Wpisy archiwalne w kategorii

>100 km

Dystans całkowity:88339.05 km (w terenie 19.90 km; 0.02%)
Czas w ruchu:4115:10
Średnia prędkość:19.12 km/h
Maksymalna prędkość:78.22 km/h
Suma podjazdów:579834 m
Liczba aktywności:659
Średnio na aktywność:134.05 km i 7h 04m
Więcej statystyk
Dystans134.73 km Czas09:11 Vśrednia14.67 km/h Podjazdy2083 m
Dzień 40: W cieniu Wysokiego Króla

Jubileuszowy czterdziesty dzień wyprawy upływał mi pod znakiem wilgoci, zimna i beznadziei. Moją sytuację poprawiał kapitalny system tras rowerowych. Były tu wiaty, szczegółowe rozpiski kierunków i odległości, wszystkie drogowskazy sponsorowane były przez SalzburgMilch, trzeciego co do wielkości producenta nabiału w Austrii. Wcześniej, w Tyrolu, rolę mecenasa spełniał Spar, zdołałem mu się nawet za to odwdzięczyć.

Widząc pogodową rozpacz, padający już ponad dobę deszcz podjąłem szaloną, ale niezwykle trafną decyzję by jechać Hochkönigstraße. Uznałem, że zmoknę niezależnie gdzie pojadę, a tutaj przynajmniej się rozgrzeję. Rozgrzałem się w istocie przednio, nachylenia przy podjeździe na Filzensattel (1291) i Dientner Sattel (1342) były niczego sobie. Jakby tego było mało przy zjeździe do Muhlbach am Hochkonig złapałem gumę. Powód był znowu ten sam – uszkodzenie dętki przy wentylku. Użyłem tym samym drugiej zapasowej dętki a trzeciej nie miałem. Zrobiło mi się jeszcze cieplej niż na podjeździe. Francuska opona słabo współpracowała z moimi dętkami.

W Bischofshofen postanowiłem zrobić rowerowe zakupy i pocałowałem klamkę. Znalazłem tu dwa sklepy, oba zamknięte. Pozostało mi liczyć na cud „sklepu rowerowego” w mniej znanych miasteczkach na dalszej trasie. Tym cudownym miejscem okazało się rowerowe miasto, czyli Radstadt. Popularność rowerów trekkingowych w Austrii była dla mnie wybawieniem. Bez problemu nabyłem aż trzy (na wszelki wypadek) dętki. Na rynku funkcjonowało coś takiego jak publiczna rozdzielka do ładowania sprzętów elektronicznych. Wystarczyło podłączyć kabel USB. W jakże miłym mojemu sercu Radstadt wydarzył się też jeszcze jeden cud – przestało padać. Niestety cud miał wymiar lokalny, po kilkudziesięciu minutach znowu mnie zalewało.

Ze znalezieniem kolejnego miejsca na dziki biwak miałem znowu problemy. Tym razem, siłą inercji, jechałem nawet po zmierzchu. Tuż przed zmierzchem przestało bowiem padać i zrzuciwszy dodatkowe, mokre warstwy poczułem znów chęć jazdy. Ewidentnie wyrwałem się z cienia Wysokiego Króla.
Nocleg znalazłem na łące, za parawanem z drzew, osłaniającym od drogi. Grunt był tak nasiąknięty wodą, że przemoczyłem ponownie buty. Było jednak warto, bo spałem na równej, miękkiej nawierzchni. Jej wilgotność mi nie przeszkadzała, mokre było przecież wszystko. W tych momentach ciepła zupka prosto z kuchenki jest na wagę złota, a suchy śpiwór przywraca poczucie człowieczeństwa.


U podnóża Hochkönig, czyli w Alpach Bawarskich

Nieboszczka Austria wiecznie żywa
Dystans108.37 km Czas07:05 Vśrednia15.30 km/h Podjazdy1392 m
Dzień 39: Sztorm po austriacku

W nocy mocno padało, nad ranem witają mnie ciemne, niskie chmury. Pierwszym miejscem w którym się zatrzymuję jest malowniczo położony nad Innem Rattenberg – najmniejsze miasto Austrii. Następny postój, tym razem aprowizacyjny, miałem w Wörgl. Gdy ruszałem spod sklepu już kropiło. Deszcz męczył mnie do końca dnia. Gdy siła deszczu rosła i przechodził w alpejską ulewę, ukrywałem się razem z austriackimi rowerzystami pod dachami stodół. Tutaj muszę zauważyć, że byli świetnie przygotowani na deszcz, dysponowali kwaterami w gasthofach i mogli bardziej nonszalancko podchodzić do żywiołu. Ja wiedziałem, że gdy przemoczy mi buty, będę jechał kilka dni w kompletnie mokrych. Temperatura zrobiła się zaś austriacko-alpejska, czyli marzły dłonie i jechałem w dwóch długich rękawach.

W deszczu przeprawiałem się przez St.Johann in Tirol oraz kolejne dziwne podjazdy na trasie rowerowej. Od St. Johann nie opuszczałem w zasadzie tras rowerowych. Było mi wystarczająco źle w tych mokrych łachach, za towarzystwem blachosmrodów nie tęskniłem. Szlak rowerowy opuściłem dopiero przed Weissbach bei Lofer, przekraczając rzekę Saalach. To były pierwsze kilometry poza Tyrolem, znajdowałem się już w kraju salzburskim. Miałem sprytny plan dostania się od strony lasu do kempingu, na którym w 2016 r. sporo zapłaciłem za pobyt, a który miał otwarte, niestrzeżone wejścia od strony leśnego duktu. Nie doceniłem przebiegłości właścicieli „Ferienwiese”. Na jakieś 500 metrów przed kempingiem wygodny leśny dukt był zwyczajnie przeryty fosą i zagrodzony szlabanem i ogrodzeniem z drutu. Sprytny dwa razy traci, nie było sensu wracać w deszczu i o zmierzchu leśną drogą. Rozbiłem się zatem tuż nad brzegiem rzeki Saalach, bo tylko w tym miejscu byłem niewidoczny.

Dopiero gdy wygodnie ułożyłem się do snu, skojarzyłem że jestem kilka metrów od rzeki. Skarpa miała ze 4 metry wysokości, ale dla alpejskiej rzeki przy intensywnych opadach nie ma rzeczy niemożliwych… Mój niepokój nie był bezpodstawny, padało nieustannie, coraz intensywniej. Padało całą noc i nad ranem, gdy wyskoczyłem z namiotu by sprawdzić stan rzeki, dalej padało. Poziom wody wzrósł na szczęście nieznacznie. Nie zalało mi namiotu od dołu, zalało natomiast po raz kolejny od góry. Tym razem nie pomogła nawet przygotowana zawczasu warstwa ochronna, osłaniającą skrzyżowanie stelaża. Patent okazał się skuteczny, dopiero po kolejnym wzmocnieniu, gdy pozbyłem już z namiotu wszystkich reklamówek. Tradycyjnie, Alpy próbowały mnie utopić we własnym namiocie w okolicy trzeciej w nocy. Tym razem było jednak przenikliwie zimno, to już nie były okolice Maggiore, od sławetnego lania upłynęły ledwie 4 dni. Coś we mnie pękło, zatęskniłem za domem.


Gdzieś w Tyrolu

Lało momentami straszliwie

Dystans170.22 km Czas09:16 Vśrednia18.37 km/h Podjazdy1337 m
Dzień 38: Zjazd na tyrolce

O poranku nie buszuję już po hotelu, nie jestem szabrownikiem, nie szukałem w nim suwenirów tylko dachu nad głową. Jadę dalej drogą, której powstanie przyczyniło się do narodzin „mojego” hotelu. Od Pfunds trafiam znowu na drogę rowerową (nie nazywam jej ścieżką, bo to określenie uwłaczające). Jak przystało na austriacki szlak rowerowy, frekwencja jest duża, interwały także. Spora część użytkowników korzysta z rowerów elektrycznych. Są to osoby starsze lub wyposażone we wspomaganie partnerki analogowych rowerzystów. Ten system mnie frapuje, jest całkiem racjonalny. Samiec jedzie na tradycyjnym rowerze, ma najprawdziwszy trening, nie musi też czekać na samiczkę, która nadąża za nim bez problemu, dzięki akumulatorowi.

Jedno wrażenie się w Austrii nie zmienia, ilekroć tu jestem: to ludzie aktywni. Tu każdy jeździ na rowerze, nartach, każdy biega lub chodzi po górach. To kultura powszechnej aktywności fizycznej. Bardzo zdrowa mentalność. U nas dominuje model amerykański: albo jesteś sportowcem-wyczynowcem nastawionym na maratony, albo nawet do toalety jeździsz samochodem. Normalsi są w mniejszości, w Austrii jest dokładnie na odwrót. Niespełnieni sportowcy są w mniejszości, dominują zwyczajni amatorzy spędzania czasu na wolnym powietrzu. Austriaccy rowerzyści mają też wspaniałą cechę: jeżdżą z sakwami. Nagle staję się jednym z wielu. Do Alp byłem rowerzystą-dziwadłem, teraz, na austriackich szlakach rowerowych jestem jednym z wielu. Wielu ma większe sakwy ode mnie, choć ewidentnie jadą na jakieś krótsze wypady. Dróg rowerowych nie blokują też piesi – ordnung must sein!

Austria wita mnie więc ciepło, dosłownie i w przenośni. Znowu robi się straszny zaduch, to wróży jak najgorzej. Bańka znowu pęknie a zawartość wyleje mi się na głowę. Póki co cieszę się zwiedzaniem Innsbrucku. To kolorowa stolica Tyrolu. Tego Tyrolu, który pieczołowicie dba o własne tradycje i obyczaje. Po obu stronach granicy. To w granicach miasta znajduje się Bergisel/Berg Isel, u podnóża której rozegrały się trzy krwawe bitwy w czasach napoleońskich. Tyrolczycy walczyli o swoje niebywale odważnie, zawstydzając tym cesarza Austrii. Na czele buntu stał zwykły handlarz bydłem, Andreas Hofer. Dał się pokonać najlepszej armii ówczesnej Europy dopiero w trzeciej bitwie. Prawdziwy góral!

W mieście oddalam się od tras rowerowych, szwędam po centrum. Gdy nadchodzi czas odwrotu, szukam jednak ponownie możliwości jazdy jakimś wyznaczonym rowerowym szlakiem. To bardzo wygodne. Szczególnie w tym zaduchu doceniam brak towarzystwa samochodów. Jadę w tak dobrym tempie, że aż wzbudzam uznanie Austriaków. To miłe, ja jednak nie walczę o rekordy, szykuję się na załamanie pogody i chcę ujechać jak najdalej, dopóki nie leje. Droga rowerowa raz na jakiś czas przekracza rzekę Inn. Robi to z fantazją, po ciekawych mostach, niejednokrotnie wybudowanych tylko dla rowerzystów. Nic dziwnego, że jadę dopóki słońce nie znika za górami.
Rozbijam się nad rzeka Inn, jakżeby inaczej...


Trasa rowerowa Landeck-Innsbruck

Innsbruck

Dystans135.41 km Czas08:00 Vśrednia16.93 km/h VMAX58.33 km/h Podjazdy2136 m
Dzień 37: Trzy kraje alpejskie

Rano tropik jest całkiem przemoczony, stąpam po grząskim, bagnistym gruncie. W nocy nie padało, to wytrąca się poopadowa wilgoć sprzed dwóch dni. Wilgoć z czasów przesławnego lania, które zatrzymało mnie w rajskiej pułapce jeziora Maggiore. Taką mam przynajmniej teorię. Po raz kolejny w życiu docieram rowerem do St. Moritz. Pewien czas jadę szwajcarskimi drogami rowerowymi, ale za Samedan wjeżdżam na zwykłą drogę. Ruch jest niewielki, a droga mniej kluczy w dolinie, innymi słowy zyskuję na czasie przejazdu.

Gryzonia jest mi bliska, spędziłem tu wiele pięknych chwil, na rowerze i na szlakach, nawet na bezdrożach. Ominąłem jednak wówczas przełęcz Ofenpass, przyciągał mnie masyw Berniny i gryzońskie szczyty. Teraz zmierzam do Val Mustair i Tyrolu Południowego. Pociąga mnie ten zapach autentyzmu. Zabudowa Santa Maria Val Mustair, klasztor benedyktyński w Mustair, zabudowa mijanych przeze mnie południowotyrolskich wiosek (Laatsch, Burgeis) – to wszystko pomniki historii. W Laatsch czułem się jakbym cofnął się w czasie. Trwał jakiś jarmark, wielu ludzi przyszło w strojach ludowych, pachniało sianem i piwem. Brakowało tylko urzędników w uniformach CK monarchii i musiałbym się uszczypnąć.

Przez te zakonserwowane habsburskie wsie przejeżdżałem, trzymając się ściśle przebiegu trasy rowerowej oznaczonej numerem 2. Doprowadziła mnie ona – inna sprawa, że przez liczne ścianki o nachyleniach około 20% - aż do granicy włosko-austriackiej. Dopiero od granicy jechałem znowu zwykłą drogą. Poszukiwania noclegu zakończyły się tym razem w sposób nietuzinkowy. Spałem na dziedzińcu opuszczonego XIX-wiecznego hotelu, już w granicach Austrii, 200 metrów od szwajcarskiej granicy. Obiekt był niestety rozszabrowany, zwiedziłem częściowo jego wnętrza. Na dole, w dawnej sali balowej, o ciekawym sklepieniu z podtrzymującym filarem, walały się sterty rupieci i wszystko to co nie przedstawiało dla złodziei większej wartości. Do sali przylegała kuchnia, z zachowanymi częściowo starymi sprzętami. Pokoje dla gości były natomiast rozszabrowane do zera. Podobnie wyglądało to w drugim segmencie, czysto hotelowym. To tylko kwesta czasu aż budynki hotelowe (bo jest ich kilka, to cały kompleks!) runą. Spieszmy się kochać hotele, tak szybko znikają!


Poranek nad Silsersee, Szwajcaria

Lago di Resia/Reschensee, Włochy

Dystans111.73 km Czas08:34 Vśrednia13.04 km/h Podjazdy3190 m
Dzień 36: Guten Morgen

Utknięcie nad jeziorem Maggiore podziałało na mnie jak katharsis. Odświeżyło mi formę, dodało wigoru. Rankiem raźno ruszyłem dalej, dalej w górę. Było przyjemnie chłodno, na drodze żywego ducha: tylko ja, cisza, czyste niebo i Alpy. Ta cisza okazała się być zwodnicza, bo w krótkim odstępie czasu minęły mnie dwie pary staruszków, jadąc na rowerach pod górkę. To że były to rowery elektryczne, było mało pocieszające, albowiem drugi tandem składał się z zasuszonych 80-latków… Przez chwile pomyślałem, że następni będą staruszkowie na elektrycznych balkonikach, albo łóżkach szpitalnych z kroplówkami…Wziąłem się w garść i tę drugą parę zdołałem dogonić i wyprzedzić. Zrobiłem nawet sporą przewagę nad nimi. Co za upadek: cieszyć się z pokonania 80-latków na podjeździe… O tempora, o mores!

W przeciwieństwie do podjazdu, zjazd był nieciekawy pejzażowo i krótki. Przejazd przez dolinę Hinterrhein nie zaliczał się zaś do szczególnie urokliwych. Moja poczciwa stara droga musiała co chwilę ustępować w wąskiej dolinie miejsca szwajcarskiej „13”. Jeszcze przed Splugen zrobiłem sobie przerwę śniadaniową. Na zjeździe z San Bernardino przeżyłem zaś prawdziwy szok słuchowy: usłyszałem od pewnej pani „Guten Morgen”. To było jak uderzenie obuchem – a więc stało się – dotarłem w te germańskie Alpen. Koniec sielanki, odtąd krowy będą skrupulatnie wypastowane, łąki wygrabione a pelargonie w doniczkach…

W zasadzie nie przeszkadza mi to. Odmiana się przyda, poza tym lubię brzmienie niemieckiego. Ich bin Oberschlesier.
Niestety podjazd na Passo della Spluga nie ma nic wspólnego z idyllą. Ruch jest duży, nachylenie spore, serpentyny jedna na drugiej. Pną się w górę niemal pionowo, jedna wstęga nad drugą. Auta wjeżdżają i zjeżdżają z taką regularnością, że całość wygląda jak makieta z Kolejkowa. Wydaje się, że orbitują wokół góry. Na samym siodle dopada mnie remont drogi. Nie jest tak sielsko jak na Bernardino. Szybko opuszczam przełęcz i mknę w stronę Chiavenny. Gdy nachylenie wzrasta, gdy zaczynam czuć znów wiatr we włosach i chce mi się śpiewać, właśnie wtenczas uaktywnia się prawo Murphy’ego. Łapię gumę w oponie, a właściwie to wygina mi nienaturalnie wentyl w dętce i rozszczelnia jego łączenie z resztą dętki.

Po uporaniu się z awarią, już mniej entuzjastycznie ruszam dalej. Zła passa łatwo nie ustępuje: pojawiają się remonty, ba, dużo gorzej: kładą nowy asfalt. Co chwile napotykam światła, walce, samochody stojące w korkach…
Po drodze mam chwile radości na cudownych w swoim zaplątaniu serpentynach, ale generalnie zaczyna mi doskwierać upał. Podjazd na Maloję jest już walką z upałem, a potem z czasem. Udaje mi się dotrzeć na kemping "Plan Curtinac" w momencie, gdy osiada wieczorna mgła. To mój trzeci i ostatni kemping na trasie. Oczywiście - tak jak na pozostałych - mój pobyt nie zostaje zalegalizowany. RODO, RODO über alles! 

Dzień jest coraz krótszy. Jest już 9 sierpnia i 36 dzień podróży, ostatni z morderczym przewyższeniem. Następnymi celami wyprawy są Val Mustair i dolina Innu. Docieram znów w znane okolice (Gryzonia), ale postaram się jechać taką trasą by odwiedzić nowe miejsca. No i nie byłem jeszcze w Innsbrucku, wypada nadrobić zaległości. 


Zjazd z Passo della Spluga w stronę Chiavenny

Ostatnie chwile jasności - podjazd na Maloję, trzecią przełęcz dnia. Tutaj był wyczekiwany alpejski klimacik, zbliżał się zachód: "hen w dolinach, gaśnie płomień róż, opada mgła". 

Dystans131.08 km Czas08:24 Vśrednia15.60 km/h Podjazdy2414 m
Dzień 35: Włoska Szwajcaria

 Wstałem bardzo wcześnie, po raz pierwszy byłem nadspany i rwałem się do wysiłku. Nad ranem zbudził mnie odgłos łamiącego się konaru. Był to konar kasztana jadalnego, u stóp którego spałem. Na szczęście był to zewnętrzny konar, który runął z łoskotem w przepaść. Było jeszcze ciemnawo, ale nie padało! Całą noc już nie padało, bo tropik zaczął przesychać.

Gdy zdołałem się wreszcie spakować i ruszyć czekała na mnie niespodzianka – bezchmurne niebo. Jezioro wyglądało tak, jakby wczorajszego dnia po prostu nie było. Jakby to był zły sen. Znowu towarzyszyły mi palmy, araukarie, wille i hotele. Znów byłem w rajskim ogrodzie, tyle tylko że tym razem rajska była także pogoda. Od Stresy po Asconę otaczały mnie wyłącznie ogrody i kwiaty. Uwagę zwracały zadbane trawniki, piękne wille i problemy z dostępem do tafli jeziora. Linia brzegowa była najczęściej sprywatyzowana. Atmosferę kurortu poza Stresą poczułem też w Asconie. Od tego momentu temperatura znowu zaczęła dawać się we znaki. Wjechałem jednak do Szwajcarii i o zmartwieniach typowo włoskich (samochody!) mogłem zapomnieć.

Od Ascony aż po Roveredo płynąłem sobie wygodnie po drogach rowerowych. Klimat i nazewnictwo były tu włoskie, cała reszta była szwajcarska. Takie nietypowe połączenie „dolce vita” z „ordnung must sein”. Połączenie całkiem udane. Wsłuchiwałem się też radośnie w trzeszczenie cykad, przypuszczałem że więcej ich nie usłyszę. Zmierzałem na germańską północ Alp, to były już ostatnie chwile ze słońcem południa. Przypiekało mnie na tyle, że nie potrafiłem wzbudzić w sobie szczerego żalu, żadnej nostalgicznej refleksji. Łaknąłem cienia.

Sławne Locarno przejechałem po sznurku, czyli wg oznaczeń tras rowerowych. Licznie uczęszczany trakt rowerowy wiódł głównie przez sady lub pola kukurydzy. Wyłamałem się z niego dopiero w Bellinzonie. Gdy tylko tu dotarłem przestała mi się kojarzyć z piękną strefą, zaczęła jednoznacznie kojarzyć mi się ze strefą wojenną. Był tu zamek na zamku. Miasto wyglądało jak inscenizacja określenia „casus belli”. Mnie przyszło także zmagać się z przeciwnikiem. Walczyłem więc z kolejnymi kilometrami podjazdu na przełęcz San Bernardino. Równolegle do mojej znakomitej drogi wiodła tu autostrada, ruch był więc niewielki. Wjechałem na teren Gryzonii. Za Castello de Mesocco zacząłem rozglądać się za noclegiem na dziko. W Szwajcarii takie biwakowanie wymaga wzmożonej ostrożności. Ja odpowiednią miejscówkę (tj. niewidoczną dla postronnych) znalazłem ponad serpentynami, powyżej Pian San Giacomo.


Ascona, czyli znów pocztówkowe jezioro Maggiore

Pierwsze chwile w Gryzonii AD 2019

Dystans137.97 km Czas07:39 Vśrednia18.04 km/h Podjazdy1871 m
Dzień 33: Tłok, zaduch i dziury, czyli włoska rzeczywistość

 Aura się nie zmienia, dalej zaduch. Czeka mnie dzień tranzytowy. Muszę wymknąć się z zatoki zwanej Aostą i zacumować u brzegów jeziora Maggiore. Na mapie wygląda prosto. Jakieś 120-130 km przebijania się przez rejony gdzie Alpy schodzą w Nizinę Padańską.
Po zwiedzaniu rzymskiego mostu w Pont-Saint-Martin docieram w okolice miasta Ivrea (Borgofranco d’Ivrea) i rozpoczynam wspinaczkę do miasta Biella. Jadę lokalną drogą, trawersującą zbocza Alp, przez tunel przejechać się nie da (jest zakaz, choć ma tylko 1 km długości). Aż tu schodzi długie ramię najwyższego masywu Szwajcarii – Monte Rosa. Z 250 m. wspinam się wpierw do Nomaglio (600 m) a potem do Andrate (830 m n.p.m). Tam drogowskazy znikają, gdy głowię się nad mapą z pomocą przychodzi włoskie małżeństwo. Sami oferują pomoc, gdy wymawiam Donato pokazują, że w dół i w lewo. Faktycznie, tak było. Gdybym wtedy źle skręcił dotarłbym na przełęcz Colle della Colma (1622), prosto w kłębowisko burz, oddaliłbym się też od jeziora Maggiore.

Dzięki pomocy lokalsów docieram interwałową asfaltówką do Griglii i zjeżdżam do Bielli. W samej Bielli wdaje się w zakamarki celem aprowizacji, jest to przyczyną moich kłopotów nawigacyjnych. Drogowskazy są znowu kiepskie i w efekcie na węźle drogowym kierują mnie wprost na drogę ekspresową. Gdy orientuje się w sytuacji jest już za późno, wjeżdżam na ekspresówkę. Na szczęście jest tu szerokie pobocze, ale Włosi gnają jak torpedy. Jadę tak d najbliższego dogodnego zjazdu, czyli jakieś 9 km. Nikt na mnie nie trąbi! Gdy w końcu zjeżdżam do Cossato kamień spada mi z serca. Niesłusznie zresztą, tutaj ruch jest jeszcze większy, jadą równie szybko, natomiast brakuje pobocza… Są za to dorodne dziury, spękania i przełomy. Prawdziwy włoski horror drogowy.

Długo tego nie wytrzymuję, w San Giacomo del Bosco zjeżdżam na spokojną, lokalną drogę do Rovasendy. Dopiero stamtąd jadę na Gattinarę. Nadrabiam drogi, ale zachowuje integralność cielesną. Kilka razy musnęli mnie już lusterkami po rękawku…
Gdy powracam na drogę 142 niewiele się zmienia. Już wiem, że 33. dzień podróży będzie tym najnudniejszym i najbardziej nie rowerowym na mojej trasie. Gdy docieram wreszcie do Arony, niemal całuję brzegi jeziora Maggiore. Wiszą nade mną ciężkie chmury, ale dzięki zjechaniu na nizinę odsunąłem trochę wyrok w czasie. Nie mam złudzeń – najpóźniej w nocy zacznie się deszczowy Armagedon.

Ostatnim podrygiem siły przetrwania wspinam się z poziomu jeziora (200) na zakręt drogi (370), gdzie wśród stromych zboczy znajduję niewielka półeczką w miarę równej ziemi, powstałą na bulwie korzeniowej starego kasztana. Zaczyna padać, decyduję że zostaję tu na awaryjny nocleg. Jeszcze nie wiem, że spędzę tu dwie noce…


Jeszcze w dolinie Aosty - Forte di Bard, XIX-wieczna twierdza sabaudzka

Już nad jeziorem Maggiore

Dystans128.06 km Czas07:31 Vśrednia17.04 km/h VMAX60.42 km/h Podjazdy1424 m
Dzień 32: Powrót do Aosty

Wszystko zaczyna się zgodnie z porządkiem wszechświata, gdy tylko powracam na asfalt ruszam w górę. Za La Combaz włączam się w główny nurt podjazdu na Małego Bernarda. Jadę tu po raz drugi, tym razem jednak o poranku. Nie jest to najpiękniejsza drogowa przełęcz Alp, w zasadzie jest jedną z mniej ciekawych widokowo. Dalej są tu obecne stragany z kiczowatymi pamiątkami, dalej stróżują wykonane z tworzyw sztucznych bernardyny...

Gdy osiągam dno doliny Aosty trafiam w sam środek włoskiego piekiełka. Błyskawicznie chcę wrócić do Francji. Mijają mnie sami piraci drogowi. Droga jest ruchliwa i nie ma dla niej alternatywy. Gdy docieram do Aosty, wstępuję do pierwszego lepszego marketu, skończyły mi się zapasy strategiczne, czyli pieczywo. Tymczasem Conad mnie bulwersuje: wpierw cenami, potem brakiem bagietek. Wybiegam stamtąd bez zakupów. Sfrancuziałem definitywnie, podejmuję walkę o bagietki i przebijam się przez centrum Aosty, do Carrefoura. Cel osiągam, potem konsumuję i zwiedzam.

Męczy mnie znowu upał, ten typowy zaduch, zawiesinka która najpóźniej za kilka dni eksploduje z hukiem, będą błyskawice i grzmoty, sznury wody. Nie mam złudzeń. Na razie jednak chcę uciec jak najdalej w dół doliny. Gdy wyjeżdżam z Aosty czeka mnie prawdziwa gehenna. Jest tu autostrada, ale wygląda na to że nikt o tym nie wie, wszyscy pchają się SS-26. Zaciskam zęby i jadę, z obu stron sznur aut, znikąd ratunku. Wreszcie tuż za Nus padam w cieniu ogrodzenia „Campo Sportivo”. Muszę złapać oddech i przeanalizować mapę. Wybrałem znakomite miejsce na przerwę, tuż obok odchodzi droga do Fenis. Zwiedzam zamek w Fenis i jadę dalej interwałową, ale odsączoną z ruchu samochodowego drogą lokalną. Panuje atmosfera zatęchłego, wielodniowego upału. Docieram w ten sposób do Chatillon. Gdy wyjeżdżam z Chatillon, powracam na SS-26. Od kiedy tylko wjechałem do doliny walczę z wiatrem, cały czas wieje w twarz. Znowu biednemu wiatr w oczy. Na poprzednim nizinnym odcinku (do Awinionu) było tak samo.

Jadę i jadę w dół doliny, a do wylotu wciąż mam daleko. Denerwuje mnie ten porywisty wiatr w twarz, co jakiś czas słyszę cykady. Ostatni raz słyszałem je pod Awinionem. Rozglądam się już profilaktycznie za noclegiem. Przekroczyłem 100 km dniówki i jeśli tylko dostanę pretekst w postaci dogodnego miejsca na biwak, od razu przejdę w stan spoczynku. Dolina nie daje mi jednak forów. Są tu albo domy, albo rzeka, albo strome zbocza. Ruch na drodze zauważalnie się zmniejsza, robi się sympatycznie. Nawet wiatr zaczyna wygasać. Teraz to mógłbym jechać, ale po co jechać w ciemności? Jeszcze intensywniej rozglądam się za skrawkiem ziemi na biwak, w końcu ten wymarzony skrawek znajduję. Między skalnym ostańcem a rzeką. Od drogi SS-26 osłania mnie skała, od autostrady rzeka. Oto moja ziemia – kilka metrów kwadratowych zawłaszczonych z łąki. 30 metrów dalej biegnie jezdnia, ale odgradza mnie od niej skała. Takie filigranowe przydrożne noclegi lubię najbardziej.


W drodze na Małego Berniego

Zamek Fenis

Dystans113.49 km Czas08:13 Vśrednia13.81 km/h Podjazdy2893 m
Dzień 27: Cztery przełęcze na drodze do Sabaudii

Ostatni dzień lipca, najbardziej podjazdowego lipca w moim życiu. Tułaczkę zaczynam po bożemu – od podjazdu. Na siodło przełęczy mam tylko 350 metrów przewyższenia, w sam raz na rozgrzewkę. W Le Bourg-d’Oisans chciałbym wreszcie kupić zapasową oponę. Zdartą do wkładki maratonkę przełożyłem jakiś czas temu na przód, ale jej godziny są policzone. Miasteczko uchodzi za bramę do Parku Narodowego Ecrins, w dodatku położone jest nieopodal sławnych kolarskich podjazdów (Alpe d’Huez i Galibier). Faktycznie wybór jest spory, samych sklepów rowerowych znajduję trzy, opony są bardzo drogie, ale udaje mi się wyrwać takie przecenione, za 18 euro (wszystkie pozostałe od 50 euro wzwyż).

Przez przełęcz Lautaret i dolinę Romanche już w czasach rzymskich wiódł szlak z Galii do Italii. Ja zmierzam do Sabaudii. Na przełęczy Lautaret żegnam się z Alpami Delfinackimi, przeł. Galibier leży już wśród grani Alp Graickich. Przełęcz ma prawdziwie wysokogórski charakter, droga jest wąska a zakosy i serpentyny są wyraziste. 33-krotnie gościła najsławniejszy wyścig kolarski świata. Na siodle panuje rozgardiasz, wywołuje go liczna grupa holenderskich emerytów na kolarkach. Są głośni i okupują cały czas tablice z nazwą przełęczy. Francuzi przysiedli gdzieś po bokach, w przeciwieństwie do Holendrów, mówią cicho, nie wrzeszczą i nie gwiazdorzą…

Na tych terenach, czyli na północ od przełęczy Galibier dominował kiedyś bezwzględnie język franko-prowansalski, zwany też arpitańskim. Ten sam zespół dialektów romańskich używany był powszechnie w Dolinie Aosty i Piemoncie oraz frankofońskich kantonach Szwajcarii. Dialekty te mają charakter przejściowy między językiem francuskim a językiem oksytańskim, który dominował w Alpach na południe od przeł. Galibier. Przekraczając zatem przełęcz opuściłem nie tylko Delfinat, ale też rozległy obszar Oksytanii. Smutek rozstania z Oksytanią łagodziła mi perspektywa zbliżających się pieszych wędrówek po francuskich Alpach. Podwójny wycisk to jest właśnie to, co tygryski lubią najbardziej! 

Mój sentyment do Sabaudii ma kilka źródeł. Pierwszym jest pochodzenie mojego wiernego Opinela, nóż mój przyboczny jest Sabaudczykiem. Po drugie chciałbym wyrównać rachunki z Alpami Graickimi. Nie samym rowerem człowiek żyje – moimi Wyspami Korzennymi są właśnie Alpy Graickie, położone na terenie Sabaudii – czasy się zmieniły, zamiast drogocennych korzeni chcę przywieźć z wyprawy wrażenia z pieszych eksploracji Alp francuskich. Ciekawi mnie frekwencja na szlakach i ich oznakowanie.

Gdy kończę długi zjazd z przełęczy, powietrze w dolinie rzeki Arc okazuje się wciąż bardzo nagrzane. Udaje mi się zdążyć przed zamknięciem Carrefoura – ładownie wypełniam prowiantem jak preppers. Ruszam w górę doliny znaleźć jakiś skrawek niezagospodarowanej i niespionowanej ziemi. Udaje mi się to na umocnionym przed erozją zboczu, to jedno z oryginalniejszych miejsc w którym biwakowałem. Niedaleko mnie znajdują się stalowe liny zapobiegające runięciu mojego zbocza w dół. Nie przewidują w nocy opadów, rozkładam się więc bez obaw.


Matecznik Delfinatu, czyli masyw Ecrins

Alpy, ach te Alpy, fajnie w sakwach mieć ich skalpy :)
Dystans120.54 km Czas07:34 Vśrednia15.93 km/h Podjazdy2304 m
Dzień 26: Utrata koszulki

Rano zjeżdżam do Serres, by uzupełnić zapasy wody. Jest to sporym błędem, bo droga 994 jest wówczas dość ruchliwa. Z ulgą odbijam w dolinę Beoux i kieruję się na przełęcz Col du Festre. Podjazd nie jest trudny, z racji swojego położenia przełęcz ta dwukrotnie gościła TdF. Nie ma ani szczególnej atmosferki, ani szczególnych widoków. Po prostu kolejna przeszkoda na trasie, bardziej od przełęczy doskwiera silne słońce.

Moją uwagę przykuwa na zjeździe kapitalny kościół górujący nad Saint-Disdier. Piękny przykład alpejskiej sztuki romańskiej – zachowała się tu średniowieczna polichromia. Od Świętego Didiera droga zaczyna się ponownie wznosić. W połączeniu z panującym skwarem, wznosząca się wstęga asfaltu skłania mnie do zrobienia przerwy. Ruszając dalej zapominam przypiąć porządnie, susząca się na sakwach, koszulkę rowerową. Odkryję to dopiero nad rzeką Drac.

Osobiście przeklinam rzekę Drac dopiero gdy muszę się wspinać z jej poziomu ponownie do góry. Wtedy właśnie odkrywam, że zgubiłem zapasową koszulkę. Co za los. Mój kolejny cel – przełęcz d’Ornon – pomimo niewielkiej wysokości (1367) i niespecjalnej trudności aż 8-krotnie gościła do tej pory TdF. Przyczyną jest bliskość podjazdu na Alpe d’Huez, dla którego „Ornonka” zazwyczaj była rozgrzewką, przełęczą drugiej kategorii.

Moje ambicje nie obejmują przejechania przełęczy. Byłoby to wykonalne, ale na samej górze będzie ciężko z noclegiem. Koncentruję się więc, by w tym monotonnie upalnym dniu podjechać w górę doliny, znaleźć jakąś wygodną łąkę i w miarę szybko udać się na spoczynek. Jutro czeka mnie przeprawa przez Alpy Graickie, jestem o krok od Wysp Korzennych, chodzi teraz o to by nie ulec pokusie i nie wylądować na wyspie Mactan… Tłumacząc z magellańskiego na nasze: szanuję siły i jestem pełen pokory dla przeciwnika. Dokładnie odwrotnie niż patron mojej wyprawy - Ferdynand.


Zjazd z przełęczy Festre, w kanionie rzeki La Souloise

Widok na Lac du Sautet