerzutki. Cudownie! Niemal dokładnie w połowie trasy, w sobotnie południe... Poszukałem przeto kawałka gałęzi i z tym kijaszkiem wbitym pod prowadnicę łańcucha jechałem odtąd wyłącznie na środkowym blacie. Skończyło się rumakowanie!
Jeszcze mi się nie zdarzyło by jedno pechowe wydarzenie nie przyciągnęło kolejnego. Intuicja mnie nie zawiodła, za Koźlem rozbolał mnie straszliwie brzuch i chwile potem byłem już w parterze. Biegunka zaatakowała jeszcze cztery razy, rekordu wiec nie pobiłem, ale od Koźla do domu widziałem drogę oczyma potrzebującego, tj. wyszukującego potencjalnych, ustronnych miejsc nadających się do defekacji. W najgorszych momentach zwalniałem niemal do zera z bólu, rozglądając się rozpaczliwie za jakakolwiek osłoną od strony drogi...
Zanim moja trasa zamieniła się w walkę z fizjologią i uczuleniem na nie wiem jakie pokarmy (i nie dowiem się szybko - koronawirus!), przeżywałem ostatnie miłe chwile - najpierw chillout płytówki do Brożca, potem radość, że zawitałem w miejsce gdzie jeszcze nie byłem. Cudne było też drugie i ostanie miejsce rozkosznej konsumpcji, czyli kapliczka ku czci ofiar Wielkiej Wojny między Dobieszowicami i Pokrzywnicą. Posadowiona była na widokowym wzgórzu, otoczona akacjami. Było cudownie - niestety po raz ostatni na tej trasie...
By zakończyć właściwie, czyli boleśnie, ostatni raz złapało mnie w Chudowie. Tym razem nie zdążyłem, kręciło się tu wielu miłośników wieczorno-nocnych spacerów, jak zwykłe rozpanoszyło się także zastoisko chłodu... O tym już nie napiszę, wystarczy.

Na Rokitnicę!

Zawada

Droga nr 40, czyli wyjątkowo bez smrodu z rur wydechowych i mgły

Forsycja zdzieszowicka

Byłżech na rajzie u swoich :)

Stara lubaszka u stóp Krapkowic

Planty krapkowickie

Solidna niemiecka robota, czyli płyty, a przy drodze dowody, że nie było tu Hołowczyca...

Rokokowe wnętrze kościoła w Brożcu

Grocholubskie poczucie humoru

Ostatni raz w raju, prawie w rodzinnych stronach pradziadka. Königin des Himmels, bitte für uns!

Alt Cosel

Na wybetonowanym rynku w Koźlu, sporo się tu zmieniło...

Powrót przez Odrę na prawy brzeg

Rudy

Pilchowice - matecznik Szczepana Twardocha
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32223254
Galeria: Grocholub
W powietrzu wyczuwało się atmosferę schyłku. Fin de siècle!
Na krajowych drogach (94 i 40) towarzyszyła mi zaskakująca cisza oraz kwitnące mirabelki i forsycje. Spotkałem sporo radiowozów, ale starałem się wyglądać na kogoś kto jedzie po bułki, dzielni "strusze prafa" nie dostali zaś jeszcze wytycznych by ścigać wszystkich rowerzystów...
To był tez pierwszy raz od dawna, że na malowniczej drodze nr 40 widziałem coś więcej niż mgłę i mijające mnie samochody...
Przed Łąkami Kozielskimi, na rozgrzanej już miedzy, u stóp bombardującej mnie przejrzałymi kotkami iwy rozsiadłem się do śniadania. Dochodziły tu radosne ćwierknięcia wróbli i szczebiot szpaków. Przebiegały sarenki i wiecznie zdziwione bażanty.
Potem była znowu proza jazdy: obrzydliwe trakty pieszo-rowerowe w gminie Zdzieszowice. Przejazd przez Krapkowice... gdy już szykowałem się do powrotu na łono natury, tuż nad Osobłogą usłyszałem odgłos strzału. Nie dobiegał ze Smoleńska, tylko z roweru... Strzeliła linka przedniej przerzutki. Cudownie! Niemal dokładnie w połowie trasy, w sobotnie południe... Poszukałem przeto kawałka gałęzi i z tym kijaszkiem wbitym pod prowadnicę łańcucha jechałem odtąd wyłącznie na środkowym blacie. Skończyło się rumakowanie!
Jeszcze mi się nie zdarzyło by jedno pechowe wydarzenie nie przyciągnęło kolejnego. Intuicja mnie nie zawiodła, za Koźlem rozbolał mnie straszliwie brzuch i chwile potem byłem już w parterze. Biegunka zaatakowała jeszcze cztery razy, rekordu wiec nie pobiłem, ale od Koźla do domu widziałem drogę oczyma potrzebującego, tj. wyszukującego potencjalnych, ustronnych miejsc nadających się do defekacji. W najgorszych momentach zwalniałem niemal do zera z bólu, rozglądając się rozpaczliwie za jakakolwiek osłoną od strony drogi...
Zanim moja trasa zamieniła się w walkę z fizjologią i uczuleniem na nie wiem jakie pokarmy (i nie dowiem się szybko - koronawirus!), przeżywałem ostatnie miłe chwile - najpierw chillout płytówki do Brożca, potem radość, że zawitałem w miejsce gdzie jeszcze nie byłem. Cudne było też drugie i ostanie miejsce rozkosznej konsumpcji, czyli kapliczka ku czci ofiar Wielkiej Wojny między Dobieszowicami i Pokrzywnicą. Posadowiona była na widokowym wzgórzu, otoczona akacjami. Było cudownie - niestety po raz ostatni na tej trasie...
By zakończyć właściwie, czyli boleśnie, ostatni raz złapało mnie w Chudowie. Tym razem nie zdążyłem, kręciło się tu wielu miłośników wieczorno-nocnych spacerów, jak zwykłe rozpanoszyło się także zastoisko chłodu... O tym już nie napiszę, wystarczy.

Na Rokitnicę!

Zawada

Droga nr 40, czyli wyjątkowo bez smrodu z rur wydechowych i mgły

Forsycja zdzieszowicka

Byłżech na rajzie u swoich :)

Stara lubaszka u stóp Krapkowic

Planty krapkowickie

Solidna niemiecka robota, czyli płyty, a przy drodze dowody, że nie było tu Hołowczyca...

Rokokowe wnętrze kościoła w Brożcu

Grocholubskie poczucie humoru

Ostatni raz w raju, prawie w rodzinnych stronach pradziadka. Königin des Himmels, bitte für uns!

Alt Cosel

Na wybetonowanym rynku w Koźlu, sporo się tu zmieniło...

Powrót przez Odrę na prawy brzeg

Rudy

Pilchowice - matecznik Szczepana Twardocha
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32223254
Galeria: Grocholub
Dystans241.03 km Czas11:11 Vśrednia21.55 km/h VMAX57.49 km/h Podjazdy1653 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Audiencja u króla Jagiełły
Na początku był wschód, znaczy wschód słońca, ale też jazda na wschód, bo jak wiadomo musi tam być cywilizacja. Ponadto był mróz, jak to na wschodzie, ten wtorkowy był miłosierny, sięgał ledwie -1,8. Zaczęły mi marznąć palce u stóp, odzianych w wysokie buty, dopiero wtedy zerknąłem na termometr. Na trawie było miejscami sporo szronu. W tej mroźnej scenerii, pod zamkiem, w królewskim mieście Będzinie, usłyszałem pierwszy raz w roku pierwiosnki. Cilp-calp-celp, cilp-calp-celp. Dotąd zwyczajowo po raz pierwszy w roku słyszałem ową melodię przejeżdżając przez park do pracy. Dużo się zmieniło. Nie jeżdżę przez park do pracy – koronawirus.
Gnałem ile sił, spieszyłem się bowiem na audiencję u króla. Król zaś - jak wynika pośrednio ze źródeł - wczesnym popołudniem opuszczał Miechów, udając się do znienawidzonego Krakowa. Działo się to 17 marca 1420 roku, dokładnie 600 lat wcześniej, Jagiełło dopuszczał jednak poddanych przed swoje oblicze. Zatrzymał się bowiem w Miechowie na dwa dni. Osobiście sprawował sądy i przyjmował skargi, rozstrzygał spory. Był królem bliskim ludziom, wielkim fanem przyrody i niezmordowanym podróżnikiem. Gdyby w XV w. istniał rower, Jagiełło z pewnością byłby rowerzystą. Tego samego dnia gdy król przebywał jeszcze w Miechowie, 17 marca 1420 r., we Wrocławiu, cesarz ogłosił krucjatę przeciw husytom. Ciekawe, kiedy te wieści dotarły do Jagiełły?
W Błędowie mnie i mojego rączego rumaka atakował - małopolskim zwyczajem - zajadle kundel. Przestraszył go dopiero jadący, pusty autobus. Aż dotąd sięga bowiem potęga ZTM-u. Zanim rozgrzał mnie podjazd w Chechle, naoglądałem się lodu na kałużach a termometr wciąż pokazywał ujemną temperaturę. Na popas stanąłem dopiero w Gołczowicach (dziś Golczowicach), kolejnej królewskiej miejscowości, 600 lat temu dzierżawionej przez Melsztyńskich. Tutejszy psiak był z kolei przyjaznym wędrowniczkiem i bardziej nęciła go pobliska Przemsza niż moje śniadanie. Rzadko robię tu przerwę, bo ławki wystawione są na bezlitosne słońce, tym razem była to jednak zaleta. Mogłem się wygrzać.
Podjazd przez starą wieś Kolbark, poza tym że ponownie mnie rozgrzał, wzbudził też współczucie dla jej niegdysiejszych (tych sprzed 600 lat) mieszkańców. Włościanie z dóbr klasztornych mieli dużo gorzej niż ci z królewszczyzn. Gdybym jechał tędy 600 lat temu, z każdą następną wsią spotykałbym smutniejszych mieszkańców. Od królewskich, sytych Gołczowic, przez niewielki szlachecki Cieślin, po klasztorne Kolbark i Zarzecze. Wszystkie te wsie już wtedy istniały, podobnie jak mój kolejny cel – Wolbrom. Kolejne miasto królewskie minąłem jednak tylko przelotem, kierując się w dolinę Szreniawy.
Tutaj na pierwszy plan wysunęła się przyroda. Suche pola, nadzwyczaj przejrzysta w górnym biegu Szreniawa, zapach pulsującej ciepłem gleby i donośne śpiewy zięb oraz drozdów. Jadąc przez ten sielski pagórkowaty pejzaż zastanawiałem się dlaczego Ziemia Miechowska nie była u nas opiewana jak Ukraina? To przecież odwieczny spichlerz Ziemi Krakowskiej. Z opłotków tej ziemi wywodzi się też Mikołaj Rej. Sam Miechów, który 600 lat temu był nieistotnym klasztornym miasteczkiem (mniej znaczącym niż dzisiaj) zaskoczył mnie nagromadzeniem ludzi. Istne mrowisko!
- Co tak dużo ludzi o tej porze, targ macie? – zapytałem lokalsa
- Panie, nic z tych rzeczy, koronawirus!
- ?
- Darmowy parking na rynku zrobili…
Kurtyna.
Gdy opuściłem miechowskie mrowisko ogarnęła mnie ponownie błogość tutejszego krajobrazu. Może ta cała pandemia uwydatni co jest naprawdę ważne? Na przykład, że rolnik jest cenniejszy dla społeczeństwa od piłkarza, a lekarz od celebryty… Tu wszędzie pola, w dodatku obsiane lub zaorane. Ziemia niezła. Jest nawet trochę gazu. W dzień św. Patryka dotarłem zatem po odpust wiosenny do polskiej Jerozolimy (Grób Pański w miechowskiej bazylice), naoglądałem się zieloności oziminy i gdy z radością konstatowałem dobrą dyspozycję, wtenczas właśnie poczułem ziemski magnetyzm. To znaczy opona przybliżyła się niepokojąco do asfaltu i odkryłem, że przedziurawiłem dętkę. Miałem się pozbyć tej opony już w lutym, ale tradycyjnie odłożyłem to na później.
Romantyzm drogi zawiera jednak w sobie walkę z awarią. Moją nagrodą była obserwacja mezaliansu. Wiedzcie zatem, że w bardzo stereotypowym miejscu, w obudowie lampy, rodzinne gniazdko wili sobie pan mazurek i pani wróblowa. Czytałem o tym kilka razy, że nawet potomstwo z tego bywa, ale po raz pierwszy taki skandal obyczajowy widziałem na własne oczy. Będą święcickie bastardy - wróblomazurki. Wszystko działo się pod murami budynku OSP Święcice, czyli niemal po bożemu. W widocznym stąd sklepie na skrzyżowaniu, a w zasadzie u podnóża tegoż sklepu opalała się grupa lokalnych koneserów piwa. Integrowali się z koronawirusem. Pani wróblowa integrująca się z panem mazurkiem to przy tym pikuś.
Gdy usunąłem awarię ruszyłem dalej. Tym razem już pod wiatr, co było o tyle bolesne, że wiatr się wzmógł. Był na tyle dokuczliwy, że zagłuszał mi śpiewy skowronków. Ciekawe co zagłusza sumienie III RP jeśli idzie o stan pałacu w Książu. Trzy lata temu myślałem, że to stan przejściowy. Nic się jednak nie zmieniło – pałac rozpada się na naszych oczach. Otoczony jest taśmą ostrzegawczą i drewnianymi „zaporami”. Wszystko razem wygląda jak poniemieckie zamczysko na pocz. lat 90. Jest o tyle zdumiewające, że pałac ten należał do idola Piłsudskiego – Aleksandra hrabiego Wielopolskiego margrabiego Gonzagi Myszkowskiego. Niby rządzi neosanacja, Sulejówek dopieszczony, ale margrabia Wielopolski przewraca się w potrójnej trumnie w Młodzawach…
Po uspokajającej wizycie w Delikatesach Centrum (panie w rękawiczkach, klienci zachowywali odstęp) wyruszyłem dalej, prosto w czeluść Śródziemia. Rejon Kozłowa, Mstyczowa i cały obszar Międzymierzawia (jak nazywam obszar w widłach Mierzawy i krajowej siódemki) przypomina krainę umarłych. Dużo tu pustostanów i ruin gospodarstw. Wszyscy tu poumierali albo wyjechali do Krakowa (lub jeszcze dalej, wiadomo). Na płotach dumnie wiszą banery „Duda – mój prezydent”. Ci co zostali albo zainwestowali w rolnictwo (sporo tu wielkich gospodarstw, jak nie w Krakowskiem), albo wegetują na KRUS-ie i ich obejścia wyglądają jak skansen wsi polskiej z pocz. lat 90.
Od Książa po Pilicę toczę nierówne zmagania z wiatrem. Na polach wre praca, na dobrych tutejszych drogach tradycyjnie pusto. Zazwyczaj dobrze mi się tędy wraca, ale tym razem wiatr przeszkadza kontemplować tutejszą pustkę. Na odcinku Pilica – Ogrodzieniec muszę pokonać Jurę i wystawić się na przeciwny wiatr. Ten jednak – zgodnie z prognozą – słabnie i od Ogrodzieńca nareszcie przestaję wytracać średnią. Zmierzch dopada mnie za Łazami, przed Chruszczobrodem. Przed Rokitnem porusza mnie widok wiatrołomów, las jest miejscami zmasakrowany, jak po przejściu trąby powietrznej. Nad Pogorią (Kużnicą Warężyńską) zastaję już ciemność z wąską zorzą po zachodzie słońca. W Grodźcu przejeżdżam obok grupy jabolowej, jakieś 8-10 osób integruje się z koronawirusem, a sam Grodziec wita mnie duszącym smrodem z kopciuchów. Przed 21 docieram do domu.
Rajd był bardzo udany i zapewnił mi cały wachlarz wrażeń. Uczciłem jednym rajdem dwie 600. rocznice oraz siedemdziesiątnicę (70 trasa między 200 a 299 km na bikestats), odbywając jednocześnie pielgrzymkę do polskiej Jerozolimy i to jeszcze w dniu św. Patryka. Prawdziwa kumulacja! Do tej pory nie zdarzyło mi się jednak ruszać o tej porze roku, o świcie, w środku tygodnia, w Miechowskie. To jedna z nielicznych zalet stanu zagrożenia epidemicznego. Kto wie, czy takie rajdy Jagiełłowskie nie staną się jedyną treścią tego sezonu... Król dużo jeździł po Polsce (najwięcej z naszych władców), może by tak kiedyś ruszyć jego trasami?
Galeria:

Tuż po wschodzie, na wschodzie, czyli nad Pogorią

Błędów

Przemsza w Golczowicach. Kocham te strony.

W dolinie Szreniawy nadzwyczaj sucho

Urokiem doliny Szreniawy są przewyższenia i różnorodność wrażeń. Trasę jaką kiedyś tędy jechałem - aż do ujścia - wciąż miło wspominam. Wyżyna Miechowska jest piękna i bardzo niedoceniana turystycznie.

Miechowski rynek. Jagiełło był tu 14 razy, ja z pewnością więcej...

W drodze na Kalinę, czyli przez kolejną cudną dolinę

Ruina pałacu w Książu. Sylwetka pałaco-zamku inspirowała kiedyś Piłsudskiego, o czym pisał w "Moich pierwszych bojach". Dlaczego ten ładny obiekt z potencjałem (położenie przy krajowej 7) niszczeje???

Międzymierzawie - zabudowa

Pilica - jakże bliska Jagielle

W drodze na Ogrodzieniec (rejon Kocikowej)

Spóźniony zachód nad Pogorią (w sumie Kuźnicą), czyli zamknięcie klamry.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32164580
Galeria:
Galeria z rajdu
Na początku był wschód, znaczy wschód słońca, ale też jazda na wschód, bo jak wiadomo musi tam być cywilizacja. Ponadto był mróz, jak to na wschodzie, ten wtorkowy był miłosierny, sięgał ledwie -1,8. Zaczęły mi marznąć palce u stóp, odzianych w wysokie buty, dopiero wtedy zerknąłem na termometr. Na trawie było miejscami sporo szronu. W tej mroźnej scenerii, pod zamkiem, w królewskim mieście Będzinie, usłyszałem pierwszy raz w roku pierwiosnki. Cilp-calp-celp, cilp-calp-celp. Dotąd zwyczajowo po raz pierwszy w roku słyszałem ową melodię przejeżdżając przez park do pracy. Dużo się zmieniło. Nie jeżdżę przez park do pracy – koronawirus.
Gnałem ile sił, spieszyłem się bowiem na audiencję u króla. Król zaś - jak wynika pośrednio ze źródeł - wczesnym popołudniem opuszczał Miechów, udając się do znienawidzonego Krakowa. Działo się to 17 marca 1420 roku, dokładnie 600 lat wcześniej, Jagiełło dopuszczał jednak poddanych przed swoje oblicze. Zatrzymał się bowiem w Miechowie na dwa dni. Osobiście sprawował sądy i przyjmował skargi, rozstrzygał spory. Był królem bliskim ludziom, wielkim fanem przyrody i niezmordowanym podróżnikiem. Gdyby w XV w. istniał rower, Jagiełło z pewnością byłby rowerzystą. Tego samego dnia gdy król przebywał jeszcze w Miechowie, 17 marca 1420 r., we Wrocławiu, cesarz ogłosił krucjatę przeciw husytom. Ciekawe, kiedy te wieści dotarły do Jagiełły?
W Błędowie mnie i mojego rączego rumaka atakował - małopolskim zwyczajem - zajadle kundel. Przestraszył go dopiero jadący, pusty autobus. Aż dotąd sięga bowiem potęga ZTM-u. Zanim rozgrzał mnie podjazd w Chechle, naoglądałem się lodu na kałużach a termometr wciąż pokazywał ujemną temperaturę. Na popas stanąłem dopiero w Gołczowicach (dziś Golczowicach), kolejnej królewskiej miejscowości, 600 lat temu dzierżawionej przez Melsztyńskich. Tutejszy psiak był z kolei przyjaznym wędrowniczkiem i bardziej nęciła go pobliska Przemsza niż moje śniadanie. Rzadko robię tu przerwę, bo ławki wystawione są na bezlitosne słońce, tym razem była to jednak zaleta. Mogłem się wygrzać.
Podjazd przez starą wieś Kolbark, poza tym że ponownie mnie rozgrzał, wzbudził też współczucie dla jej niegdysiejszych (tych sprzed 600 lat) mieszkańców. Włościanie z dóbr klasztornych mieli dużo gorzej niż ci z królewszczyzn. Gdybym jechał tędy 600 lat temu, z każdą następną wsią spotykałbym smutniejszych mieszkańców. Od królewskich, sytych Gołczowic, przez niewielki szlachecki Cieślin, po klasztorne Kolbark i Zarzecze. Wszystkie te wsie już wtedy istniały, podobnie jak mój kolejny cel – Wolbrom. Kolejne miasto królewskie minąłem jednak tylko przelotem, kierując się w dolinę Szreniawy.
Tutaj na pierwszy plan wysunęła się przyroda. Suche pola, nadzwyczaj przejrzysta w górnym biegu Szreniawa, zapach pulsującej ciepłem gleby i donośne śpiewy zięb oraz drozdów. Jadąc przez ten sielski pagórkowaty pejzaż zastanawiałem się dlaczego Ziemia Miechowska nie była u nas opiewana jak Ukraina? To przecież odwieczny spichlerz Ziemi Krakowskiej. Z opłotków tej ziemi wywodzi się też Mikołaj Rej. Sam Miechów, który 600 lat temu był nieistotnym klasztornym miasteczkiem (mniej znaczącym niż dzisiaj) zaskoczył mnie nagromadzeniem ludzi. Istne mrowisko!
- Co tak dużo ludzi o tej porze, targ macie? – zapytałem lokalsa
- Panie, nic z tych rzeczy, koronawirus!
- ?
- Darmowy parking na rynku zrobili…
Kurtyna.
Gdy opuściłem miechowskie mrowisko ogarnęła mnie ponownie błogość tutejszego krajobrazu. Może ta cała pandemia uwydatni co jest naprawdę ważne? Na przykład, że rolnik jest cenniejszy dla społeczeństwa od piłkarza, a lekarz od celebryty… Tu wszędzie pola, w dodatku obsiane lub zaorane. Ziemia niezła. Jest nawet trochę gazu. W dzień św. Patryka dotarłem zatem po odpust wiosenny do polskiej Jerozolimy (Grób Pański w miechowskiej bazylice), naoglądałem się zieloności oziminy i gdy z radością konstatowałem dobrą dyspozycję, wtenczas właśnie poczułem ziemski magnetyzm. To znaczy opona przybliżyła się niepokojąco do asfaltu i odkryłem, że przedziurawiłem dętkę. Miałem się pozbyć tej opony już w lutym, ale tradycyjnie odłożyłem to na później.
Romantyzm drogi zawiera jednak w sobie walkę z awarią. Moją nagrodą była obserwacja mezaliansu. Wiedzcie zatem, że w bardzo stereotypowym miejscu, w obudowie lampy, rodzinne gniazdko wili sobie pan mazurek i pani wróblowa. Czytałem o tym kilka razy, że nawet potomstwo z tego bywa, ale po raz pierwszy taki skandal obyczajowy widziałem na własne oczy. Będą święcickie bastardy - wróblomazurki. Wszystko działo się pod murami budynku OSP Święcice, czyli niemal po bożemu. W widocznym stąd sklepie na skrzyżowaniu, a w zasadzie u podnóża tegoż sklepu opalała się grupa lokalnych koneserów piwa. Integrowali się z koronawirusem. Pani wróblowa integrująca się z panem mazurkiem to przy tym pikuś.
Gdy usunąłem awarię ruszyłem dalej. Tym razem już pod wiatr, co było o tyle bolesne, że wiatr się wzmógł. Był na tyle dokuczliwy, że zagłuszał mi śpiewy skowronków. Ciekawe co zagłusza sumienie III RP jeśli idzie o stan pałacu w Książu. Trzy lata temu myślałem, że to stan przejściowy. Nic się jednak nie zmieniło – pałac rozpada się na naszych oczach. Otoczony jest taśmą ostrzegawczą i drewnianymi „zaporami”. Wszystko razem wygląda jak poniemieckie zamczysko na pocz. lat 90. Jest o tyle zdumiewające, że pałac ten należał do idola Piłsudskiego – Aleksandra hrabiego Wielopolskiego margrabiego Gonzagi Myszkowskiego. Niby rządzi neosanacja, Sulejówek dopieszczony, ale margrabia Wielopolski przewraca się w potrójnej trumnie w Młodzawach…
Po uspokajającej wizycie w Delikatesach Centrum (panie w rękawiczkach, klienci zachowywali odstęp) wyruszyłem dalej, prosto w czeluść Śródziemia. Rejon Kozłowa, Mstyczowa i cały obszar Międzymierzawia (jak nazywam obszar w widłach Mierzawy i krajowej siódemki) przypomina krainę umarłych. Dużo tu pustostanów i ruin gospodarstw. Wszyscy tu poumierali albo wyjechali do Krakowa (lub jeszcze dalej, wiadomo). Na płotach dumnie wiszą banery „Duda – mój prezydent”. Ci co zostali albo zainwestowali w rolnictwo (sporo tu wielkich gospodarstw, jak nie w Krakowskiem), albo wegetują na KRUS-ie i ich obejścia wyglądają jak skansen wsi polskiej z pocz. lat 90.
Od Książa po Pilicę toczę nierówne zmagania z wiatrem. Na polach wre praca, na dobrych tutejszych drogach tradycyjnie pusto. Zazwyczaj dobrze mi się tędy wraca, ale tym razem wiatr przeszkadza kontemplować tutejszą pustkę. Na odcinku Pilica – Ogrodzieniec muszę pokonać Jurę i wystawić się na przeciwny wiatr. Ten jednak – zgodnie z prognozą – słabnie i od Ogrodzieńca nareszcie przestaję wytracać średnią. Zmierzch dopada mnie za Łazami, przed Chruszczobrodem. Przed Rokitnem porusza mnie widok wiatrołomów, las jest miejscami zmasakrowany, jak po przejściu trąby powietrznej. Nad Pogorią (Kużnicą Warężyńską) zastaję już ciemność z wąską zorzą po zachodzie słońca. W Grodźcu przejeżdżam obok grupy jabolowej, jakieś 8-10 osób integruje się z koronawirusem, a sam Grodziec wita mnie duszącym smrodem z kopciuchów. Przed 21 docieram do domu.
Rajd był bardzo udany i zapewnił mi cały wachlarz wrażeń. Uczciłem jednym rajdem dwie 600. rocznice oraz siedemdziesiątnicę (70 trasa między 200 a 299 km na bikestats), odbywając jednocześnie pielgrzymkę do polskiej Jerozolimy i to jeszcze w dniu św. Patryka. Prawdziwa kumulacja! Do tej pory nie zdarzyło mi się jednak ruszać o tej porze roku, o świcie, w środku tygodnia, w Miechowskie. To jedna z nielicznych zalet stanu zagrożenia epidemicznego. Kto wie, czy takie rajdy Jagiełłowskie nie staną się jedyną treścią tego sezonu... Król dużo jeździł po Polsce (najwięcej z naszych władców), może by tak kiedyś ruszyć jego trasami?
Galeria:

Tuż po wschodzie, na wschodzie, czyli nad Pogorią

Błędów

Przemsza w Golczowicach. Kocham te strony.

W dolinie Szreniawy nadzwyczaj sucho

Urokiem doliny Szreniawy są przewyższenia i różnorodność wrażeń. Trasę jaką kiedyś tędy jechałem - aż do ujścia - wciąż miło wspominam. Wyżyna Miechowska jest piękna i bardzo niedoceniana turystycznie.

Miechowski rynek. Jagiełło był tu 14 razy, ja z pewnością więcej...

W drodze na Kalinę, czyli przez kolejną cudną dolinę

Ruina pałacu w Książu. Sylwetka pałaco-zamku inspirowała kiedyś Piłsudskiego, o czym pisał w "Moich pierwszych bojach". Dlaczego ten ładny obiekt z potencjałem (położenie przy krajowej 7) niszczeje???

Międzymierzawie - zabudowa

Pilica - jakże bliska Jagielle

W drodze na Ogrodzieniec (rejon Kocikowej)

Spóźniony zachód nad Pogorią (w sumie Kuźnicą), czyli zamknięcie klamry.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32164580
Galeria:
Galeria z rajdu