Wpisy archiwalne w kategorii

>200 km

Dystans całkowity:25988.45 km (w terenie 2.91 km; 0.01%)
Czas w ruchu:1159:21
Średnia prędkość:20.91 km/h
Maksymalna prędkość:73.01 km/h
Suma podjazdów:138459 m
Liczba aktywności:114
Średnio na aktywność:227.97 km i 10h 56m
Więcej statystyk
Dystans239.64 km Czas11:10 Vśrednia21.46 km/h Podjazdy1087 m
Na Gdynię, dzień 1
Kategoria Pomorskie 2021, >200 km

Ruszam z bagażem, nad morze. Najpierw podjeżdżam pociągiem do Olesna. Dlaczego? Do czwartku muszę dotrzeć do Gdyni, a jadę przecież z bagażem. Jeszcze tak nie jechałem - żeby od razu, najprostszą trasą wprost do Trójmiasta. Dotrę więc po raz czwarty z bagażem nad polskie morze, ale po raz pierwszy nie będzie to trasa typu "dookoła Polski". To ma być ta nowość. W dodatku mam zapewnione luksusowe noclegi w Gdyni-Karwinach i miłe towarzystwo. W zasadzie problemy są tylko dwa: pierwszy to kiepskie prognozy, które pokazują za dobę wichury i burze na Pomorzu; drugi problem to trwające Euro 2020 (vel 2021), właśnie we wtorek i środę grać będą półfinały. Ryzyko i Euro przegrywają z przygodą, to znaczy że jestem zdrowy... Mógłbym przecież obejrzeć mecze i pojechać do Gdyni pociągiem, ale to byłoby zbyt standardowe. Wolałem stracić półfinały i władować się w Armagedon pogodowy na Pomorzu. To wszystko jednak dopiero przede mną. Gdy ruszam niebo jest bezchmurne a słońce praży od rana. 

Jedzie się dobrze, bo motywuje mnie rosnąca temperatura. W okolicach Kluczborka towarzyszą mi często aleje, także cudownie pachnące aleje lipowe. Pachną, mruczą pszczołami i jeszcze dają solidny cień. Kocham lipy! Wiatr jest nieznaczny i korzystny. Zachwyca mnie Kępno. Byłem tu już dwa razy rowerem ale zawsze omijałem starówkę. To był straszliwy błąd, bo to jedna z najładniejszych starówek w Polsce w kategorii średnich miast. Tu wszystko pamięta zabór pruski, jestem oczarowany. Śródmieście jest zakonserwowane i wygląda jak dekoracja. Sporo jest ładnych dwupiętrowych kamienic. Wszystko nietknięte pożogą wojenną. Wyjeżdżam nieco oszołomiony w kierunku na Mikorzyn. Tryskam dobrym humorem, wiem że czeka mnie odcinek po bezludnych drogach: jadę przez Bukownicę i Chlewo i bocznymi drogami na Ołobok. Do Kalisza trzymam znakomite tempo, zapominam w ogóle że mam bagaż. Przygnębia mnie dopiero wizyta w Kaliszu. To jednak wiocha jest. Owszem, zabudowa odbudowanej starówki jest wyższa niż w Kępnie, ale sama starówka większa wcale nie jest. Kępno jako zespół miejski robi znacznie lepsze wrażenie. Wyjeżdżam skonsternowany. Miało być odkrywczo, ale nie aż tak! Jadę przez podkaliskie wioski, robi się upalnie i ruchliwie. Trasa z fascynującej robi się nużąca. Nic w tym Kaliszu nawet nie zjadłem, zapomniałem z wrażenia (negatywnego). 

Zaczynam męczyć bułę/trasę. Przestaję cieszyć się jazdą. Niby już 150 km, ale dopiero teraz przypominam sobie że jadę z bagażem, że cel daleki, że nie mogę tak się wycofać. Jest mi przykro, bo chciałbym już nie chcieć. Wojewódzka 442 jest nudna jak flaki z olejem a ja nie mogę jechać wspomnieniem Kępna i Wzgórz Ostrzeszowskich, ile można!  Tuż za Choczem postanawiam zatankować w znajomym Dino. To znakomity pomysł. Barszcz z kartonu stawia mnie na nogi. Dla mnie to taki wielkopolski Wielki Chocz. Płasko tu, fakt, ale siła rodzi się nie tylko z gór, wypływa z barszczu. Gdy ruszam dalej - odżywam. Do tego stopnia, że nie stopuje mnie nawet deszczyk przed Pyzdrami. Popuściła jakaś chmura, ale całkiem olewam fakt, że leje. Jadę dalej, bo zależy mi na widoku Pyzdr znad Warty, jeszcze przed zachodem słońca, najlepiej w złotej godzinie. Zostaję nagrodzony i dwusetny kilometr uwieczniam na moście nad Wartą. Potem zatrzymuje się - po raz kolejny w życiu (byłem tu zimą 2018!) - na rekonstrukcji granicy rosyjsko-pruskiej. Tej strasznej linii, która zatrzymała Pyzdry w Azji, wykroiła je z Europy. Raczej na zawsze. 

Po raz pierwszy zwiedzam pałac w Kołaczkowie. Potem gnam już do Wrześni, chcę tam być jeszcze za dnia. Udaje mi się. Tak się jednak spieszę, że władowuje się za głęboko w centrum. Muszę wracać po własnych śladach, nowy smartfon jeszcze jest nieuruchomiony. Nie mam czasu. Spieszę się na nocleg. Upatrzyłem go przed wyjazdem. Lubię te noclegi z satelity. Rozłożyć się miałem za Czerniejewem, niepodal wsi Goranin. Znalazłem jednak dogodne miejsce jeszcze przed wsią. W pobliżu polnego traktu obsadzonego dębami. Zaprzyjaźniłem się więc z nimi, tym chętniej że noc miała być spokojna. W zasadzie wszystko mi się tego dnia udało, średnia była jak nie z bagażem. To zwiastowało, że lepiej już nie będzie...

W zasadzie zaliczyłem dwa incydenty nieprzyjemne na trasie. Dwukrotnie wjechałem obciążonym tylnym kołem w dziurę. A przed Ołobokiem przejechałem po potrąconym kocie. Uczucie jedyne w swoim rodzaju, dość makabrycznie. Czułem wszystkie wypustki jego kręgosłupa. Tak to bywa, gdy się zagapię na pobocze. 

Za Wrześnią, o zmierzchu, przy drodze do Czerniejewa, zainspirowali mnie wędkarze czatujący na stawach. Stworzyłem więc i zapisałem fraszkę
"Rybak"
"Zanim wstanie ranna zorza. Wciąga węgorza". Styl mocno sztaudyngerski, ot co. Humor jak widać mi dopisywał. 

Drewniak w Maciejowie

Byczyna

Bolesławiec

Kępno - miasto jak z obrazka

Wspaniała, w 100% oryginalna zabudowa

Na rynku jest arcyprusko i wielkopolsko

Okolice Bukownicy

Kalisz

Było jakoś smutno na rynku. Rekonstrukcje są wyczuwalne. 

Złota godzina w Pyzdrach

Letnia wizyta nastąpiła w 2 lata po zimowej. 

Pałac w Kołaczkowie. Chwila relaksu przed zachodem. 

Września

Trasa:

Dystans253.35 km Czas12:13 Vśrednia20.74 km/h Podjazdy803 m
Temp.33.9 °C SprzętFocus Arriba 4.0
Dookoła Namysłowa, czyli walka z upałem i spuchniętym kolanem
Kategoria >200 km

Okoliczności wymagały ostrożności: temperatura w cieniu miała wynieść pod Namysłowem 34 stopni, w dodatku w środę uszkodziłem kolano w trakcie wsiadania na rower. Nie uratowało mnie nawet poharatanie lewej łydki, by odciążyć prawą nogę. Po 100 km kolano wyraźnie spuchło w dolnej części, ale bolało tylko przy ruchach na bok. Uszkodziłem więc jakieś chrząstki vel więzadła boczne. Z tych względów tempo było rekreacyjne, szczególnie na jakichkolwiek podjazdach. Trasa była jednak stereotypowo nizinna.

Z racji problemów i patrona (wszystkie trasy "dookoła" jeżdżę od 2019 na cześć Magellańczyków) zdecydowałem się na odrobinę szaleństwa. Rachunek był prosty: nie dysponowałem siłą (obciążenie kolana), nie mogłem liczyć na dobre tempo (obciążenie kolana, przy jeździe na cardio z kolei na przeszkodzie stał upał), w dodatku o 21. musiałem być w domu, by obejrzeć mecz Hiszpania-Polska. Chwilę później pakowałem rower i spoglądając na mecz Anglia-Szkocja szykowałem się do startu. W sobotę o godz. 0:30 startowałem już spod dworca w Częstochowie, czyli najbardziej przyjaznego rowerzystom dworca w tej części świata. Odkryłem po drodze nowy zakaz dla rowerów na drodze rangi wojewódzkiej, a w chwili gdy niemal opuszczałem granice Częstochowy minąłem na murze, wybazgrany sprayem, ale dobrze podświetlony światłem latarni napis "Najman King". Trochę poprawił mi się humor. Przed Kamykiem zrobiło się wreszcie trochę chłodniej, czyli temperatura spadła poniżej 21 stopni, bo w mieście było parno. Kuna była tak zajęta konsumpcją rozjechanego jeża, że przez chwilę myślałem że mnie zaatakuje w obronie zdobyczy (co w przypadku kuny leśnej nie byłoby niemożliwe!). Czmychła dokładnie w chwili gdy chciałem wziąć duży łuk by ją ominąć...

W Kłobucku zaczepiał mnie radiowóz, polski standard. Wiadomo, że gość z aparatem na mini-statywie to szpieg Mossadu, dzielni strusze prafa zainteresowali się zatem dywersantem... Ręce opadają. Po raz pierwszy chłodno zrobiło mi się nad Liswartą. Zastoisko chłodu w Bodzanowicach skłoniło mnie do ubrania nogawek i długiej bluzy. To całkowicie wystarczyło. Zresztą zaczynał się już przedświt, czyli najchłodniejszy moment dnia. Temperatura spadła w ekstremalnym momencie do 16,3 stopnia. Przemykały przez drogę koty, sarny i bażanty. Rozgrzał mnie solidnie odcinek Jamy-Bąków, tak hardkorowa panowała na nim nawierzchnia, formalnie asfaltowa... Jeszcze przed Kluczborkiem jechałem już w krótkim rękawie. Przed Wołczynem pozbyłem się nogawek. To był już trzeci raz w Wołczynie w tym roku. Byłem już o każdej porze: ranem, po południu i nocą. Rok 2021 rokiem wołczyńskim. W Domaszowicach opuściłem spokojną jeszcze krajówkę by odbić na Strzelce, Kowalowice i Wojciechów. W tym ostatnim po raz pierwszy zrobiłem przerwę bo skusił mnie cień przykościelnych lip. Na polach zrobiło się już gorąco. Musiałem się spieszyć by poeksplorować zabytki w Krasowicach (szachulcowy kościół), Ziemiełowicach i Łączanach (pałace). Oba pałace okazały się niedostępne. Ziemiełowice przez właściciela, Łączany przez pokrzywy. Pałac ziemiełowicki jest ładny, szkoda, że widziałem tylko fragmencik. Na pocieszenie zostały mi pawie wrzaski.

Z Łączan - zamiast zgodnie z planem zacząć odwrót - skusiłem się na przypuszczenie ataku na namysłowski rynek (nie ma tego na mapie). Atak się powiódł, ale pobyt na rynkowej patelni był krótki i w sumie bezsensowny. Przy odwrocie natknąłem się zresztą na remont krajowej 39. i testowałem jazdę po frezowanym asfalcie. Odtąd aż do opłotków Pokoju trwało piekiełko. Droga pozbawiona drzew, estońskim zwyczajem jezdnię oddzielał od świata głęboki rów. Patelnia rozgrzanego asfaltu była więc zabezpieczona przez cieniem. Ledwo żywy dopadłem do Lewiatana w Zieleńcu. Kilkaset metrów dalej była... Biedronka.

Czując, że upał wysysa ze mnie nawet radość z jazdy typowo rekreacyjnej, postanowiłem nie jechać dalej tą "drogą śmierci" przez Kup na Ozimek. Wybrałem wersję z cieniem, czyli jazdę przez lasy, przez Paryż i Święciny, Zagwiździe i Budkowice. To był strzał w dziesiątkę. Podziwiałem opuszczone domy w Neuwedel i nie wpieniała mnie nawet wciąż rozkopana droga w Alt Budkowitz - powód? - była w cieniu. Jakże inaczej jechało się w cieniu. Do tego momentu miałem wątpliwości czy zdążę na pociąg z Olesna. Wraz z cieniem moje tempo wzrosło budująco, zapomniałem prawie o kolanie i w Oleśnie zameldowałem się na ponad godzinę przed odjazdem pociągu. Nawiedziłem rzecz jasna oleską Biedrę oraz rozkoszowałem się oleskimi fontannami. Na koniec zaś odkryłem rozkosze dworcowego toi-toja. Cóż to był za toi-toi, król toi-toi! Warto było wybrać drogę przez las i wjechać w krainę cienia, zdążyłem dzięki niemu na mecz, a było warto.

A kolano? Opuchlizna nie zeszła, ale dojechałem bez faszerowania Voltarenem i byłem w stanie w Oleśnie normalnie chodzić po schodach, co w środę wydawało się jeszcze długo nieosiągalne. Rower wszystko leczy, tylko trzeba uważać przy wsiadaniu, zsiadaniu i wysiadaniu (z pociągu)...

Nocny Kłobuck

Nocna Przystajń

Pałac w Jamach

"Pomnik polskiego kierowcy" w Ligocie Górnej koło Kluczborka

Kreuzburg w całej okazałości

Wołczyn

Pałac w Strzelcach koło Namysłowa

Tradycyjna zabudowa

Pałac w Ziemiełowicach (niedostępny)

Tradycyjna zabudowa

Wojciechów pod Bierutowem

Krasowice

Skrót do Smarchowic Wielkich

Między Pokojem a Zawiścią można trafić na Paryż...

Blisko finału

Finał w Oleśnie

Nowość na dworcu w Olesnie, czyli zastępczy dworzec & toitoi

Trasa (doliczyć trzeba dojazdy do stacji oraz 7 km z Łączan do Namysłowa - na mapie pozostał zamysł pierwotny, bez wjeżdżania do Namslau):


Dystans238.26 km Czas10:09 Vśrednia23.47 km/h Podjazdy1097 m
Dookoła Kluczborka
Kategoria >200 km

Dziwny to był rajd. Porywisty wiatr przeradzający się w huragan, opustoszałe wsie i puste drogi. Gdzieniegdzie po wsiach odpusty i harmider. porwałem się na eksplorację leśnych wsi w rejonie Olesna. Zakładałem, że las złagodzi siłę wiatru. Było jednak trudno, bo początkowo jechałem centralnie pod wiatr. Nie licząc odgłosów wiatru i psów panowała niemiła cisza. W tej dziwnej aurze, w świecie bez ludzi i zwierząt dziwnie eksplorowało mi się niezwykłą świątynię w Tułach. Sprawiała wrażenie przeniesionej z innego wymiaru. Porwaną z XIX wieku, nawet plastikowe konewki nie rzucały się w oczy. Ceglany mikrokosmos, spójność kompozycyjna, bogactwo wzorów i niezwykłe zdobienia strzelistej fasady. Wszystko to uzupełniały detale, widoczne w każdym miejscu, bo to jest cały zespół kościelny otoczony arkadowym ceglanym murem z kapitalną bramą wejściową, z kostnicą i kaplicami. Cudeńko zaprojektowane przez sławnego śląskiego architekta Alexisa Langnera. Chyba najbardziej sugestywne z jego dzieł. Przebija strzelisty kościół w Smogorzowie kompozycją całości. Tuły warte są odwiedzin, nawet w huraganie! Wcześniejsze drewniaki w Lasowicach nie były w stanie wzbudzić nawet cząstki mojego zainteresowania. 

W Starych Budkowicach porobiłem bezsensownych pętelek, bo skróty na które liczyłem okazały się być fatalnej jakości. Musiałem się nawet cofać z Dębińca i pytać o drogę miejscowych, którzy mi ja zresztą odradzili. Faktycznie był tam sam szuter i zrezygnowałem, pojechałem okrężnie do Radomierowic, bo bardzo zależało mi tym szachulcu ulokowanym na środku nigdzie. Gdybym go jednak specjalnie nie wyglądał to ominąłbym niechybnie, był tak mało widoczny. Podobał mi się natomiast drewniak w Gierałcicach, choć tu także nie było żywego ducha. Odcinek przez Wołczyn i Skałągi był najpowszedniejszy, bo dość często tu bywam. Pewnych wzruszeń dostarczył mi też pobyt w Rożnowie. Odkąd byłem tu po raz pierwszy dużo się zmieniło. Ledwie poznałem piramidę, teren został oczyszczony, sama piramida zresztą też (szkoda). Minęło jednak 12 lat, to w krajobrazie całkiem sporo. Od Roznowa poczełem wiatr w żaglach, zmieniłem trwale kierunek na zgodny z moim huraganem i zaczęła się jazda! Tempo zrobiło się zawrotne a moja trasa zmieniła się w sportową. DDR Olesno-Gorzów była zarosła wysoką trawą po bokach, jechało się momentami jak w tunelu. Tu o ówdzie zwalone drzewa tarasowały przejazd. Trasę wybrałem oczywiście tak, by wiatr mi sprzyjał, ale jego siła wymiotła ptactwo. Cóż to za przyjemność, tak bez świergotu? Wuefiście w słuchawkach byłoby wszystko jedno, ale nie patriocie pejzażu...

Ten ostatni odcinek, choć pokonywany w znakomitym, ekspresowym tempie nie dostarczył mi niemal żadnych wrażeń. Na trasie nie czekały mnie też żadne nowe atrakcje. Dobre tempo utrzymałem niemal tak długo aż dojechałem pod dom. Najwiekszej frajdy dotarczyły mi na tej trasie Tuły i ten męczący odcinek pod wiatr. Nie po raz pierwszy okazało się, że tempo nie wnosi niczego do mojego życia.

Lasowice Małe

Lasowice Wielkie

Detale ogrodzenia w Tułach

Przecudna fasada jak w Legolandzie

Tuły, dwór

Droga okazała się prowadzić gdzie indziej i musiałem się cofać

Radomierowice

Gierałcice

Wołczyn - często tu bywam...

Brzezinki - zabudowa

Piramida w Rożnowie. Otoczenie mocno się zmieniło. 

DDR  Gorzów - Olesno było miejscami zarośnięte trawami

i zatarasowane poległymi konarami

Drewniak w Boroszowie

Zabudowa Bodzanowic - ostatniej śląskiej wsi bez wjazdem do woj. śląskiego (czyli poza historyczny Śląsk!)

Bór Zapilski

Starcza

Przed Woźnikami - już znowu na Śląsku

Woźniki Śląskie

Ożarowice


Trasa:

Dystans238.71 km Czas10:35 Vśrednia22.56 km/h VMAX45.51 km/h Podjazdy1347 m
Z Paczkowa do Chorzowa
Kategoria >200 km

Prognozy wyglądały fatalnie, ale zanim odkleiłem się od monitora pojawił mi się w moim oku ten błysk szaleństwa, który sprawia że zjeżdżam zawsze na manowce. Odkryłem, że najspokojniej ma być przy zakazanej granicy z Czechami. Odkryłem też, że z Gliwic da się dostać (z 1 przesiadką) do Kłodzka. Potem odkryłem ile czasu musiałbym spędzić w pociągu... Ten łańcuch odkryć sprawił, że ostatecznie wylądowałem - dzień później -  przed 9 rano w Paczkowie.

O 4:04 ruszałem spod domu by dojechać na dworzec w Gliwicach i kupić bilet. Byłem na dworcu o 4:59. To moje najszybsze dojazdowe 25 km w życiu. Drogi były całkowicie puste, dopiero w samych Gliwicach zobaczyłem ślady życia. Pociąg ruszał o 5:32, do Paczkowa miałem dotrzeć o 8:42; w przypływie entuzjazmu nie zapomniałem zabrać ze sobą Niemców Kruczkowskiego. To była jedna z tych nielicznych lektur uzupełniających, których nie czytałem w czasach szkolnych. Lektura skończyła mi się przed Łambinowicami, pomimo przeczytania wstępu i wszystkich didaskaliów :) Na polską kolej najlepsza jest Wojna i pokój, tylko po co wozić potem te kilogramy w sakwie?

Gdy dotarłem na rynek w Paczkowie szybko odkryłem, że mój optymizm pogodowy był mocno przesadzony. Padało, mżyło, kropiło itp. aż do Głubczyc. Z tego powodu skróciłem nieco trasę i nie zawitałem do wsi Koperniki, znowu! Wjechałem jednak do Czech i nikt nie mnie nie złapał, nie było nawet tablicy informującej o granicy państwa, która była moim celem (a nie nielegalne przekroczenie granicy!). W Głubczycach naoglądałem się trochę patologii, no i po raz czwarty dotarłem tu na rowerze, choć dopiero drugi raz eksplorowałem turystycznie miasto. Po raz trzeci dojechałem też do Pokrzywnej i po raz enty do Prudnika. Z tej okazji wyszło nawet - wreszcie! - słońce i uwierzyłem, że skończyło się dla mnie zagrożenie deszczem. O prognozy, o mores! Okazało się to nieprawdą i od Koźla walczyłem nie tyle by nie zmoknąć, co by mnie nie trafiła jedna z chmurek niosących pokaźny bagaż deszczu i spuszczających go - niczym bombowce - na okolicę. Dopadło mnie w Landzmierzu, w nagrodę dostałem intensywną tęczę, widoczną dobrze z mojego przystanku ocalenia. 

Odtąd aż do końca trasy uciekałem. Wpierw przed chmurkami - śminguskami, próbującymi trafić mnie prysznicem, następnie przed chmurami burzowymi, błyskami i grzmotami. Emocjonująca zabawa zamieniła się od Knurowa w walkę o zdrowie i życie. Walkę wygrałem, nie wjechałem w żadną lokalną burzę, ale tempo miałem olimpijskie i o mało nie kontuzjowałem lewej nogi. Co jakiś czas przejeżdżałem przez zalane wioski, kałużojeziora na drodze i podziwiałem ślady żywiołu, który zdołałem ominąć, tzn. który mnie wyprzedził. Deszcz dorwał mnie jeszcze tylko raz - w Rudach, schroniłem się przy nowym sraczyku z obszernym dachem. 

Nie pierwszy raz prognozy okazały się z d. wzięte. Od 14:00 do końca trasy towarzyszyć miał mi błogi spokój, tymczasem od 16. do mety uciekałem przed granatowymi chmurami, błyskami i grzmotami. 

Co widziałem nowego? Zgrabne pałacyki w Ujeźdzcu i Piotrowicach Nyskich, kościół i płyty nagrobne w Burgrabicach. Niby niewiele, mała rzecz, a cieszy. 


Widok na deszczowe Sudety

Nad Głuchołazami

Rynek w Neustadt/Prudniku

Oberglogau/Głogówek widziany z Mochowa

Tęcza pod (nad?) Landsmierzem/Landzmierzem

Więcej zdjęć w galerii:
Galeria z rajdu

Trasa (doliczyć trzeba 25 km na dworzec w Gliwicach):

Dystans239.16 km Czas10:41 Vśrednia22.39 km/h VMAX65.45 km/h Podjazdy1881 m
Góry nad Kielcami
Kategoria >200 km, Cyklotrek

 Prognoza pogody ułożyła mi plan trasy. Złowrogie chmury miały sunąć tradycyjnie z zachodu, trzeba było więc uciekać na wschód, w ramiona cywilizacji. Tak oto wybrałem się do stolicy województwa, do Kielc. Świętokrzyskie to chyba najprzyjaźniejsze rowerom polskie województwo. Dróg tu dużo, wariantów wiele i multum atrakcji typowo rowerowych. Moja cyklotrekowa korona Gór Świętokrzyskich obejmowała dotąd zaledwie trzy pozycje (m.in. Perzową i jej malowniczość Miedziankę), nadszedł czas nadrobić zaległości. Celowałem w góry leżące blisko Kielc: Patrol i Telegraf. Przy okazji chciałem odwiedzić Górę Siniewską, która miała być najwyższym punktem trasy. 

Wstałem dokładnie o 2:46, na długo przed budzikiem. Miałem podjechać pociągiem o 4:46 do Myszkowa i stamtąd - przez Żarki, Lelów, Koniecpol ruszyć na Włoszczowę i Łopuszno, ale pociąg miał dotrzeć do celu dopiero o 6:00... Gdy wybudzę się o takiej porze w dzień kiedy planuję wyjazd, zawsze wstaję. Nie ma sensu udawać, lepiej skorzystać z faktu że nie pada. Wrzuciłem coś na ząb, ubrałem się i ruszyłem. Postanowiłem skorzystać z absurdalnie wczesnej pory (ruszyłem o 3:40) i jechać najprostszą trasą po linii, czyli przez Będzin (krajówką), Pogorie, Tucznawę i Łazy na Ogrodzieniec i dalej, na Szczekociny, Włoszczową i Łopuszno. Za Łopusznem planowałem zakończyć część sportową i przejść w tryb turystyczny: podjazdowo-podejściowy. 

To był dobry pomysł! Owszem, nad Pogorią było nieco wilgotno i temp. odczuwalna niska (4,7), ale pierwszy przystanek zrobiłem dopiero przed Łazami - musiałem się przebrać, bo zrobiło mi się za ciepło. Do Ogro było cały czas wzwyż, co mnie tak rozgrzało, że ściągałem kolejne warstwy i zasiadając do śniadania w Jeziorowicach byłem już ubrany wiosennie. W Szczekocinach byłem tak szybko, że ruch w mieście był spory. Mimo to zaryzykowałem jazdę krajówką do Moskorzewa. W najgorszym miejscu była dobra droga rowerowa, pozostały odcinek był znośny, ruch w mieście wygenerowali więc kupujący z pobliskich miejscowości. Dalej powtarzałem trasę z wypadu na Fajną Rybę: przez spokojne drogi do Radkowa i Bebelna. Dalej jechałem wprost na Włoszczowę i potem od włoszczowskiego rynku już na wschód - na Łopuszno. Z Włoszczowy jechałem do Krasocina trochę niestandardowo, bo przez Ostrów, co okazało się świetnym po pomysłem: droga przyzwoita i pozbawiona ruchu, czego o wojewódzkiej nie można było powiedzieć (ruch nie był duży, ale zapieprzali po wojewódzku). 

Prawdziwa przygoda zaczęła się gdy przeszedłem w tryb turystyczny. W tym momencie miałem zawrotną średnią 24,41 i z pełną premedytacją poświęciłem ją dla przygody! W Kuźniakach podziwiałem piec hutniczy z XVIII wieku oraz integrowałem się z lokalsami w miejscowym sklepiku (wygodne ławy!). Dalej pojechałem na północ by wziąć Siniewską od tyłu. Jakkolwiek by to nie brzmiało, był to pierwszy poważny podjazd na mojej trasie, zwieńczony zdobyciem Mount Siniewska! O mało mnie zresztą nie stratowała zrywka drewna i banda 3 góralowców w trakcie zjazdu. Poza tym nie było tu żywej duszy. Był za to piękny las bukowo-jodłowy. Po powrocie na asfalt ruszyłem więc cudownym zjazdem z Widomej do Oblęgóra. 65 km/h wymusił zakręcik śmierci, mogło być więcej. Miejsce z potencjałem! 

W Chełmcach zaliczyłem kolejny nieznany mi dotąd zabytek ariański: wieżę rycerską zbudowaną przez sławnego ongiś arianina, Jakuba Sancygniowskiego (rodem z Ponidzia, z Sancygniowa). Jest to dość cenny kościół wczesnobarokowy, o ładnym wnętrzu. Do mety miałem jednak daleko: czekały jeszcze trzy góry. Wpierw musiałem dojechać do podnóża mojego kolejnego celu: góry Patrol. Ta nazwa intrygowała mnie już w dzieciństwie, gdy przeglądałem mamine mapy Gór Świętokrzyskich. Postanowiłem dotknąć tego Patrola osobiście :) Wnioski? Góra wspaniała, tylko ludzie kurwy. Konkretnie błazny na krosssowych motorkach zatruwające powietrze i ciszę, rozjeżdżający ścieżki i tworzący błotniste smugi na szlaku. Gdyby nie oni mógłbym znowu pisać o tym, że było cicho i bezludnie. Las był bukowy, z domieszką świerków, sosen, brzóz. Rzeźba terenu bardzo atrakcyjna. Gdybym tu dotarł w dzieciństwie z pewnością byłby zadowolony. Z atrakcji muszę też niestety wymienić komary - pierwsze w tym roku. 

Następny punkt był kolejną fascynacją z dzieciństwa - góra Telegraf. Zdobyłem ją z buta od strony wyciągu, a to jest pewien wyczyn, bo stromizna jest zacna. Widok natomiast trochę mnie rozczarował. Panowie na tarasie opowiadali o sajgonie, jaki zalał o północy (z piątku na sobotę) kielecki rynek, żywioł miał się składać z wyposzczonej młodzieży i nadużywać alkoholu...  Trochę mnie wystraszyli, bo odradzali wizytę na rynku. Moje lista celów obejmowała jeszcze Kadzielnię, podjazd na Karczówkę i wizytę na rynku właśnie. Wszystkie cele osiągnąłem. Wracałem pociągiem przez Częstochowę. Zasłyszałem tam miłosne śpiewy na cześć Rakowa (co nie dziwi), które uzupełniły mi odgłosy dobiegające 2 godziny wcześniej ze stadionu Korony Kielce (która wygrała z GKS Bełchatów 3:0). Po drodze do pociągu wsiadła para rowerzystów - rowery zamoczyły pociąg. Czym bliżej byliśmy Częstochowy tym chmury stawały się ciemniejsze. Na zachodzie bez zmian...  

Refleksje? W Góry Świetokrzyskie w maju zawsze warto pojechać, szkoda że pociągów powrotnych jest tak mało. Bo te wspaniałe lasy jodłowo-bukowe zawstydzają z łatwością te żałosne wiatrowały w Beskidzie Śląskim czy Żywieckim, które optymiści nazywają szumnie "lasami karpackimi". W Kielcach dużo nowych dróg rowerowych; jeszcze nie wszystko skoordynowane, społeczeństwo jeszcze się przyzwyczaja, ale zważywszy na położenie miasta (niewiele jest w Polsce ciekawiej położonych miast powyżej 100 tys. mieszkańców) może się z tego kiedyś narodzić coś wielkiego. Czego sobie i Kielcom życzę. 


Widok z okolic Karczówki na Kielce - finał rajdu

Po miesiącu wróciłem do Moskorzewa a tam: wiosna!

Wiosna w Dziergowie

Wiosna pod Krasocinem (droga z Ostrowa)

Świetokrzysko u stóp Siniewskiej Góry

Widok z Góry Telegraf na Kielce

Więcej zdjęć tutaj:
Galeria z rajdu (chyba już ostania poza bikestats)

Trasa:


Dystans220.63 km Czas10:32 Vśrednia20.95 km/h Podjazdy1537 m
Dookoła Częstochowy, czyli niepowodzenie to też doświadczenie
Kategoria >200 km

"Opłakiwałem gorycz fiaska, zanim spostrzegłem, że to łaska" - mistrz Sztaudynger wszystko już opisał przeszło pół wieku temu. W tej krótkiej fraszce zawarł istotę mojej nieplanowanej wycieczki.

Miałem wsiąść w pociąg na Kluczbork, wysiąść w Oleśnie i objechać Kreuzburg dookoła. Nie wyszło - pociąg uciekł mi z peronu, dokładnie w chwili gdy się na nim pojawiłem. Goniłem go, ale "sympatyczny" kierownik zapewne nawet mnie nie zauważył. W ten sposób o 5:21 zostałem na dworcu Chorzów Miasto a moje plany odjechały w stronę Kluczborka. Trochę trwało zanim zdecydowałem co robić. Postanowiłem pojechać dookoła Częstochowy. Po raz trzeci w życiu. Drugi raz na pełnym spontanie. 

Moja wycieczka była więc arcypolska. Rzuciłem się na Strąków i Woźniki. Dalej przez Lubszę skierowałem się na Blachownie i na Kamyk. Później - zmotywowany rokiem jubileuszowym (śmierć Magellana) - postanowiłem trochę poekspolorować i dotarłem do Kruszyny całkiem fajną, ultralokalną drogą. Po drodze - w Cykarzewie - wszyscy mówili mi dzień dobry. Nawet się kłaniali - mam tam chyba sobowtóra, znaczny ktoś, może sołtys, albo i sam wójt? ;)

Potem czekał mnie najpiękniejszy odcinek całej trasy. Przejazd z Kruszyny do Niegowej, przez Mokrzesz i Złoty Potok. Pojawiły się różnorodne podjazdy, pejzaż zafalował i rozkwitł w oczach. Wiosenna Jura jest cudna! Najpiękniej było w Górach Gorzkowskich. Na krajówce przecinającej Janów panował jednak nieprawdopodobny ruch (musiałem jechać nią 3 km). W pewnym momencie zrównał się ze mną samochód, z którego wychylił się biskup z serialu "Ojciec Mateusz" i zapytał czy dobrze jedzie na Niegową. Odparłem, że lepiej się nie da, ale nie odważyłem się zapytać czy jest aktorem. W każdym razie był łudząco podobny do S. Orzechowskiego, grającego tę rolę... Wcześniej, gdzieś w okolicy Nieznanic minął mnie pickup z zaklejoną tylną szybą i wielkim napisem ***** ***. W Czepurce dwóch dziadków wygrzewało się na ławce, w maseczkach... 

W Niegowej pojechałem na pamięć (na Mirów) i musiałem się wracać, by przez Zdów, Kroczyce i odświeżający podjazd na Mokrus dostać się do Ogrodzieńca. Zakończyłem moją trasę w Wiesiółce i wsiadłem do pociągu. Tym razem zdążyłem. Tak oto odnosimy korzyści z nieszczęść. Mnie tak nieszczęśliwy początek trasy zawsze w.urwia i motywuje. Nie przeszkodziła mi nawet interwałowa końcówka pod silny wiatr (od Kruszyny po Ogrodzieniec). Gdy jednak nieszczęście zdarzy się w końcówce, to bardzo mnie to zniechęca... Tak już mam. 

Wrażenia:

Widziałem pierwsze w latach 20. kopciuszki i szczygły. Ponadto mnóstwo zajęcy, saren i bażantów, co wynikało bezpośrednio ze spóźnienia się na pociąg i faktu, że od 5:30 już pedałowałem. Fajny klimacik towarzyszył mi w Gieble, gdzie trwało właśnie spotkanie KS Giebło z UKS Sławków. Publika (dość liczna) szalała, choć jak dowiedziałem się już po przyjeździe, mecz zakończył się wynikiem 0:0.


Jurajski, kwietniowy pejzaż (gdzieś przed Żurawiem)

Rynek w Woźnikach to punkt obowiązkowy każdej z moich trzech pętli dookoła Częstochowy...

Mokrzesz

Kapitalna widoczność: zamek Pilcza widziany z Bieńkówki. 

Więcej zdjęć tutaj:
Galeria rajdu

Trasa:

Dystans241.38 km Czas11:02 Vśrednia21.88 km/h VMAX58.23 km/h Podjazdy1513 m
Fajna Ryba po ariańsku
Kategoria >200 km

Tytuł brzmi nieźle, prawda? To efekt mariażu dwóch pomysłów: dawno planowanego cyklotreku na Fajnej Rybie i lektury książki "Ariańskim szlakiem" Haliny Machul. Sama nazwa Fajna Ryba jest typowym dla XIX wieku przekręceniem lokalnej nazwy przez kartografów. Okolice wzgórza należały wówczas do przedborskiego Żyda o nazwisku Wajnryb. Na pytanie co to za góra, miejscowi odrzekli: Wajnryba. W ten oto sposób z góry Wajnryba zrobiła się Fajna Ryba; przyrządziłem ją więc po ariańsku i skonsumowałem na rowerze. Tyle tytułem wstępu. 

Dlaczego po ariańsku? Lektura przewodnika po ariańskich zabytkach uświadomiła mi, że nigdy nie byłem w Gryszczynie, przy tamtejszych tajemniczych ruinach świątyni. Planując trasę odkryłem też, że nie nawiedziłem kopców upamiętniających uczestników bitwy pod Szczekocinami, która rozegrała się pod Wywłą (tak jak bitwa grunwaldzka pod Stębarkiem itd). Miałem więc zarys trasy, wystarczyło ten zarys uzupełnić o szkołę ariańską w Moskorzewie (gdzie byłem tylko raz na rowerze i to krajówką) i zbór ariański w Ludyni (tam też już zajechałem dwukołowcem, ale spiesząc się na pociąg do Włoszczowy nie próbowałem uwiecznić). Pora wczesna, ciemno szybko, pomyślałem więc o wykorzystaniu pociągu PolRegio relacji Łódź - Częstochowa. Przepis był gotowy, trzeba było zabrać się do gotowania. 

 Lekko wcale nie było: musiałem trzymać tempo a wyruszyłem dość późno. Obawy o przemarznięcie były bezpodstawne: i tak przemarzłem, w letnich butach z siatką -0,4 stopnia to już spora trauma. Lodownia spowodowała, że pierwszy postój zrobiłem dopiero przed Złożeńcem. Niezwykły był jednak zapach mrożonego czosnku niedźwiedziego w Parku Zielona w Dąbrowie. Wiatr był silny i kiedy tylko zamieniał się w boczny lub przeciwny (odcinki krótkie, ale bolesne) to na otwartej przestrzeni było bardzo niefajnie. Bardzo spokojnie jechało mi się natomiast przez Wierzbicę, Dobraków i Otolę - muszę tu jeździć częściej. W Małoszycach zaskoczyła mnie duża liczba drewnianych domów z bali. Zobaczyłem też pierwsze pliszki siwe, a nad Pilicą między Dąbrowicą a Obiechowem było tłumnie od czajek. Dojazd pod ruinki w Gruszczynie wiódł drogą-piaskownicą i tutaj znakomicie zdały egzamin moje tanie opony Schwalbe Land Cruiser. Jeszcze nigdy nie dałem rady przejechać takiego odcinka piachu na trekkingu. Zrobiło to na mnie wrażenie - na maratonkach byłoby prawie 500 metrów prowadzenia roweru... Od Gruszczyna po Przedbórz zmagałem się z silnym, porywistym wiatrem. Dotarłem wtedy do Żeleźnicy, czyli wsi gdzie Kazimierz Wielki połamał nogę uganiając się za jeleniem. Ten incydent przyczynił się do rychłej śmierci króla i zakończenia panowania Piastów na tronie polskim. 

Finalnie dotarłem też do stóp mego celu - Fajnej Ryby. Na podejściu z Gór Suchych podejście bardzo strome (ok. 50% nachylenia), ale krótkie. Na grzbiecie okazało się, że idealna ścieżka, niemal droga gruntowa, pokryta igliwiem. Gdybym wiedział (spodziewałem się piachu) - wjechałbym rowerem. Zaliczyłem jednak cyklotrek. Po powrocie na rower i wizycie w przedborskiej Biedronce musiałem dalej zmagać się z przeciwnym wiatrem. Byłem jednak spokojny - miałem spory zapas czasu do pociągu. Nigdy jednak nie należy lekceważyć przeciwnika. Z własnej winy pogubiłem się więc i odkryłem to we wsi Ochotnik. Trochę trwało zanim złapałem orientację, chwilę potem zaczęło kropić i znów straciłem sporo czasu na przebieranki przystankowe. Zamiast spokojnej jazdy miałem więc nerwową końcówkę i na stację w Gorzkowicach przybyłem zaledwie 12 minut przed pociągiem. W Zawierciu dowiedziałem się, że pociąg pojedzie przez Sosnowiec Pd z powodu samobójcy na torach, ale uprzątnięto zwłoki na czas i jechaliśmy standardowo przez Sikorkę, Ząbkowice i Będzin Miasto. Ot, życie. Uczciłem 11 rocznicę katastrofy smoleńskiej, ale chodziło mi o uczczenie 500. rocznicy frajerskiej śmierci Ferdynanda Magellana. Rocznica przypadała 7 kwietnia, ale mogłem ją uświetnić jedynie z opóźnieniem. Pociąg - na szczęście - przyjechał do Chorzowa zgodnie z rozkładem. 

Gruszczyn - ruiny świątyni, niegdyś ariańskiej

Żeleźnica, zwana kiedyś Żelaznymi Drogami (pewnie od rudy żelaza) - tu połamał nogę i złapał gangrenę Kazimierz III Wielki...

Stromę podejście na Fajna Rybkę

Przedbórz widziany z Korytna


Więcej zdjęć tutaj: Galeria rajdu

Trasa:


Dystans228.26 km Czas10:19 Vśrednia22.13 km/h VMAX43.75 km/h Podjazdy970 m
Temp.25.8 °C SprzętFocus Arriba 4.0
Linia Stradoviusa, czyli rocznicowy rajd plebiscytowy
Kategoria >200 km

Słońce błyśnie między wschodem a zachodem
Mimochodem obrysuje miasto chmur.
Jednych dziegciem dzień nakarmi, innych miodem,
Temu głowę wzniesie, temu napnie sznur.
[...]
Nic już więcej z tego rymu nie wywiodę,
Mimochodem układając cierpką pieśń.
Pocieszenie tylko dodam na osłodę,
Że w niej drzemie mimochodem ważka treść:

Chwila światła między wschodem a zachodem
Wobec której trudno tak po prostu przejść

Mimochodem, mimochodem
Trudno tak po prostu przejść.

[Jacek Kaczmarski, Piosenka napisana mimochodem]

RIP - * pamięci cioci Teresy, która nie doczekała już świtu 31 marca 2021 r. 
-------------------------------------------------------------------------------

100 lat i kilka dni wcześniej, kilka dni po plebiscycie (20.03.1921) Wojciech Korfanty wytyczył tzw. linię Korfantego. Domagał się przyłączenia do Polski ziem leżących na wschód od tej linii. Nie zamierzałem jechać literalnie wzdłuż linii Korfantego, ale chciałem częściowo do niej nawiązać. Kilka dni wcześniej przypadała przecież 100. rocznica plebiscytu na Górnym Śląsku. Moja trasa wiodła wyłącznie przez miejscowości które nie chciały Polski...

Miałem nieprzespaną noc, nie miałem więc problemu by zdążyć na poranny pociąg do Raciborza. To był już mój drugi raz w tym roku, drugie powitanie dnia w Raciborzu. Mgły nad Odrą były gęste i imponujące, ale w samym mieście było dość ciepło. Tym razem jedynym dyskomfortem były pola mgieł nad Cyną oraz niespodziewany remont drogi z Kornic do Makowa. Remont przyniósł korzyści, które płyną z przeciwnych okoliczności, czyli zapoznał mnie z malowniczą drogą na Tłustomosty (3,5% głosów za Polską) o częściowo gruntowej nawierzchni. Dzięki uegzotycznieniu trasy mój cel z pewnością nie ucierpiał. Chciałem dotrzeć do jak największej liczby miejscowości w których jeszcze nie byłem i przejechać drogami, którymi jeszcze nie jechałem. Musiałem jednak uczcić antypolski Baborów, gdzie za Polską głosowało zaledwie 0,9% mieszkańców! (rekord na mojej trasie)

Z racji dnia powszedniego ruch na drogach krajowych był znaczny. Przejazd fragmentem wąskiej drogi nr 38 był bardzo mało przyjemny, pomimo znakomitej nawierzchni. W okolicach Głogówka dawała o sobie znać śląska gospodarność i totalitaryzm pracy. Każda piędź ziemi zagospodarowana, zadbane gospodarstwa i mnóstwo maszyn rolniczych na polach i drogach. W zasadzie od tego miejsca aż po Kopice nieustannie ścigałem się z traktorami. W takim Gościęcinie za Polską głosowało 2% mieszkańców, o połowę mniej niż w arcyniemieckim Kreuzburgu/Kluczborku! Na tym tle Głogówek ze swoim odsetkiem głosów za Polską jest lokalnym centrum polskiego nacjonalizmu (4% głosów). Najbardziej propolską wsią przez jaką przejeżdżałem na odcinku Racibórz-Głogówek był 100 lat temu Gross Nimsdorf (27%), za karę zwany dziś Naczęsławicami.

Widoczne i słyszalne były ptaki: potrzeszcze, szpaki, rudziki. Widziałem też pierwszego bociana, pokląskwę i kilka kląskawek. Wciąż mnie to zadziwia, kiedyś zaobserwowanie kląskawki to było wydarzenie, dziś, szczególnie na Śląsku Opolskim to pestka.

Ja ścigałem się z kolejnymi traktorami i podziwiałem rozpoczynające kwitnienie forsycję, narcyzy po ogródkach i kępy ziarnopłonów na poboczu. Przed Białą dotarłem do granicy obszaru plebiscytowego. W niepozornej wsi Solec/Altzülz zachował się oryginalny kamień plebiscytowy, za polską głosowało tu 13% mieszkańców, czyli więcej niż w podgłogóweckim Głogowcu, rodzinnej wsi mojego pradziadka. Miasto Biała/Zülz nie znalazło się już na obszarze plebiscytowym, choć znajdowało się przecież na Górnym Śląsku. Za Białą musiałem po raz wtóry zmodyfikować misternie zaplanowaną trasę: droga wyglądająca na asfalt (Śmicz-Pleśnica) okazała się gruntopiachem na który nie miałem ochoty. Po raz drugi w życiu dotarłem więc do Ścinawy Małej. Złym pomysłem było zahaczenie o Przydroże Małe; pałac okazał się bowiem całkowicie niedostępny. Najwięcej pozytywnych przeżyć dostarczyła mi zabudowa Jasienicy Dolnej. Dotarłem tu po raz pierwszy i nie potrafię wyjść z podziwu. Nie potrafię sobie wyobrazić jakie wrażenie musiała robić ta wieś na sowieckich sołdatach... Niestety potem musiałem kawałek przejechać krajówką nr 46, to był horror... 

Zwrot akcji nastąpił w Kopicach. Nieprzespana noc dała o sobie znać w pełni gdy rozłożyłem się u stóp stawu w Kopicach. Niewyspanie, ciepło (26 stopni w słońcu) i uparta jazda na największym blacie (za duże tempo) - wszystko to razem sprawiło, że ogarnęła mnie silna senność. Zamiast jechać więc na Grodków i Brzeg postanowiłem zakończyć w Opolu. Trasa zyskała na zbliżeniu do przebiegu plebiscytu, Brzeg nie wchodził przecież w skład G. Śląska. Nie opuściłem więc ani chwilę granic rejencji opolskiej, nie wykroczyłem poza mityczny Oberschlesien. Ponownie w obszar plebiscytowy wjechałem zaś we wsi Żelazna. Droga nr 359 biegnąca przez Narok okazała się zaskakująco spokojna. Kolejna wieś - Sławice - o mało nie zniszczyła myśli przewodniej mojej trasy. Padły w niej zaledwie 2 głosy więcej na Niemcy/Deutschland niż na Polskę. Na zachód od stolicy Górnego Śląska - Oppeln! Skandal! Minimalnie, ale jednak wygrały tu Niemcy, dzięki czemu na trasie o długości 200 km nie znalazła się ani jedna miejscowość, która chciałaby być 100 lat temu w Polsce. Mój rajd antypolski mogę więc uznać za spójny historycznie. W przeciwieństwie do Korfantego niczego moją linią nie wyznaczałem, oprócz przygody rzecz jasna.  

Najbardziej polską miejscowością na mojej trasie - oprócz Sławic - był 100 lat temu Mionów/Polnisch Müllmen (między Głogówkiem a Białą), gdzie lokalsi wzięli sobie do serca pierwszy człon nazwy i aż 45% z nich głosowało za Polską. Pierwotnie wieś nazywała się Miłowaniem, nie zdołałem zapytać lokalsów czy dalej Polskę miłują, ale obecna była podwójna nazwa miejscowości z Polnisch Müllmen - więc chyba nie... 

Z Pietrowic Wielkich na Tłustomosty

Kamień plebiscytowy w Solcu pod Białą

Śmicz - lista poległych w Wielkiej Wojnie. Pokaźna jak listy we francuskich wioskach...
Chróścik w Chróścinie - tak niewiele trzeba by nadać tożsamość skrzyżowaniu

II wojna też zostawiła ślady po sobie... Jeszcze boleśniejsze na miejscowych cmentarzach (daty śmierci styczeń-luty 1945).

Galeria rajdu

Trasa:
Do trasy trzeba doliczyć dojazd na dworzec w Kato i powrót rowerem z Gliwic. 

Dystans227.08 km Czas10:29 Vśrednia21.66 km/h Podjazdy1895 m
Jesienna, południowa Jura, pośród intensywnych rozmyślań
Kategoria >200 km

 To była ostatnia mikro-wyprawa A.D. 2020, odbyta już w trybie "blisko domu" i - jak się okazało - przed potężnym załamaniem pogody. Moja trasa wiodła z Chorzowa przez Zarzecze i opłotki Lędzin nad Wisłę i dalej na Garb Tenczyński i Wyżynę Olkuską. Miała być Fajna Ryba i ostatni w roku cyklotrek. Chciałem uzupełnić zestawienie rowerowo-pieszych zdobyczy z Gór Świętokrzyskich (zimowa  i wiosenna Góra Chełmo, letnia Perzowa, wiosenna Miedzianka, prosiło się o jesienną Bukową Górę i Fajną Rybę). Do jazdy po oklepanych terenach zmusił mnie jednak silny południowo-wschodni wiatr. Miałem zresztą o czym myśleć (praca!) i co jakiś czas wpadałem w takie zamyślenie, że jechałem "na pamięć" i musiałem zawracać. Po raz pierwszy "pogubiłem się" przed Tenczynem, po raz drugi przed Jerzmanowicami, po raz trzeci w rejonie Kolbarku. Cały czas jechałem myśląc o sprawach niezwiązanych z trasą, a nie mam podzielnej uwagi... 

 Rano było całkiem ciepło i przyjemnie - to ciepło skłoniło mnie do wyruszenia o 5:30. To zapewne ostatni taki start w tym roku. Niesympatycznie zrobiło się dopiero na wałach nad Wisłą. Musiałem jechać pod silny, zimny wiatr. Od zamku Tenczyn zniknąłem w lasach, gdzie z kolei spotykałem tłumy spacerowiczów, rowerzystów i grzybiarzy. Było też wilgotno i chłodnawo. Komfort osiągnąłem dopiero w Jerzmanowicach. Gdy zahaczałem więc o Pieskową Skałę szybko przemknąłem przez stada turystów i z radością podjeżdżałem na Wielmożę. Odetchnąłem dopiero w Trzyciążu. Zrobiłem zakupy w "Lewku" i rozsiadłem się wygodnie u źródeł Dłubni. 10-latki ujeżdżały mini-hulajnogami skate park i zrobiło się naprawdę ciepło. Skorzystałem więc z nowego asfaltu na Gołaczewy i pomknąłem w krótkich spodenkach na Kolbark. Nadrobiłem nawet drogi, by "doglądnąć" resztek wieży szlacheckiej w Kwaśniowie oraz poszukać grzybów przed Ryczowem... 

 Jechało mi się przyjemnie z 2 powodów: ciepła oraz korzystnego wiatru (od Jerzmanowic). Gdy dotarłem pod Ogrodzieniec, zastanawiałem się nawet czy nie zdążę (przed nadciągającym frontem deszczowym) dojechać do Żarek i wrócić do domu przez Koziegłowy. Prognoza była jednak nieubłagana, o 23 miało zacząć się deszczobicie. Uciekłem zatem przez Łazy i Pogorie do domu. Co ciekawe od Ogrodzieńca potrafiłem się już  w pełni skupić na drodze. Akurat jadąc przez tereny które znam na pamięć i gdzie nie miało mi co "umknąć"... 

 W trasie nie miałem żadnych przygód poza owym regularnym gubieniem wątku (drogi). 
Jeden dziwny dialog sobie jednak przypominam, gdy piesi tarasowali całą szerokość leśnej asfaltówki (gdzie nie ma szlaku pieszego, a jest rowerowy) i potrafili pouczyć o dzwonku. Odparowałem, że sygnałów dźwiękowych w lesie się nie używa /:) 

Zamek Tenczyn i pierwszy punkt widokowo-rekreacyjny na trasie

Oko opatrzności...

Na granicy Szląska i Małej Polski

Wały nad Wisłą

Wygiełzów

W drodze do Płazy

Nie dość, że zniszczona przez barbarzyńskich Niemców, to jeszcze takich pisanych przez małą literę. Podwójnie niepoprawna kapliczka!

Tenczyn

Pisary

Drobna pomyłka, przez kolejne zamyślenie na trasie

W dolinie Szklarki

Maczuga Herkulesa

Pieskowa Skała

Trzyciąż - drugi i ostatni punkt rekreacyjny na trasie

Z Zarzecza na Kolbark

Przyziemie z XVI w. wieży w Kwaśniowie

Tysiące "psiaków" w Ruskich Górach

Ruskie Góry z Ryczowa

"Na przełęczy", w drodze z Ryczowa na Ogrodzieniec

Pogoria już po zmierzchu

Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/34334049

Dystans236.37 km Czas12:23 Vśrednia19.09 km/h VMAX61.03 km/h Podjazdy3261 m
Velka luka, czyli z Rajczy na Wielką Łąkę i z powrotem
Kategoria >200 km

Nad ranem baaardzo orzeźwiająco: 0 stopni w Glince. Wygrzałem się dopiero w najzimniejszej słowackiej wsi (wg statystyk wieloletnich) - Orawskiej Leśnej. Zaskoczyły mnie tłumy grzybiarzy przy drodze na Holę. Świat się kończy. 

Najlepszym momentem trasy był 14-kilometrowy odcinek od podnóża na wierzchołek Wielkiej Łąki. Poziomice wstały z kolan na tym odcinku z 380 do 1476. Licznik pokazywał mi nawet ponad 20% (za schroniskiem), ale na tym etapie sezonu ta trasa nadawała się co najwyżej na rozgrzewkę. Wjechałem całość jednym ciągiem, robiąc jedynie 2 przerywniki na zdjęcia (w tym pod schroniskem). Trzymało długo na niezłym poziomie nachylenia, ale liczyłem na więcej... W dodatku jechałem kapitalnym tempem i dałem radę nie spaść z roweru na tym dość morderczym i wygryzionym odcinku za schroniskiem (w stronę Krzyżawy). Moc była przednia, żałowałem tak krótkiego już o tej porze roku dnia. Zjazd był natomiast przeżyciem z kategorii ekstremalnych. Podjazd jest wspaniały, ale zamiast zjeżdżać, lepiej już sprowadzać rower górskim grzbietem niż udawać "zjazd" po tych przełomach, szkoda nerwów i roweru. 

Odcinek drogą nr 18 z Martina na Żylinę był horrorem. Nigdy więcej! Złapała mnie tu ciemność, ale to nie mnie zaskoczyło, tylko natężenie ruchu. Jakiś absurd. Nieprawdopodobnie wąsko, wałek z asfaltu na środku uniemożliwiający mijanie rowerzysty i brak pobocza. Nigdy więcej rajdu z Polski na Velką Lukę. 

Ostatni wycisk miałem tradycyjnie podjeżdżając z Zazrivej na Leśną. Hola od tej strony potrafi wzbudzić szacunek - przez przeszło 3 kilometry nie spada poniżej 8%. W dodatku tradycyjny bezruch. Gdy objeżdżałem Fatrę od północy towarzyszyły mi wspaniałe basowe dźwięki rykowiska. Przy podjeździe na Holę towarzyszyła mi już jednak typowa cisza i niepokój. Można tu bowiem w nocy spotkać każdą istotę z wyjątkiem człowieka. 

Widok z najwyższego punktu Luczańskiej Fatry

Chłodne (lodowate) początki w Glince

Na Holi, czyli w Magurze Orawskiej

Widoki ze zjazdu na Fatrę

Zazriva

W drodze na Królewiany

W towarzystwie PN Małej Fatry

Most na Orawie tuż przed jej ujściem do Wagu

Nad Wagiem

Vrutky

Początek podjazdu na Martinske

Widok na kotlinę Martina

Schronisko

Początek końca podjazdu...

Przed nadajnikiem kończy się resztek asfaltu

Pozostaje walka z kamieniami

...zakończona wjazdem na samiuśki szczyt

Widoki z Wielkiej Łąki m.in. na Klak

Kosówka pod szczytem

Powrót przez Varin i Terchovą

Ponownie Zazriva

Finał w Rajczy

Trasa: