Wpisy archiwalne w kategorii

>100 km

Dystans całkowity:88339.05 km (w terenie 19.90 km; 0.02%)
Czas w ruchu:4115:10
Średnia prędkość:19.12 km/h
Maksymalna prędkość:78.22 km/h
Suma podjazdów:579834 m
Liczba aktywności:659
Średnio na aktywność:134.05 km i 7h 04m
Więcej statystyk
Dystans127.50 km Czas07:23 Vśrednia17.27 km/h Podjazdy2082 m
Dzień 25: Prowansalskie klimaty

Nad ranem, po raz drugi w życiu docieram do Mazan. Nie żeby ciągnęła mnie tu uroda miejscowości, nic z tych rzeczy. Miasteczko leży po prostu na drodze do kanionu rzeki Nesque. Nawet nad ranem nie mogę liczyć na orzeźwiający chłodek. Gdy – po kanionowej wspinaczce – docieram wreszcie do Sault, robię sobie długą pauzę na ławce. Ławka, w cieniu, wolna ławka – mam furę szczęścia.
Były nawet dwie ławki wolne, druga w półcieniu, z pozostawionym przez poprzedniego bywalca ajfonem. Obserwuję z dużym zaciekawieniem jak potoczą się losy opuszczonego ajfona. Ławkę zajmuję niemiecka rodzinka, głowa rodziny zaczyna procedurę zasiedlenia ławeczki od wypytywania wszystkich, czy to nie ich telefon. Poddaje się i zostawia go na ławce, rodzinka przystępuje do konsumpcji lodów. Wtedy tez objawia się właściciel zguby, przybywa oczywiście z lodem w ręce. Zguba leży nietknięta na ławce. Kolejny przyczynek do tezy, że z Europą nie jest wcale najgorzej.

Jest zdecydowanie za późno, by atakować Mont Ventoux. Jadę więc drogą nr 542 na Montrun-les-Bains. Miasteczko to kolejna cudnie położona skalna twierdza, po drodze mijam też liczne pola lawendy. Kwitnącej lawendy! Ziołowy zapach unosi się w całej dolinie, zapach palonej na słońcu lawendy. Pejzaż jest tu typowo prowansalski. Mnóstwo tu także lokalnych przełęczy i ciekawych grzbietów, bezlitosne słońce stępia jednak moją ciekawość. Koncentruje się na tym, by nie nabawić się udaru cieplnego i raz na jakiś czas odparować w cieniu.

Przejazd przez Gorges de la Méouge jest ciekawy jedynie na odcinku 4-5 km, w miejscu gdzie ściany kanionu sięgają te 200-300 metrów wyżej, a droga została przekuta przez skały. Ja zgodnie z planem jadę w kierunku przeł. Faye i rozbijam się na leśnej polance. Moja mapa pokazuje, że przełęcz ma tylko 834 m n.p.m., ale empirycznie odkrywam błąd: jest sto metrów wyżej. Plus jest taki, że znajduję dobre miejsce noclegowe na polance.


Aurel - jakże tu stereotypowo

Dziś Delfinat, niegdyś Prowansja
Dystans136.03 km Czas08:29 Vśrednia16.03 km/h Podjazdy979 m
Dzień 24: Dziesięć w skali Beauforta

Nocleg – jak to na winnicy – mam spokojny i komfortowy. Po wczorajszych chmurach nie ma ani śladu. Na niebie ani jednej chmurki, czuję że to będzie zupełnie inny dzień. Jadę celowo tak, by wtopić się w prowincję, nie zbliżając się zanadto do Ales lub Nimes.
Spokój mącą nieco kolarze, trwa tu jakiś amatorski wyścig, wzdłuż drogi stoją wolontariusze, są stoiska z wodą i bananami. Nikt mnie jednak nie zatrzymuje, nikt się nie czepia – Vive la France!

Odcinek ma być wybitnie płaski, dlatego nie dziwi mnie, że całą trasę walczę z huraganem, który dmie prosto w twarz. Miało być lekko 150 km a nie dosięgnę nawet 140...

Gdy docieram do wyjątkowo ładnego – nawet jak na francuskie standardy – miasta Uzes, upał zaczyna dawać się we znaki. Ależ tu się pięknie błąka po kamiennym labiryncie wąskich uliczek, wśród kamieniczek z okiennicami. Ochłodą służy główny trakt, szczelnie ocieniony przez platany. Zostałbym tu chętnie, powłóczył się niespiesznie po zaułkach, ale muszę przebić się przez potężną przeszkodę w postaci Awinionu. Ruszam więc w gęstniejącym upale do Pont-du-Gard.

Po licznych meandrach docieram wreszcie przed ten sławny zabytek i przekonuję się że z triumfalnego przejazdu nici. Jest już za późno – akwedukt jest zatarasowany przez tłumy pieszych, muszę prowadzić rower. Jeszcze ten upał. Są tu też jakieś kasy, ale nie zwracam na takie przyziemne sprawy uwagi. Akwedukt wygląda jak skalny monolit, starożytny ostaniec. Wygląda pięknie, w dole płyną wycieczki na kajakach, w górze tłoczą się piechurzy. Wszyscy łakną cienia, a to towar deficytowy. Po niezbędnej i pełnej nabożeństwa kontemplacji tego pomnika rzymskiej potęgi ruszam w dalszą drogę.

Pierwotnie chcę jechać drogą nr 100, ale jej ruchliwość i ekspozycja na słońce oraz usytuowanie wprost pod wiatr, skutecznie mnie zniechęcają. Wybieram drogę wzdłuż rzek Gard i Rodan. Omijam jednak rozgrzane miasta Baucaire i Tarascon. Są atrakcyjne, ale atrakcyjnych miast jest we Francji dostatek, gdybym o nie zahaczył utrudniłbym sobie i tak mocno skomplikowany przejazd przez Awinion. Rodan przekraczam zatem dopiero na wprost murów miejskich papieskiego miasta. Robią lepsze wrażenie niż te w Carcassone. Samo miasto to zaś kwintesencja francuskości. Starówka jest bardzo rozległa, tłumy gęste, mundurowych z bronią wielu, są także zapory antyterrorystyczne. Niedzielny rozgardiasz i turystyczna cepelia. Mimo to, Awinion ma jednak sporo uroku. 

Czeka mnie wiele przerw w jeździe, wymuszonych weryfikacja map i planów, wiele ekwilibrystycznej nawigacji. Udało mi się jednak – zgodnie z ambitnym planem – skutecznie ominąć wszystkie główne drogi. Nie było to łatwe – Awinion to komunikacyjny węzeł gordyjski – zbiega się tu wiele ruchliwych dróg. Bardzo się cieszyłem, że nie przyszło mi przebywać tego drogowego labiryntu w poniedziałek.

Gdy w końcu, w Pernes-les-Fontaines, przekraczam rzekę Nesque zaczynam rozglądać się za biwakiem. Tym razem nie mam z tym problemu. Trafiam na rozległe nieużytki, ziemia jest tu sucha i kamienista, nie daję jednak za wygraną i ląduje ostatecznie na wygodnej, choć nieco spalonej słońcem, murawie. Zasypiam kilka kilometrów od St-Didier, ziemia pulsuje oddawanym ciepłem. Jeszcze przed zmierzchem zasypiam na śpiworze.

20. rocznicę pierwszej rowerowej wizyty w Stradowie świętuję więc wybitnie historycznie: wizytami w Pont-du-Gard i Avignon. 


Pont-du-Gard - symbol rzymskiego rozbuchania

I tak bez końca - labirynt zwany Awinionem

Dystans169.62 km Czas09:51 Vśrednia17.22 km/h Podjazdy2181 m
Dzień 23: Dzień, który mógł być ostatnim

Pod wieczór, gdy rozbijałem namiot, padało. W nocy padało i nad ranem, gdy zwijam obóz, także pada. Jak tu się nie zniechęcić – znowu czeka mnie widokowy odcinek (jak w Picos de Europa) – po raz wtóry w kluczowym miejscu trasy nie będę miał widoków. Gdybym znalazł jakieś dogodne miejsce biwakowe, zdecydowałbym się pewnie na dzień stacjonarny. Taka pętelka mogłaby być ciekawa, nabrałbym sił, odwiedził śliczne miasteczko La Couvertoirade. Przejeździłbym ten dżdżysty dzień na lekko, bez napinki. Ta wersja jednak odpada – nie znalazłem dobrego miejsca na powtórny biwak, to gdzie się ulokowałem, jest kiepskie. Jak mam brać cały bagaż, to niech się dzieje co chce – jadę dalej, prosto w jądro ciemności.

Pada naprawdę mocno, drogi przypominają wzburzone strumienie, mało widzę przez pelerynę, woda zalewa mi czapkę, mierzwi skórę na dłoniach. Wyglądają jakbym przedawkował z kąpielą. Gdyby nie ten deszcz, to absencję słońca powitałbym z entuzjazmem, zdążyło mi już zaleźć za skórę. Jest bardzo ślisko, w Aguessau tory poprowadzono pod ostrym kątem przez drogę, na błotniku siedzi mi zaś samochód. Efekt jest taki, że nie mogę wziąć łuku i wypierniczam się na szynie tuż przed nim. Runąłem tak nagle, że nie zdążyłem nawet mrugnąć. Boli mnie mocno łydka – jest nieźle poharatana, jak papierem ściernym. Stłuczenie bardzo boli, zdarte płaty naskórka szczypią. Wyglebiłem się na żwirowe pobocze i w dłoniach mam stygmaty – krwawe kratery po kamyczkach.

Francuska para z peugeota jest strasznie przejęta, nie tyle moim losem, przeżywają głównie to, że skręcili i po mnie nie przejechali. W sumie mają rację – to mogłoby być boleśniejsze. Gdybym mocniej przydzwonił łydką lub kolanem o szynę, właśnie kończyłbym podróż. Mam całą furę szczęścia, w tym nieszczęściu. Leje jednak dalej, a ja z nietęgą miną posuwam się w górę wymarzonego kanionu rzeki Tarn. Ponieważ jednak przyroda dąży do równowagi, załapuje się też na 2-godzinne okno pogodowe. W kanionie pustki – pogoda odstraszyła turystów i to jest wartość dodana mojego cierpienia.

Ryzyko powrotu deszczobicia działa na mnie tradycyjnie mobilizująco. Temperatura jest przyjemna a zbierająca się powtórka z ulewy mobilizuje mnie do lepszego tempa. Zanim wyjadę z kanionu oberwanie chmury dopadnie mnie po raz kolejny, znajdę jednak schronienie pod nawisem skalnym, rower ustawię w skalnej szczelinie i dobiorę się do zapasów jedzenia. Zanim definitywnie wyjadę z kanionu, deszcz ponownie ustanie.

Gdy minę Florac i wdrapię się wreszcie na główny grzbiet Corniche des Cevennes, zerwie się porywisty wiatr, a chmury przybiorą ponownie złowrogi, granatowy odcień. Na widok armagedonu, rodzącej się potężnej burzy, wykonam odwrót. Takie spektakularne odwroty zdarzają mi się rzadko, ale perspektywa przejazdu 30-kilometrowego, odsłoniętego grzbietu w towarzystwie burzy potrafi wystraszyć nawet mnie. Wracam na Col du Rey i postanawiam jechać bezpieczniejszym, dolinnym wariantem, wzdłuż drogi 983.

Gdy wreszcie docieram do miasteczka Saint-Jean-du-Gard promienieję entuzjazmem - uniknąłem burzy, nadrobiłem kilometrów, nasyciłem się ciszą. Miasteczko Saint-Jean jest oczywiście urocze, eksploruje nawet tutejszą nekropolię, by zrobić jego panoramę. Mam jeszcze trochę czasu do zachodu słońca. Poszukuję miejsca na biwak tak nieudolnie, że tuż przed zmierzchem trafiam do centrum Anduze. Kolejne ładne miasteczko, tętniące rytmem restauracyjno-kawiarnianym, ale ja szukam ustronności. Nic mi więcej nie potrzeba, byle była równa gleba – z tym jest właśnie największy problem, płaskie skrawki zajmują gospodarstwa, reszta to zarośla lub skały… Osadnictwo się zagęszcza, wyjeżdżam z Masywu Centralnego. Przejechałem szmat drogi, ale nocleg znajduje dopiero w langwedockiej winnicy… Gdzieś pod Tornac.



Kanion rzeki Tarn. I stało się słońce - na chwilę, 2 godziny później znowu lało straszliwie

Barre-des-Cévennes - na środku nigdzie, ale oksytańskie do kwadratu

Dystans144.28 km Czas09:02 Vśrednia15.97 km/h Podjazdy2027 m
Dzień 22: Walka do końca

Od północy Francji nadciąga front deszczowy, a ja właśnie zmierzam na północ – w głąb Masywu Centralnego – c'est la vie.
Muszę to wziąć na klatę. Jadę przez ciekawe, słabo zaludnione tereny, pozostające na uboczu zainteresowania turystycznego. Cały czas przełomami rzek, najpierw Agout, potem Gijou. Moja droga wznosi się nieustannie, ale łagodnie, przynajmniej aż do Lacaune.

Dopiero za miasteczkiem atakuję pierwszą tego dnia przełęcz – Col de Sie (999). Widoki co prawda nie urywają przysłowiowej dupy, w dodatku jest pochmurnie i co jakiś czas mży, podoba mi się jednak tutaj. Wszystko jakieś wymarłe, nie widać ani ludzi, ani zwierząt, drogi opustoszałe. Gdy wjeżdżam do Belmont-sur-Rance niewiele się zmienia. Miasteczko przypomina ubogą wersję Mont-Saint-Michel. Zabudowa oryginalna, ale pozbawiona przykuwających oczy detali, no i jakaś taka przybrudzona.

Ponieważ pogoda nie zachęca do eksploracji i boję się jakiejś eskalacji, ot chociażby ekscesów burzowych (krążą nad głową chmury wagi ciężkiej, nie wiem, czy spuszczą ładunek czy pofruną sobie dalej) żegnam się z usypiającą atmosferą lokalnych francuskich dróg i wbijam ochoczo na trakt nr 999. Ruch samochodowy robi się zauważalny, jeżdżą z dużą prędkością, a droga jest dość wąska. W St-Afriique odbijam zatem wzwyż, wolę jechać w trudnej ciszy podjazdu, niż w łatwym, dolinnym zgiełku.

Chciałbym bardzo przed zmierzchem ujrzeć Viaduc de Millau. Zobaczyć potężne pylony i zdążyć rozbić namiot, zanim gęstniejące coraz bardziej chmury zafundują mi niechciany, wieczorny prysznic. Gdy witam się już z gąską, docieram do ostatniego miasteczka przed wiaduktem – uroczego zresztą, jeśli o zabudowę idzie – Saint-Georges-de-Luzencon, dopada mnie straszliwie gwałtowne oberwanie chmury. Uciekam panicznie przed gigantycznymi kroplami i dopadam jedynego dachu w okolicy, jakiejś – zamkniętej już rzecz jasna – galerii sklepów. Nie jestem sam – pod dachem przyglądają mi się, wychylając łebki z gniazd, podlotki oknówek. Potop jest gwałtowny i trwa, trwa o wiele za długo. W końcu ubieram zestaw płetwonurka i wypływam w kierunku wiaduktu. W deszczu, czy nie, chcę go zobaczyć w resztkach dnia. Moja determinacja zostaje nagrodzona, przez chwilę nawet przestaje padać. Największe wrażenie ta konstrukcja robi gdy się pod nią przejeżdża. Czuję się taki maleńki, te ciężarówki kilkaset metrów nade mną są jak mróweczki. Ta podniosła chwila nie trwa długo, znowu zaczyna padać a ja nie umiem wypatrzeć żadnego dogodnego miejsca na biwak. W końcu – już po zmierzchu – decyduje się rozbić namiot w samym Millau, tuż nad sławną rzeką Tarn.


Prowincja prowincji, czyli przybrudzony interior Masywu Centralnego

Viaduc de Millau - skromne 341 metrów wysokości, 2,5 km długości - najwspanialszy wiadukt w Europie! 
Dystans107.41 km Czas07:46 Vśrednia13.83 km/h VMAX69.37 km/h Podjazdy1753 m
Dzień 21: Huragan w twarz i upał w plecy

Przede wszystkim chciałem zdobyć, znaczy przejechać, Carcasssonne. Jak najszybciej, zanim wody Aude zaczną bulgotać z gorąca, a miasto rozgrzeje się jak piekarnik. Przyplątały się – akurat rankiem – ciężkie, niskie chmury. Widok na mury Carcassonne miałem więc nieco stłumiony. Wrażenia z eksploracji były ambiwalentne. Z jednej strony niezwykłe i jedyne w swoim rodzaju uczucie towarzyszące znalezieniu się między pierścieniami murów obronnych, z drugiej zauważalna sztuczność. Idealne blankowania, typowo XIX-wieczne w swojej konstrukcji partie murów. Z dala miasto wygląda kapitalnie, czym jednak jesteśmy bliżej, tym bardziej traci. Brak mu atmosfery. To jedyna francuska starówka, która mnie nie ujęła atmosferą. Są tu luki w zabudowie, jest sztucznie i wyraźnie pod turystów. Po eksploracji la Cite i przekroczeniu po raz ostatni rzeki Aude, zmykam na północ. Dość już tej równiny, odpocząłem, ostrzę zęby na Masyw Centralny.

Gdy wyjeżdżam ze strefy zabudowy (a XIX-wieczna część Carcassonne sprawia bardziej autentyczne wrażenie od tej średniowiecznej) przeciwny do tej pory wiatr, jeszcze się wzmaga. To już huragan, spada prosto z Masywu na południe. Bariera jest nie do pokonania. Rezygnuję więc z wizyty w Conques-sur-Orbiel i jadę nieco bardziej na północny-wschód, by uniknąć czołowego zderzenia z żywiołem. Muszę przekroczyć Czarne Góry (Montagne Noire), moja trasa wiedzie na tym odcinku w kierunku północnym. Wybieram dolinę rzeki Clamoux i pnę się w górę. Chmury rozwiewa wiatr, wraca od razu upał. Po drodze odwiedzam urocze Cabrespine. Już w czasach rzymskich istniały tu kopalnie rud żelaza a miasteczko ma długą metrykę. Nie zachowały się tutaj wiekowe zabytki, miejscowość zachwyca jednak jednolitą zabudową i pięknym położeniem. Po długich poszukiwaniach udało mi się znaleźć kranik z wodą. Znajdował się tuż przy kościele i był mało widoczny.

Wspinam się dalej, na Col de la Pade (~780) i po osiągnięciu Pradelles-Cabardes rozpoczynam finalny etap wspinaczki na najwyższy wierch Gór Czarnych – Pic de Nore. Niby tylko 1211 m n.p.m., ale zaczynałem nad rzeką Aude, poniżej 100 m n.p.m.
Zjeżdżam grzbietem przez Portail de Nore i Col del Tap, do Mazamet. Potem szybkim tempem pokonuje faliste, promieniujące gorącem przestrzenie między Mazamet a Castres. Po eksploracji typowo francuskiej zabudowy miasta Castres ruszam w kierunku Roquecourbe i tuż przed tą miejscowością – nieopodal Puech de Bordes (285) – rozbijam namiot.


Carcassone od południa

Cabrespine - kolejne urocze maleństwo

Dystans105.81 km Czas06:16 Vśrednia16.88 km/h Podjazdy1150 m
Dzień 20: W konwulsjach bólu

Pierwotnie, po Andorze, miał być atak na Col de Pailhères (2001), ale ciężkie chwile na trasie transandorskiej sprawiły, że musiałem odespać wysiłek, a później długo poszukiwać jakiegoś porządnego sklepu. Znalazłem go dopiero w Savignac-les-Ormeaux, w dodatku ów Intermarche Super był czynny dopiero od 9…

Mając pół godziny nadwyżki czasowej korzystałem z tutejszego szaletu. Nie była to Francja-elegancja. Wśród klientów sklepu zwracały na siebie uwagę pary zakochanych, będących w mocno średnim wieku. Takie francuskie gołąbki. Po tym całym wylegiwaniu, szaletowaniu, sklepowaniu i konsumowaniu uznałem, że odzyskałem pełną gotowość bojową i ruszyłem na Col de Chioula (1431). Jechałem dobrym tempem, chciałem zrobić podjazd, zanim upał stężeje. To był duży błąd. Półtora godziny od przekroczenia przełęczy miałem pierwsze objawy silnego bólu brzucha. Ból zrobił się tak intensywny, że musiałem przerwać zjazd (!) do Quillan i paść na trawę w pierwszym, lepszym ocienionym miejscu. Zwijałem się z bólu (dosłownie, turlając się po trawie) przez równo dwie godziny. Kolejny silny atak miałem jeszcze kilkanaście kilometrów za Quillan, w dolinie rzeki Aude. Wystraszyłem się wtedy na poważnie, wiedziałem już, że to nie problemy żołądkowe.

Na szczęście to drugie leżakowanie (kolejna godzina) okazało się skuteczne i samopoczucie wyraźnie mi się poprawiło. Problemy zaczęły się w chwili, gdy pokonałem już wszystkie przeszkody (na trasie poza podjazdem na Col de Chioula były jeszcze Col de Marmare, Col des Sept Freres, Col du Portel), a przede mną zostawał płaski odcinek doliną rzeki. To był najłatwiejszy etap od niemal trzech tygodni!!! Ostrzeżenie jednak zrozumiałem i do końca dnia jechałem tempem rekreacyjnym. Miałem biwakować jakieś 8 km przed Carcassone, ale nie zdołałem zbliżyć się na taką odległość do miasta. Wolałem odpuścić - na wszelki wypadek.

Dostałem srogą nauczkę i pokornie, na długo przed zmierzchem, zacząłem szykować biwak. Zrozumiałem, że odzywa się wczorajszy dzień, że trasę transandorską zrobiłem jadąc już na oparach. Wybrałem winnicę, niedaleko rzeki Aude, blisko drogi do osady Corneze, tuż obok częściowo zdziczałych sadów.
Morele były w fazie pełnej dojrzałości, cudownie słodkie, choć małe. Nazbierałem cały plecak i pochłaniałem je w chwili, gdy na kuchence dojrzewała właściwa obiadokolacja, czyli tradycyjna makaronowa pulpa. Byłem już w Langwedocji, pejzaż miał znamiona Prowansji. Noc była ciepła i spokojna. Ból ustąpił definitywnie. 


Pireneje robaczkowe, czyli już w Langwedocji

Okolice Pomas, niezbyt częsty widok, czyli płaski odcinek na trasie, w tle już Masyw Centralny
Dystans125.82 km Czas09:11 Vśrednia13.70 km/h VMAX66.70 km/h Podjazdy3330 m
Dzień 19: Przypowieść o miłosiernym Andorczyku

To miał być ostatni ekstremalny etap pirenejski. Udało się zrealizować plan, ale upał osiągnął tego dnia apogeum. Skala trudności była poważna, poza upałem musiałem pokonać dwa dwutysięczniki oraz zaliczyć terytoria trzech państw.
Pierwszą ludzką osadą było na tym etapie Llavorsi. Miasteczko o dobrze wkomponowanej w pejzaż, ale nowej zabudowie. Domy tutejsze choć formą nawiązywały do tradycyjnego budownictwa, ociekały zamożnością. Nie zatrzymywałem się tu długo, moim jedynym celem było uzupełnienie zapasów wody.

Z Llavorsi położonego na 800 m n.p.m. rozpoczynała się moja ciężka i długa wspinaczka na przeł. Port de Cabus (2306). Wjechałem do Vall Ferrera i zrobiło się wreszcie romantycznie. Wioski na stokach, stara zabudowa i piętrzące się wkoło góry. Po raz pierwszy ujął mnie kataloński pejzaż. W malutkim Alins (około 70. mieszkańców) było już bardzo autentycznie; kamienne domy, stary kamienny kościółek, niezmącona cisza pirenejskiej prowincji. Jechałem dalej na wschód, aż do ostatniej wioski przed granicą, do Tor. Tor, czyli wieża – zapewne strażnicza, tak na chłopski rozum. 

Na długo przed wsią wąziutki asfalt zamienił się w krzywą, kiepsko wykonaną betonkę. Gdy świętowałem już dotarcie do wsi, okazało się że jestem w błędzie. Betonka zamieniła się gruntówkę, pełną piachu i kamieni. Na mapie satelitarnej ta droga wyglądała elegancko, rzeczywistość była nieco bardziej przyziemna. 

Gdy mijam Tor nie mam już wątpliwości, że Port de Cabús będzie moją Cieśniną Magellana. Swoją drogę przez mękę Magellan nazwał Cieśniną Wszystkich Świętych, ja mam prościej – patron objawił się już w Tor – św. Piotr, czyli człowiek-skała.
Toczę tu prawdziwe zmagania z nawierzchnią, nachyleniem i upałem. Gdy przekraczam bród na strumieniu Riu de la Rabassa i docieram do ostrych zakosów, otaczającą mnie ciszę zakłóca warczenie silników. Gonią mnie entuzjaści samochodów terenowych – ulokowani w jeepach i pickupach. Cieszę się, że w spokoju mogłem kontemplować Tor, że dopadli mnie dopiero na serpentynach. Na serpentynach wytracają impet, jadą moim tempem, wprawiają mnie tym samym w dobry humor. Co chwilę stają i wachlują silniki. Jest ich czterech, ale tylko dwóch daje radę mnie prześcignąć. Są tak słabi, że nie dają rady nawet w maszynie, przykre… 

W stolycy Andory odpoczywam wśród pływających cedrów. Kolejna dziwo-instalacja. W tym otaczającym mnie postmodernistycznym luksusie czuję się bardzo nieswojo. Marmury, fontanny, luksusowe sklepy, olbrzymi ruch samochodowy, tunele i upał – wszystko to strasznie mnie męczy. Decyduję się uciekać, byle dalej od tego snobistycznego piekła.
Sęk w tym, że tu wszędzie jest pod górę. Dookoła betonowo-asfaltowa pustynia, nieludzki skwar i zaduch. Chmary luksusowych samochodów jadą w hiszpańskim stylu, czyli nieco zbyt dynamicznie. Ujeżdżam 2 kilometry i padam w skrawku cienia, tuż przy ruchliwej drodze. Konam z wysiłku i z przegrzania, popadam w apatię. Jak na wysokości tysiąca metrów może być aż tak upalnie? Siedzę na tym murku jak kupka nieszczęścia i właśnie wtedy, ignorując linę ciągłą zatrzymuje się jakiś samochód na andorskich blachach. Po chwili pochyla się na de mną jakiś uśmiechnięty facet i wciska do jednej ręki butelkę, do drugiej żel energetyczny o smaku truskawkowym. Miłosierny Andorczyk ryzykuje mandatem, by wspomóc bliźniego. Autentycznie musiałem mieć odlot, nie pamiętam co mówił, kojarzę że mówiłem „nie trzeba”, ale był nieugięty. W samym sercu ojczyzny snobizmu doświadczam bezinteresownej pomocy. Europa jeszcze nie umarła!

Dzięki Andorczykowi odzyskuję rytm jazdy, jego żel działa jak placebo. Jadę znów miarowym tempem, nie staję wcale. Odzyskałem wiarę, że osiągnę cel i wyjadę tego dnia z Andory. Gdy osiągam przełęcz, jestem zdruzgotany jej szpetotą. Kupy kamieni, bezład architektoniczny, jakieś stalowe instalacje, wielki szmat asfaltu, wyciągi. Ruszam szybko w dół, byle do słodkiej Francji. Po drodze mijam przejście graniczne z prawdziwego zdarzenia, kierowcy są kontrolowani wzrokowo, muszą zwolnić. Niektórych sprawdzają, mnie machają bym jechał bez zatrzymywania. Potem jadę już w dół i w dół, do Ax-Les-Thermes. Przejeżdżam kurort i nie znajduje dogodnego miejsca na biwak, wracam więc na opłotki i rozbijam się przy cudzym domku letniskowym. Jestem niewidoczny z drogi i mogę przygotować sobie zupę pomidorową z podwójnym makaronem oraz – rzecz jasna – tuńczykiem po katalońsku. Wiem, że niewiele brakowało, że przesadziłem na tym etapie z trudnością trasy. Nazajutrz postanawiam zrealizować wariant rekreacyjny.


Tor - wioska zbrodni i występku położona na końcu nigdzie

Typowa Andora - wioska Pal

Dystans105.67 km Czas06:43 Vśrednia15.73 km/h VMAX73.58 km/h Podjazdy2183 m
Dzień 18: Tuńczyk po katalońsku

Lepiej zaczynać dzień wjazdem niż zjazdem. Rano jest po prostu chłodno, wspinaczkę ułatwiają długie cienie a o rozgrzanie na podjeździe jakoś nigdy nie jest trudno…
Czekał mnie kolejny upalny dzień i kolejne przełęcze Pirenejów Centralnych. Zjazd nie wpędził mnie w oziębłość, co wróżyło jak najgorzej. Po zjeździe w górach zazwyczaj następuje podjazd i za budzącym się do życia Bagneres-de-Luchon poczułem znowu potęgę pirenejskiego słońca. Dzięki Bagneres mogłem uzupełnić zapasy wody i zjeść na spokojnie śniadanie (łąkę opuszczałem w trybie przyspieszonym, bo byłem na cudzym, grodzonym pastwisku). Było tu tak francusko, były platany, były mamutowce (mniej francuskie, ale bardziej górskie w swoich upodobaniach) – śniadanie jadłem w tutejszym Parc du Casino.
Potem ruszyłem na Col du Portillon. Powrót do Hiszpanii był bolesny, droga N-230 nie dość, że była bardzo ruchliwa to jeszcze nagrzana jak patelnia. Pireneje po stronie hiszpańskiej były też mniej ciekawe krajobrazowo. Miejscowości zaś, choć zabudowa świadczyła o zamożności mieszkańców (Katalonia!), były całkowicie pozbawione tej francuskiej atmosfery oraz wykastrowane z zabytków. 

W miasteczku Vielha umierałem już z przegrzania. Wizyta w klimatyzowanym markecie Mercadona zaskoczyła mnie bogactwem asortymentu i przyniosła ulgę termiczną (klima!), ale tym trudniej było wrócić do tego rozgrzanego powietrza na zewnątrz. Na wysokości niemal tysiąca metrów termometr pokazywał 32 stopnie w cieniu.
Podjazd na Puerto de la Bonaigua był więc trasą pokutną i walką o przetrwanie. Odczuwałem trudy wcześniejszych etapów, próbowałem też bezskutecznie nabyć odpowiednią oponę. Jedynym plusem było zjechanie z tej przeklętej drogi N-230, droga nr 28 była wyraźnie spokojniejsza (nic dziwnego – tutaj trzeba było się wspinać po serpentynach, nie było opcji tunelowej, jak na N-230). Jechałem – dopóki się dało – systemem „od cienia do cienia”. Gdy już straciłem nadzieję, że wpełznę skutecznie na te 2072 metry, odkryłem że jestem już tuż, tuż. Nie miałem wtedy żadnych oczekiwań, chciałem tylko zjechać, znaleźć poletko na biwak, uzupełnić niemal puste bidony i pójść spać. Tylko tyle: zjechać i pójść spać.

Ten zjazd był jednak niesamowity. Gdy tylko skończyły się serpentyny, między poziomem 1700 a 1000 m n.p.m. droga była poprowadzona niemal od linijki, panował na niej bezruch i znakomity asfalt. Za te 11 km jazdy, ze średnią szybkością 60-70 km/h, pokochałem Katalonię. Widoki dalej nie powalały, było tu nieco sucho, droga zaś zbyt szeroka jak na odczucia rowerzysty, ale jej szerokość, nawierzchnia i brak samochodów sprawiły, że chciałbym to powtórzyć.

Gdy nachylenie mocno spadło i asfalt się wypłaszczył, znalazłem także długo oczekiwany wodopój. Zanim zaczęło zachodzić słońce rozłożyłem się na piaszczystej łasze, nieopodal rzeki Noguera Pallaresa. Próbowałem rozbić się wyżej, ale serpentyny podjazdu do wioski Aidi mnie nie zachęciły i wycofałem się nad rzekę. Słusznie zrobiłem – nocleg był udany, bliskość rzeki pomogła zaś dokonać wieczornej ablucji, a nad ranem pomogła wymyć naczynia i przeprać „szmaty”. 


Chwilowe pożegnanie z francuskim krajobrazem

Zjazd z przeł. Bonaigua w głębiny Katalonii. Będzie zabawa, będzie się działo, 70 km/h będzie mało...
Dystans126.61 km Czas08:12 Vśrednia15.44 km/h Podjazdy2449 m
Dzień 14: Dzień, w którym wszystko się udało

 Pireneje Atlantyckie - trzeba przyznać Francuzom, że trafnie nazwali zachodni rejon Pirenejów. Na moim skrawku nieogrodzonej ziemi - w granicach administracyjnych Saint-Just-Ibarre - spało mi się dobrze. Pomimo obecności drutów kolczastych zabrakło nocą snów o ETA, zabrakło projekcji scen batalistycznych. Nad ranem przywitał mnie jednak widok chmur z atlantyckiego desantu. Zakryły każdy skrawek nieba. Namiot zaczynał już gnić od tej wilgoci, mnie było ciężko opuszczać suchy kącik. Zmobilizował mnie imperatyw drogi - TdF zbliżał się do Pirenejów, jeśli miałem uciec przed kumulacją, musiałem ostro pedałować.

 Czekał mnie calutki dzień na terytorium Bearnu. Najpierw jednak musiałem ponownie wypełnić ładownie. Po skomplikowanych, ale zwieńczonych powodzeniem poszukiwaniach marketu w Oloron, miałem już znowu zapasy na kilka dni. Objuczony dodatkowym balastem wjeżdżałem prosto w gardziel otchłani. Postanowiłem zaatakować przełęcz Białej Maryśki (Col de Marie-Blanque) - pierwszą poważną przeszkodę w Pirenejach, gdzie na pierwszych 4 km przewyższenie nieustannie oscyluje w okolicach 11-13%. 
Ponieważ mój pojazd miał charakter cargo, wjazd zajął mi trochę czasu i wycisnął trochę potu.
 Minąłem z pewnym wahaniem kemping Iscoo (położony nieco na uboczu, mający słaby węzeł sanitarny) i postanowiłem wspinać się dalej. Była to znakomita decyzja, bo jakieś 500 metrów dalej znalazłem ślepą odnogę zagrodzoną łańcuchem. Przeszkodę ominąłem i znalazłem się w raju, czyli na wypłaszczeniu ponad drogą. Niewielka płaśń otoczona była drzewami i niewidoczna z drogi. Po raz kolejny ryzyko się opłaciło. Biwak był wyjątkowo udany. 

Typowe francuskie barierki (dbałość o formę, obudowa z drewna) i typowo oceaniczne naburmuszenie, czyli ostatnie chwile wśród Basków

Zjazd z Przełęczy Białej Marii miał kilka "momentów", z których jeden udało mi się utrwalić. Pirenejska idylla.
Dystans143.17 km Czas08:46 Vśrednia16.33 km/h Podjazdy2511 m
Dzień 13: Królestwo Nawarry

Kolejny dzień wśród Basków powitał mnie mgłą i wilgocią. Zieloność bierze się tu dosłownie z powietrza. Baskowie cenią sobie ziemię przodków tak bardzo, że ciężko znaleźć jakiś nieogrodzony fragmencik. Ogrodzenia są zazwyczaj z drutu kolczastego. Potrójne zasieki z takiego drutu powstrzymają każdego rowerzystę, choć nie cyklistów mają powstrzymywać. 

Nawet niewielkie miejscowości wyglądają jak miasteczka. Zabudowa jest skupiona a kartusze herbowe zauważyć można niemal na każdym domu. Są tez i daty, czasem wywołują szybsze bicie serca historyka: XVI i XVII wiek są licznie reprezentowane. Na totalnej prowincji! Prawie każda miejscowość w dolinie tak wygląda. To prawdziwy skansen kamiennych fortec. Dostaję szału i zatrzymuję się w każdej mijanej wiosce. Nawet ostatnia wioska przed francuską granicą – Erratzu – oszołamia zabudową. Droga przepycha się między narożnikami baskijskich domów-fortec. Klaustrofobia typowa dla starówki, a wieś nie liczy nawet 500 mieszkańców.

Gdy przekraczam granicę hiszpańsko-francuską na przeł. Izpegi krajobraz się nie zmienia. Historycznie dalej pozostaję w Nawarze, konkretnie Dolnej Nawarze, której nieformalną stolicą jest St-Jean-Port-de-Pied. Jest to tradycyjne miejsce startowania pielgrzymów na camino. Jakubici idą jednak jak po sznurku na przełęcz Puerto de Ibaneta/Roncevaux, by uczcić tam męczeństwo cnego Rolanda. Ta okoliczność sprawia, że na przełęczy Izpegui cieszyłem się niezmąconą samotnością. W samym świętym Janku sporo jest rzecz jasna nie tylko pielgrzymów, ale też turystów; uliczki wąskie a dyskonty tuż po godzinie 19 – francuskim zwyczajem – zamknięte na cztery spusty. Jadę więc dalej i rozglądam się za dogodnym miejscem noclegowym. Jestem nieco zniechęcony, zdaję sobie sprawę, że lekko nie będzie. Po minięciu Saint-Jean-Pied nie spotykam już więcej pielgrzymów, moja trasa definitywnie rozchodzi się z camino.

Baskowie po obu stronach państwowej granicy przyzwyczajenia mają podobne. Wszędzie pastwiska grodzone drutem kolczastym. Jest to niezgodne z przepisami unijnymi, bo nie da się ukryć że takie ogrodzenie potrafi przysporzyć zwierzętom wielu cierpień. Moje poszukiwania ustronnego miejsca na biwak kończą się fiaskiem. Jedyną płaską przestrzenią, nieogrodzoną potrójnym drutem kolczastym, okazuje się rozejście pastwiskowych traktorówek. Mam kilka metrów płaskiego trawniczka, wokół piętrzą się zasieki z drutu kolczastego, ale nikomu nie wchodzę w szkodę. Przejawiam czasem skłonność do brawury (jak Magellan – patron mojej podróży), ale naruszanie baskijskiego poczucia własności uznaję za czyn samobójczy. Pierwszy raz w życiu rozbijam się na rozstaju dróg. W wierzeniach wielu ludów jest to miejsce przeklęte, sanktuarium złych mocy. Ja bardziej przeklinam obecność tych irracjonalnych zasieków, potem jem obiadokolację w formie makaronowej pulpy i spokojnie zasypiam. Nikt mnie nie niepokoi.


Wygląda tu jak w Austrii - Nawarra, sorry, taki mamy klimat...

Pieprzony Ocean znowu daje czadu...