Wpisy archiwalne w kategorii

>200 km

Dystans całkowity:25762.12 km (w terenie 2.91 km; 0.01%)
Czas w ruchu:1150:32
Średnia prędkość:20.87 km/h
Maksymalna prędkość:73.01 km/h
Suma podjazdów:136152 m
Liczba aktywności:113
Średnio na aktywność:227.98 km i 10h 57m
Więcej statystyk
Dystans235.18 km Czas11:44 Vśrednia20.04 km/h Podjazdy2073 m
Dookoła Miechowa, czyli uczta pejzażysty
Kategoria >200 km

Wyruszyłem skoro świt, a było rzecz jasna rześko. Towarzyszyło mi trochę mgieł od Pogorii po Błędów. Generalnie niebo było czyste, z niewielkimi ławicami wysokich chmur. Idealny dzień na kąpiel słoneczną w Miechowskiem. Tym bardziej, że ranna rześkość wymagała wygrzania się na polach. Pojechałem więc dookoła Miechowa, wpierw kierując się na dolinę Dłubni a następnie w Rejon Racławic i na Antolkę i Cisie. W Tunelu chciałem wsiąść w pociąg i podjechać do Wolbromia, ale ten odcinek okazał się niemożliwy do realizacji, głośniki podały bowiem, że pociąg z Kielc ma 70 minut opóźnienia! Zamiast pociągiem mknąłem więc o własnych siłach przez kapuściane pola na Wolbrom i nawet mi się podobało. Chciałem uniknąć tego odcinka jako mało ciekawego, ale pejzażowo był całkiem całkiem. Nie tylko przy Dąbrowcu, gdzie zachwycają garby i garbiki. 

Zanim nie przyjechał mój pociąg mogłem sycić się słońcem i traktorami w pięknych okolicznościach Racławic i rzadko przeze mnie odwiedzanej wsi Cisie, która stanowi niemal niepodległą wieś-państwo, tak bardzo jest oddalona od innych "ognisk" cywilizacji. Wokoło tylko pola i lasy, garby i garbiki. Osadnicza pustka. Czułem się tu jak pierwszy intruz od tygodnia. I było mi z tym dobrze. Pejzaże były wszędzie miechowskie, a drogi dobre. 

Poranek nad Trójką

W Łosieniu/Łośniu

Ulubiona moja dzika róża w Chechle. Już bez lokatorki w postaci cierniówki

Między Kolbarkiem a Zarzeczem

Tamże

Wieś Sucha

Imbramowice po remoncie

Sławice Szlacheckie

Nasiechowice: jak w latach 90.

Na południe od Miechowa

Dziemięrzyce

W drodze na Racławice

Racławice - kopiec kosynierów (mogiła)

Pod Wałami

Góry Miechowskie

Kalina Wielka - dwór

Serpentyna przed wsią Cisie

Cisie

Podleśna Wola

Uniejów-Parcela

Charsznica

Dąbrowiec

Wolbrom

Klucze

Trasa:
Dystans241.25 km Czas11:31 Vśrednia20.95 km/h Podjazdy889 m
Z Częstochowy do Wrocławia
Kategoria >200 km

To był w zasadzie ostatni typowo letni rajd w roku. Zależało mi by zobaczyć jeszcze coś nowego i za cel postawiłem sobie dotarcie do mniej znanych pałaców w okolicy Kępna. Właściwym celem był jednak Wrocław, a konkretniej ulica Magellana we Wrocławiu. Miał więc być Wrocław nową - przynajmniej częściowo - trasą. Za start obrałem Częstochowę, bo rano jest tu dość spokojnie, no i od dworca na rogatki miasta nie jest wcale daleko. Po drodze chciałem zwiedzić pałac w Kłobucku, dwór w Ożarowie (jako jedyna z atrakcji po raz kolejny), gotycki kościół ceglany w Łubnicach, kapitalny spichlerz w Skomlinie, pałac w Kostowie, pałac w Siemianicach, pałac w Laskach i pałac w Mroczeniu, no i pałac w Dalborowicach. Moc pałaców, których nigdy dotąd nie widziałem i kilka innych obiektów, które miałem zobaczyć po raz pierwszy wprowadziło mnie w ekscytację, jaka rzadko towarzyszy mi na trasie w Polsce. 

Zasada obowiązywała typowa: ładne obiekty pałacowe były niedostępne, te zrujnowane lub zaniedbane można było natomiast oglądać do woli. Najbardziej zawiódł mnie pałac w Siemianicach, bo dla niego ryzykowałem życiem na krajowej 11. Był szczelnie ogrodzony i nie było gdzie zostawić roweru, więc zrezygnowałem z forsowania bramy. Dobrze widoczny był natomiast ładny pałacyk w Laskach i bardzo zadbany, dostępny pałac w Mroczeniu. Zrobiłem tam sobie przerwę: był cień, ławki i tartanowe boisko z siatkami w bramkach. Idylla, ale młodzież wolała siedzieć na ławkach zamiast grać. Moi rówieśnicy oddaliby nerkę za takie warunki do gry... Cóż, dużo się zmieniło. 

Zanim dotarłem do Kargula i Pawlaka odkryłem, że zgubiłem klucze od zapięcia rowerowego, co przysporzyło mi problemów w pociągu powrotnym. Intercity przyjechał rzecz jasna opóźniony i w domu byłem dopiero po 3 w nocy... Kiepska końcówka nie wpłynęła jednak na mój odbiór tego rajdu. Zdecydowanie było warto, choć niestety nie zostało mi już w okolicy nic ciekawego do zobaczenia. Wyczerpałem krajoznawczo wątek. 


Jasna Góra o jasnym ranku

Pałac w Kłobucku

Nad Liswartą

Napoleon

Nad Wartą w Załęczańskim PK

Wiatrak w Kocilewie

Dwór w Ożarowie niedostępny

Dziwne otoczenie dworskie

Podwieluński pejzaż

Piękny, potężny spichlerz w Skomlinie z 1777 roku. 

Łubnice - oryginalne gotyckie cegły, ale otwory okienne przerobione. Pierwszy raz tu zajechałem, kościół jest na krańcu wsi.

Siemianice - ładny pałac z otoczeniem, ale całkowicie niedostępny

Kostów - pałac przerobiony na bloczek mieszkalny, ale w pobliżu piękny miłorząb

Pałac/dwór w Pomianach

Cud trasy rowerowej nie trwał zbyt długo

Pałac w Laskach

Pałac w Mroczeniu i kapitalne boisko

Dwór w Gronowicach

Pałac w Dalborowicach - widok po sforsowaniu ogrodzenia :)

Fasada pałacu

Willa podmiejska w Bierutowie

Bierutów

To co zostało z rynku 

U Kargula i Pawlaka, czyli w Dobrzykowicach

Ulica Magellana we Wrocławiu

Urząd Wojewódzki we Wrocławiu

Finał na dworcu

Trasa:


Dystans238.35 km Czas11:07 Vśrednia21.44 km/h VMAX67.33 km/h Podjazdy1880 m
Dookoła Szczekocin, czyli pierwsze ugryzienie od 20 lat
Kategoria >200 km

Pod koniec wakacji postanowiłem poszerzyć moją kolekcję rajdów magellańskich, tych z cyklu "dookoła". Skoro było już dookoła Kielc czy Miechowa to nadszedł czas na Szczekociny. Zazwyczaj pod koniec wakacji trafiam w zachodnie Świętokrzyskie, tak było i tym razem. Dzień jest jeszcze dość długi a drogi tutejsze spokojne i zachęcające. 

Nad ranem zaskoczyły mnie prace na Przełajce, nie spodziewałem się ich o tej porze. Dalej nie było lżej, bo od Pogorii po Błędów rozcierała się odwieczna kraina mgieł. Jak zwykle zresztą. Nad Czwórką było dzięki temu malowniczo, ale w Błędowie było tradycyjnie, czyli bardzo upierdliwie... Odetchnąłem od zimna i wilgoci dopiero w Kwaśniowie. Tradycyjnie ulgę przyniosło dopiero forsowanie Jury. Pojawiło się słońce i towarzyszyło mi w Smoleniu i Cisowej, ale opuściło mnie jeszcze przed Obiechowem. Łąki nadpilickie prezentowały się bez słońca i czajek bardzo smętnie. W Słupi zrobiłem sobie przerwę przy dworze, bo wzmógł się ruch, wywołany pogrzebem jakiejś znacznej gminnej persony. Przez jakiś czas robiłem za żywy drogowskaz. Napłynęły jednak ciężkie chmury i zaniepokojony ruszyłem dalej. Słońce zaczęło się przebijać dopiero pod Drochlinem, gdy zbliżałem się już do Lelowa. 

Rajd miał mieć charakter magellański i faktycznie zaliczyłem kilka nowych atrakcji, ale dwory w Kwilinie i Bieganowie siodełka z wrażenia mi nie urwały. Zdecydowanie ładniejsze były przedlelowskie młyny. Nadrobiłem specjalnie drogi by je zobaczyć i to był dobry pomysł. Trafiły się też kolejne dwory, ale jeszcze bardziej nieciekawe. Od Lelowa nie czekały mnie już żadne nowe atrakcje, po wizycie u cadyka ruszyłem więc na Ogrodzieniec. I tuż za Lelowem spotkała mnie niespodzianka: atak dwóch kundli na początku wsi Sokolniki. Jeden z nich wbił mi się zębami w but, szczęśliwie w najgrubsze miejsce. Nic nie poczułem, ale zrobiłem właścicielowi wykład na temat tego co by się z nim stało gdybym jednak poczuł. 

Prymitywizm jurajskich wieśniaków zadziwia od lat. XXI wiek, a ci dalej hodują kundle i wypuszczają je na drogi publiczne. Czego oni się tak boją? Naprawdę wierzą, że ktoś czyha na ich mityczną "własność" i "majątek"? Naprawdę jednocześnie wierzą, że taki tchórzliwy kundelek, którego można zabić jednym kopnięciem ich obroni? A może lubią mieć nieprzespane noce? Nie potrafię tego "zjawiska" zrozumieć. Kundlizm w dużym stężeniu występuje niemal wyłącznie w Krakowskiem i na Jurze, na pograniczu zaborów rosyjskiego i austriackiego. 

Po przygodzie w Sokolnikach dojechałem już spokojnie, w zapadającej nocy do Wiesiółki, gdzie wsiadłem w pociąg do Katowic. Miesiąc później też zostałem zaatakowany przez kundle w tym rejonie (Zagórze). Chyba zacznę w rejon Sokolnik jeździć z kamieniami... 

Przełajka, remont wczesnoporanny

Nad Czwórką

Poranny Bajkał

Rzecz jasna Błędów...

Widok na Ruskie Góry

Sikorowa, czyli w drodze na Cisową

Małoszyce - jedna z wielu zrębowych chałup

Obiechów - poczta

Maryja gratis!

Roszków - pałac seniora

Słupia - pałac i siedziba gminy

Kwilina - miał być ładny dwór a był teren prywatny jakiegoś centusia i remont

Dwór w Bieganowie nie był nadzwyczajny, ale przynajmniej przyjazny przybyszom

Przeprawa przez Pilicę w Wąsoszu. Były krowy i baby w chustkach, wszystko jak być powinno! 

Okolice Drochlina

Spory młyn nad Białką w Białej Leśnej. Kolejna nowość dla mnie. 

Pokaźny nurt Białki

Ładnie położony młyn w Białej Wielkiej

Cahel cadyka Bidermana

Mokrus

Ogrodzieniec już w ciemności

Trasa:
Dystans216.24 km Czas11:20 Vśrednia19.08 km/h VMAX45.09 km/h Podjazdy1274 m
Rajd Hanzeatycki, dzień 9: Chmurne piękno Meklemburgii

Niestety poranek pod Piękną Górą (Szyjnbergiem) przywitał mnie - a jakże - deszczem. Po 10 km jazdy salwowałem się ucieczką pod świerki , stało się to w najbliższej okolicy wczesnogotyckiego kościoła w Mummendorfie. W miejscowości Roggenstorf padało już tak intensywnie, że musiałem schronić się na przystanku. Po przeciwnej stronie do drogi dochodził szutrowy łącznik. Przyjechał stamtąd samochód, zatrzymał się i... następny kwadrans spędziłem na obserwacji przeciwległej wiaty przystankowej. Dziewczynka miał góra 7 lat, może nawet 6. Mamusia nie wiozła jej jednak do szkoły, tylko podwiozła na przystanek i cierpliwie czekała aż córka wsiądzie do autobusu. Szczerze pisząc to nie zazdrościłem tej dziewczynce, był dopiero 20 sierpnia a ją już prześladowali szkołą. Przez cały dzień widywałem zresztą dzieci z plecakami, sporo z nich było na rowerach. W ponurzej aurze, ale już bez deszczu dotarłem pod barokowy pałac hrabiego Bothmera, doradcy króla Jerzego I Hanowerskiego. Kompleks był dość surowy, ale zarazem stylowy. W Boltenhagen dotknąłem wreszcie Bałtyku, który tu zwał się Ostsee. Kurort był niebywale czysty i nieco wyludniony. Mogło to wynikać z kiepskiej pogody, mogło z wczesnej pory, najpewniej zaś wynikało z obu przyczyn naraz. 

Wypada wspomnieć, że po raz pierwszy od wielu dni nie musiałem walczyć z huraganem. Wiatr był zazwyczaj boczny, a na wybrzeżu nie było go niemal wcale. Dlatego właśnie postanowiłem okrążyć Rostock od północy, a nie od południa jak planowałem pierwotnie. Chmury na wybrzeżu rozstępowały się czasem i przebłyskiwało przez nie nieśmiało słońce, w takim dość przyjemnym towarzystwie zmierzałem do największej atrakcji dnia: hanzeatyckiego miasta Wismar. Wiedziałem, że jest piękne, ale eksplorując je nie znalazłem ani jednej rysy w oryginalnej zabudowie. Niesamowite, ale to miasto wygląda jakby było odtworzeniem projektu, realizacją makiety "typowego miasta hanzeatyckiego". Po prostu cudo. Jeśli coś tu drażni to zbyt agresywna rewitalizacja zabytków. Tu wszystko jest zbyt czyste, zbyt proste, zbyt doskonałe. Przesadna restauracja zawsze zabija patynę. 

Za Wismarem moja trasa biegła celowym zygzakiem, chodziło mi o to by uniknąć ruchliwych dróg i nasycić się pagórkowatym pejzażem. Towarzyszyły mi odtąd liczne i kształtne morenowe wzgórza, polujące czaple i myszołowy na ścierniskach oraz zapach mirabelek. Najbardziej zachwycały jednak cudowne aleje drzew. Drzewa były skrupulatnie ponumerowane, w niektórych alejach liczby zbliżały się do dwóch tysięcy drzew. Lipy, klony, dęby i buki - do wyboru. Na tym odcinku uświadomiłem sobie, że przez cały niemiecki odcinek trasy nie widziałem żadnego radiowozu, ani jednego policjanta! Tylko drzewa stały przy drogach na baczność i grzecznie prezentowały numery seryjne. Aż do kurortu Bad Doberan jechało mi się wyśmienicie, chwilami nawet z wiatrem (po raz pierwszy od tygodnia!). Za Doberan jechałem z bardzo dobrym tempem, bo teren się wyrównał a atrakcje pejzażowe zniknęły. Na 138 km dotarłem do nadmorskiego Warnemünde, dziś północnej dzielnicy starego, ale zniszczonego w czasie wojny hanzeatyckiego miasta Rostock. Z przeprawą były pewne problemy, bo jeden kus w całości zawłaszczyła karetka pogotowia... 

Niebo znów zaczęło przybierać groźne odcienie i raz po raz kropiło mi na głowę; na szczęście obyło się bez eskalacji. Byłem tak zadowolony z uniknięcia przemoczenia oraz wietrznej ciszy, że pojechałem w złym kierunku (na północ, zamiast na wschód) i zorientowałem się dopiero tuż przed Ribnitz, po drogowskazach. Widać, zasmakowałem w przyjemnej bezmyślnej jeździe. Zaznałem jej na tym rajdzie tak mało, że nie może dziwić moje gapiostwo. Po prostu chciałem, żeby to była TA droga. Tym bardziej, że we właściwym kierunku kłębiły się gradowe chmury. Być może na pomyłka uratowała mnie właśnie przez zimnym  prysznicem. Gdy bowiem wreszcie dotarłem do Marlow, asfalty dopiero przesychały a miasteczko było całkiem wyludnione i przygnębiające swoją nędznością. W każdej następnej miejscowości napotykałem potem ślady potopu, którego uniknąłem wyłącznie dzięki zmyleniu drogi. Podniosło mnie to na duchu, bo uświadomiłem sobie, że nie straciłem czasu: przesiedziałbym nadwyżkę słuchając odgłosu kropel bijących o dach przystanku, a tak przynajmniej jechałem. Lepiej głupio jechać niż mądrze siedzieć! Ostatnia atrakcja dnia - neogotycki pałac w Schlemmin okazał się być akurat w remoncie i mocno niedostępny. W słabnącym świetle wieczoru pojechałem dalej szukać miejsca na nocleg. Wyjechałem już z Meklemburgii, ale Pomorze Przednie zaoferowało mi niezwykły nocleg nieco ponad wsią Starkov. W dolinie pracowały kombajny a ja rozbijałem namiot na miedzy, tuż obok zżętego już pola. Byłem zadowolony, choć słońca było tyle co nic, to atrakcje dopisały i Meklemburgię zaliczam do miejsc przyjaznych rowerzystom. W sumie to nie dziwi - bycie najsłabiej zaludnionym niemieckim landem zobowiązuje - w Polsce tylko podlaskie i warmińsko-mazurskie są słabiej zaludnione... 


Kirch Mummendorf

Schloss Bothmer

Na plaży w Boltenhagen

Wohlenberger Wiek

Wismar

Wismar z makiety i ten prawdziwy różnią się tylko skalą :)

Labirynt wismarskiej starówki

Hornstorf - XIII-wieczny kościół z XIX-wiecznymi poprawkami

Piękno morenowej Meklemburgii

Cudne, numerowane aleje

Bad Doberan

Rostock

Marlow - już na Pomorzu Przednim

Schloss Schlemin

Trasa:



Dystans211.49 km Czas10:55 Vśrednia19.37 km/h VMAX40.58 km/h Podjazdy869 m
Rajd Hanzeatycki, dzień 7: Tańczące jaskółki i bajkowe domostwa

Choć sosna potrafi znużyć nadmiarem
To wciąż jej absencję odczuwam jak karę
W trasie marzeniem jest zawsze to samo:
Z sosną „dzień dobry”, z sosną „dobranoc”.

To był właśnie ten wymarzony poranek, wśród sosen. Czekał na mnie ostatni dzień w całości spędzony nad Łabą. Rezerwat Biosfery Środkowej Łaby jest tu najrozleglejszy, łąki i starorzecza najpotężniejsze, pejzaż zachwyca każdym detalem a domy każdą dachówką. Początek dnia wprawił mnie  w dobry nastrój: sośnina, starorzecza Łaby i znakomita nawierzchnia drogi rowerowej. Przejazd przez cudowne Tangermünde pogłębił jeszcze mój entuzjazm i to pomimo sporej ilości chmur na niebie. Po drugiej stronie rzeki trwał Schönhausen z muzeum Bismarcka. TEGO Bismarcka. Urodził się on tu w bismarckowskim stylu, czyli w prima aprilis. Bezczelny typ! Schönhausen było jednak wybitnie nie po drodze  - choć przejechałem zaledwie 5 km od niego - lewy brzeg był ciekawszy. Zachwycił mnie też tu miniaturowy Arneburg, miasteczko niczym wyjęte z bajki o szachulcowych miasteczkach. Miasteczko hanzeatyckie - sojusznik Gdańska i Hamburga... Cztery ulice na krzyż, wrzecionowaty rynek i półtora tysiąca dusz. 20 km na zachód od niego leży Bismarck z którego wziął się ród Żelaznego Kanclerza. Potem miałem do wyboru które kolejne hanzeatyckie miasteczko wybrać: Werben czy Havelberg? Z racji położenia wybrałem Havelberg i po sprawnej przeprawie promem (choć nie za darmo) mogłem zachwycać się kolejnym maleństwem. 

Niestety w Havelbergu skończyła się idylla. Łaba zmieniła kierunek z północnego na północno-zachodni a ja jechałem wzdłuż równolegle płynącej Haweli. Wiatr/huragan dalej jednak złośliwie i z niemiecką konsekwencją dął z północnego zachodu. Już wiem, że zło przywiewa z Hamburga... Wiatr prześladuje mnie na tej trasie, ale nie mogę powiedzieć, że się tego nie spodziewałem. Czytałem, że warto jechać tę trasę na odwrót, od ujścia w górę rzeki, bo jest niemal zawsze z wiatrem. Zignorowałem informację, parsknąłem: z przeciwnym wiatrem sobie nie poradzę? Na nizinie? - tak sobie dowcipkowałem. Otóż nie radziłem sobie, bo to nie był wiatr, tylko stały szkwał. Pieprzony hamburski cyklon. W opisach trasy nie było nic o morderczej sile tego wiatru... Scheisse! 

No i była kumulacja: znów walczyłem z "wietrzykiem" o sile od 13 m/s wzwyż (tak jakby 10 m/s to jakaś sielanka), na prognozach mapy.meteo.pl porywy tego wiatru wchodziły już w jasne fiolety i okolice 30 m/s. Uspokoić miało się dopiero po 17 (tzn. zejść na kilkanaście m/s). Gdy mną tak miotało wzdłuż biegu Haweli doszedł jeszcze bezcenny deszcz. Bez niego byłoby mi za dobrze. Pogoda w środku lata w środkowej Europie zobowiązuje! Nadrzeczny świat był jednak ciekawy, miałem mnóstwo czasu by go podziwiać: jechałem średnio 9-10 km/h, jak była jakaś osłona od wiatru szedłem na całość i zapieprzałem 15 km/h. Nawierzchnie były idealne, ale co z tego? Postanowiłem sobie wjechać na przesmyk między Łabą a Hawelą która cieszyła się tu ostatnimi kilometrami samodzielności przed pochłonięciem przez Elbusię. Było tu jeszcze gorzej, między rzekami wiatr hulał tak bardzo, że przy punkcie obserwacyjnym (ornito rzecz jasna) postanowiłem skorzystać z domku-wiaty i upichcić zupę skoro i tak nie dało się jechać. Mżaweczka zresztą nie odpuszczała i siekła boleśnie po twarzy z prędkością tych 50-120 km/h na godzinie (w porywach). Mój plan okazał się być sprytny inaczej. Wiatr nawet przy osłonach gasił mi płonień w butli i podgrzewanie tortellini trwało w nieskończoność. Po raz pierwszy jadłem niedogotowane, bo umarłbym ze starości dalej czekając.  

Oczywiście gdy wróciłem na pole zmagań nic się nie zmieniło. Topole i wierzby jeszcze wytrzymywały starcie, ale rowerzystów było jak na lekarstwo i strasznie wkurzali. Jechali po niemiecku: krótkie odcinki od pensjonatu do pensjonatu. To z pewnością relaksujące i wygodne, ale cholernie drogie. No i drażni, gdy człowiek jedzie na Fileasa Fogga. A po raz pierwszy jechałem na czas, na konkretny pociąg. Dla Niemców Elberadweg to suma przejażdżek a ja założyłem się z samym sobą i wyłożyłem kasę na bilet, że 24 sierpnia wrócę do Chorzowa. Zmienia się zabudowa wiosek. Już nie tylko miasta stają się cudowne, teraz każda wieś jest dziełem sztuki. Jest już nie tylko czysto, ale też z klasą i wyraźnie większą zamożnością niż do tej pory. Zbliżam się do RFN. To widać. Przejeżdżam przez cudne bocianie wsie pełne muru pruskiego. Mam jednak z racji warunków coraz większe opóźnienie względem planu. Za drugą, kiepską Wittenbergą (w przeciwieństwie do Lutherstadt to miasto jest nieciekawe) w miejscowości Cumlosen mam już dość trasy rowerowej. Pojawiaja się tabliczki o obowiązku prowadzenia roweru, wąskie w.urwiające bruki itp. atrakcje. Uciekam na asfalt. Droga nr 195 uchodzi za dość istotną, ale jest pustawa a asfalt znakomity. W dodatku prowadzi przez lasy, które osłaniają mnie od prześladowcy i pozwalają jechać 20 km/h. Odcinek Lenzen - Domitz jadę znów trasą rowerową czasem uciekając na drogę publiczną. W Dömitz jest kilka pięknych szachulcowych zaułkóale na tym odcinku Łaby jest to po prostu norma. Pokonuję ostatnie metry wzdłuż prawego brzegu rzeki. Oczywiście pod wiatr, który raczy słabnąć. 

Od Wittenbergi jadę już dobrym tempem. W pobliżu twierdzy Dömitz otaczają mnie jaskółki. Jadę wałem po ścieżce a dymówki tańczą dookoła mnie. Co chwile któraś leci na czołówkę lub przemyka mi tuż przed czołem. Bawią się mną i jednocześnie całkowicie ignorują. Płoszę owady przy ścieżce a one wykonują te swoje piruety, wygląda to niesamowicie i czuję się wyjątkowo bo ściągnąłem wszystkie jaskółki z okolicy ale im chodzi tylko o kolację. Gdy przedostatni dotąd raz w życiu przekraczam most na Łabie do zaplanowanej dwusetki brakuje mi już tylko kilkunastu km. Resztką sił gnam więc do Hitzaker. Droga rowerowa na wałach jest remontowana, wylewają gładziutki asfalt i układają te cudne betonki. Dzięki temu mogę jechać idealnym asfaltem pod wałem a wiatr stawia mniejszy opór. Udaje mi się zdążyć przed zapadnięciem ciemności do ostatniego schöne Stadt jakie przyjdzie mi ujrzeć 18 sierpnia 2021 roku, do Hitzaker. Przed domem lokalsi piją wódkę. Kulturalnie - stoliczek, krzesełka. Taki szachulcowy Nikiszowiec. Jest pięknie, ale nocleg piszczy. Uciekam więc z Hitzaker drogą 231, olewam przebieg Elberadweg i jest to dobra decyzja bo paru kilometrach znajduję ładne miejsce na skraju lasu. Znów nie mam problemów z biwakiem. Szkoda, że jutro przyjdzie mi pożegnać się z Łabą. Mogłaby być dłuższa i nie kończyć się Hamburgiem!


Pojawia się dbałość o detale

Gęsi zbożowe nad Łabą

Wioski pięknieją

Miasta olśniewają

Tangermünde - rodzinne strony Bismarcka

Arneburg

Ostatnia przeprawa promowa na Łabie

Havelberg i Havela

W centrum Havelbergu

Walka z wiatrem między Łabą a Havelą

Są też wiaty

Nowa Łaba i starorzecze

Mieszkałbym. Klimaty bocianich wiosek

Jadąc przez te wioski zapominam o przeciwnościach

Dömitz

Dömitz

Hitzaker - zapada zmierzch

Trasa:


Dystans207.84 km Czas11:39 Vśrednia17.84 km/h VMAX54.52 km/h Podjazdy1498 m
Rajd Hanzeatycki, dzień 2: Stradovius ad portas Nymburka

Wiodła mnie zaplanowana ambicja, czyli rzecz głupia. Chciałem koniecznie przejechać Nymburk, miałem tam upatrzone miejsca noclegowe. Zależało mi więc, by jak najszybciej pokonać odcinek interwałowy do Pardubic; potem miało być już płasko i łatwo. Do Litomyśla było - zgodnie z planem - interwałowo, ale trudy łagodził chłód poranka. Między Litomyślem a Pardubicami szło mi już jednak jak po grudzie. Słoneczko szybko zaczęło denerwować, zanikły poranne chmurki, niebo zrobiło się totalitarnie bezchmurne. Słoneczko było jak gorejący jaskier. Do rozpalonego słońcem miasteczka Chrast było bardzo interwałowo. Piękny pałac w Nowych Hradach okazał się straszyć budką biletową już przed wejściem. Osłabiło to moje morale, a rosnący upał zrobił swoje. Jechałem cały czas w odsłoniętym terenie, gdy w końcy dotarłem nad Chrudimkę, w przypływie desperacji zarządziłem sobie sjestę. Rzeka była mętna, cienia było mało, amatorów rzeczki wielu. Dopiero po tym resecie odważyłem się wjechać do Pardubic. 

W Pardubicach symbolicznie wkroczyłem w drugą fazę dnia i charakter trasy zmienił się w spływ Łabą. Odtąd miałem jechać od miasta do miasta. Wzdłuż jednej z najsławniejszych rzek Europy, rzeki symbolicznej i od zawsze granicznej. Starówka miała tu charakter wertykalny: była złożona z wysokich, kapitalnych kamienic, ale zajmowała malutki obszar. Wrażenie robił też rozległy zamek, zbudowany z wielu "warstw". Wyjazd z Pardubic był niestety skomplikowany i nieprzyjemny, pomimo szczegółowego rozkminiania go przed wyjazdem, nie znalazłem przyjemnego korytarza do jazdy. Było jak na mapach - nieprzyjemnie. Ostatnim pozytywnym akcentem było pierwsze zetknięcie z Łabą. Uregulowaną, zurbanizowaną i nieciekawą. Gdy wydostałem się z kotła pardubickego (swoistej czarnej dziury), czym dalej byłem od Pardubic tym było spokojniej. Przejeżdżałem przez rozległe tereny wybiegów i stadnin. Jechałem zazwyczaj szlakiem rowerowym, trzymając się terasy rzecznej. Sama rzeka była nieciekawa, w zasadzie stała w miejscu i była mętna. Przypominała kanał. Ten odcinek pozbawiony był większych ośrodków. Dopiero w Kolinie zaznałem znów pięknych kamienic. Miasto różniło się charakterem od Pardubic. Było też mniej męczące transportowo, bo trzykrotnie mniej ludne. 

Ostatni odcinek wiódł mnie do sławnych Podiebradów, siedziby sławnego króla Jerzego. Miasto mnie jednak mocno zawiodło. Co gorsza, pomnik króla był w remoncie. Trasa rowerowa z Podiebradów do Nymburka prowadziła wzdłuż Łaby i jechało się nią wspaniale. Pognałem więc do Nymburka, by w resztkach dnia podziwiać mury miejskie. Dobrze się stało, że widziałem je o zmierzchu. Mniej światła korzystniej działa na rekonstrukcje. Ja miałem podwójnie mniej światła, pojawiły się znikąd ciemne chmury i niepokojący wiatr, zwiastujący poważne kłopoty. Miałem upatrzone miejsca noclegowe za Kostomlotami nad Labem, ledwo przejechałem miejscowość rozpętało się piekło. Od celu biwakowego dzieliło mnie kilka kilometrów. Musiałem się poddać wcześniej: w strugach deszczu rzuciłem się przez wysokie, mokre trawy, do przydrożnego sadu. Namiot rozkładałem w deszczu i wietrze, szarpało nim na wszystkie strony. Zalało mnie całkowicie, w dodatku wchodząc do namiotu zalałem jego wnętrze, tyle miałem wody na pelerynie (zapomniałem ją wcześniej ściągnąć). Miałem całkiem przemoczone buty, ale jazda dalej była szaleństwem. Na koniec dopadł mnie więc potop, przelewanie wody z sypialni namiotu na zewnątrz i wykręcanie ubrań. Cena za zrealizowanie celu była wysoka. Dałem z siebie wszystko, a jak mawiał gen. Patton: "gdy żołnierz da z siebie wszystko, to co mu zostanie?"

Czeskotrebovska vrchovina, czyli w drodze z Opatovca na Litomyśl.  

Po latach w Litomyślu. Pierwszy raz na rowerze.

Nowe Hrady. Tyle było widać sprzed kasy biletowej.

Cudna zabudowa pardubickiej starówki

Malutka wertykalna starówka

Zetknięcie z Łabą, która potowarzyszy mi przez kolejne 800 km.

Pardubickie stadniny

Śliczne gniazdo zięby. Instynktu ptasiarza nigdy się nie traci...

Kolin - najpiękniejszy rynek dnia

Kolin

Nad Łabą jechało się cudnie

Oszpecony rusztowaniami król Jerzy

Nymburk. Zapadający zmierzch przykrył brutalność rekonstrukcji. Układ miasta jest jednak oryginalny, choć zabudowa nieco przetrzebiona. 

Trasa:

Dystans203.55 km Czas10:25 Vśrednia19.54 km/h VMAX49.33 km/h Podjazdy1079 m
Góry Świętokrzyskie, dzień 3: Powrót z Płaskowyżu Suchedniowskiego

Prognozy się nie zmieniły, niedziela nadawała się na południu Polski wyłącznie do siedzenia domu. Już w sobotę rano miały pojawić się obrywy w rejonie Suchedniowa. Postanowiłem więc wstać wcześnie i o 5:30 ruszałem na Suchedniów. Miasteczko było jeszcze nieobudzone, ja jednam miałem zapasy z bodzentyńskiej Stokrotki i mogłem ruszyć w puszczę, w Puszczę Świętokrzyską. Planowałem wreszcie eksplorować ten tajemniczy Płaskowyż. Jechałem tu do tej pory tylko raz, przelotem przez Szałas. Tym razem chciałem dokonać rowerowej monografii Suchedniowsko-Oblęgorskiego Parku Krajobrazowego. 91% jego obsNzaru to lasy i muszę tu zauważyć, że często są to lasy piękne, zbliżone do naturalnych. Dużo tu lasów jodłowo-bukowych, sporo dębów i modrzewi. Gdy szykowałem się do rozkosznego zanużenia w tych pozbawionych ludzkich osad przestrzeniach, włąsnie wtedy ujrzałem tęczę przeznaczenia. Minister Czarnek czułby satysfakcję, bo chwile później lunęło i to zdrowo. godzinne oberwanie wpędziło mnie to jodły. Były trzy, w pewnej odległości od siebie (bo wybierałem te dorodniejsze, znakomicie spełniające się w roli parasoli). Jedną nazwałem rowerową (mrowisko sprawiło, że sam wybrałem inna jodłę, zostawiając tam tylko rower), drugą internetową (był tu świetny sygnał) a trzecią toaletową (wyjaśniać chyba nie trzeba). Straciłem godzinę, ale zyskałem wspomnienia o trzech jodłach. 

Gdy przestało padać ruszyłem dalej napawać się brakiem zaduchu. Chłonąłem wspaniałe powietrze i zaliczałem różnorodne nawierzchnie: od bruku i szutru po asfalty różnej kategorii. Potem przyszedł czas na tutejsze wsie, nie zawsze zamożne. Drogi bywały słabe, domki niewielkie i drewniane. I tak nie wiem  z czego ludzie tu żyją? Chyba z lasu?
Tak dojechałem do Smykowa, gdzie w zadumę popadłem nad miejscem pamięci narodowej. Esesmani wymordowali mężczyzn z dwóch wsi: Królewca i Adamowa. Za co? Za nic, dosłownie. Sami zastrzelili przez pomyłkę własnego dowódcę (obława na Hubala) i winę zrzucili na miejscowych. Zamordowali 104 ludzi, cywili. Winni nigdy nie ponieśli jakiekolwiek odpowiedzialności. Daje do myślenia...
Pierwsze płonące ognisko cywilizacji zastałem w Radoszycach, skorzystałem więc z Dina. Potem, zazwyczaj dobrymi, pustymi drogami przemieszczałem się na Przedbórz. Z mojego punktu widzenia bardziej Zabórz niż Przedbórz :) Natrafiłem też na jakiś zagubieńców z BB Touru? Jeden miał dumną koszulkę "1008" i posądzał mnie o bycie wuefistą, nie odpowiedziałem na tę potwarz tylko dlatego, że miałem kryzys. Panowie pukawkowicze utrudnili mi sen u stóp Kamienia Michniowskiego swoją kanonadą. Miejscowe sarenki przypłaciły ja pokotem a ja niewyspaniem. Po to jednak mamy myśliwych, żeby uprzykrzali życie innym, prawda? Należy ich za to chwalić, że się nie wstydzą: "co robisz? Zabijam dla zabawy sarenki", ot co. Myśliwi oczywiście dokonują selekcji, szkoda tylko że negatywnej, bo podniecają ich duże gabarytowo truchła zwierząt. Nazywamy to ambicją myśliwego; tymczasem ambicje rowerzystów są różne. Moja jest głównie poznawcza, nie zdołałem jej zrealizować w Rudzie Pilczyckiej, bo pałac okazał się być Domem Opieki. 

Przedbórz. bywam tu chyba częściej niż Jagiełło i Kazio Wielki razem wzięci. Przyciąga mnie Biedronka. Tym razem dałem też zarobić gastronomii. Za 12 złotych na rynku, kebab był duży (choć formalnie "mały") i smaczny, polecam. Potem była walka z sennością (pobudzoną trawieniem kebaba) między Przedborzem a Krzelowem. Wybudziła mnie świadomość, że dalsza jazda w tym tempie skończy się spóźnieniem na pociąg. Doszedłem więc do siebie w Koniecpolu a potem był sprint przez Staropole, Janów i Żarki. Dopiero w Żarkach przystopował mnie Dino, bo nadrobiłem sporo czasu i uświadomiłem sobie, że jutro niedziela. Na stacji Myszków Nowa Wieś byłem 20 minut przed czasem...

Wysiadłem w Kato, bo pociąg planował postój przez 25 minut (!) i wróciłem przez katowicki rynek i przy Silesii (oraz przez WPKiW) do domu. 

Galeria:

Poranek w Suchedniowie

Tęcza na Płaskowyżu Sucheniowskim

Już po przesławnym laniu

Lasy klimatyczne, z dużym udziałem jodły i buka

Kucębów - mieszkałbym. 

Smyków - miejsce porażające dramatem niewinnych ludzi

104 ofiary SS, sprawcy nigdy nie osądzeni

Radoszyce

To zdjęcie z końca lipca. Lipom się obumarło, zbiorowo. Z pewnością nikt im nie pomógł...

Kebabowałem na przedborskim rynku

Dolina Pilicy przed Małuszynem

Dzieło Stanisława Koniecpolskiego. Spójne architektonicznie.

Przed Staropolem: czas ucieka, pociąg czeka

Ostatni postój, czyli Złoty Potok

Myszków Nowa Wieś. Lumix sobie już z ręki nie poradził. 

Mapa:
(trzeba doliczyć 8.45 km z dworca w Kato do domu)

Dystans220.19 km Czas10:27 Vśrednia21.07 km/h VMAX53.23 km/h Podjazdy1575 m
Góry Świętokrzyskie, dzień 1: z Chorzowa w Pasmo Jeleniowskie

Wiatr był korzystny, ogary więc poszły w las. Co ważne miało się trochę ochłodzić, tym bardziej że postępowałem za ustępującym frontem. W Ogrodzieńcu było jeszcze chmurno i wilgotno, o dziwo dostałem się na dziedziniec zamkowy, było otwarte, zjeżdżali pracownicy "zamkowi". Przy zamkniętych budach, delektując się ciszą, zrobiłem więc pierwsza przerwę. Następną miałem dopiero za Przełajem, w miejscu gdzie kiedyś często się rozbijałem, ale w końcu lipca jest tak zarośnięte, że trudno je poznać. Niestety towarzyszyły mi odtąd jusznice i komary. W proporcjach odwrotnych od łotewskich, czyli więcej komarów, ale pokłuty jestem nieźle... Jadąc tradycyjnie przez Tarnawę gładko ominąłem bloczki sędziszowskie i podziwiałem mrowie torów w drodze na Krzcięcice. Uświadomiłem sobie jak bardzo zmieniło się otoczenie kościoła. Stary proboszcz był bardzo porządnym człowiekiem. 19 lat temu, gdy byłem tu po raz pierwszy, miał dużo estymy dla PTTK. Szedł z tym wielkim XVI-wiecznym kluczem raźno po stromych, rozpadających się schodach, pozwolił zrobić zdjęcie nagrobka Niemsty, zainteresował się skąd jestem. Dziś schody są nowiutkie, otoczenie wypielęgnowane jak pole golfowe, tylko drzwi zamknięte szczelnie, dodatkowo na kratę. Już wiem wszystko o nowym plebanie. Boże daj zbawienie staremu farorzowi! 

Słoneczko dyndało na niebie jak Judasz na osice, musiałem więc przy szkole w Niegosławicach nad Mierzawą zrobić przerwę w cieniu. Dalej, podziwiając już ponidziańskie, wypalone, krajobrazy dotarłem na rynek w Pińczowie. Kusił zielenią i cieniem, ja jednak po dowiedzeniu Anny z krypty (w kościele Jana Ewangelisty) ruszyłem na Chmielnik. Cudna powiatówka była pusta jak w weekend, między Chmielnikiem a Pińczowem nie ma chemii, co skutkuje pustą drogą. Przed Chomentówkiem zrobiłem kolejny popas, znów walcząc z komarami i odkrywając ładną miejscówkę na potencjalny biwak. W Chmielniku korzystałem z usług Biedronki i dotarłem szczęśliwie pod piękną kapliczkę w Drugni. Była ławeczka "majowa" i cień, ale zaczęły się problemy z trzewiami. Znak dawał sos z Radomyśla Wielkiego. Dotąd jechałem absurdalnym tempem (ponad 22 km/h z bagażem) i rozruszałem za bardzo jelita. Było tradycyjnie: ból i dwie defekacje. Szkoda, że ból zmącił te piękne widoki, bo Pogórze Szydłowskie jest tutaj idylliczne: łąki, lasy, wzgórza, niewielkie wsie...

Wbrew mapom, aż do Widełek nie napotkałem problemów z nawierzchnią. Horror zaczął się przy przeprawie przez Pasmo Cisowsko-Orłowińskie. Mając dobry czas postanowiłem zdobyć Mount Kiełki w dobrym stylu. Droga była na zmianę ciężkim brukiem lub szutrem. Same Kiełki nie oferowały zaś nic poza pięknym lasem, a las trzeba przyznać wszędzie był tu piękny. To największa zaleta tych "gór": piękne lasy bukowo-jodłowe. Na eksploracje straciłem sporo czasu i wypiłem sporo wody, nieodzowna była więc wizyta  w lokalnym ognisku cywilizacji znanym jako Łagów. Za Łagowem były dalsze podjazdy z finałem w Piotrowie i wjazdem na Przełęcz Jeleniowską. Tutaj skorzystałem z programu "zanocuj w lesie", poziomice okazały się nie kłamać: w lesie było sporo dogodnych miejsc biwakowych. Las był jodłowo-bukowy i pełen grzybów!

Galeria: 

Pejzaż Pogórza Szydłowskiego w okolicy Drugni (okolice 170. kilometra)

W Ogrodzieńcu chmurno i wilgotno jeszcze było, zło jeszcze się nie rozeszło

Udorskie koniki

Żarnowiec o poranku

"Międzymierzawie" w praktyce

Gdzieś przed Krzelowem 

Widok z Tarnawy na Sędziszów

Majestat kościoła św. Prokopa w Krzcięcicach. Onomastyczne i architektoniczne cudeńko (oryginalna więźba dachowa z XVI wieku).
Wieś Konary. Piękna XVIII-wieczna figura przydrożna św. Katarzyny Sienieńskiej, patronki Europy. Od tego miejsca wjeżdżam w kulturowe Ponidzie :)

Pińczów lipcowy, kwitnący i skwarny, ale z cudownym cienistym rynkiem (którego na szczęście żaden bałwan nie "rewitalizował")

Anna z Łaszczów Jakubczykowa wciąż na swoim miejscu, od przeszło 400 lat lustruje wszystkich wchodzących do kościoła. Taki już urok Ponidzia.

Nowość w Śladkowie, czyli pałac zabezpieczony przed menelami

Centrum sztetlu chmielnickiego

Piękna kapliczka w Drugni (XVIII wiek). Tu symbolicznie żegnam się z Ponidziem.

W drodze na Widełki

W drodze na Mount Kiełki

Pasmo Cisowsko-Orłowińskie

Dobre opracowanie turystyczne

Górska perć przed szczytem Kiełków

Na samiuśkim szczycie (mój nr 6 w Wielkiej Koronie Gór Świetokrzyskich)

Orłowiny. Na końcu świata

Atmosfera jak w Beskidzie Niskim: wyludnione wsie, cisza...

Widoczki z pasma

Święty Krzyż widoczny znad Łagowa

Który to już raz w Łagowie? Nawet tu spałem kiedyś... (w PTSM-ie)

Ortografia świętokrzyska jakieś 2 km przed miejscem noclegowym

Mapa:

Dystans218.75 km Czas09:51 Vśrednia22.21 km/h VMAX54.80 km/h Podjazdy1821 m
Dookoła Słupska
Kategoria Pomorskie 2021, >200 km

Nadszedł czas na wypad solowy. Korzystając z okazji pojechałem dookoła Słupska szlakiem pałaców junkrów. Drogi bywały zazwyczaj dobre, po południu nawet się przejaśniło i zaczęły pojawiać się błękitne rozstępy w chmurach. W Sławnie spotkałem ludzi poznanych dzień wcześniej w... Sztumie. Trasa była dość ciekawa, bo udało mi się dotrzeć do obiektów, które we wcześniejszych latach - z różnych powodów - ominąłem. Największe wrażenie zrobił na mnie - ze względów historycznych - pałac Bismarcka i jego otoczenie. Okolice Słupska nie epatowały dużym ruchem na drogach, z wyjątkiem drogi Sławno-Polanów. Tego natężenia ruchu nie potrafiłem sobie logicznie wyjaśnić, ale blachosmrody niemal się korkowały i ruch był bardzo męczący. Najpiękniejszym odcinkiem była pusta, dobra nawierzchniowo i piękna krajobrazowo droga przez Wierszyno i Gałąźnię do Motarzyna. Potem był już odcinek sportowy, przez Czarną Dąbrówkę i Cewice do Lęborka. 


Damnica

Wstrząsające znalezisko na drodze do Rogawicy

Pałac w Lubuczewie

Krzemienica

Sławsko

Sławno - przedmieście

Sławno - fragment oryginalnej zabudowy

Piękna aleja klonowa przed Osowem

Warcino - dwór

Ukochany czworonóg Bismarcka

Konopnicka w parku Bismarcka z cytatem z Roty: "nie rzucim ziemi skąd nasz ród". Trolling po PRL-owsku

Pałac Otto von Bismarcka

Krajobraz okolic Wierszyna

Pałac w Motarzynie

Lębork

Miasto niezbyt przyjazne rowerom...

Trasa:
(doliczyć trzeba dojazd Karwiny - Orłowo na pociąg i z pociągu/ w dwie strony)


Dystans239.64 km Czas11:10 Vśrednia21.46 km/h Podjazdy1087 m
Na Gdynię, dzień 1
Kategoria Pomorskie 2021, >200 km

Ruszam z bagażem, nad morze. Najpierw podjeżdżam pociągiem do Olesna. Dlaczego? Do czwartku muszę dotrzeć do Gdyni, a jadę przecież z bagażem. Jeszcze tak nie jechałem - żeby od razu, najprostszą trasą wprost do Trójmiasta. Dotrę więc po raz czwarty z bagażem nad polskie morze, ale po raz pierwszy nie będzie to trasa typu "dookoła Polski". To ma być ta nowość. W dodatku mam zapewnione luksusowe noclegi w Gdyni-Karwinach i miłe towarzystwo. W zasadzie problemy są tylko dwa: pierwszy to kiepskie prognozy, które pokazują za dobę wichury i burze na Pomorzu; drugi problem to trwające Euro 2020 (vel 2021), właśnie we wtorek i środę grać będą półfinały. Ryzyko i Euro przegrywają z przygodą, to znaczy że jestem zdrowy... Mógłbym przecież obejrzeć mecze i pojechać do Gdyni pociągiem, ale to byłoby zbyt standardowe. Wolałem stracić półfinały i władować się w Armagedon pogodowy na Pomorzu. To wszystko jednak dopiero przede mną. Gdy ruszam niebo jest bezchmurne a słońce praży od rana. 

Jedzie się dobrze, bo motywuje mnie rosnąca temperatura. W okolicach Kluczborka towarzyszą mi często aleje, także cudownie pachnące aleje lipowe. Pachną, mruczą pszczołami i jeszcze dają solidny cień. Kocham lipy! Wiatr jest nieznaczny i korzystny. Zachwyca mnie Kępno. Byłem tu już dwa razy rowerem ale zawsze omijałem starówkę. To był straszliwy błąd, bo to jedna z najładniejszych starówek w Polsce w kategorii średnich miast. Tu wszystko pamięta zabór pruski, jestem oczarowany. Śródmieście jest zakonserwowane i wygląda jak dekoracja. Sporo jest ładnych dwupiętrowych kamienic. Wszystko nietknięte pożogą wojenną. Wyjeżdżam nieco oszołomiony w kierunku na Mikorzyn. Tryskam dobrym humorem, wiem że czeka mnie odcinek po bezludnych drogach: jadę przez Bukownicę i Chlewo i bocznymi drogami na Ołobok. Do Kalisza trzymam znakomite tempo, zapominam w ogóle że mam bagaż. Przygnębia mnie dopiero wizyta w Kaliszu. To jednak wiocha jest. Owszem, zabudowa odbudowanej starówki jest wyższa niż w Kępnie, ale sama starówka większa wcale nie jest. Kępno jako zespół miejski robi znacznie lepsze wrażenie. Wyjeżdżam skonsternowany. Miało być odkrywczo, ale nie aż tak! Jadę przez podkaliskie wioski, robi się upalnie i ruchliwie. Trasa z fascynującej robi się nużąca. Nic w tym Kaliszu nawet nie zjadłem, zapomniałem z wrażenia (negatywnego). 

Zaczynam męczyć bułę/trasę. Przestaję cieszyć się jazdą. Niby już 150 km, ale dopiero teraz przypominam sobie że jadę z bagażem, że cel daleki, że nie mogę tak się wycofać. Jest mi przykro, bo chciałbym już nie chcieć. Wojewódzka 442 jest nudna jak flaki z olejem a ja nie mogę jechać wspomnieniem Kępna i Wzgórz Ostrzeszowskich, ile można!  Tuż za Choczem postanawiam zatankować w znajomym Dino. To znakomity pomysł. Barszcz z kartonu stawia mnie na nogi. Dla mnie to taki wielkopolski Wielki Chocz. Płasko tu, fakt, ale siła rodzi się nie tylko z gór, wypływa z barszczu. Gdy ruszam dalej - odżywam. Do tego stopnia, że nie stopuje mnie nawet deszczyk przed Pyzdrami. Popuściła jakaś chmura, ale całkiem olewam fakt, że leje. Jadę dalej, bo zależy mi na widoku Pyzdr znad Warty, jeszcze przed zachodem słońca, najlepiej w złotej godzinie. Zostaję nagrodzony i dwusetny kilometr uwieczniam na moście nad Wartą. Potem zatrzymuje się - po raz kolejny w życiu (byłem tu zimą 2018!) - na rekonstrukcji granicy rosyjsko-pruskiej. Tej strasznej linii, która zatrzymała Pyzdry w Azji, wykroiła je z Europy. Raczej na zawsze. 

Po raz pierwszy zwiedzam pałac w Kołaczkowie. Potem gnam już do Wrześni, chcę tam być jeszcze za dnia. Udaje mi się. Tak się jednak spieszę, że władowuje się za głęboko w centrum. Muszę wracać po własnych śladach, nowy smartfon jeszcze jest nieuruchomiony. Nie mam czasu. Spieszę się na nocleg. Upatrzyłem go przed wyjazdem. Lubię te noclegi z satelity. Rozłożyć się miałem za Czerniejewem, niepodal wsi Goranin. Znalazłem jednak dogodne miejsce jeszcze przed wsią. W pobliżu polnego traktu obsadzonego dębami. Zaprzyjaźniłem się więc z nimi, tym chętniej że noc miała być spokojna. W zasadzie wszystko mi się tego dnia udało, średnia była jak nie z bagażem. To zwiastowało, że lepiej już nie będzie...

W zasadzie zaliczyłem dwa incydenty nieprzyjemne na trasie. Dwukrotnie wjechałem obciążonym tylnym kołem w dziurę. A przed Ołobokiem przejechałem po potrąconym kocie. Uczucie jedyne w swoim rodzaju, dość makabrycznie. Czułem wszystkie wypustki jego kręgosłupa. Tak to bywa, gdy się zagapię na pobocze. 

Za Wrześnią, o zmierzchu, przy drodze do Czerniejewa, zainspirowali mnie wędkarze czatujący na stawach. Stworzyłem więc i zapisałem fraszkę
"Rybak"
"Zanim wstanie ranna zorza. Wciąga węgorza". Styl mocno sztaudyngerski, ot co. Humor jak widać mi dopisywał. 

Drewniak w Maciejowie

Byczyna

Bolesławiec

Kępno - miasto jak z obrazka

Wspaniała, w 100% oryginalna zabudowa

Na rynku jest arcyprusko i wielkopolsko

Okolice Bukownicy

Kalisz

Było jakoś smutno na rynku. Rekonstrukcje są wyczuwalne. 

Złota godzina w Pyzdrach

Letnia wizyta nastąpiła w 2 lata po zimowej. 

Pałac w Kołaczkowie. Chwila relaksu przed zachodem. 

Września

Trasa: