Wpisy archiwalne w kategorii
>200 km
Dystans całkowity: | 25988.45 km (w terenie 2.91 km; 0.01%) |
Czas w ruchu: | 1159:21 |
Średnia prędkość: | 20.91 km/h |
Maksymalna prędkość: | 73.01 km/h |
Suma podjazdów: | 138459 m |
Liczba aktywności: | 114 |
Średnio na aktywność: | 227.97 km i 10h 56m |
Więcej statystyk |
Dystans246.40 km Czas11:39 Vśrednia21.15 km/h Podjazdy1972 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dookoła Krakowa, czyli rajd św. Floriana
Czasy trudne, nadszedł więc moment na mikro-wyprawy. Zboczenie historyczno-symboliczne mnie nie zawiodło i wyruszyłem w święto Krakowa (i strażaków - których cenię i z którymi często mam do czynienia - oraz przewodników, którzy tak jak ja również potrafią lać wodę, nawet gdy nigdzie się nie pali) na trasę dookoła Krakowa.
Po raz kolejny zawitałem więc w dolinę Szreniawy i było cudownie aż po Słomniki. Potem zrobiło się bardzo krakowsko, czyli autkowo, ruchliwie i centusiowo. Postanowiłem objechać Kraków przez wsie z ładnymi średniowiecznymi świątyniami, czyli przez Luborzycę i Ruszczę (formalnie dzielnica Krakowa). Potem obmyśliłem przemknąć przez Niepołomice na Wieliczkę, bo jakże to objechać Kraków i nie być w Wieliczce? W dodatku postanowiłem jechać odkrywczo bocznymi, bardzo lokalnymi i interwałowymi drogami na cześć Magellańczyków. Trudność faktycznie na tym zyskała, ale ucierpiało moje morale. Dalsze interwałowe eldorado w połączeniu z zaduchem sprawiło, że do Swoszowic dojechałem mocno nieświeży. Fakt, że byłem tu pierwszy raz w życiu nie tchnął we mnie nowych sił. Kolejny odcinek był bowiem najcięższy ze wszystkich: zaplanowałem sobie zobaczyć Osiedle Krygowskiego w Krakowie, by uczcić tez Władka. Logistycznie było to koszmarne, trudności wzmagały remonty, objazdy i pojazdy, podjazdy i zjazdy. Gdy dostałem się wreszcie nad Wisłę w okolicach Tyńca miałem już serdecznie dość wszystkiego i zbliżał się zachód słońca.
Ostatkiem sił dotarłem więc do dolin: Mnikowskiej i Sanki by przez Regulice dobić do Chrzanowa i paść z wycieńczenia w zaprzyjaźnionym Jaworznie. Zanim jednak padłem, zaliczyłem starcie w lokalsem pod Chrzanowem, który nie kłócił się nawet o miedzę, tylko o pas drogowy. Komedia z pełnokrwistym centusiem w roli głównej. Działo się to gdy przebierałem się na poboczu w strój odblaskowy i szukałem lampek. Generalnie czym bliżej byłem Krakowa tym było niebezpieczniej, ruchliwiej i bardziej skomplikowanie. Raczej tego pomysłu już nie powtórzę: jest nie wart takiego ryzyka. Kropka.
Linki do galerii i mapki:
Galeria: https://photos.app.goo.gl/u7GZ8dWExBXtXJhw9
Mapka: https://ridewithgps.com/routes/32544313
Czasy trudne, nadszedł więc moment na mikro-wyprawy. Zboczenie historyczno-symboliczne mnie nie zawiodło i wyruszyłem w święto Krakowa (i strażaków - których cenię i z którymi często mam do czynienia - oraz przewodników, którzy tak jak ja również potrafią lać wodę, nawet gdy nigdzie się nie pali) na trasę dookoła Krakowa.
Po raz kolejny zawitałem więc w dolinę Szreniawy i było cudownie aż po Słomniki. Potem zrobiło się bardzo krakowsko, czyli autkowo, ruchliwie i centusiowo. Postanowiłem objechać Kraków przez wsie z ładnymi średniowiecznymi świątyniami, czyli przez Luborzycę i Ruszczę (formalnie dzielnica Krakowa). Potem obmyśliłem przemknąć przez Niepołomice na Wieliczkę, bo jakże to objechać Kraków i nie być w Wieliczce? W dodatku postanowiłem jechać odkrywczo bocznymi, bardzo lokalnymi i interwałowymi drogami na cześć Magellańczyków. Trudność faktycznie na tym zyskała, ale ucierpiało moje morale. Dalsze interwałowe eldorado w połączeniu z zaduchem sprawiło, że do Swoszowic dojechałem mocno nieświeży. Fakt, że byłem tu pierwszy raz w życiu nie tchnął we mnie nowych sił. Kolejny odcinek był bowiem najcięższy ze wszystkich: zaplanowałem sobie zobaczyć Osiedle Krygowskiego w Krakowie, by uczcić tez Władka. Logistycznie było to koszmarne, trudności wzmagały remonty, objazdy i pojazdy, podjazdy i zjazdy. Gdy dostałem się wreszcie nad Wisłę w okolicach Tyńca miałem już serdecznie dość wszystkiego i zbliżał się zachód słońca.
Ostatkiem sił dotarłem więc do dolin: Mnikowskiej i Sanki by przez Regulice dobić do Chrzanowa i paść z wycieńczenia w zaprzyjaźnionym Jaworznie. Zanim jednak padłem, zaliczyłem starcie w lokalsem pod Chrzanowem, który nie kłócił się nawet o miedzę, tylko o pas drogowy. Komedia z pełnokrwistym centusiem w roli głównej. Działo się to gdy przebierałem się na poboczu w strój odblaskowy i szukałem lampek. Generalnie czym bliżej byłem Krakowa tym było niebezpieczniej, ruchliwiej i bardziej skomplikowanie. Raczej tego pomysłu już nie powtórzę: jest nie wart takiego ryzyka. Kropka.
Linki do galerii i mapki:
Galeria: https://photos.app.goo.gl/u7GZ8dWExBXtXJhw9
Mapka: https://ridewithgps.com/routes/32544313
Dystans237.43 km Czas10:58 Vśrednia21.65 km/h VMAX57.08 km/h Podjazdy1922 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Mont Blanc, czyli Alpy Miechowskie
Nie katowałem się wstawaniem po nocach i wyruszyłem dopiero w okolicach siódmej. Nad Pogorią upomniano mnie przez megafon, że należy nosić maskę na twarzy. Tak, to był nieoznakowany radiowóz... Co ciekawe tydzień wcześniej (wiosenny Grochowiec) miałem olbrzymie problemy z siodełkiem, ono jak się rozreguluje to trzeba je ustawiać wielokrotnie i walczyć z nim co kilka kilometrów. Teraz problem wrócił od Pogorii, i przez niego o mało nie zarobiłem mandatu... Zanim zdążyłem nacieszyć się pierwszą widzianą makolągwą doznałem tradycyjnych już problemów żołądkowych i musiałem ratować się w lesie zaspokojeniem naglącej potrzeby. Właśnie w tej chwili poczułem dziabnięcie w przyrodzenie, nie zwróciłem na to uwagi, myślałem, że to wbiła się szpilka.
Dopiero w połowie trasy odkryłem, że dziabnięcie miało swoje konsekwencje. Na szczęście jad mnie nie uczulał aż tak bardzo, bo przy ciągłych potarciach czasie jazdy byłbym skończony. Problem stał się poważny dopiero nazajutrz, gdy opuchlizna osiągnęła imponujące rozmiary i utrudniała chodzenie. Do kroniki nieszczęść wypada mi tez zaliczyć fakt, że ponownie zapomniałem kremu z filtrem. Słońce okazało jednak miłosierdzie i w okolicach godz. 11 skryło się za chmurami.
Z innych incydentów: w Gołaczewach kursowała tam i z powrotem policja i raz dzielni strusze prafa próbowali się na mnie bohatersko zaczaić, bo słońce jeszcze dopiekało, a ja byłem w trakcie podjazdu na Kamienną Górę. Liczyli, że zdejmę maseczkę. Mieli pecha, przewidziałem ich dziecinna reakcję...
Czym dalej od miast tym spokojniej, kolejny raz policję widziałem dopiero u bram Pilicy. W Miechowie ich nie wiedziałem, dużo się jednak zmieniło przez półtora miesiąca i wszyscy paradowali w maseczkach. Sama eksploracja Białej Góry była dużo ciekawsza niż igraszki na Złotej Górze, choć krajobraz w okolicy wsi Krępa jest wyjątkowo malowniczy.
Przymusowe zamknięcie w okresie wielkanocnym oraz "przygody" na trasie skłoniły mnie do skrócenia planowanej trasy i dzięki temu zaliczyłem trzy góry: Kamienną, Złotą i Białą oraz trzy rezerwaty: Złotą Górę, Białą Górę i Kępie. Po minięciu Miechowa pojechałem na Tunel, czyli odbyłem trasę u stóp "Dolinek Podmiechowskich", bo tak nazywam okolice Widnicy. Dzięki wizycie na Mont Blanc zaliczyłem też wreszcie najwyższy wierch Alp Miechowskich. Innych Alp w tym roku nie będzie :)
Tyle lat odkładałem eksplorację Białej Góry, zawsze była nie po drodze, tak już jest położona. Tymczasem droga Uniejowa-Rędzin do Przysieki okazała się być w znacznej mierze asfaltowa, w dodatku o tej porze jazda przez buczynę to uczta ze świeżej zieloności. Sam rezerwat także okazał się pięknie położony, no i mogłem zdjąć tę pieprzoną maskę, choć tym razem był to już dużo lepszy model.
Ledwo zjechałem do Przesieki, ledwo przekroczyłem eLHaeSkę a dopadł mnie zew Białej Góry. To wtedy skojarzyłem Białą Górę z Mont Blanc. W miejscu gdzie nie spadła kropla deszczu od miesiąca rozpętała się na chwile prawdziwa, wiosenna ulewa. Dorwało mnie w rezerwacie Kępie. Ponieważ gradowa chmura szła na zachód, odbiłem na północny-wschód i przez Kozłów wracałem na Żarnowiec, Pilicę i Ogrodzieniec. By trochę urozmaicić powrót puściłem się jeszcze w Koci Las by przejechać całe Zabrodzie. Tamże próbował mnie ugryźć w łydkę wilczur, już przejechał mi pyskiem po nodze. Straciłem więc cierpliwość iw wydarłem się na właścicieli, którzy byli kilkadziesiąt metrów ode mnie, oczywiście bez maseczek. Na spacerku z psami (bo psy były dwa), których w żaden sposób nie potrafili opanować. Głos mam donośny, więc na podwórka wyległo pół wsi - i bardzo dobrze. Ja też mogę czasem postraszyć policją.
By mi wynagrodzić bezruch dwóch dekad kwietnia Opatrzność zsyłała mi chyba zaległości przeżyć, bo ledwie przejechałem przez strefę smrodu palonego mięsa (zakłady Okrasa w Pilicy) a dorwała mnie kolejna ulewa. Tym razem schroniłem się w Delikatesach Centrum. Ostatnią przerwę - konsumpcyjną - zrobiłem w Kocikowej, gdy definitywnie przestało padać. Zdąrzyłem też na ładny zachód nad Pogorią i już bez nadrabiania niedoboru przygód dotarłem do domu.
Po trzech tygodniach przymusowego postoju dałem sobie solidny wycisk. Najważniejsze było jednak to, że zobaczyłem nowe miejsca.
Obłędny, kwitnący Błędów
Droga Golczowska, hajże do Cieślina
Przed Mostkiem
Tuż przed rezerwatem Złota Góra
Dolinki Podmiechowskie
Rezerwat Biała Góra
Cuda leśnej drogi z Uniejowa do Przesieki
Tuż po przejściu ulewy
Ogrodzieniec upiększony. Ciekawe co pomyślałby Olek Janowski gdyby widział te budy i rusztowania...?
Molo zachodzącego słońca
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32492893
Galeria:
Alpy Miechowskie
Nie katowałem się wstawaniem po nocach i wyruszyłem dopiero w okolicach siódmej. Nad Pogorią upomniano mnie przez megafon, że należy nosić maskę na twarzy. Tak, to był nieoznakowany radiowóz... Co ciekawe tydzień wcześniej (wiosenny Grochowiec) miałem olbrzymie problemy z siodełkiem, ono jak się rozreguluje to trzeba je ustawiać wielokrotnie i walczyć z nim co kilka kilometrów. Teraz problem wrócił od Pogorii, i przez niego o mało nie zarobiłem mandatu... Zanim zdążyłem nacieszyć się pierwszą widzianą makolągwą doznałem tradycyjnych już problemów żołądkowych i musiałem ratować się w lesie zaspokojeniem naglącej potrzeby. Właśnie w tej chwili poczułem dziabnięcie w przyrodzenie, nie zwróciłem na to uwagi, myślałem, że to wbiła się szpilka.
Dopiero w połowie trasy odkryłem, że dziabnięcie miało swoje konsekwencje. Na szczęście jad mnie nie uczulał aż tak bardzo, bo przy ciągłych potarciach czasie jazdy byłbym skończony. Problem stał się poważny dopiero nazajutrz, gdy opuchlizna osiągnęła imponujące rozmiary i utrudniała chodzenie. Do kroniki nieszczęść wypada mi tez zaliczyć fakt, że ponownie zapomniałem kremu z filtrem. Słońce okazało jednak miłosierdzie i w okolicach godz. 11 skryło się za chmurami.
Z innych incydentów: w Gołaczewach kursowała tam i z powrotem policja i raz dzielni strusze prafa próbowali się na mnie bohatersko zaczaić, bo słońce jeszcze dopiekało, a ja byłem w trakcie podjazdu na Kamienną Górę. Liczyli, że zdejmę maseczkę. Mieli pecha, przewidziałem ich dziecinna reakcję...
Czym dalej od miast tym spokojniej, kolejny raz policję widziałem dopiero u bram Pilicy. W Miechowie ich nie wiedziałem, dużo się jednak zmieniło przez półtora miesiąca i wszyscy paradowali w maseczkach. Sama eksploracja Białej Góry była dużo ciekawsza niż igraszki na Złotej Górze, choć krajobraz w okolicy wsi Krępa jest wyjątkowo malowniczy.
Przymusowe zamknięcie w okresie wielkanocnym oraz "przygody" na trasie skłoniły mnie do skrócenia planowanej trasy i dzięki temu zaliczyłem trzy góry: Kamienną, Złotą i Białą oraz trzy rezerwaty: Złotą Górę, Białą Górę i Kępie. Po minięciu Miechowa pojechałem na Tunel, czyli odbyłem trasę u stóp "Dolinek Podmiechowskich", bo tak nazywam okolice Widnicy. Dzięki wizycie na Mont Blanc zaliczyłem też wreszcie najwyższy wierch Alp Miechowskich. Innych Alp w tym roku nie będzie :)
Tyle lat odkładałem eksplorację Białej Góry, zawsze była nie po drodze, tak już jest położona. Tymczasem droga Uniejowa-Rędzin do Przysieki okazała się być w znacznej mierze asfaltowa, w dodatku o tej porze jazda przez buczynę to uczta ze świeżej zieloności. Sam rezerwat także okazał się pięknie położony, no i mogłem zdjąć tę pieprzoną maskę, choć tym razem był to już dużo lepszy model.
Ledwo zjechałem do Przesieki, ledwo przekroczyłem eLHaeSkę a dopadł mnie zew Białej Góry. To wtedy skojarzyłem Białą Górę z Mont Blanc. W miejscu gdzie nie spadła kropla deszczu od miesiąca rozpętała się na chwile prawdziwa, wiosenna ulewa. Dorwało mnie w rezerwacie Kępie. Ponieważ gradowa chmura szła na zachód, odbiłem na północny-wschód i przez Kozłów wracałem na Żarnowiec, Pilicę i Ogrodzieniec. By trochę urozmaicić powrót puściłem się jeszcze w Koci Las by przejechać całe Zabrodzie. Tamże próbował mnie ugryźć w łydkę wilczur, już przejechał mi pyskiem po nodze. Straciłem więc cierpliwość iw wydarłem się na właścicieli, którzy byli kilkadziesiąt metrów ode mnie, oczywiście bez maseczek. Na spacerku z psami (bo psy były dwa), których w żaden sposób nie potrafili opanować. Głos mam donośny, więc na podwórka wyległo pół wsi - i bardzo dobrze. Ja też mogę czasem postraszyć policją.
By mi wynagrodzić bezruch dwóch dekad kwietnia Opatrzność zsyłała mi chyba zaległości przeżyć, bo ledwie przejechałem przez strefę smrodu palonego mięsa (zakłady Okrasa w Pilicy) a dorwała mnie kolejna ulewa. Tym razem schroniłem się w Delikatesach Centrum. Ostatnią przerwę - konsumpcyjną - zrobiłem w Kocikowej, gdy definitywnie przestało padać. Zdąrzyłem też na ładny zachód nad Pogorią i już bez nadrabiania niedoboru przygód dotarłem do domu.
Po trzech tygodniach przymusowego postoju dałem sobie solidny wycisk. Najważniejsze było jednak to, że zobaczyłem nowe miejsca.
Obłędny, kwitnący Błędów
Droga Golczowska, hajże do Cieślina
Przed Mostkiem
Tuż przed rezerwatem Złota Góra
Dolinki Podmiechowskie
Rezerwat Biała Góra
Cuda leśnej drogi z Uniejowa do Przesieki
Tuż po przejściu ulewy
Ogrodzieniec upiększony. Ciekawe co pomyślałby Olek Janowski gdyby widział te budy i rusztowania...?
Molo zachodzącego słońca
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32492893
Galeria:
Alpy Miechowskie
Dystans221.87 km Czas10:24 Vśrednia21.33 km/h VMAX47.52 km/h Podjazdy1462 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dookoła Częstochowy, czyli 23. rocznica pierwszych wagarów
Rano, między Dąbrówką a rzeką Brynicą, na cały regulator szlochały słowiki, usadowione w zaroślach wzdłuż drogi. Było rześko (poniżej 3 stopni). Miałem okazję zobaczyć też pierwsze w tym roku dymówki (i to jeszcze w Ożarowicach) oraz usłyszec pierwsze kukułki. Towarzyszyły mi co jakiś czas kwitnące ogródkowe tawuły. Strusze prafa dzielnie patrolowali teren przy boiskach w Woźnikach, przy kościele w Mstowie-Wancerzowie i rzecz jasna przy zbiorniku w Poraju. Tamże grasowały furgony wyłapując niesfornych obywateli bez maseczek... Poza siedzibami gmin było spokojnie i normalnie. Towarzyszyły mi często kwitnące pola rzepaku. Pierwszą przerwę zrobiłem dopiero w lesie za Blachownią, niedaleko miejsca gdzie rok temu temu złamałem obręcz.
W sumie najprzyjemniejszy był odcinek z Grodziska prze Libidzę i Kamyk do Kopca. Wreszcie jechałem z wiatrem, no i lokalnymi drogami. Słońce zaczęło mocno przygrzewać i po raz pierwszy musiałem przebierać się do krótkich spodenek. Nie było jednak krótkiego rękawka, bo - oduczony przebywaniem w więzieniu - zapomniałem kremu do opalania. Gdy dojechałem do klasztoru w Kopcu, uświadomiłem sobie, że już tu jednak byłem. Wtedy drzewa były już pokryte pokaźnymi liśćmi, teraz po prostu widziałem więcej, no i był kwitnący rzepak na polach. Tym samy jedyną nowością był dla mnie biwak w Czarnym Lesie Kontrewers. Zaskoczyła mnie też zasobność w wodę rzeczki Sękawica. Potem był nudny odcinek Mykanów - Rudniki - Konin. Końcówka tego odcinka, między Rudnikami a Koninem była już horrorem remontowanej drogi, głębokich wykopów, tumultu maszyn. Z radością powitałem więc Mstów. Nad Skałę Miłości nie zawitałem, bo własnie nad Mstowem ktoś wyłączył słońce. Napłynęły chmury i sprawiły, że zrobiło się szaro, nieciekawie. Ruch wzmógł się do potęgi, pojawiły się tłumy częstochowskich rowerzystów i dziesiątki samochodów, a wszystko na lokalnych drogach między Mstowem a Olsztynem.
Zniechęcony zachmurzeniem, w Olsztynie przystanąłem tylko na chwilkę i rozłożyłem się u stóp Gór Sokolich, które zaskoczyły mnie świeża zielenią buków, ledwie trzy dni wcześniej w Ruskich Górach, buki były jeszcze "martwe". Po wspaniałym biwaku w kwietniowej buczynie ruszyłem dalej i już bez większych "wzruszeń" dotarłem do domu. Od Koziegłów wzmógł się jeszcze przeciwny wiatr, który bardzo utrudnił mi przekroczenie Progu Woźnickiego. Potem było już standardowo, czyli przez Strąków i Sączów do domu.
Po niemal miesięcznej przerwie pandemicznej i utracie "kapitału" w postaci formy wypracowanej w lutym i marcu, powróciłem z okazji rocznicy do idei rajdów przygodowych. Koronawirus zadecydował o ich "magellańskiej" formule "dookoła świata", tym razem światem była Częstochowa i udało się ją opłynąć, choć czułem że dysponuję 30% mocy sprzed 1 kwietnia...
Poranek na skraju Piekar
Kozioł sarny tuż pod Cynkowem
Klub z zakazaną nazwą/czynnością, rodem ze starego świata
Rozdarty kamyk w Kamyku, w tle dwór kamycki
Przed Mykanowem dominował rzepak
Mykanów, neogotycki kościół
Wancerzów, klasztor kanoników regularnych
Olsztyn
Małopolski wdzięk zabudowy i estetyka gospodarstwa...
Latarnia "na Poraju" :)
Cynków, jesiony jeszcze w zimowym letargu
Złota godzina między Sączowem a Pomłyniem
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32230906
Galeria:
Dookoła Częstochowy
Rano, między Dąbrówką a rzeką Brynicą, na cały regulator szlochały słowiki, usadowione w zaroślach wzdłuż drogi. Było rześko (poniżej 3 stopni). Miałem okazję zobaczyć też pierwsze w tym roku dymówki (i to jeszcze w Ożarowicach) oraz usłyszec pierwsze kukułki. Towarzyszyły mi co jakiś czas kwitnące ogródkowe tawuły. Strusze prafa dzielnie patrolowali teren przy boiskach w Woźnikach, przy kościele w Mstowie-Wancerzowie i rzecz jasna przy zbiorniku w Poraju. Tamże grasowały furgony wyłapując niesfornych obywateli bez maseczek... Poza siedzibami gmin było spokojnie i normalnie. Towarzyszyły mi często kwitnące pola rzepaku. Pierwszą przerwę zrobiłem dopiero w lesie za Blachownią, niedaleko miejsca gdzie rok temu temu złamałem obręcz.
W sumie najprzyjemniejszy był odcinek z Grodziska prze Libidzę i Kamyk do Kopca. Wreszcie jechałem z wiatrem, no i lokalnymi drogami. Słońce zaczęło mocno przygrzewać i po raz pierwszy musiałem przebierać się do krótkich spodenek. Nie było jednak krótkiego rękawka, bo - oduczony przebywaniem w więzieniu - zapomniałem kremu do opalania. Gdy dojechałem do klasztoru w Kopcu, uświadomiłem sobie, że już tu jednak byłem. Wtedy drzewa były już pokryte pokaźnymi liśćmi, teraz po prostu widziałem więcej, no i był kwitnący rzepak na polach. Tym samy jedyną nowością był dla mnie biwak w Czarnym Lesie Kontrewers. Zaskoczyła mnie też zasobność w wodę rzeczki Sękawica. Potem był nudny odcinek Mykanów - Rudniki - Konin. Końcówka tego odcinka, między Rudnikami a Koninem była już horrorem remontowanej drogi, głębokich wykopów, tumultu maszyn. Z radością powitałem więc Mstów. Nad Skałę Miłości nie zawitałem, bo własnie nad Mstowem ktoś wyłączył słońce. Napłynęły chmury i sprawiły, że zrobiło się szaro, nieciekawie. Ruch wzmógł się do potęgi, pojawiły się tłumy częstochowskich rowerzystów i dziesiątki samochodów, a wszystko na lokalnych drogach między Mstowem a Olsztynem.
Zniechęcony zachmurzeniem, w Olsztynie przystanąłem tylko na chwilkę i rozłożyłem się u stóp Gór Sokolich, które zaskoczyły mnie świeża zielenią buków, ledwie trzy dni wcześniej w Ruskich Górach, buki były jeszcze "martwe". Po wspaniałym biwaku w kwietniowej buczynie ruszyłem dalej i już bez większych "wzruszeń" dotarłem do domu. Od Koziegłów wzmógł się jeszcze przeciwny wiatr, który bardzo utrudnił mi przekroczenie Progu Woźnickiego. Potem było już standardowo, czyli przez Strąków i Sączów do domu.
Po niemal miesięcznej przerwie pandemicznej i utracie "kapitału" w postaci formy wypracowanej w lutym i marcu, powróciłem z okazji rocznicy do idei rajdów przygodowych. Koronawirus zadecydował o ich "magellańskiej" formule "dookoła świata", tym razem światem była Częstochowa i udało się ją opłynąć, choć czułem że dysponuję 30% mocy sprzed 1 kwietnia...
Poranek na skraju Piekar
Kozioł sarny tuż pod Cynkowem
Klub z zakazaną nazwą/czynnością, rodem ze starego świata
Rozdarty kamyk w Kamyku, w tle dwór kamycki
Przed Mykanowem dominował rzepak
Mykanów, neogotycki kościół
Wancerzów, klasztor kanoników regularnych
Olsztyn
Małopolski wdzięk zabudowy i estetyka gospodarstwa...
Latarnia "na Poraju" :)
Cynków, jesiony jeszcze w zimowym letargu
Złota godzina między Sączowem a Pomłyniem
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32230906
Galeria:
Dookoła Częstochowy
Dystans206.67 km Czas09:45 Vśrednia21.20 km/h VMAX45.46 km/h Podjazdy1262 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Grocholub, czyli pożegnanie z wiosennymi planami
W powietrzu wyczuwało się atmosferę schyłku. Fin de siècle!
Na krajowych drogach (94 i 40) towarzyszyła mi zaskakująca cisza oraz kwitnące mirabelki i forsycje. Spotkałem sporo radiowozów, ale starałem się wyglądać na kogoś kto jedzie po bułki, dzielni "strusze prafa" nie dostali zaś jeszcze wytycznych by ścigać wszystkich rowerzystów...
To był tez pierwszy raz od dawna, że na malowniczej drodze nr 40 widziałem coś więcej niż mgłę i mijające mnie samochody...
Przed Łąkami Kozielskimi, na rozgrzanej już miedzy, u stóp bombardującej mnie przejrzałymi kotkami iwy rozsiadłem się do śniadania. Dochodziły tu radosne ćwierknięcia wróbli i szczebiot szpaków. Przebiegały sarenki i wiecznie zdziwione bażanty.
Potem była znowu proza jazdy: obrzydliwe trakty pieszo-rowerowe w gminie Zdzieszowice. Przejazd przez Krapkowice... gdy już szykowałem się do powrotu na łono natury, tuż nad Osobłogą usłyszałem odgłos strzału. Nie dobiegał ze Smoleńska, tylko z roweru... Strzeliła linka przedniej przerzutki. Cudownie! Niemal dokładnie w połowie trasy, w sobotnie południe... Poszukałem przeto kawałka gałęzi i z tym kijaszkiem wbitym pod prowadnicę łańcucha jechałem odtąd wyłącznie na środkowym blacie. Skończyło się rumakowanie!
Jeszcze mi się nie zdarzyło by jedno pechowe wydarzenie nie przyciągnęło kolejnego. Intuicja mnie nie zawiodła, za Koźlem rozbolał mnie straszliwie brzuch i chwile potem byłem już w parterze. Biegunka zaatakowała jeszcze cztery razy, rekordu wiec nie pobiłem, ale od Koźla do domu widziałem drogę oczyma potrzebującego, tj. wyszukującego potencjalnych, ustronnych miejsc nadających się do defekacji. W najgorszych momentach zwalniałem niemal do zera z bólu, rozglądając się rozpaczliwie za jakakolwiek osłoną od strony drogi...
Zanim moja trasa zamieniła się w walkę z fizjologią i uczuleniem na nie wiem jakie pokarmy (i nie dowiem się szybko - koronawirus!), przeżywałem ostatnie miłe chwile - najpierw chillout płytówki do Brożca, potem radość, że zawitałem w miejsce gdzie jeszcze nie byłem. Cudne było też drugie i ostanie miejsce rozkosznej konsumpcji, czyli kapliczka ku czci ofiar Wielkiej Wojny między Dobieszowicami i Pokrzywnicą. Posadowiona była na widokowym wzgórzu, otoczona akacjami. Było cudownie - niestety po raz ostatni na tej trasie...
By zakończyć właściwie, czyli boleśnie, ostatni raz złapało mnie w Chudowie. Tym razem nie zdążyłem, kręciło się tu wielu miłośników wieczorno-nocnych spacerów, jak zwykłe rozpanoszyło się także zastoisko chłodu... O tym już nie napiszę, wystarczy.
Na Rokitnicę!
Zawada
Droga nr 40, czyli wyjątkowo bez smrodu z rur wydechowych i mgły
Forsycja zdzieszowicka
Byłżech na rajzie u swoich :)
Stara lubaszka u stóp Krapkowic
Planty krapkowickie
Solidna niemiecka robota, czyli płyty, a przy drodze dowody, że nie było tu Hołowczyca...
Rokokowe wnętrze kościoła w Brożcu
Grocholubskie poczucie humoru
Ostatni raz w raju, prawie w rodzinnych stronach pradziadka. Königin des Himmels, bitte für uns!
Alt Cosel
Na wybetonowanym rynku w Koźlu, sporo się tu zmieniło...
Powrót przez Odrę na prawy brzeg
Rudy
Pilchowice - matecznik Szczepana Twardocha
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32223254
Galeria: Grocholub
W powietrzu wyczuwało się atmosferę schyłku. Fin de siècle!
Na krajowych drogach (94 i 40) towarzyszyła mi zaskakująca cisza oraz kwitnące mirabelki i forsycje. Spotkałem sporo radiowozów, ale starałem się wyglądać na kogoś kto jedzie po bułki, dzielni "strusze prafa" nie dostali zaś jeszcze wytycznych by ścigać wszystkich rowerzystów...
To był tez pierwszy raz od dawna, że na malowniczej drodze nr 40 widziałem coś więcej niż mgłę i mijające mnie samochody...
Przed Łąkami Kozielskimi, na rozgrzanej już miedzy, u stóp bombardującej mnie przejrzałymi kotkami iwy rozsiadłem się do śniadania. Dochodziły tu radosne ćwierknięcia wróbli i szczebiot szpaków. Przebiegały sarenki i wiecznie zdziwione bażanty.
Potem była znowu proza jazdy: obrzydliwe trakty pieszo-rowerowe w gminie Zdzieszowice. Przejazd przez Krapkowice... gdy już szykowałem się do powrotu na łono natury, tuż nad Osobłogą usłyszałem odgłos strzału. Nie dobiegał ze Smoleńska, tylko z roweru... Strzeliła linka przedniej przerzutki. Cudownie! Niemal dokładnie w połowie trasy, w sobotnie południe... Poszukałem przeto kawałka gałęzi i z tym kijaszkiem wbitym pod prowadnicę łańcucha jechałem odtąd wyłącznie na środkowym blacie. Skończyło się rumakowanie!
Jeszcze mi się nie zdarzyło by jedno pechowe wydarzenie nie przyciągnęło kolejnego. Intuicja mnie nie zawiodła, za Koźlem rozbolał mnie straszliwie brzuch i chwile potem byłem już w parterze. Biegunka zaatakowała jeszcze cztery razy, rekordu wiec nie pobiłem, ale od Koźla do domu widziałem drogę oczyma potrzebującego, tj. wyszukującego potencjalnych, ustronnych miejsc nadających się do defekacji. W najgorszych momentach zwalniałem niemal do zera z bólu, rozglądając się rozpaczliwie za jakakolwiek osłoną od strony drogi...
Zanim moja trasa zamieniła się w walkę z fizjologią i uczuleniem na nie wiem jakie pokarmy (i nie dowiem się szybko - koronawirus!), przeżywałem ostatnie miłe chwile - najpierw chillout płytówki do Brożca, potem radość, że zawitałem w miejsce gdzie jeszcze nie byłem. Cudne było też drugie i ostanie miejsce rozkosznej konsumpcji, czyli kapliczka ku czci ofiar Wielkiej Wojny między Dobieszowicami i Pokrzywnicą. Posadowiona była na widokowym wzgórzu, otoczona akacjami. Było cudownie - niestety po raz ostatni na tej trasie...
By zakończyć właściwie, czyli boleśnie, ostatni raz złapało mnie w Chudowie. Tym razem nie zdążyłem, kręciło się tu wielu miłośników wieczorno-nocnych spacerów, jak zwykłe rozpanoszyło się także zastoisko chłodu... O tym już nie napiszę, wystarczy.
Na Rokitnicę!
Zawada
Droga nr 40, czyli wyjątkowo bez smrodu z rur wydechowych i mgły
Forsycja zdzieszowicka
Byłżech na rajzie u swoich :)
Stara lubaszka u stóp Krapkowic
Planty krapkowickie
Solidna niemiecka robota, czyli płyty, a przy drodze dowody, że nie było tu Hołowczyca...
Rokokowe wnętrze kościoła w Brożcu
Grocholubskie poczucie humoru
Ostatni raz w raju, prawie w rodzinnych stronach pradziadka. Königin des Himmels, bitte für uns!
Alt Cosel
Na wybetonowanym rynku w Koźlu, sporo się tu zmieniło...
Powrót przez Odrę na prawy brzeg
Rudy
Pilchowice - matecznik Szczepana Twardocha
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32223254
Galeria: Grocholub
Dystans241.03 km Czas11:11 Vśrednia21.55 km/h VMAX57.49 km/h Podjazdy1653 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Audiencja u króla Jagiełły
Na początku był wschód, znaczy wschód słońca, ale też jazda na wschód, bo jak wiadomo musi tam być cywilizacja. Ponadto był mróz, jak to na wschodzie, ten wtorkowy był miłosierny, sięgał ledwie -1,8. Zaczęły mi marznąć palce u stóp, odzianych w wysokie buty, dopiero wtedy zerknąłem na termometr. Na trawie było miejscami sporo szronu. W tej mroźnej scenerii, pod zamkiem, w królewskim mieście Będzinie, usłyszałem pierwszy raz w roku pierwiosnki. Cilp-calp-celp, cilp-calp-celp. Dotąd zwyczajowo po raz pierwszy w roku słyszałem ową melodię przejeżdżając przez park do pracy. Dużo się zmieniło. Nie jeżdżę przez park do pracy – koronawirus.
Gnałem ile sił, spieszyłem się bowiem na audiencję u króla. Król zaś - jak wynika pośrednio ze źródeł - wczesnym popołudniem opuszczał Miechów, udając się do znienawidzonego Krakowa. Działo się to 17 marca 1420 roku, dokładnie 600 lat wcześniej, Jagiełło dopuszczał jednak poddanych przed swoje oblicze. Zatrzymał się bowiem w Miechowie na dwa dni. Osobiście sprawował sądy i przyjmował skargi, rozstrzygał spory. Był królem bliskim ludziom, wielkim fanem przyrody i niezmordowanym podróżnikiem. Gdyby w XV w. istniał rower, Jagiełło z pewnością byłby rowerzystą. Tego samego dnia gdy król przebywał jeszcze w Miechowie, 17 marca 1420 r., we Wrocławiu, cesarz ogłosił krucjatę przeciw husytom. Ciekawe, kiedy te wieści dotarły do Jagiełły?
W Błędowie mnie i mojego rączego rumaka atakował - małopolskim zwyczajem - zajadle kundel. Przestraszył go dopiero jadący, pusty autobus. Aż dotąd sięga bowiem potęga ZTM-u. Zanim rozgrzał mnie podjazd w Chechle, naoglądałem się lodu na kałużach a termometr wciąż pokazywał ujemną temperaturę. Na popas stanąłem dopiero w Gołczowicach (dziś Golczowicach), kolejnej królewskiej miejscowości, 600 lat temu dzierżawionej przez Melsztyńskich. Tutejszy psiak był z kolei przyjaznym wędrowniczkiem i bardziej nęciła go pobliska Przemsza niż moje śniadanie. Rzadko robię tu przerwę, bo ławki wystawione są na bezlitosne słońce, tym razem była to jednak zaleta. Mogłem się wygrzać.
Podjazd przez starą wieś Kolbark, poza tym że ponownie mnie rozgrzał, wzbudził też współczucie dla jej niegdysiejszych (tych sprzed 600 lat) mieszkańców. Włościanie z dóbr klasztornych mieli dużo gorzej niż ci z królewszczyzn. Gdybym jechał tędy 600 lat temu, z każdą następną wsią spotykałbym smutniejszych mieszkańców. Od królewskich, sytych Gołczowic, przez niewielki szlachecki Cieślin, po klasztorne Kolbark i Zarzecze. Wszystkie te wsie już wtedy istniały, podobnie jak mój kolejny cel – Wolbrom. Kolejne miasto królewskie minąłem jednak tylko przelotem, kierując się w dolinę Szreniawy.
Tutaj na pierwszy plan wysunęła się przyroda. Suche pola, nadzwyczaj przejrzysta w górnym biegu Szreniawa, zapach pulsującej ciepłem gleby i donośne śpiewy zięb oraz drozdów. Jadąc przez ten sielski pagórkowaty pejzaż zastanawiałem się dlaczego Ziemia Miechowska nie była u nas opiewana jak Ukraina? To przecież odwieczny spichlerz Ziemi Krakowskiej. Z opłotków tej ziemi wywodzi się też Mikołaj Rej. Sam Miechów, który 600 lat temu był nieistotnym klasztornym miasteczkiem (mniej znaczącym niż dzisiaj) zaskoczył mnie nagromadzeniem ludzi. Istne mrowisko!
- Co tak dużo ludzi o tej porze, targ macie? – zapytałem lokalsa
- Panie, nic z tych rzeczy, koronawirus!
- ?
- Darmowy parking na rynku zrobili…
Kurtyna.
Gdy opuściłem miechowskie mrowisko ogarnęła mnie ponownie błogość tutejszego krajobrazu. Może ta cała pandemia uwydatni co jest naprawdę ważne? Na przykład, że rolnik jest cenniejszy dla społeczeństwa od piłkarza, a lekarz od celebryty… Tu wszędzie pola, w dodatku obsiane lub zaorane. Ziemia niezła. Jest nawet trochę gazu. W dzień św. Patryka dotarłem zatem po odpust wiosenny do polskiej Jerozolimy (Grób Pański w miechowskiej bazylice), naoglądałem się zieloności oziminy i gdy z radością konstatowałem dobrą dyspozycję, wtenczas właśnie poczułem ziemski magnetyzm. To znaczy opona przybliżyła się niepokojąco do asfaltu i odkryłem, że przedziurawiłem dętkę. Miałem się pozbyć tej opony już w lutym, ale tradycyjnie odłożyłem to na później.
Romantyzm drogi zawiera jednak w sobie walkę z awarią. Moją nagrodą była obserwacja mezaliansu. Wiedzcie zatem, że w bardzo stereotypowym miejscu, w obudowie lampy, rodzinne gniazdko wili sobie pan mazurek i pani wróblowa. Czytałem o tym kilka razy, że nawet potomstwo z tego bywa, ale po raz pierwszy taki skandal obyczajowy widziałem na własne oczy. Będą święcickie bastardy - wróblomazurki. Wszystko działo się pod murami budynku OSP Święcice, czyli niemal po bożemu. W widocznym stąd sklepie na skrzyżowaniu, a w zasadzie u podnóża tegoż sklepu opalała się grupa lokalnych koneserów piwa. Integrowali się z koronawirusem. Pani wróblowa integrująca się z panem mazurkiem to przy tym pikuś.
Gdy usunąłem awarię ruszyłem dalej. Tym razem już pod wiatr, co było o tyle bolesne, że wiatr się wzmógł. Był na tyle dokuczliwy, że zagłuszał mi śpiewy skowronków. Ciekawe co zagłusza sumienie III RP jeśli idzie o stan pałacu w Książu. Trzy lata temu myślałem, że to stan przejściowy. Nic się jednak nie zmieniło – pałac rozpada się na naszych oczach. Otoczony jest taśmą ostrzegawczą i drewnianymi „zaporami”. Wszystko razem wygląda jak poniemieckie zamczysko na pocz. lat 90. Jest o tyle zdumiewające, że pałac ten należał do idola Piłsudskiego – Aleksandra hrabiego Wielopolskiego margrabiego Gonzagi Myszkowskiego. Niby rządzi neosanacja, Sulejówek dopieszczony, ale margrabia Wielopolski przewraca się w potrójnej trumnie w Młodzawach…
Po uspokajającej wizycie w Delikatesach Centrum (panie w rękawiczkach, klienci zachowywali odstęp) wyruszyłem dalej, prosto w czeluść Śródziemia. Rejon Kozłowa, Mstyczowa i cały obszar Międzymierzawia (jak nazywam obszar w widłach Mierzawy i krajowej siódemki) przypomina krainę umarłych. Dużo tu pustostanów i ruin gospodarstw. Wszyscy tu poumierali albo wyjechali do Krakowa (lub jeszcze dalej, wiadomo). Na płotach dumnie wiszą banery „Duda – mój prezydent”. Ci co zostali albo zainwestowali w rolnictwo (sporo tu wielkich gospodarstw, jak nie w Krakowskiem), albo wegetują na KRUS-ie i ich obejścia wyglądają jak skansen wsi polskiej z pocz. lat 90.
Od Książa po Pilicę toczę nierówne zmagania z wiatrem. Na polach wre praca, na dobrych tutejszych drogach tradycyjnie pusto. Zazwyczaj dobrze mi się tędy wraca, ale tym razem wiatr przeszkadza kontemplować tutejszą pustkę. Na odcinku Pilica – Ogrodzieniec muszę pokonać Jurę i wystawić się na przeciwny wiatr. Ten jednak – zgodnie z prognozą – słabnie i od Ogrodzieńca nareszcie przestaję wytracać średnią. Zmierzch dopada mnie za Łazami, przed Chruszczobrodem. Przed Rokitnem porusza mnie widok wiatrołomów, las jest miejscami zmasakrowany, jak po przejściu trąby powietrznej. Nad Pogorią (Kużnicą Warężyńską) zastaję już ciemność z wąską zorzą po zachodzie słońca. W Grodźcu przejeżdżam obok grupy jabolowej, jakieś 8-10 osób integruje się z koronawirusem, a sam Grodziec wita mnie duszącym smrodem z kopciuchów. Przed 21 docieram do domu.
Rajd był bardzo udany i zapewnił mi cały wachlarz wrażeń. Uczciłem jednym rajdem dwie 600. rocznice oraz siedemdziesiątnicę (70 trasa między 200 a 299 km na bikestats), odbywając jednocześnie pielgrzymkę do polskiej Jerozolimy i to jeszcze w dniu św. Patryka. Prawdziwa kumulacja! Do tej pory nie zdarzyło mi się jednak ruszać o tej porze roku, o świcie, w środku tygodnia, w Miechowskie. To jedna z nielicznych zalet stanu zagrożenia epidemicznego. Kto wie, czy takie rajdy Jagiełłowskie nie staną się jedyną treścią tego sezonu... Król dużo jeździł po Polsce (najwięcej z naszych władców), może by tak kiedyś ruszyć jego trasami?
Galeria:
Tuż po wschodzie, na wschodzie, czyli nad Pogorią
Błędów
Przemsza w Golczowicach. Kocham te strony.
W dolinie Szreniawy nadzwyczaj sucho
Urokiem doliny Szreniawy są przewyższenia i różnorodność wrażeń. Trasę jaką kiedyś tędy jechałem - aż do ujścia - wciąż miło wspominam. Wyżyna Miechowska jest piękna i bardzo niedoceniana turystycznie.
Miechowski rynek. Jagiełło był tu 14 razy, ja z pewnością więcej...
W drodze na Kalinę, czyli przez kolejną cudną dolinę
Ruina pałacu w Książu. Sylwetka pałaco-zamku inspirowała kiedyś Piłsudskiego, o czym pisał w "Moich pierwszych bojach". Dlaczego ten ładny obiekt z potencjałem (położenie przy krajowej 7) niszczeje???
Międzymierzawie - zabudowa
Pilica - jakże bliska Jagielle
W drodze na Ogrodzieniec (rejon Kocikowej)
Spóźniony zachód nad Pogorią (w sumie Kuźnicą), czyli zamknięcie klamry.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32164580
Galeria:
Galeria z rajdu
Na początku był wschód, znaczy wschód słońca, ale też jazda na wschód, bo jak wiadomo musi tam być cywilizacja. Ponadto był mróz, jak to na wschodzie, ten wtorkowy był miłosierny, sięgał ledwie -1,8. Zaczęły mi marznąć palce u stóp, odzianych w wysokie buty, dopiero wtedy zerknąłem na termometr. Na trawie było miejscami sporo szronu. W tej mroźnej scenerii, pod zamkiem, w królewskim mieście Będzinie, usłyszałem pierwszy raz w roku pierwiosnki. Cilp-calp-celp, cilp-calp-celp. Dotąd zwyczajowo po raz pierwszy w roku słyszałem ową melodię przejeżdżając przez park do pracy. Dużo się zmieniło. Nie jeżdżę przez park do pracy – koronawirus.
Gnałem ile sił, spieszyłem się bowiem na audiencję u króla. Król zaś - jak wynika pośrednio ze źródeł - wczesnym popołudniem opuszczał Miechów, udając się do znienawidzonego Krakowa. Działo się to 17 marca 1420 roku, dokładnie 600 lat wcześniej, Jagiełło dopuszczał jednak poddanych przed swoje oblicze. Zatrzymał się bowiem w Miechowie na dwa dni. Osobiście sprawował sądy i przyjmował skargi, rozstrzygał spory. Był królem bliskim ludziom, wielkim fanem przyrody i niezmordowanym podróżnikiem. Gdyby w XV w. istniał rower, Jagiełło z pewnością byłby rowerzystą. Tego samego dnia gdy król przebywał jeszcze w Miechowie, 17 marca 1420 r., we Wrocławiu, cesarz ogłosił krucjatę przeciw husytom. Ciekawe, kiedy te wieści dotarły do Jagiełły?
W Błędowie mnie i mojego rączego rumaka atakował - małopolskim zwyczajem - zajadle kundel. Przestraszył go dopiero jadący, pusty autobus. Aż dotąd sięga bowiem potęga ZTM-u. Zanim rozgrzał mnie podjazd w Chechle, naoglądałem się lodu na kałużach a termometr wciąż pokazywał ujemną temperaturę. Na popas stanąłem dopiero w Gołczowicach (dziś Golczowicach), kolejnej królewskiej miejscowości, 600 lat temu dzierżawionej przez Melsztyńskich. Tutejszy psiak był z kolei przyjaznym wędrowniczkiem i bardziej nęciła go pobliska Przemsza niż moje śniadanie. Rzadko robię tu przerwę, bo ławki wystawione są na bezlitosne słońce, tym razem była to jednak zaleta. Mogłem się wygrzać.
Podjazd przez starą wieś Kolbark, poza tym że ponownie mnie rozgrzał, wzbudził też współczucie dla jej niegdysiejszych (tych sprzed 600 lat) mieszkańców. Włościanie z dóbr klasztornych mieli dużo gorzej niż ci z królewszczyzn. Gdybym jechał tędy 600 lat temu, z każdą następną wsią spotykałbym smutniejszych mieszkańców. Od królewskich, sytych Gołczowic, przez niewielki szlachecki Cieślin, po klasztorne Kolbark i Zarzecze. Wszystkie te wsie już wtedy istniały, podobnie jak mój kolejny cel – Wolbrom. Kolejne miasto królewskie minąłem jednak tylko przelotem, kierując się w dolinę Szreniawy.
Tutaj na pierwszy plan wysunęła się przyroda. Suche pola, nadzwyczaj przejrzysta w górnym biegu Szreniawa, zapach pulsującej ciepłem gleby i donośne śpiewy zięb oraz drozdów. Jadąc przez ten sielski pagórkowaty pejzaż zastanawiałem się dlaczego Ziemia Miechowska nie była u nas opiewana jak Ukraina? To przecież odwieczny spichlerz Ziemi Krakowskiej. Z opłotków tej ziemi wywodzi się też Mikołaj Rej. Sam Miechów, który 600 lat temu był nieistotnym klasztornym miasteczkiem (mniej znaczącym niż dzisiaj) zaskoczył mnie nagromadzeniem ludzi. Istne mrowisko!
- Co tak dużo ludzi o tej porze, targ macie? – zapytałem lokalsa
- Panie, nic z tych rzeczy, koronawirus!
- ?
- Darmowy parking na rynku zrobili…
Kurtyna.
Gdy opuściłem miechowskie mrowisko ogarnęła mnie ponownie błogość tutejszego krajobrazu. Może ta cała pandemia uwydatni co jest naprawdę ważne? Na przykład, że rolnik jest cenniejszy dla społeczeństwa od piłkarza, a lekarz od celebryty… Tu wszędzie pola, w dodatku obsiane lub zaorane. Ziemia niezła. Jest nawet trochę gazu. W dzień św. Patryka dotarłem zatem po odpust wiosenny do polskiej Jerozolimy (Grób Pański w miechowskiej bazylice), naoglądałem się zieloności oziminy i gdy z radością konstatowałem dobrą dyspozycję, wtenczas właśnie poczułem ziemski magnetyzm. To znaczy opona przybliżyła się niepokojąco do asfaltu i odkryłem, że przedziurawiłem dętkę. Miałem się pozbyć tej opony już w lutym, ale tradycyjnie odłożyłem to na później.
Romantyzm drogi zawiera jednak w sobie walkę z awarią. Moją nagrodą była obserwacja mezaliansu. Wiedzcie zatem, że w bardzo stereotypowym miejscu, w obudowie lampy, rodzinne gniazdko wili sobie pan mazurek i pani wróblowa. Czytałem o tym kilka razy, że nawet potomstwo z tego bywa, ale po raz pierwszy taki skandal obyczajowy widziałem na własne oczy. Będą święcickie bastardy - wróblomazurki. Wszystko działo się pod murami budynku OSP Święcice, czyli niemal po bożemu. W widocznym stąd sklepie na skrzyżowaniu, a w zasadzie u podnóża tegoż sklepu opalała się grupa lokalnych koneserów piwa. Integrowali się z koronawirusem. Pani wróblowa integrująca się z panem mazurkiem to przy tym pikuś.
Gdy usunąłem awarię ruszyłem dalej. Tym razem już pod wiatr, co było o tyle bolesne, że wiatr się wzmógł. Był na tyle dokuczliwy, że zagłuszał mi śpiewy skowronków. Ciekawe co zagłusza sumienie III RP jeśli idzie o stan pałacu w Książu. Trzy lata temu myślałem, że to stan przejściowy. Nic się jednak nie zmieniło – pałac rozpada się na naszych oczach. Otoczony jest taśmą ostrzegawczą i drewnianymi „zaporami”. Wszystko razem wygląda jak poniemieckie zamczysko na pocz. lat 90. Jest o tyle zdumiewające, że pałac ten należał do idola Piłsudskiego – Aleksandra hrabiego Wielopolskiego margrabiego Gonzagi Myszkowskiego. Niby rządzi neosanacja, Sulejówek dopieszczony, ale margrabia Wielopolski przewraca się w potrójnej trumnie w Młodzawach…
Po uspokajającej wizycie w Delikatesach Centrum (panie w rękawiczkach, klienci zachowywali odstęp) wyruszyłem dalej, prosto w czeluść Śródziemia. Rejon Kozłowa, Mstyczowa i cały obszar Międzymierzawia (jak nazywam obszar w widłach Mierzawy i krajowej siódemki) przypomina krainę umarłych. Dużo tu pustostanów i ruin gospodarstw. Wszyscy tu poumierali albo wyjechali do Krakowa (lub jeszcze dalej, wiadomo). Na płotach dumnie wiszą banery „Duda – mój prezydent”. Ci co zostali albo zainwestowali w rolnictwo (sporo tu wielkich gospodarstw, jak nie w Krakowskiem), albo wegetują na KRUS-ie i ich obejścia wyglądają jak skansen wsi polskiej z pocz. lat 90.
Od Książa po Pilicę toczę nierówne zmagania z wiatrem. Na polach wre praca, na dobrych tutejszych drogach tradycyjnie pusto. Zazwyczaj dobrze mi się tędy wraca, ale tym razem wiatr przeszkadza kontemplować tutejszą pustkę. Na odcinku Pilica – Ogrodzieniec muszę pokonać Jurę i wystawić się na przeciwny wiatr. Ten jednak – zgodnie z prognozą – słabnie i od Ogrodzieńca nareszcie przestaję wytracać średnią. Zmierzch dopada mnie za Łazami, przed Chruszczobrodem. Przed Rokitnem porusza mnie widok wiatrołomów, las jest miejscami zmasakrowany, jak po przejściu trąby powietrznej. Nad Pogorią (Kużnicą Warężyńską) zastaję już ciemność z wąską zorzą po zachodzie słońca. W Grodźcu przejeżdżam obok grupy jabolowej, jakieś 8-10 osób integruje się z koronawirusem, a sam Grodziec wita mnie duszącym smrodem z kopciuchów. Przed 21 docieram do domu.
Rajd był bardzo udany i zapewnił mi cały wachlarz wrażeń. Uczciłem jednym rajdem dwie 600. rocznice oraz siedemdziesiątnicę (70 trasa między 200 a 299 km na bikestats), odbywając jednocześnie pielgrzymkę do polskiej Jerozolimy i to jeszcze w dniu św. Patryka. Prawdziwa kumulacja! Do tej pory nie zdarzyło mi się jednak ruszać o tej porze roku, o świcie, w środku tygodnia, w Miechowskie. To jedna z nielicznych zalet stanu zagrożenia epidemicznego. Kto wie, czy takie rajdy Jagiełłowskie nie staną się jedyną treścią tego sezonu... Król dużo jeździł po Polsce (najwięcej z naszych władców), może by tak kiedyś ruszyć jego trasami?
Galeria:
Tuż po wschodzie, na wschodzie, czyli nad Pogorią
Błędów
Przemsza w Golczowicach. Kocham te strony.
W dolinie Szreniawy nadzwyczaj sucho
Urokiem doliny Szreniawy są przewyższenia i różnorodność wrażeń. Trasę jaką kiedyś tędy jechałem - aż do ujścia - wciąż miło wspominam. Wyżyna Miechowska jest piękna i bardzo niedoceniana turystycznie.
Miechowski rynek. Jagiełło był tu 14 razy, ja z pewnością więcej...
W drodze na Kalinę, czyli przez kolejną cudną dolinę
Ruina pałacu w Książu. Sylwetka pałaco-zamku inspirowała kiedyś Piłsudskiego, o czym pisał w "Moich pierwszych bojach". Dlaczego ten ładny obiekt z potencjałem (położenie przy krajowej 7) niszczeje???
Międzymierzawie - zabudowa
Pilica - jakże bliska Jagielle
W drodze na Ogrodzieniec (rejon Kocikowej)
Spóźniony zachód nad Pogorią (w sumie Kuźnicą), czyli zamknięcie klamry.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32164580
Galeria:
Galeria z rajdu
Dystans205.18 km Czas09:01 Vśrednia22.76 km/h Podjazdy1383 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Jesienne Ponidzie 2
Po spokojnym noclegu miałem zaszczyt oglądać wschód słońca na szydłowskim rynku. Odcinek przez Chmielnik do Pińczowa był rzecz jasna interwałowy, co wkurzało; raz było za ciepło, raz za zimno. Jeszcze bardziej zdenerwowały mnie prace przy kaplicy św. Anny w Pińczowie. Wypiaskują wkrótce kolejny zabytek - R.I.P. Odcinek z Pińczowa do Żarnowca pokonałem w rekordowym tempie, sprzyjały temu słabe oznaki jesieni. Ta najładniejsza była w okolicach Kolbarku, Racławic, Szydłowa (sady) i Pińczowa (Góry Pińczowskie). Od Pińczowa aż po Jurę niemal całkowity brak kolorów. Ku własnemu zaskoczeniu do Ogrodzieńca dotarłem 1,5 h przed czasem. Było zadziwiająco ciepło. Nogawki założyłem dopiero za Pogoriami. W mieszkanku byłem ok. 19:30, czyli szybciej niż gdybym - zgodnie z planem - wracał pociągiem z Wiesiółki :)
Wschód nad szydłowskim rynkiem
Ach ten Szydłów...
Garbiki w drodze na Chmielnik
Chmielnicki rynek
Jesienny widoczek spod kaplicy św. Anny
Jesienny Mstyczów
Jesienny Żarnowiec
Zaskakująco szybko w Ogrodzieńcu...
Jeszcze przed zmierzchem nad Czwórką
Kapitalna widoczność po zmierzchu z Dorotki. Niestety fotka poruszona (wiało, oparcie niestabilne). To już 19. w roku wizyta na GSD
https://ridewithgps.com/routes/31342542
Trasa:
Wschód nad szydłowskim rynkiem
Ach ten Szydłów...
Garbiki w drodze na Chmielnik
Chmielnicki rynek
Jesienny widoczek spod kaplicy św. Anny
Jesienny Mstyczów
Jesienny Żarnowiec
Zaskakująco szybko w Ogrodzieńcu...
Jeszcze przed zmierzchem nad Czwórką
Kapitalna widoczność po zmierzchu z Dorotki. Niestety fotka poruszona (wiało, oparcie niestabilne). To już 19. w roku wizyta na GSD
https://ridewithgps.com/routes/31342542
Trasa:
Dystans223.72 km Czas10:11 Vśrednia21.97 km/h Podjazdy1795 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Jesienne Ponidzie 1
Nadszedł oto kres ciągłego odkładania jesiennej wizyty na Ponidziu. Był ku temu najwyższy czas: w tym roku przypadła 20. rocznica mojej pierwszej wizyty w Stradowie. Nomen omen! Sprawę skomplikowała mi dostępność noclegów: spławili mnie w 7 różnych miejscach (od Skowronna po Busko). Gościnę zapewniłem sobie dopiero w odległym Szydłowie. Zamieniło mi to rekreację w trasę sportową, ale koniec końców zapewniło bardzo udany i pracowity weekend.
Ta odkrywcza, pierwsza jesienna wizyta na Ponidziu przypadła akurat w imieniny Ferdynanda, czyli patrona mojej tegorocznej wyprawy... Nad ranem napotkałem potężne mgły, co nie powinno dziwić, bo wyruszyłem jeszcze w ciemności (przed 5 rano). Mgły ustąpiły dopiero w dolinie Dłubni. W Cieślinie i Kolbarku temp. wynosiła 2,4 stopnia. Towarzyszyło mi od tego momentu szczekanie i pogonie wściekłych małopolskich kundli. To doprawdy jest ciekawe zjawisko. Należy je wpisać na listę dziedzictwa kulturowego Małopolski... Pieseczki najbardziej dawały się we znaki w okolicach Racławic i Działoszyc...
Zoczyłem po drodze szpaki-niedobitki, kilka szczygłów oraz ulubione skalbmierskie wróble spod Biedronki... W tejże natknąłem się też na sprytną babę (jakaś krewna tej z Radomia?), co przypuściła prawdziwy atak na miejsce przy kasie. Niestety od okolic Działoszyc wysokie chmury przykryły słońce... W Gackach atakowały mnie KOMARY. Zmierzch dopadł mnie na odcinku Szaniec-Kotki. Przed 20. zameldowałem się w Gospodzie Rycerskiej w Szydłowie, dostałem smaczną obiadokolację i przyjemny pokój z widokiem na Bramę Krakowską. Niech żyje Szydłów!
Niemal dokładnie tutaj rozegrała się bitwa racławicka
Jasność zastała mnie w DG Łęce
Lodownia w drodze do Cieślina, ale i tak kocham ten odcinek :)
Piękny pejzaż okolic Kolbarka i Zarzecza
Sucha
Jesienne Wysocice
Czaple Wielkie
Chorąży Wojciech Bartosz zdobywa armatę. W tym roku była 225. rocznica bitwy
Słońce w drodze na Dosłońce
Asfalt w Stradowie
Garb Wodzisławski w okolicy Woli Chroberskiej
Zalew Podkowa w jesiennej szacie. Grabowiec niestety odporny na kolory...
Jesienne Skałki z Jochimki - widok prawdziwie egzotyczny
Szaniec przed zachodem
Po raz pierwszy po ciemku w Szydłowie
https://ridewithgps.com/routes/31326601
Trasa:
Ta odkrywcza, pierwsza jesienna wizyta na Ponidziu przypadła akurat w imieniny Ferdynanda, czyli patrona mojej tegorocznej wyprawy... Nad ranem napotkałem potężne mgły, co nie powinno dziwić, bo wyruszyłem jeszcze w ciemności (przed 5 rano). Mgły ustąpiły dopiero w dolinie Dłubni. W Cieślinie i Kolbarku temp. wynosiła 2,4 stopnia. Towarzyszyło mi od tego momentu szczekanie i pogonie wściekłych małopolskich kundli. To doprawdy jest ciekawe zjawisko. Należy je wpisać na listę dziedzictwa kulturowego Małopolski... Pieseczki najbardziej dawały się we znaki w okolicach Racławic i Działoszyc...
Zoczyłem po drodze szpaki-niedobitki, kilka szczygłów oraz ulubione skalbmierskie wróble spod Biedronki... W tejże natknąłem się też na sprytną babę (jakaś krewna tej z Radomia?), co przypuściła prawdziwy atak na miejsce przy kasie. Niestety od okolic Działoszyc wysokie chmury przykryły słońce... W Gackach atakowały mnie KOMARY. Zmierzch dopadł mnie na odcinku Szaniec-Kotki. Przed 20. zameldowałem się w Gospodzie Rycerskiej w Szydłowie, dostałem smaczną obiadokolację i przyjemny pokój z widokiem na Bramę Krakowską. Niech żyje Szydłów!
Niemal dokładnie tutaj rozegrała się bitwa racławicka
Jasność zastała mnie w DG Łęce
Lodownia w drodze do Cieślina, ale i tak kocham ten odcinek :)
Piękny pejzaż okolic Kolbarka i Zarzecza
Sucha
Jesienne Wysocice
Czaple Wielkie
Chorąży Wojciech Bartosz zdobywa armatę. W tym roku była 225. rocznica bitwy
Słońce w drodze na Dosłońce
Asfalt w Stradowie
Garb Wodzisławski w okolicy Woli Chroberskiej
Zalew Podkowa w jesiennej szacie. Grabowiec niestety odporny na kolory...
Jesienne Skałki z Jochimki - widok prawdziwie egzotyczny
Szaniec przed zachodem
Po raz pierwszy po ciemku w Szydłowie
https://ridewithgps.com/routes/31326601
Trasa:
Dystans238.61 km Czas11:21 Vśrednia21.02 km/h VMAX52.19 km/h Podjazdy1570 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Na wschód od Edenu
To był pomysł na pracowity dzień śląsko-małopolski. Najpierw poranny rajd na Mikołów i Zgoń, potem przez Piasek na Wolę i Oświęcim. Po krótkim postoju obiadowym w Jaworznie ruszam dalej. Celem jest wizyta w Cieślinie i obejrzenie działki wystawionej na sprzedaż. Zmierzch dopada mnie dopiero przed Łazami.
Promnice
Lasy Kobiórskie
Brak przejazdu przez 1 - dawno tu nie byłem, oj dawno...
Remont w Harmężach - rower przejedzie, puszka już nie.
KL Auschwitz I
Góra Piasku w Szczakowej
Golczowice
Cieślin
Cieślin
Widok z Kwaśniowa na Ruskie Góry
Ogrodzieniec
Nad Pogorią
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/31116189
To był pomysł na pracowity dzień śląsko-małopolski. Najpierw poranny rajd na Mikołów i Zgoń, potem przez Piasek na Wolę i Oświęcim. Po krótkim postoju obiadowym w Jaworznie ruszam dalej. Celem jest wizyta w Cieślinie i obejrzenie działki wystawionej na sprzedaż. Zmierzch dopada mnie dopiero przed Łazami.
Promnice
Lasy Kobiórskie
Brak przejazdu przez 1 - dawno tu nie byłem, oj dawno...
Remont w Harmężach - rower przejedzie, puszka już nie.
KL Auschwitz I
Góra Piasku w Szczakowej
Golczowice
Cieślin
Cieślin
Widok z Kwaśniowa na Ruskie Góry
Ogrodzieniec
Nad Pogorią
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/31116189
Dystans211.62 km Czas10:55 Vśrednia19.39 km/h VMAX58.03 km/h Podjazdy3328 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Lysa hora
Gdy stało się jasne, że nie zdążę wyruszyć na wyprawę 1 lipca, musiałem zrobić jeszcze jeden "test sprawnościowy", bo trasa mojej wyprawy miała obfitować w góry... Wybór padł na Łysą Górę, czyli Gigulę - najwyższy wierzchołek nieświętej pamięci Protektoratu Czech i Moraw. Łysa jest też najwyższym wierzchołkiem Księstwa Cieszyńskiego i ogólnie najwyższym karpackim szczytem Śląska :)
Zacząłem wycieczkę w Goleszowie i postanowiłem pierwszy raz w życiu wjechać na pobliską górkę Chełm. Był to spory zawód, zagrodzony wierzchołek i męczące ostro wcięte rynienki. Zmierzałem odtąd na główny cel wypadu - Lysą horę. Droga moja była wybitnie interwałowa. Rozbawiła mnie menażeria rowerowa w drodze na sam szczyt Łysej Góry: tradycyjni kolarze byli w mniejszości, ustąpili naporowi elektryków oraz cyklistów wprowadzających swoje rowery (tak, tak - choć pozbawione jakichkolwiek bagażów...). Na szczycie nieprzebrane tłumy zmusiły mnie do błyskawicznej ewakuacji - nie było nawet gdzie przycupnąć...
Wracałem okrężnie przez Hamry i Słowację. Niestety złapałem panę na zjeździe. Mordowanie się z maratonką zapewniło mi taką stratę czasową, że na planowany ostatni pociąg w Zwardoniu spóźniłem się o... 2 minuty. Jestem jednak usprawiedliwiony: przyczyną była wada obręczy (niewłaściwie zeszlifowana) i przebiło mi dętkę od wewnątrz... Gdy zrozumiałem, że nie zdążę podjąłem rozpaczliwy wyścig z czasem, prawdziwy sprint, by zdążyć na ostatni pociąg z Żywca. Zadanie wykonałem z zapasem czasowym (chyba najlepsza czasówka w życiu), skorzystałem z Biedronki (była niedziela handlowa!) i w poczuciu zadowolenia z wypracowanej formy wracałem do Katowic pociągiem. Przewyższenie było potężne a mnie zostało jeszcze sporo sił. Następne dni spędziłem na rozpaczliwych poszukiwaniach nowych maratonek i pakowaniu...
Chełm nad Goleszowem
Widok z interwałów w drodze do podnóża Łysej
Na szczycie
jw. - tłumy
Takiego tumultu dawno w górach nie widziałem (większy chyba był tylko na Gubałówce, 3 lata temu)
Zjazd był też niebezpiecznie uczęszczany
Hamry i okolice - nad zalewem
jw. - tutaj był przynajmniej spokój
Wracałem przez Słowację: Czadca
Oszczadnica
Nieoczekiwana wizyta przy browarze w mieście na Ż.
https://www.bikemap.net/en/r/5252287/
Gdy stało się jasne, że nie zdążę wyruszyć na wyprawę 1 lipca, musiałem zrobić jeszcze jeden "test sprawnościowy", bo trasa mojej wyprawy miała obfitować w góry... Wybór padł na Łysą Górę, czyli Gigulę - najwyższy wierzchołek nieświętej pamięci Protektoratu Czech i Moraw. Łysa jest też najwyższym wierzchołkiem Księstwa Cieszyńskiego i ogólnie najwyższym karpackim szczytem Śląska :)
Zacząłem wycieczkę w Goleszowie i postanowiłem pierwszy raz w życiu wjechać na pobliską górkę Chełm. Był to spory zawód, zagrodzony wierzchołek i męczące ostro wcięte rynienki. Zmierzałem odtąd na główny cel wypadu - Lysą horę. Droga moja była wybitnie interwałowa. Rozbawiła mnie menażeria rowerowa w drodze na sam szczyt Łysej Góry: tradycyjni kolarze byli w mniejszości, ustąpili naporowi elektryków oraz cyklistów wprowadzających swoje rowery (tak, tak - choć pozbawione jakichkolwiek bagażów...). Na szczycie nieprzebrane tłumy zmusiły mnie do błyskawicznej ewakuacji - nie było nawet gdzie przycupnąć...
Wracałem okrężnie przez Hamry i Słowację. Niestety złapałem panę na zjeździe. Mordowanie się z maratonką zapewniło mi taką stratę czasową, że na planowany ostatni pociąg w Zwardoniu spóźniłem się o... 2 minuty. Jestem jednak usprawiedliwiony: przyczyną była wada obręczy (niewłaściwie zeszlifowana) i przebiło mi dętkę od wewnątrz... Gdy zrozumiałem, że nie zdążę podjąłem rozpaczliwy wyścig z czasem, prawdziwy sprint, by zdążyć na ostatni pociąg z Żywca. Zadanie wykonałem z zapasem czasowym (chyba najlepsza czasówka w życiu), skorzystałem z Biedronki (była niedziela handlowa!) i w poczuciu zadowolenia z wypracowanej formy wracałem do Katowic pociągiem. Przewyższenie było potężne a mnie zostało jeszcze sporo sił. Następne dni spędziłem na rozpaczliwych poszukiwaniach nowych maratonek i pakowaniu...
Chełm nad Goleszowem
Widok z interwałów w drodze do podnóża Łysej
Na szczycie
jw. - tłumy
Takiego tumultu dawno w górach nie widziałem (większy chyba był tylko na Gubałówce, 3 lata temu)
Zjazd był też niebezpiecznie uczęszczany
Hamry i okolice - nad zalewem
jw. - tutaj był przynajmniej spokój
Wracałem przez Słowację: Czadca
Oszczadnica
Nieoczekiwana wizyta przy browarze w mieście na Ż.
https://www.bikemap.net/en/r/5252287/
Dystans215.53 km Czas11:27 Vśrednia18.82 km/h VMAX62.30 km/h Podjazdy2884 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dookoła Beskidu Żywieckiego
Na początku był bagaż, duży był bagaż i pozbyć się go chciałem. Zanim to zrobiłem, na Ochodzitą z nim wjechałem. Potem znalazłem - już przed Zwardoniem - niezłe miejsce na depozyt. Tamże zostawiłem większość bagaży i ruszyłem na Słowację. Gdy ruszałem rano na trasę, w drodze na Kubalonkę, dzięki wczesnej godzinie (~ 5:30) pierwszy raz w życiu widziałem żywą kunę leśną. Kilkakrotnie wyglądała zza barierek, cóż za ciekawskie zwierzątko...
Niestety nad głównym grzbietem Beskidu Kisucko-Orawsko-Żywieckiego już koło południa zalegały groźne chmury. Burza z prysznicem dorwała mnie ostatecznie w Zawoi, dzięki czemu zjadłem smaczny obiad i straciłem prawie półtorej godziny...
Najgorsze było wybranie przeprawy przez Klekociny. Na samej przełęczy dorwał mnie po raz kolejny deszcz i sprawił, że zgłupiałem i wybrałem złą drogę zjazdową. Gdy się zorientowałem, było za późno: nie chciałem wracać w zacinającym deszczu pod górkę...
Biedronkowałem w Jeleśni, z racji opóźnienia nie zamknąłem pętli i w WG wsiadłem do pociągu na Zwardoń i stamtąd dojechałem do depozytu. Przez całą trasę męczyła mnie alergia, brak tylnego hamulca i ryzyko burzy...
Ranem na Ochodzitej była kiepska widoczność, pusto, ale już ciepło
Oszczadnica
Szokująca rozmnożyli się na drodze "transorawskiej" motocykliści, zakłócając mi kontemplowanie natury
Magurka Namiestowska od strony polskiej granicy. Gonią chmury...
Babia od strony Jabłonki
Na Krowiarkach nabyłem oscypki :)
Podjazd na Klekociny
Bolesny zjazd do Koszarawy
Widok na kotlinę z przeł U Poloka
Na początku był bagaż, duży był bagaż i pozbyć się go chciałem. Zanim to zrobiłem, na Ochodzitą z nim wjechałem. Potem znalazłem - już przed Zwardoniem - niezłe miejsce na depozyt. Tamże zostawiłem większość bagaży i ruszyłem na Słowację. Gdy ruszałem rano na trasę, w drodze na Kubalonkę, dzięki wczesnej godzinie (~ 5:30) pierwszy raz w życiu widziałem żywą kunę leśną. Kilkakrotnie wyglądała zza barierek, cóż za ciekawskie zwierzątko...
Niestety nad głównym grzbietem Beskidu Kisucko-Orawsko-Żywieckiego już koło południa zalegały groźne chmury. Burza z prysznicem dorwała mnie ostatecznie w Zawoi, dzięki czemu zjadłem smaczny obiad i straciłem prawie półtorej godziny...
Najgorsze było wybranie przeprawy przez Klekociny. Na samej przełęczy dorwał mnie po raz kolejny deszcz i sprawił, że zgłupiałem i wybrałem złą drogę zjazdową. Gdy się zorientowałem, było za późno: nie chciałem wracać w zacinającym deszczu pod górkę...
Biedronkowałem w Jeleśni, z racji opóźnienia nie zamknąłem pętli i w WG wsiadłem do pociągu na Zwardoń i stamtąd dojechałem do depozytu. Przez całą trasę męczyła mnie alergia, brak tylnego hamulca i ryzyko burzy...
Ranem na Ochodzitej była kiepska widoczność, pusto, ale już ciepło
Oszczadnica
Szokująca rozmnożyli się na drodze "transorawskiej" motocykliści, zakłócając mi kontemplowanie natury
Magurka Namiestowska od strony polskiej granicy. Gonią chmury...
Babia od strony Jabłonki
Na Krowiarkach nabyłem oscypki :)
Podjazd na Klekociny
Bolesny zjazd do Koszarawy
Widok na kotlinę z przeł U Poloka