Wpisy archiwalne w kategorii

>200 km

Dystans całkowity:27113.32 km (w terenie 2.91 km; 0.01%)
Czas w ruchu:1217:28
Średnia prędkość:20.84 km/h
Maksymalna prędkość:73.01 km/h
Suma podjazdów:151366 m
Liczba aktywności:119
Średnio na aktywność:227.84 km i 10h 58m
Więcej statystyk
Dystans211.49 km Czas10:55 Vśrednia19.37 km/h VMAX40.58 km/h Podjazdy869 m
Rajd Hanzeatycki, dzień 7: Tańczące jaskółki i bajkowe domostwa

Choć sosna potrafi znużyć nadmiarem
To wciąż jej absencję odczuwam jak karę
W trasie marzeniem jest zawsze to samo:
Z sosną „dzień dobry”, z sosną „dobranoc”.

To był właśnie ten wymarzony poranek, wśród sosen. Czekał na mnie ostatni dzień w całości spędzony nad Łabą. Rezerwat Biosfery Środkowej Łaby jest tu najrozleglejszy, łąki i starorzecza najpotężniejsze, pejzaż zachwyca każdym detalem a domy każdą dachówką. Początek dnia wprawił mnie  w dobry nastrój: sośnina, starorzecza Łaby i znakomita nawierzchnia drogi rowerowej. Przejazd przez cudowne Tangermünde pogłębił jeszcze mój entuzjazm i to pomimo sporej ilości chmur na niebie. Po drugiej stronie rzeki trwał Schönhausen z muzeum Bismarcka. TEGO Bismarcka. Urodził się on tu w bismarckowskim stylu, czyli w prima aprilis. Bezczelny typ! Schönhausen było jednak wybitnie nie po drodze  - choć przejechałem zaledwie 5 km od niego - lewy brzeg był ciekawszy. Zachwycił mnie też tu miniaturowy Arneburg, miasteczko niczym wyjęte z bajki o szachulcowych miasteczkach. Miasteczko hanzeatyckie - sojusznik Gdańska i Hamburga... Cztery ulice na krzyż, wrzecionowaty rynek i półtora tysiąca dusz. 20 km na zachód od niego leży Bismarck z którego wziął się ród Żelaznego Kanclerza. Potem miałem do wyboru które kolejne hanzeatyckie miasteczko wybrać: Werben czy Havelberg? Z racji położenia wybrałem Havelberg i po sprawnej przeprawie promem (choć nie za darmo) mogłem zachwycać się kolejnym maleństwem. 

Niestety w Havelbergu skończyła się idylla. Łaba zmieniła kierunek z północnego na północno-zachodni a ja jechałem wzdłuż równolegle płynącej Haweli. Wiatr/huragan dalej jednak złośliwie i z niemiecką konsekwencją dął z północnego zachodu. Już wiem, że zło przywiewa z Hamburga... Wiatr prześladuje mnie na tej trasie, ale nie mogę powiedzieć, że się tego nie spodziewałem. Czytałem, że warto jechać tę trasę na odwrót, od ujścia w górę rzeki, bo jest niemal zawsze z wiatrem. Zignorowałem informację, parsknąłem: z przeciwnym wiatrem sobie nie poradzę? Na nizinie? - tak sobie dowcipkowałem. Otóż nie radziłem sobie, bo to nie był wiatr, tylko stały szkwał. Pieprzony hamburski cyklon. W opisach trasy nie było nic o morderczej sile tego wiatru... Scheisse! 

No i była kumulacja: znów walczyłem z "wietrzykiem" o sile od 13 m/s wzwyż (tak jakby 10 m/s to jakaś sielanka), na prognozach mapy.meteo.pl porywy tego wiatru wchodziły już w jasne fiolety i okolice 30 m/s. Uspokoić miało się dopiero po 17 (tzn. zejść na kilkanaście m/s). Gdy mną tak miotało wzdłuż biegu Haweli doszedł jeszcze bezcenny deszcz. Bez niego byłoby mi za dobrze. Pogoda w środku lata w środkowej Europie zobowiązuje! Nadrzeczny świat był jednak ciekawy, miałem mnóstwo czasu by go podziwiać: jechałem średnio 9-10 km/h, jak była jakaś osłona od wiatru szedłem na całość i zapieprzałem 15 km/h. Nawierzchnie były idealne, ale co z tego? Postanowiłem sobie wjechać na przesmyk między Łabą a Hawelą która cieszyła się tu ostatnimi kilometrami samodzielności przed pochłonięciem przez Elbusię. Było tu jeszcze gorzej, między rzekami wiatr hulał tak bardzo, że przy punkcie obserwacyjnym (ornito rzecz jasna) postanowiłem skorzystać z domku-wiaty i upichcić zupę skoro i tak nie dało się jechać. Mżaweczka zresztą nie odpuszczała i siekła boleśnie po twarzy z prędkością tych 50-120 km/h na godzinie (w porywach). Mój plan okazał się być sprytny inaczej. Wiatr nawet przy osłonach gasił mi płonień w butli i podgrzewanie tortellini trwało w nieskończoność. Po raz pierwszy jadłem niedogotowane, bo umarłbym ze starości dalej czekając.  

Oczywiście gdy wróciłem na pole zmagań nic się nie zmieniło. Topole i wierzby jeszcze wytrzymywały starcie, ale rowerzystów było jak na lekarstwo i strasznie wkurzali. Jechali po niemiecku: krótkie odcinki od pensjonatu do pensjonatu. To z pewnością relaksujące i wygodne, ale cholernie drogie. No i drażni, gdy człowiek jedzie na Fileasa Fogga. A po raz pierwszy jechałem na czas, na konkretny pociąg. Dla Niemców Elberadweg to suma przejażdżek a ja założyłem się z samym sobą i wyłożyłem kasę na bilet, że 24 sierpnia wrócę do Chorzowa. Zmienia się zabudowa wiosek. Już nie tylko miasta stają się cudowne, teraz każda wieś jest dziełem sztuki. Jest już nie tylko czysto, ale też z klasą i wyraźnie większą zamożnością niż do tej pory. Zbliżam się do RFN. To widać. Przejeżdżam przez cudne bocianie wsie pełne muru pruskiego. Mam jednak z racji warunków coraz większe opóźnienie względem planu. Za drugą, kiepską Wittenbergą (w przeciwieństwie do Lutherstadt to miasto jest nieciekawe) w miejscowości Cumlosen mam już dość trasy rowerowej. Pojawiaja się tabliczki o obowiązku prowadzenia roweru, wąskie w.urwiające bruki itp. atrakcje. Uciekam na asfalt. Droga nr 195 uchodzi za dość istotną, ale jest pustawa a asfalt znakomity. W dodatku prowadzi przez lasy, które osłaniają mnie od prześladowcy i pozwalają jechać 20 km/h. Odcinek Lenzen - Domitz jadę znów trasą rowerową czasem uciekając na drogę publiczną. W Dömitz jest kilka pięknych szachulcowych zaułkóale na tym odcinku Łaby jest to po prostu norma. Pokonuję ostatnie metry wzdłuż prawego brzegu rzeki. Oczywiście pod wiatr, który raczy słabnąć. 

Od Wittenbergi jadę już dobrym tempem. W pobliżu twierdzy Dömitz otaczają mnie jaskółki. Jadę wałem po ścieżce a dymówki tańczą dookoła mnie. Co chwile któraś leci na czołówkę lub przemyka mi tuż przed czołem. Bawią się mną i jednocześnie całkowicie ignorują. Płoszę owady przy ścieżce a one wykonują te swoje piruety, wygląda to niesamowicie i czuję się wyjątkowo bo ściągnąłem wszystkie jaskółki z okolicy ale im chodzi tylko o kolację. Gdy przedostatni dotąd raz w życiu przekraczam most na Łabie do zaplanowanej dwusetki brakuje mi już tylko kilkunastu km. Resztką sił gnam więc do Hitzaker. Droga rowerowa na wałach jest remontowana, wylewają gładziutki asfalt i układają te cudne betonki. Dzięki temu mogę jechać idealnym asfaltem pod wałem a wiatr stawia mniejszy opór. Udaje mi się zdążyć przed zapadnięciem ciemności do ostatniego schöne Stadt jakie przyjdzie mi ujrzeć 18 sierpnia 2021 roku, do Hitzaker. Przed domem lokalsi piją wódkę. Kulturalnie - stoliczek, krzesełka. Taki szachulcowy Nikiszowiec. Jest pięknie, ale nocleg piszczy. Uciekam więc z Hitzaker drogą 231, olewam przebieg Elberadweg i jest to dobra decyzja bo paru kilometrach znajduję ładne miejsce na skraju lasu. Znów nie mam problemów z biwakiem. Szkoda, że jutro przyjdzie mi pożegnać się z Łabą. Mogłaby być dłuższa i nie kończyć się Hamburgiem!


Pojawia się dbałość o detale

Gęsi zbożowe nad Łabą

Wioski pięknieją

Miasta olśniewają

Tangermünde - rodzinne strony Bismarcka

Arneburg

Ostatnia przeprawa promowa na Łabie

Havelberg i Havela

W centrum Havelbergu

Walka z wiatrem między Łabą a Havelą

Są też wiaty

Nowa Łaba i starorzecze

Mieszkałbym. Klimaty bocianich wiosek

Jadąc przez te wioski zapominam o przeciwnościach

Dömitz

Dömitz

Hitzaker - zapada zmierzch

Trasa:


Dystans207.84 km Czas11:39 Vśrednia17.84 km/h VMAX54.52 km/h Podjazdy1498 m
Rajd Hanzeatycki, dzień 2: Stradovius ad portas Nymburka

Wiodła mnie zaplanowana ambicja, czyli rzecz głupia. Chciałem koniecznie przejechać Nymburk, miałem tam upatrzone miejsca noclegowe. Zależało mi więc, by jak najszybciej pokonać odcinek interwałowy do Pardubic; potem miało być już płasko i łatwo. Do Litomyśla było - zgodnie z planem - interwałowo, ale trudy łagodził chłód poranka. Między Litomyślem a Pardubicami szło mi już jednak jak po grudzie. Słoneczko szybko zaczęło denerwować, zanikły poranne chmurki, niebo zrobiło się totalitarnie bezchmurne. Słoneczko było jak gorejący jaskier. Do rozpalonego słońcem miasteczka Chrast było bardzo interwałowo. Piękny pałac w Nowych Hradach okazał się straszyć budką biletową już przed wejściem. Osłabiło to moje morale, a rosnący upał zrobił swoje. Jechałem cały czas w odsłoniętym terenie, gdy w końcy dotarłem nad Chrudimkę, w przypływie desperacji zarządziłem sobie sjestę. Rzeka była mętna, cienia było mało, amatorów rzeczki wielu. Dopiero po tym resecie odważyłem się wjechać do Pardubic. 

W Pardubicach symbolicznie wkroczyłem w drugą fazę dnia i charakter trasy zmienił się w spływ Łabą. Odtąd miałem jechać od miasta do miasta. Wzdłuż jednej z najsławniejszych rzek Europy, rzeki symbolicznej i od zawsze granicznej. Starówka miała tu charakter wertykalny: była złożona z wysokich, kapitalnych kamienic, ale zajmowała malutki obszar. Wrażenie robił też rozległy zamek, zbudowany z wielu "warstw". Wyjazd z Pardubic był niestety skomplikowany i nieprzyjemny, pomimo szczegółowego rozkminiania go przed wyjazdem, nie znalazłem przyjemnego korytarza do jazdy. Było jak na mapach - nieprzyjemnie. Ostatnim pozytywnym akcentem było pierwsze zetknięcie z Łabą. Uregulowaną, zurbanizowaną i nieciekawą. Gdy wydostałem się z kotła pardubickego (swoistej czarnej dziury), czym dalej byłem od Pardubic tym było spokojniej. Przejeżdżałem przez rozległe tereny wybiegów i stadnin. Jechałem zazwyczaj szlakiem rowerowym, trzymając się terasy rzecznej. Sama rzeka była nieciekawa, w zasadzie stała w miejscu i była mętna. Przypominała kanał. Ten odcinek pozbawiony był większych ośrodków. Dopiero w Kolinie zaznałem znów pięknych kamienic. Miasto różniło się charakterem od Pardubic. Było też mniej męczące transportowo, bo trzykrotnie mniej ludne. 

Ostatni odcinek wiódł mnie do sławnych Podiebradów, siedziby sławnego króla Jerzego. Miasto mnie jednak mocno zawiodło. Co gorsza, pomnik króla był w remoncie. Trasa rowerowa z Podiebradów do Nymburka prowadziła wzdłuż Łaby i jechało się nią wspaniale. Pognałem więc do Nymburka, by w resztkach dnia podziwiać mury miejskie. Dobrze się stało, że widziałem je o zmierzchu. Mniej światła korzystniej działa na rekonstrukcje. Ja miałem podwójnie mniej światła, pojawiły się znikąd ciemne chmury i niepokojący wiatr, zwiastujący poważne kłopoty. Miałem upatrzone miejsca noclegowe za Kostomlotami nad Labem, ledwo przejechałem miejscowość rozpętało się piekło. Od celu biwakowego dzieliło mnie kilka kilometrów. Musiałem się poddać wcześniej: w strugach deszczu rzuciłem się przez wysokie, mokre trawy, do przydrożnego sadu. Namiot rozkładałem w deszczu i wietrze, szarpało nim na wszystkie strony. Zalało mnie całkowicie, w dodatku wchodząc do namiotu zalałem jego wnętrze, tyle miałem wody na pelerynie (zapomniałem ją wcześniej ściągnąć). Miałem całkiem przemoczone buty, ale jazda dalej była szaleństwem. Na koniec dopadł mnie więc potop, przelewanie wody z sypialni namiotu na zewnątrz i wykręcanie ubrań. Cena za zrealizowanie celu była wysoka. Dałem z siebie wszystko, a jak mawiał gen. Patton: "gdy żołnierz da z siebie wszystko, to co mu zostanie?"

Czeskotrebovska vrchovina, czyli w drodze z Opatovca na Litomyśl.  

Po latach w Litomyślu. Pierwszy raz na rowerze.

Nowe Hrady. Tyle było widać sprzed kasy biletowej.

Cudna zabudowa pardubickiej starówki

Malutka wertykalna starówka

Zetknięcie z Łabą, która potowarzyszy mi przez kolejne 800 km.

Pardubickie stadniny

Śliczne gniazdo zięby. Instynktu ptasiarza nigdy się nie traci...

Kolin - najpiękniejszy rynek dnia

Kolin

Nad Łabą jechało się cudnie

Oszpecony rusztowaniami król Jerzy

Nymburk. Zapadający zmierzch przykrył brutalność rekonstrukcji. Układ miasta jest jednak oryginalny, choć zabudowa nieco przetrzebiona. 

Trasa:

Dystans203.55 km Czas10:25 Vśrednia19.54 km/h VMAX49.33 km/h Podjazdy1079 m
Góry Świętokrzyskie, dzień 3: Powrót z Płaskowyżu Suchedniowskiego

Prognozy się nie zmieniły, niedziela nadawała się na południu Polski wyłącznie do siedzenia domu. Już w sobotę rano miały pojawić się obrywy w rejonie Suchedniowa. Postanowiłem więc wstać wcześnie i o 5:30 ruszałem na Suchedniów. Miasteczko było jeszcze nieobudzone, ja jednam miałem zapasy z bodzentyńskiej Stokrotki i mogłem ruszyć w puszczę, w Puszczę Świętokrzyską. Planowałem wreszcie eksplorować ten tajemniczy Płaskowyż. Jechałem tu do tej pory tylko raz, przelotem przez Szałas. Tym razem chciałem dokonać rowerowej monografii Suchedniowsko-Oblęgorskiego Parku Krajobrazowego. 91% jego obsNzaru to lasy i muszę tu zauważyć, że często są to lasy piękne, zbliżone do naturalnych. Dużo tu lasów jodłowo-bukowych, sporo dębów i modrzewi. Gdy szykowałem się do rozkosznego zanużenia w tych pozbawionych ludzkich osad przestrzeniach, włąsnie wtedy ujrzałem tęczę przeznaczenia. Minister Czarnek czułby satysfakcję, bo chwile później lunęło i to zdrowo. godzinne oberwanie wpędziło mnie to jodły. Były trzy, w pewnej odległości od siebie (bo wybierałem te dorodniejsze, znakomicie spełniające się w roli parasoli). Jedną nazwałem rowerową (mrowisko sprawiło, że sam wybrałem inna jodłę, zostawiając tam tylko rower), drugą internetową (był tu świetny sygnał) a trzecią toaletową (wyjaśniać chyba nie trzeba). Straciłem godzinę, ale zyskałem wspomnienia o trzech jodłach. 

Gdy przestało padać ruszyłem dalej napawać się brakiem zaduchu. Chłonąłem wspaniałe powietrze i zaliczałem różnorodne nawierzchnie: od bruku i szutru po asfalty różnej kategorii. Potem przyszedł czas na tutejsze wsie, nie zawsze zamożne. Drogi bywały słabe, domki niewielkie i drewniane. I tak nie wiem  z czego ludzie tu żyją? Chyba z lasu?
Tak dojechałem do Smykowa, gdzie w zadumę popadłem nad miejscem pamięci narodowej. Esesmani wymordowali mężczyzn z dwóch wsi: Królewca i Adamowa. Za co? Za nic, dosłownie. Sami zastrzelili przez pomyłkę własnego dowódcę (obława na Hubala) i winę zrzucili na miejscowych. Zamordowali 104 ludzi, cywili. Winni nigdy nie ponieśli jakiekolwiek odpowiedzialności. Daje do myślenia...
Pierwsze płonące ognisko cywilizacji zastałem w Radoszycach, skorzystałem więc z Dina. Potem, zazwyczaj dobrymi, pustymi drogami przemieszczałem się na Przedbórz. Z mojego punktu widzenia bardziej Zabórz niż Przedbórz :) Natrafiłem też na jakiś zagubieńców z BB Touru? Jeden miał dumną koszulkę "1008" i posądzał mnie o bycie wuefistą, nie odpowiedziałem na tę potwarz tylko dlatego, że miałem kryzys. Panowie pukawkowicze utrudnili mi sen u stóp Kamienia Michniowskiego swoją kanonadą. Miejscowe sarenki przypłaciły ja pokotem a ja niewyspaniem. Po to jednak mamy myśliwych, żeby uprzykrzali życie innym, prawda? Należy ich za to chwalić, że się nie wstydzą: "co robisz? Zabijam dla zabawy sarenki", ot co. Myśliwi oczywiście dokonują selekcji, szkoda tylko że negatywnej, bo podniecają ich duże gabarytowo truchła zwierząt. Nazywamy to ambicją myśliwego; tymczasem ambicje rowerzystów są różne. Moja jest głównie poznawcza, nie zdołałem jej zrealizować w Rudzie Pilczyckiej, bo pałac okazał się być Domem Opieki. 

Przedbórz. bywam tu chyba częściej niż Jagiełło i Kazio Wielki razem wzięci. Przyciąga mnie Biedronka. Tym razem dałem też zarobić gastronomii. Za 12 złotych na rynku, kebab był duży (choć formalnie "mały") i smaczny, polecam. Potem była walka z sennością (pobudzoną trawieniem kebaba) między Przedborzem a Krzelowem. Wybudziła mnie świadomość, że dalsza jazda w tym tempie skończy się spóźnieniem na pociąg. Doszedłem więc do siebie w Koniecpolu a potem był sprint przez Staropole, Janów i Żarki. Dopiero w Żarkach przystopował mnie Dino, bo nadrobiłem sporo czasu i uświadomiłem sobie, że jutro niedziela. Na stacji Myszków Nowa Wieś byłem 20 minut przed czasem...

Wysiadłem w Kato, bo pociąg planował postój przez 25 minut (!) i wróciłem przez katowicki rynek i przy Silesii (oraz przez WPKiW) do domu. 

Galeria:

Poranek w Suchedniowie

Tęcza na Płaskowyżu Sucheniowskim

Już po przesławnym laniu

Lasy klimatyczne, z dużym udziałem jodły i buka

Kucębów - mieszkałbym. 

Smyków - miejsce porażające dramatem niewinnych ludzi

104 ofiary SS, sprawcy nigdy nie osądzeni

Radoszyce

To zdjęcie z końca lipca. Lipom się obumarło, zbiorowo. Z pewnością nikt im nie pomógł...

Kebabowałem na przedborskim rynku

Dolina Pilicy przed Małuszynem

Dzieło Stanisława Koniecpolskiego. Spójne architektonicznie.

Przed Staropolem: czas ucieka, pociąg czeka

Ostatni postój, czyli Złoty Potok

Myszków Nowa Wieś. Lumix sobie już z ręki nie poradził. 

Mapa:
(trzeba doliczyć 8.45 km z dworca w Kato do domu)

Dystans220.19 km Czas10:27 Vśrednia21.07 km/h VMAX53.23 km/h Podjazdy1575 m
Góry Świętokrzyskie, dzień 1: z Chorzowa w Pasmo Jeleniowskie

Wiatr był korzystny, ogary więc poszły w las. Co ważne miało się trochę ochłodzić, tym bardziej że postępowałem za ustępującym frontem. W Ogrodzieńcu było jeszcze chmurno i wilgotno, o dziwo dostałem się na dziedziniec zamkowy, było otwarte, zjeżdżali pracownicy "zamkowi". Przy zamkniętych budach, delektując się ciszą, zrobiłem więc pierwsza przerwę. Następną miałem dopiero za Przełajem, w miejscu gdzie kiedyś często się rozbijałem, ale w końcu lipca jest tak zarośnięte, że trudno je poznać. Niestety towarzyszyły mi odtąd jusznice i komary. W proporcjach odwrotnych od łotewskich, czyli więcej komarów, ale pokłuty jestem nieźle... Jadąc tradycyjnie przez Tarnawę gładko ominąłem bloczki sędziszowskie i podziwiałem mrowie torów w drodze na Krzcięcice. Uświadomiłem sobie jak bardzo zmieniło się otoczenie kościoła. Stary proboszcz był bardzo porządnym człowiekiem. 19 lat temu, gdy byłem tu po raz pierwszy, miał dużo estymy dla PTTK. Szedł z tym wielkim XVI-wiecznym kluczem raźno po stromych, rozpadających się schodach, pozwolił zrobić zdjęcie nagrobka Niemsty, zainteresował się skąd jestem. Dziś schody są nowiutkie, otoczenie wypielęgnowane jak pole golfowe, tylko drzwi zamknięte szczelnie, dodatkowo na kratę. Już wiem wszystko o nowym plebanie. Boże daj zbawienie staremu farorzowi! 

Słoneczko dyndało na niebie jak Judasz na osice, musiałem więc przy szkole w Niegosławicach nad Mierzawą zrobić przerwę w cieniu. Dalej, podziwiając już ponidziańskie, wypalone, krajobrazy dotarłem na rynek w Pińczowie. Kusił zielenią i cieniem, ja jednak po dowiedzeniu Anny z krypty (w kościele Jana Ewangelisty) ruszyłem na Chmielnik. Cudna powiatówka była pusta jak w weekend, między Chmielnikiem a Pińczowem nie ma chemii, co skutkuje pustą drogą. Przed Chomentówkiem zrobiłem kolejny popas, znów walcząc z komarami i odkrywając ładną miejscówkę na potencjalny biwak. W Chmielniku korzystałem z usług Biedronki i dotarłem szczęśliwie pod piękną kapliczkę w Drugni. Była ławeczka "majowa" i cień, ale zaczęły się problemy z trzewiami. Znak dawał sos z Radomyśla Wielkiego. Dotąd jechałem absurdalnym tempem (ponad 22 km/h z bagażem) i rozruszałem za bardzo jelita. Było tradycyjnie: ból i dwie defekacje. Szkoda, że ból zmącił te piękne widoki, bo Pogórze Szydłowskie jest tutaj idylliczne: łąki, lasy, wzgórza, niewielkie wsie...

Wbrew mapom, aż do Widełek nie napotkałem problemów z nawierzchnią. Horror zaczął się przy przeprawie przez Pasmo Cisowsko-Orłowińskie. Mając dobry czas postanowiłem zdobyć Mount Kiełki w dobrym stylu. Droga była na zmianę ciężkim brukiem lub szutrem. Same Kiełki nie oferowały zaś nic poza pięknym lasem, a las trzeba przyznać wszędzie był tu piękny. To największa zaleta tych "gór": piękne lasy bukowo-jodłowe. Na eksploracje straciłem sporo czasu i wypiłem sporo wody, nieodzowna była więc wizyta  w lokalnym ognisku cywilizacji znanym jako Łagów. Za Łagowem były dalsze podjazdy z finałem w Piotrowie i wjazdem na Przełęcz Jeleniowską. Tutaj skorzystałem z programu "zanocuj w lesie", poziomice okazały się nie kłamać: w lesie było sporo dogodnych miejsc biwakowych. Las był jodłowo-bukowy i pełen grzybów!

Galeria: 

Pejzaż Pogórza Szydłowskiego w okolicy Drugni (okolice 170. kilometra)

W Ogrodzieńcu chmurno i wilgotno jeszcze było, zło jeszcze się nie rozeszło

Udorskie koniki

Żarnowiec o poranku

"Międzymierzawie" w praktyce

Gdzieś przed Krzelowem 

Widok z Tarnawy na Sędziszów

Majestat kościoła św. Prokopa w Krzcięcicach. Onomastyczne i architektoniczne cudeńko (oryginalna więźba dachowa z XVI wieku).
Wieś Konary. Piękna XVIII-wieczna figura przydrożna św. Katarzyny Sienieńskiej, patronki Europy. Od tego miejsca wjeżdżam w kulturowe Ponidzie :)

Pińczów lipcowy, kwitnący i skwarny, ale z cudownym cienistym rynkiem (którego na szczęście żaden bałwan nie "rewitalizował")

Anna z Łaszczów Jakubczykowa wciąż na swoim miejscu, od przeszło 400 lat lustruje wszystkich wchodzących do kościoła. Taki już urok Ponidzia.

Nowość w Śladkowie, czyli pałac zabezpieczony przed menelami

Centrum sztetlu chmielnickiego

Piękna kapliczka w Drugni (XVIII wiek). Tu symbolicznie żegnam się z Ponidziem.

W drodze na Widełki

W drodze na Mount Kiełki

Pasmo Cisowsko-Orłowińskie

Dobre opracowanie turystyczne

Górska perć przed szczytem Kiełków

Na samiuśkim szczycie (mój nr 6 w Wielkiej Koronie Gór Świetokrzyskich)

Orłowiny. Na końcu świata

Atmosfera jak w Beskidzie Niskim: wyludnione wsie, cisza...

Widoczki z pasma

Święty Krzyż widoczny znad Łagowa

Który to już raz w Łagowie? Nawet tu spałem kiedyś... (w PTSM-ie)

Ortografia świętokrzyska jakieś 2 km przed miejscem noclegowym

Mapa:

Dystans218.75 km Czas09:51 Vśrednia22.21 km/h VMAX54.80 km/h Podjazdy1821 m
Dookoła Słupska
Kategoria Pomorskie 2021, >200 km

Nadszedł czas na wypad solowy. Korzystając z okazji pojechałem dookoła Słupska szlakiem pałaców junkrów. Drogi bywały zazwyczaj dobre, po południu nawet się przejaśniło i zaczęły pojawiać się błękitne rozstępy w chmurach. W Sławnie spotkałem ludzi poznanych dzień wcześniej w... Sztumie. Trasa była dość ciekawa, bo udało mi się dotrzeć do obiektów, które we wcześniejszych latach - z różnych powodów - ominąłem. Największe wrażenie zrobił na mnie - ze względów historycznych - pałac Bismarcka i jego otoczenie. Okolice Słupska nie epatowały dużym ruchem na drogach, z wyjątkiem drogi Sławno-Polanów. Tego natężenia ruchu nie potrafiłem sobie logicznie wyjaśnić, ale blachosmrody niemal się korkowały i ruch był bardzo męczący. Najpiękniejszym odcinkiem była pusta, dobra nawierzchniowo i piękna krajobrazowo droga przez Wierszyno i Gałąźnię do Motarzyna. Potem był już odcinek sportowy, przez Czarną Dąbrówkę i Cewice do Lęborka. 


Damnica

Wstrząsające znalezisko na drodze do Rogawicy

Pałac w Lubuczewie

Krzemienica

Sławsko

Sławno - przedmieście

Sławno - fragment oryginalnej zabudowy

Piękna aleja klonowa przed Osowem

Warcino - dwór

Ukochany czworonóg Bismarcka

Konopnicka w parku Bismarcka z cytatem z Roty: "nie rzucim ziemi skąd nasz ród". Trolling po PRL-owsku

Pałac Otto von Bismarcka

Krajobraz okolic Wierszyna

Pałac w Motarzynie

Lębork

Miasto niezbyt przyjazne rowerom...

Trasa:
(doliczyć trzeba dojazd Karwiny - Orłowo na pociąg i z pociągu/ w dwie strony)


Dystans239.64 km Czas11:10 Vśrednia21.46 km/h Podjazdy1087 m
Na Gdynię, dzień 1
Kategoria Pomorskie 2021, >200 km

Ruszam z bagażem, nad morze. Najpierw podjeżdżam pociągiem do Olesna. Dlaczego? Do czwartku muszę dotrzeć do Gdyni, a jadę przecież z bagażem. Jeszcze tak nie jechałem - żeby od razu, najprostszą trasą wprost do Trójmiasta. Dotrę więc po raz czwarty z bagażem nad polskie morze, ale po raz pierwszy nie będzie to trasa typu "dookoła Polski". To ma być ta nowość. W dodatku mam zapewnione luksusowe noclegi w Gdyni-Karwinach i miłe towarzystwo. W zasadzie problemy są tylko dwa: pierwszy to kiepskie prognozy, które pokazują za dobę wichury i burze na Pomorzu; drugi problem to trwające Euro 2020 (vel 2021), właśnie we wtorek i środę grać będą półfinały. Ryzyko i Euro przegrywają z przygodą, to znaczy że jestem zdrowy... Mógłbym przecież obejrzeć mecze i pojechać do Gdyni pociągiem, ale to byłoby zbyt standardowe. Wolałem stracić półfinały i władować się w Armagedon pogodowy na Pomorzu. To wszystko jednak dopiero przede mną. Gdy ruszam niebo jest bezchmurne a słońce praży od rana. 

Jedzie się dobrze, bo motywuje mnie rosnąca temperatura. W okolicach Kluczborka towarzyszą mi często aleje, także cudownie pachnące aleje lipowe. Pachną, mruczą pszczołami i jeszcze dają solidny cień. Kocham lipy! Wiatr jest nieznaczny i korzystny. Zachwyca mnie Kępno. Byłem tu już dwa razy rowerem ale zawsze omijałem starówkę. To był straszliwy błąd, bo to jedna z najładniejszych starówek w Polsce w kategorii średnich miast. Tu wszystko pamięta zabór pruski, jestem oczarowany. Śródmieście jest zakonserwowane i wygląda jak dekoracja. Sporo jest ładnych dwupiętrowych kamienic. Wszystko nietknięte pożogą wojenną. Wyjeżdżam nieco oszołomiony w kierunku na Mikorzyn. Tryskam dobrym humorem, wiem że czeka mnie odcinek po bezludnych drogach: jadę przez Bukownicę i Chlewo i bocznymi drogami na Ołobok. Do Kalisza trzymam znakomite tempo, zapominam w ogóle że mam bagaż. Przygnębia mnie dopiero wizyta w Kaliszu. To jednak wiocha jest. Owszem, zabudowa odbudowanej starówki jest wyższa niż w Kępnie, ale sama starówka większa wcale nie jest. Kępno jako zespół miejski robi znacznie lepsze wrażenie. Wyjeżdżam skonsternowany. Miało być odkrywczo, ale nie aż tak! Jadę przez podkaliskie wioski, robi się upalnie i ruchliwie. Trasa z fascynującej robi się nużąca. Nic w tym Kaliszu nawet nie zjadłem, zapomniałem z wrażenia (negatywnego). 

Zaczynam męczyć bułę/trasę. Przestaję cieszyć się jazdą. Niby już 150 km, ale dopiero teraz przypominam sobie że jadę z bagażem, że cel daleki, że nie mogę tak się wycofać. Jest mi przykro, bo chciałbym już nie chcieć. Wojewódzka 442 jest nudna jak flaki z olejem a ja nie mogę jechać wspomnieniem Kępna i Wzgórz Ostrzeszowskich, ile można!  Tuż za Choczem postanawiam zatankować w znajomym Dino. To znakomity pomysł. Barszcz z kartonu stawia mnie na nogi. Dla mnie to taki wielkopolski Wielki Chocz. Płasko tu, fakt, ale siła rodzi się nie tylko z gór, wypływa z barszczu. Gdy ruszam dalej - odżywam. Do tego stopnia, że nie stopuje mnie nawet deszczyk przed Pyzdrami. Popuściła jakaś chmura, ale całkiem olewam fakt, że leje. Jadę dalej, bo zależy mi na widoku Pyzdr znad Warty, jeszcze przed zachodem słońca, najlepiej w złotej godzinie. Zostaję nagrodzony i dwusetny kilometr uwieczniam na moście nad Wartą. Potem zatrzymuje się - po raz kolejny w życiu (byłem tu zimą 2018!) - na rekonstrukcji granicy rosyjsko-pruskiej. Tej strasznej linii, która zatrzymała Pyzdry w Azji, wykroiła je z Europy. Raczej na zawsze. 

Po raz pierwszy zwiedzam pałac w Kołaczkowie. Potem gnam już do Wrześni, chcę tam być jeszcze za dnia. Udaje mi się. Tak się jednak spieszę, że władowuje się za głęboko w centrum. Muszę wracać po własnych śladach, nowy smartfon jeszcze jest nieuruchomiony. Nie mam czasu. Spieszę się na nocleg. Upatrzyłem go przed wyjazdem. Lubię te noclegi z satelity. Rozłożyć się miałem za Czerniejewem, niepodal wsi Goranin. Znalazłem jednak dogodne miejsce jeszcze przed wsią. W pobliżu polnego traktu obsadzonego dębami. Zaprzyjaźniłem się więc z nimi, tym chętniej że noc miała być spokojna. W zasadzie wszystko mi się tego dnia udało, średnia była jak nie z bagażem. To zwiastowało, że lepiej już nie będzie...

W zasadzie zaliczyłem dwa incydenty nieprzyjemne na trasie. Dwukrotnie wjechałem obciążonym tylnym kołem w dziurę. A przed Ołobokiem przejechałem po potrąconym kocie. Uczucie jedyne w swoim rodzaju, dość makabrycznie. Czułem wszystkie wypustki jego kręgosłupa. Tak to bywa, gdy się zagapię na pobocze. 

Za Wrześnią, o zmierzchu, przy drodze do Czerniejewa, zainspirowali mnie wędkarze czatujący na stawach. Stworzyłem więc i zapisałem fraszkę
"Rybak"
"Zanim wstanie ranna zorza. Wciąga węgorza". Styl mocno sztaudyngerski, ot co. Humor jak widać mi dopisywał. 

Drewniak w Maciejowie

Byczyna

Bolesławiec

Kępno - miasto jak z obrazka

Wspaniała, w 100% oryginalna zabudowa

Na rynku jest arcyprusko i wielkopolsko

Okolice Bukownicy

Kalisz

Było jakoś smutno na rynku. Rekonstrukcje są wyczuwalne. 

Złota godzina w Pyzdrach

Letnia wizyta nastąpiła w 2 lata po zimowej. 

Pałac w Kołaczkowie. Chwila relaksu przed zachodem. 

Września

Trasa:

Dystans253.35 km Czas12:13 Vśrednia20.74 km/h Podjazdy803 m
Temp.33.9 °C SprzętFocus Arriba 4.0
Dookoła Namysłowa, czyli walka z upałem i spuchniętym kolanem
Kategoria >200 km

Okoliczności wymagały ostrożności: temperatura w cieniu miała wynieść pod Namysłowem 34 stopni, w dodatku w środę uszkodziłem kolano w trakcie wsiadania na rower. Nie uratowało mnie nawet poharatanie lewej łydki, by odciążyć prawą nogę. Po 100 km kolano wyraźnie spuchło w dolnej części, ale bolało tylko przy ruchach na bok. Uszkodziłem więc jakieś chrząstki vel więzadła boczne. Z tych względów tempo było rekreacyjne, szczególnie na jakichkolwiek podjazdach. Trasa była jednak stereotypowo nizinna.

Z racji problemów i patrona (wszystkie trasy "dookoła" jeżdżę od 2019 na cześć Magellańczyków) zdecydowałem się na odrobinę szaleństwa. Rachunek był prosty: nie dysponowałem siłą (obciążenie kolana), nie mogłem liczyć na dobre tempo (obciążenie kolana, przy jeździe na cardio z kolei na przeszkodzie stał upał), w dodatku o 21. musiałem być w domu, by obejrzeć mecz Hiszpania-Polska. Chwilę później pakowałem rower i spoglądając na mecz Anglia-Szkocja szykowałem się do startu. W sobotę o godz. 0:30 startowałem już spod dworca w Częstochowie, czyli najbardziej przyjaznego rowerzystom dworca w tej części świata. Odkryłem po drodze nowy zakaz dla rowerów na drodze rangi wojewódzkiej, a w chwili gdy niemal opuszczałem granice Częstochowy minąłem na murze, wybazgrany sprayem, ale dobrze podświetlony światłem latarni napis "Najman King". Trochę poprawił mi się humor. Przed Kamykiem zrobiło się wreszcie trochę chłodniej, czyli temperatura spadła poniżej 21 stopni, bo w mieście było parno. Kuna była tak zajęta konsumpcją rozjechanego jeża, że przez chwilę myślałem że mnie zaatakuje w obronie zdobyczy (co w przypadku kuny leśnej nie byłoby niemożliwe!). Czmychła dokładnie w chwili gdy chciałem wziąć duży łuk by ją ominąć...

W Kłobucku zaczepiał mnie radiowóz, polski standard. Wiadomo, że gość z aparatem na mini-statywie to szpieg Mossadu, dzielni strusze prafa zainteresowali się zatem dywersantem... Ręce opadają. Po raz pierwszy chłodno zrobiło mi się nad Liswartą. Zastoisko chłodu w Bodzanowicach skłoniło mnie do ubrania nogawek i długiej bluzy. To całkowicie wystarczyło. Zresztą zaczynał się już przedświt, czyli najchłodniejszy moment dnia. Temperatura spadła w ekstremalnym momencie do 16,3 stopnia. Przemykały przez drogę koty, sarny i bażanty. Rozgrzał mnie solidnie odcinek Jamy-Bąków, tak hardkorowa panowała na nim nawierzchnia, formalnie asfaltowa... Jeszcze przed Kluczborkiem jechałem już w krótkim rękawie. Przed Wołczynem pozbyłem się nogawek. To był już trzeci raz w Wołczynie w tym roku. Byłem już o każdej porze: ranem, po południu i nocą. Rok 2021 rokiem wołczyńskim. W Domaszowicach opuściłem spokojną jeszcze krajówkę by odbić na Strzelce, Kowalowice i Wojciechów. W tym ostatnim po raz pierwszy zrobiłem przerwę bo skusił mnie cień przykościelnych lip. Na polach zrobiło się już gorąco. Musiałem się spieszyć by poeksplorować zabytki w Krasowicach (szachulcowy kościół), Ziemiełowicach i Łączanach (pałace). Oba pałace okazały się niedostępne. Ziemiełowice przez właściciela, Łączany przez pokrzywy. Pałac ziemiełowicki jest ładny, szkoda, że widziałem tylko fragmencik. Na pocieszenie zostały mi pawie wrzaski.

Z Łączan - zamiast zgodnie z planem zacząć odwrót - skusiłem się na przypuszczenie ataku na namysłowski rynek (nie ma tego na mapie). Atak się powiódł, ale pobyt na rynkowej patelni był krótki i w sumie bezsensowny. Przy odwrocie natknąłem się zresztą na remont krajowej 39. i testowałem jazdę po frezowanym asfalcie. Odtąd aż do opłotków Pokoju trwało piekiełko. Droga pozbawiona drzew, estońskim zwyczajem jezdnię oddzielał od świata głęboki rów. Patelnia rozgrzanego asfaltu była więc zabezpieczona przez cieniem. Ledwo żywy dopadłem do Lewiatana w Zieleńcu. Kilkaset metrów dalej była... Biedronka.

Czując, że upał wysysa ze mnie nawet radość z jazdy typowo rekreacyjnej, postanowiłem nie jechać dalej tą "drogą śmierci" przez Kup na Ozimek. Wybrałem wersję z cieniem, czyli jazdę przez lasy, przez Paryż i Święciny, Zagwiździe i Budkowice. To był strzał w dziesiątkę. Podziwiałem opuszczone domy w Neuwedel i nie wpieniała mnie nawet wciąż rozkopana droga w Alt Budkowitz - powód? - była w cieniu. Jakże inaczej jechało się w cieniu. Do tego momentu miałem wątpliwości czy zdążę na pociąg z Olesna. Wraz z cieniem moje tempo wzrosło budująco, zapomniałem prawie o kolanie i w Oleśnie zameldowałem się na ponad godzinę przed odjazdem pociągu. Nawiedziłem rzecz jasna oleską Biedrę oraz rozkoszowałem się oleskimi fontannami. Na koniec zaś odkryłem rozkosze dworcowego toi-toja. Cóż to był za toi-toi, król toi-toi! Warto było wybrać drogę przez las i wjechać w krainę cienia, zdążyłem dzięki niemu na mecz, a było warto.

A kolano? Opuchlizna nie zeszła, ale dojechałem bez faszerowania Voltarenem i byłem w stanie w Oleśnie normalnie chodzić po schodach, co w środę wydawało się jeszcze długo nieosiągalne. Rower wszystko leczy, tylko trzeba uważać przy wsiadaniu, zsiadaniu i wysiadaniu (z pociągu)...

Nocny Kłobuck

Nocna Przystajń

Pałac w Jamach

"Pomnik polskiego kierowcy" w Ligocie Górnej koło Kluczborka

Kreuzburg w całej okazałości

Wołczyn

Pałac w Strzelcach koło Namysłowa

Tradycyjna zabudowa

Pałac w Ziemiełowicach (niedostępny)

Tradycyjna zabudowa

Wojciechów pod Bierutowem

Krasowice

Skrót do Smarchowic Wielkich

Między Pokojem a Zawiścią można trafić na Paryż...

Blisko finału

Finał w Oleśnie

Nowość na dworcu w Olesnie, czyli zastępczy dworzec & toitoi

Trasa (doliczyć trzeba dojazdy do stacji oraz 7 km z Łączan do Namysłowa - na mapie pozostał zamysł pierwotny, bez wjeżdżania do Namslau):


Dystans238.26 km Czas10:09 Vśrednia23.47 km/h Podjazdy1097 m
Dookoła Kluczborka
Kategoria >200 km

Dziwny to był rajd. Porywisty wiatr przeradzający się w huragan, opustoszałe wsie i puste drogi. Gdzieniegdzie po wsiach odpusty i harmider. porwałem się na eksplorację leśnych wsi w rejonie Olesna. Zakładałem, że las złagodzi siłę wiatru. Było jednak trudno, bo początkowo jechałem centralnie pod wiatr. Nie licząc odgłosów wiatru i psów panowała niemiła cisza. W tej dziwnej aurze, w świecie bez ludzi i zwierząt dziwnie eksplorowało mi się niezwykłą świątynię w Tułach. Sprawiała wrażenie przeniesionej z innego wymiaru. Porwaną z XIX wieku, nawet plastikowe konewki nie rzucały się w oczy. Ceglany mikrokosmos, spójność kompozycyjna, bogactwo wzorów i niezwykłe zdobienia strzelistej fasady. Wszystko to uzupełniały detale, widoczne w każdym miejscu, bo to jest cały zespół kościelny otoczony arkadowym ceglanym murem z kapitalną bramą wejściową, z kostnicą i kaplicami. Cudeńko zaprojektowane przez sławnego śląskiego architekta Alexisa Langnera. Chyba najbardziej sugestywne z jego dzieł. Przebija strzelisty kościół w Smogorzowie kompozycją całości. Tuły warte są odwiedzin, nawet w huraganie! Wcześniejsze drewniaki w Lasowicach nie były w stanie wzbudzić nawet cząstki mojego zainteresowania. 

W Starych Budkowicach porobiłem bezsensownych pętelek, bo skróty na które liczyłem okazały się być fatalnej jakości. Musiałem się nawet cofać z Dębińca i pytać o drogę miejscowych, którzy mi ja zresztą odradzili. Faktycznie był tam sam szuter i zrezygnowałem, pojechałem okrężnie do Radomierowic, bo bardzo zależało mi tym szachulcu ulokowanym na środku nigdzie. Gdybym go jednak specjalnie nie wyglądał to ominąłbym niechybnie, był tak mało widoczny. Podobał mi się natomiast drewniak w Gierałcicach, choć tu także nie było żywego ducha. Odcinek przez Wołczyn i Skałągi był najpowszedniejszy, bo dość często tu bywam. Pewnych wzruszeń dostarczył mi też pobyt w Rożnowie. Odkąd byłem tu po raz pierwszy dużo się zmieniło. Ledwie poznałem piramidę, teren został oczyszczony, sama piramida zresztą też (szkoda). Minęło jednak 12 lat, to w krajobrazie całkiem sporo. Od Roznowa poczełem wiatr w żaglach, zmieniłem trwale kierunek na zgodny z moim huraganem i zaczęła się jazda! Tempo zrobiło się zawrotne a moja trasa zmieniła się w sportową. DDR Olesno-Gorzów była zarosła wysoką trawą po bokach, jechało się momentami jak w tunelu. Tu o ówdzie zwalone drzewa tarasowały przejazd. Trasę wybrałem oczywiście tak, by wiatr mi sprzyjał, ale jego siła wymiotła ptactwo. Cóż to za przyjemność, tak bez świergotu? Wuefiście w słuchawkach byłoby wszystko jedno, ale nie patriocie pejzażu...

Ten ostatni odcinek, choć pokonywany w znakomitym, ekspresowym tempie nie dostarczył mi niemal żadnych wrażeń. Na trasie nie czekały mnie też żadne nowe atrakcje. Dobre tempo utrzymałem niemal tak długo aż dojechałem pod dom. Najwiekszej frajdy dotarczyły mi na tej trasie Tuły i ten męczący odcinek pod wiatr. Nie po raz pierwszy okazało się, że tempo nie wnosi niczego do mojego życia.

Lasowice Małe

Lasowice Wielkie

Detale ogrodzenia w Tułach

Przecudna fasada jak w Legolandzie

Tuły, dwór

Droga okazała się prowadzić gdzie indziej i musiałem się cofać

Radomierowice

Gierałcice

Wołczyn - często tu bywam...

Brzezinki - zabudowa

Piramida w Rożnowie. Otoczenie mocno się zmieniło. 

DDR  Gorzów - Olesno było miejscami zarośnięte trawami

i zatarasowane poległymi konarami

Drewniak w Boroszowie

Zabudowa Bodzanowic - ostatniej śląskiej wsi bez wjazdem do woj. śląskiego (czyli poza historyczny Śląsk!)

Bór Zapilski

Starcza

Przed Woźnikami - już znowu na Śląsku

Woźniki Śląskie

Ożarowice


Trasa:

Dystans238.71 km Czas10:35 Vśrednia22.56 km/h VMAX45.51 km/h Podjazdy1347 m
Z Paczkowa do Chorzowa
Kategoria >200 km

Prognozy wyglądały fatalnie, ale zanim odkleiłem się od monitora pojawił mi się w moim oku ten błysk szaleństwa, który sprawia że zjeżdżam zawsze na manowce. Odkryłem, że najspokojniej ma być przy zakazanej granicy z Czechami. Odkryłem też, że z Gliwic da się dostać (z 1 przesiadką) do Kłodzka. Potem odkryłem ile czasu musiałbym spędzić w pociągu... Ten łańcuch odkryć sprawił, że ostatecznie wylądowałem - dzień później -  przed 9 rano w Paczkowie.

O 4:04 ruszałem spod domu by dojechać na dworzec w Gliwicach i kupić bilet. Byłem na dworcu o 4:59. To moje najszybsze dojazdowe 25 km w życiu. Drogi były całkowicie puste, dopiero w samych Gliwicach zobaczyłem ślady życia. Pociąg ruszał o 5:32, do Paczkowa miałem dotrzeć o 8:42; w przypływie entuzjazmu nie zapomniałem zabrać ze sobą Niemców Kruczkowskiego. To była jedna z tych nielicznych lektur uzupełniających, których nie czytałem w czasach szkolnych. Lektura skończyła mi się przed Łambinowicami, pomimo przeczytania wstępu i wszystkich didaskaliów :) Na polską kolej najlepsza jest Wojna i pokój, tylko po co wozić potem te kilogramy w sakwie?

Gdy dotarłem na rynek w Paczkowie szybko odkryłem, że mój optymizm pogodowy był mocno przesadzony. Padało, mżyło, kropiło itp. aż do Głubczyc. Z tego powodu skróciłem nieco trasę i nie zawitałem do wsi Koperniki, znowu! Wjechałem jednak do Czech i nikt nie mnie nie złapał, nie było nawet tablicy informującej o granicy państwa, która była moim celem (a nie nielegalne przekroczenie granicy!). W Głubczycach naoglądałem się trochę patologii, no i po raz czwarty dotarłem tu na rowerze, choć dopiero drugi raz eksplorowałem turystycznie miasto. Po raz trzeci dojechałem też do Pokrzywnej i po raz enty do Prudnika. Z tej okazji wyszło nawet - wreszcie! - słońce i uwierzyłem, że skończyło się dla mnie zagrożenie deszczem. O prognozy, o mores! Okazało się to nieprawdą i od Koźla walczyłem nie tyle by nie zmoknąć, co by mnie nie trafiła jedna z chmurek niosących pokaźny bagaż deszczu i spuszczających go - niczym bombowce - na okolicę. Dopadło mnie w Landzmierzu, w nagrodę dostałem intensywną tęczę, widoczną dobrze z mojego przystanku ocalenia. 

Odtąd aż do końca trasy uciekałem. Wpierw przed chmurkami - śminguskami, próbującymi trafić mnie prysznicem, następnie przed chmurami burzowymi, błyskami i grzmotami. Emocjonująca zabawa zamieniła się od Knurowa w walkę o zdrowie i życie. Walkę wygrałem, nie wjechałem w żadną lokalną burzę, ale tempo miałem olimpijskie i o mało nie kontuzjowałem lewej nogi. Co jakiś czas przejeżdżałem przez zalane wioski, kałużojeziora na drodze i podziwiałem ślady żywiołu, który zdołałem ominąć, tzn. który mnie wyprzedził. Deszcz dorwał mnie jeszcze tylko raz - w Rudach, schroniłem się przy nowym sraczyku z obszernym dachem. 

Nie pierwszy raz prognozy okazały się z d. wzięte. Od 14:00 do końca trasy towarzyszyć miał mi błogi spokój, tymczasem od 16. do mety uciekałem przed granatowymi chmurami, błyskami i grzmotami. 

Co widziałem nowego? Zgrabne pałacyki w Ujeźdzcu i Piotrowicach Nyskich, kościół i płyty nagrobne w Burgrabicach. Niby niewiele, mała rzecz, a cieszy. 


Widok na deszczowe Sudety

Nad Głuchołazami

Rynek w Neustadt/Prudniku

Oberglogau/Głogówek widziany z Mochowa

Tęcza pod (nad?) Landsmierzem/Landzmierzem

Więcej zdjęć w galerii:
Galeria z rajdu

Trasa (doliczyć trzeba 25 km na dworzec w Gliwicach):

Dystans239.16 km Czas10:41 Vśrednia22.39 km/h VMAX65.45 km/h Podjazdy1881 m
Góry nad Kielcami
Kategoria >200 km, Cyklotrek

 Prognoza pogody ułożyła mi plan trasy. Złowrogie chmury miały sunąć tradycyjnie z zachodu, trzeba było więc uciekać na wschód, w ramiona cywilizacji. Tak oto wybrałem się do stolicy województwa, do Kielc. Świętokrzyskie to chyba najprzyjaźniejsze rowerom polskie województwo. Dróg tu dużo, wariantów wiele i multum atrakcji typowo rowerowych. Moja cyklotrekowa korona Gór Świętokrzyskich obejmowała dotąd zaledwie trzy pozycje (m.in. Perzową i jej malowniczość Miedziankę), nadszedł czas nadrobić zaległości. Celowałem w góry leżące blisko Kielc: Patrol i Telegraf. Przy okazji chciałem odwiedzić Górę Siniewską, która miała być najwyższym punktem trasy. 

Wstałem dokładnie o 2:46, na długo przed budzikiem. Miałem podjechać pociągiem o 4:46 do Myszkowa i stamtąd - przez Żarki, Lelów, Koniecpol ruszyć na Włoszczowę i Łopuszno, ale pociąg miał dotrzeć do celu dopiero o 6:00... Gdy wybudzę się o takiej porze w dzień kiedy planuję wyjazd, zawsze wstaję. Nie ma sensu udawać, lepiej skorzystać z faktu że nie pada. Wrzuciłem coś na ząb, ubrałem się i ruszyłem. Postanowiłem skorzystać z absurdalnie wczesnej pory (ruszyłem o 3:40) i jechać najprostszą trasą po linii, czyli przez Będzin (krajówką), Pogorie, Tucznawę i Łazy na Ogrodzieniec i dalej, na Szczekociny, Włoszczową i Łopuszno. Za Łopusznem planowałem zakończyć część sportową i przejść w tryb turystyczny: podjazdowo-podejściowy. 

To był dobry pomysł! Owszem, nad Pogorią było nieco wilgotno i temp. odczuwalna niska (4,7), ale pierwszy przystanek zrobiłem dopiero przed Łazami - musiałem się przebrać, bo zrobiło mi się za ciepło. Do Ogro było cały czas wzwyż, co mnie tak rozgrzało, że ściągałem kolejne warstwy i zasiadając do śniadania w Jeziorowicach byłem już ubrany wiosennie. W Szczekocinach byłem tak szybko, że ruch w mieście był spory. Mimo to zaryzykowałem jazdę krajówką do Moskorzewa. W najgorszym miejscu była dobra droga rowerowa, pozostały odcinek był znośny, ruch w mieście wygenerowali więc kupujący z pobliskich miejscowości. Dalej powtarzałem trasę z wypadu na Fajną Rybę: przez spokojne drogi do Radkowa i Bebelna. Dalej jechałem wprost na Włoszczowę i potem od włoszczowskiego rynku już na wschód - na Łopuszno. Z Włoszczowy jechałem do Krasocina trochę niestandardowo, bo przez Ostrów, co okazało się świetnym po pomysłem: droga przyzwoita i pozbawiona ruchu, czego o wojewódzkiej nie można było powiedzieć (ruch nie był duży, ale zapieprzali po wojewódzku). 

Prawdziwa przygoda zaczęła się gdy przeszedłem w tryb turystyczny. W tym momencie miałem zawrotną średnią 24,41 i z pełną premedytacją poświęciłem ją dla przygody! W Kuźniakach podziwiałem piec hutniczy z XVIII wieku oraz integrowałem się z lokalsami w miejscowym sklepiku (wygodne ławy!). Dalej pojechałem na północ by wziąć Siniewską od tyłu. Jakkolwiek by to nie brzmiało, był to pierwszy poważny podjazd na mojej trasie, zwieńczony zdobyciem Mount Siniewska! O mało mnie zresztą nie stratowała zrywka drewna i banda 3 góralowców w trakcie zjazdu. Poza tym nie było tu żywej duszy. Był za to piękny las bukowo-jodłowy. Po powrocie na asfalt ruszyłem więc cudownym zjazdem z Widomej do Oblęgóra. 65 km/h wymusił zakręcik śmierci, mogło być więcej. Miejsce z potencjałem! 

W Chełmcach zaliczyłem kolejny nieznany mi dotąd zabytek ariański: wieżę rycerską zbudowaną przez sławnego ongiś arianina, Jakuba Sancygniowskiego (rodem z Ponidzia, z Sancygniowa). Jest to dość cenny kościół wczesnobarokowy, o ładnym wnętrzu. Do mety miałem jednak daleko: czekały jeszcze trzy góry. Wpierw musiałem dojechać do podnóża mojego kolejnego celu: góry Patrol. Ta nazwa intrygowała mnie już w dzieciństwie, gdy przeglądałem mamine mapy Gór Świętokrzyskich. Postanowiłem dotknąć tego Patrola osobiście :) Wnioski? Góra wspaniała, tylko ludzie kurwy. Konkretnie błazny na krosssowych motorkach zatruwające powietrze i ciszę, rozjeżdżający ścieżki i tworzący błotniste smugi na szlaku. Gdyby nie oni mógłbym znowu pisać o tym, że było cicho i bezludnie. Las był bukowy, z domieszką świerków, sosen, brzóz. Rzeźba terenu bardzo atrakcyjna. Gdybym tu dotarł w dzieciństwie z pewnością byłby zadowolony. Z atrakcji muszę też niestety wymienić komary - pierwsze w tym roku. 

Następny punkt był kolejną fascynacją z dzieciństwa - góra Telegraf. Zdobyłem ją z buta od strony wyciągu, a to jest pewien wyczyn, bo stromizna jest zacna. Widok natomiast trochę mnie rozczarował. Panowie na tarasie opowiadali o sajgonie, jaki zalał o północy (z piątku na sobotę) kielecki rynek, żywioł miał się składać z wyposzczonej młodzieży i nadużywać alkoholu...  Trochę mnie wystraszyli, bo odradzali wizytę na rynku. Moje lista celów obejmowała jeszcze Kadzielnię, podjazd na Karczówkę i wizytę na rynku właśnie. Wszystkie cele osiągnąłem. Wracałem pociągiem przez Częstochowę. Zasłyszałem tam miłosne śpiewy na cześć Rakowa (co nie dziwi), które uzupełniły mi odgłosy dobiegające 2 godziny wcześniej ze stadionu Korony Kielce (która wygrała z GKS Bełchatów 3:0). Po drodze do pociągu wsiadła para rowerzystów - rowery zamoczyły pociąg. Czym bliżej byliśmy Częstochowy tym chmury stawały się ciemniejsze. Na zachodzie bez zmian...  

Refleksje? W Góry Świetokrzyskie w maju zawsze warto pojechać, szkoda że pociągów powrotnych jest tak mało. Bo te wspaniałe lasy jodłowo-bukowe zawstydzają z łatwością te żałosne wiatrowały w Beskidzie Śląskim czy Żywieckim, które optymiści nazywają szumnie "lasami karpackimi". W Kielcach dużo nowych dróg rowerowych; jeszcze nie wszystko skoordynowane, społeczeństwo jeszcze się przyzwyczaja, ale zważywszy na położenie miasta (niewiele jest w Polsce ciekawiej położonych miast powyżej 100 tys. mieszkańców) może się z tego kiedyś narodzić coś wielkiego. Czego sobie i Kielcom życzę. 


Widok z okolic Karczówki na Kielce - finał rajdu

Po miesiącu wróciłem do Moskorzewa a tam: wiosna!

Wiosna w Dziergowie

Wiosna pod Krasocinem (droga z Ostrowa)

Świetokrzysko u stóp Siniewskiej Góry

Widok z Góry Telegraf na Kielce

Więcej zdjęć tutaj:
Galeria z rajdu (chyba już ostania poza bikestats)

Trasa: