Wpisy archiwalne w kategorii

>100 km

Dystans całkowity:81583.73 km (w terenie 19.90 km; 0.02%)
Czas w ruchu:3732:27
Średnia prędkość:19.27 km/h
Maksymalna prędkość:78.22 km/h
Suma podjazdów:512321 m
Liczba aktywności:606
Średnio na aktywność:134.63 km i 7h 03m
Więcej statystyk
Dystans133.31 km Czas07:30 Vśrednia17.77 km/h Podjazdy1161 m
Dzień 47: Małopolski potop

Po raz ostatni na tej wyprawie rozpoczynam dzień od podjazdu, po kilku minutach zjeżdżam już do wsi Skalite i doliną Skaliczanki wspinam się łagodnie do końca wsi. Ostatni fragment jest już ostrzejszy, osiągam 18. granicę państwową i przełęcz Przysłop. Na powitanie pada mi ekspander, rozpada się od tej ciągłej wilgoci. Ważne, że jestem w Polsce, w Zwardoniu! Skończyła mi się ostatnia mapa, ale mapy nie są mi już do niczego potrzebne. Doliną Soły, po raz kolejny w tym roku zmierzam do Żywca. Ten przejazd jest jednak wyjątkowy, wyruszyłem przecież z Portugalii.

Rzucają się w oczy żenujące wiaty przystankowe oraz ciągi pieszo-rowerowe w stylu rodeo. Mój największy „zachwyt” budzi w tym upale całkowicie plastikowa wiata przystanku w Pietrzykowicach. Świetny pomysł na udar cieplny, brawa dla projektanta!
Przed zbędnym sentymentalizmem i pomysłami na skok w bok chroni mnie fatalna pogoda. Od rana zbiera się na pokaźne deszczobicie, ale Armagedon każe na siebie czekać. Nie daję się jednak sprowokować, nie wsiadam do pociągu. Chcę całość trasy przebyć o własnych siłach. Zmierzam na pierwszy i ostatni nocleg pod dachem, do Jaworzna. Dlaczego nie do Chorzowa? Przecież to oczywiste, moja przełomowa trasa wymusza jeszcze jeden przełom, przełom Soły. Pcham się więc w objęcia żywiołu z zadowoloną miną kogoś kto uciekł pokusie.

Udało mi się umknąć gniewowi Oceanu, przetrwałem załamanie pogody nad jeziorem Maggiore i w Austrii, postanowiłem stawić czoła Beskidowi Małemu. Nie doceniłem furii żywiołu. To było prawdziwie alpejskie oberwanie chmury. Zanim przemoczyło mnie do ostatniej suchej nitki, dopadłem do stróżówki jakiegoś nieczynnego ośrodka wypoczynkowego. Dach był obszerny, ale po godzinie i tak musiałem przeskakiwać z nogi na nogę, bo zalewało mi buty, od spodu!

Na parkingu należącym do ośrodka zbierały się blachosmrody. Nawet puszkini nie dawali rady w tym małopolskim potopie. Oni mieli o tyle lepiej, że ich nie zalewało, ja miałem o tyle lepiej że mogłem zaspokoić potrzebę nr 1 w pobliskich krzakach. Gdy w końcu uścisk żywiołu słabnie, ruszam dalej. Droga zamieniła się w rzekę, pobocze w namulisko. Na tej dalszej drodze spotykam kompana – zroweryzowanego górnika, który wkrótce będzie cieszył się emeryturą. Na początku biorę go za żołnierza, gdy chwali się swoim młodoemeryckim statusem. Mówi że jest sztygarem i sprawia wrażenie gościa na poziomie. Jedziemy razem aż pod Oświęcim, potem nasze drogi się rozchodzą.

W międzyczasie cały czas leje, ale jest mi już wszystko jedno. Zmierzam na nocleg, nocleg pod dachem. Ciekawe czy nie odwykłem? Dopóki jeszcze jadę przez te przedjaworznickie Gorzowy i parajaworznickie Jelenie rozmyślam nad tym, jak ciężko i źle jedzie mi się przez Polskę. Drogi ruchliwe i wąskie, infrastruktura rowerowa w powijakach. Przejeżdżając z Austrii do Polski zdegradowałem się z poziomu rowerowego pierwszego świata (Austria) do trzeciego świata (Polska, Słowacja), zahaczając przy okazji o drugi świat (Czechy), który teraz wydaje mi się niedoścignionym ideałem..
.
Jakby na pocieszenie, u progu mety przestaje padać. Mogę zdjąć strój płetwonurka, po raz ostatni na tej wyprawie. Tego dnia pokonałem ostatnią granicę, ostatni przełom i ostatni potop. Zasłużyłem na rundę honorową, na ten ostatni triumfalny etap.


Ostatnia granica

Serdeczne powitanie w przełomie Soły
Dystans163.22 km Czas09:23 Vśrednia17.39 km/h Podjazdy1678 m
Dzień 46: Czeskie i słowackie Karpaty

Nad ranem zamiast w Białe Karpaty ruszam w Góry Wizowickie. Na początek odwiedzam Plac Masaryka (rynek) w Uherskim Brodzie, potem przyglądam się niezbyt urokliwej zabudowie uzdrowiskowej w Luhaczowicach. Sam Uhersky Brod wyraźnie ucierpiał w zakresie oryginalności zabudowy. Główny grzbiet filigranowych Gór Wizowickich przejeżdżam na przełęczy Pod Doubravou (607). W samych Wizowicach również nie za wiele jest do oglądania. Takie morawskie bieda-miasteczko. Trafiam na jakiś substytut rynku, jest kolumna maryjna i kilka ławek. Są nawet trzy „pierzeje”, kilka niedobitych kamieniczek, ale najwięcej miejsca zajmuje supermarket Albert.

Największym logistycznym wyzwaniem dnia okazuje się przejazd przez Vsetin: tak by nie wjechać na ruchliwą drogę nr 57 łączącą rejon Ostrawy ze Słowacją. W mieście trwają remonty, ale istnieją też wyznakowane trasy rowerowe, które ostatecznie umożliwiają mi wykonanie zadania. Tutejsze centrum również nie zachwyca. Czym bliżej jestem Polski, tym rzadziej wpadam w zachwyt. Doliną Wsetyńskiej Beczwy, między Górami Wsetyńskimi a Jawornikami podążam sobie spokojnie, zgodnie z trasą rowerową, do granicy czesko-słowackiej. Gdy osiągam wreszcie przełęcz cieszę się z pokonania przedostatniej, siedemnastej granicy na mojej wyprawie.

Nie posiadam kasku, który na Słowacji (poza miejscowościami) jest obowiązkowy, ale miejscowi jeżdżą masowo bez kasków, co bardzo mnie uspokaja. Od Turzovki znam drogę na pamięć, mogę napisać, że dojechałem do domu, choć tego dnia nie zdołam jeszcze przekroczyć granicy Polski. Oszczadnicę znam aż za dobrze, ale trwający latami remont tutejszej drogi zawsze mnie zaskakuje upierdliwością. Z tej nieszczęsnej Czadcy nie sposób się wydostać rowerem, albo absurdalnie ruchliwe drogi, albo drogi nieprzejezdne…

Namiot rozbijam na podjeździe, już powyżej Oszczadnicy, jakieś 5 km w linii prostej od granicy Rzeczypospolitej. W trakcie rozbijania pada jeden z zamków sypialni; ja i tak się cieszę, że nie padł drugi…


Góry Wizowickie

W spokojnej, przyjaznej rowerom dolinie Beczwy
Dystans127.60 km Czas07:25 Vśrednia17.20 km/h Podjazdy795 m
Dzień 45: Morawski upał

Od rana jadę znów wzdłuż Dyi, ale opuszczam ją dla wizyty w Mikulovie. Potem zwiedzam Lednice i Brzecław, ocierając się tym samym o Trójkąt Dyjski - jeden z trzech skrawków Dolnej Austrii przyłączonych do Czechosłowacji po rozpadzie monarchii habsburskiej. Ten bezludny obszar wschodził niegdyś razem z pobliskim Brzecławiem w skład Państwa Samona i Wielkich Moraw. Mikulov i Lednice są mi dobrze znane, zadbane i popularne wśród turystów. W porównaniu z nimi Brzecław nie ma wiele do zaoferowania, choć założył go książę Brzetysław, ten sam który najechał w 1039 r. Polskę w stylu Chrobrego, tj. rabując co się da. Zwędził wtedy zwłoki św. Wojciecha oraz przyłączył Śląsk i Małopolskę do Czech. Można więc nazwać Brzecław miastem antypolskim. Sąsiedni Lanžhot/Landshut to z kolei najniżej położone miasto Moraw.

Od tego miejsca zmieniam kierunek jazdy na północo-wschodni, kierując się w górę Morawy. W Morawskiej Nowej Wsi tężejący upał skłania mnie do rozbicia biwaku u stóp Tomasza G. Masaryka, tzn. u cokołu jego pomnika. Dalsza trasa jest monotonna, droga nr 55 ruchliwa, a atrakcji jak na lekarstwo. Mijam Hodonin, Strażnice i Wesołe nad Morawą. Z tych miejsc moją ciekawość wzbudzają jedynie pozostałości fortyfikacji z drugiej połowy XVI wieku, z czasów wojen z Imperium Osmańskim w Strażnicach.

Na horyzoncie pojawiają się Białe Karpaty a przede mną wyrasta przeszkoda w postaci miasta Uherske Hradiste, odbijam więc na wschód, do miasta Hluk oraz dalej, na Nivnice. W pierwszym odruchu entuzjazmu chcę nawet zacząć podjazd na najwyższy szczyt Białych Karpat – Wielką Jaworzynę – ale stwierdzam, że niepewna pogoda w połączeniu z upałem przemienią mój wypad w drogę cierniową. Czuję już wyraźnie znużenie trasą, a bliskość Polski zamiast motywować, demoralizuje. Przed Nivnicami, niedaleko drogi na Uhersky Brod, rozkładam biwak. Rozbijam się przy czyimś domku letniskowym.

Zanim jednak kończę bieg, odcinek drogi przed Hlukiem oferuje mi zapadające w pamięć widowisko: droga nr 495 biegnie tutaj prostą linią przez pola, pola tuż po żniwach. Droga usiana jest gęsto trupkami nornic. Wśród trucheł wysychających na poboczu, trafiają się także większe sztuki: chomiki europejskie, jeże i sporo łasic, uganiających się zapewne za nornicami i kończących podobnie – jako sprasowane dywaniki lub dmuchane futrzane baloniki. Czasem ta bliskość natury, którą oferuje rower, potrafi bardziej przygnębić niż zachwycić. Droga nr 495 będzie dla mnie już zawsze spektaklem masowej śmierci, zbiorową mogiłą polnych stworzeń.


Mikulov

Lednice
Dystans123.03 km Czas07:27 Vśrednia16.51 km/h VMAX60.24 km/h Podjazdy1145 m
Dzień 44: Pogranicze czesko-austriackie

To był mój pierwszy poranek na Morawach. Zależało mi na tym by zmierzać w stronę domu, ale możliwie jak najciekawszą trasą. Tak jednak, by omijać wszystkie większe miasta, wtopić się w morawską prowincję. Pogranicze czesko-austriackie meandruje wzdłuż przełomu rzeki Dyi i właśnie tu liczyłem na intensywniejsze krajoznawcze przeżycia.

Starałem się trzymać biegu Dyi, bo chciałem zaliczyć kolejny, przedostatni już na mojej trasie, przełom. Wizyta na Morawach, tej słowiańskiej Mezopotamii, wymagała jazdy wzdłuż Tygrysu i Eufratu, czyli wzdłuż Dyi i Morawy. Dyja jest tym morawskim Tygrysem, nie tylko z racji charakteru, jest także krótsza od morawskiego Eufratu – Morawy. Renesansowy pałac w Uhercicach/Ungarschitz stał się drugim obiektem typu pałac-zamek, jaki oglądałem nad Dyją. Niestety był bardzo zaniedbany i odstający atrakcyjnością od zamku w Raabs. Niemieckojęzyczni mieszkańcy zostali stąd po wojnie wysiedleni, a w pałacu zorganizowano najpierw obóz pracy przymusowej, a później strażnicę graniczną. Kolejna z atrakcji na mojej trasie – zamek Bitov – to już poważna twierdza, która chroniła ziem Przemyslidów od XI w. Z zamku Cornštejn nie zachowło się z kolei za wiele, choć został zbudowany w pięknym miejscu. Przed kolejna atrakcją – zamkiem we Wronowie – moja uwagę przykuwała kiepska nawierzchnia, remonty i ruch wahadłowy. Sam zamek Vranov, powstały również za Przemyslidów, swój obecny kszałt zawdzięcza gruntownej barokowej przebudowie, ale zawiera też w swoich dziejach polskie akcenty w postaci stuletnich rządów Stadnickich i kilku wizyt Henryka Sienkiewicza. Również obecnie wśród turystów nie brakuje Polaków, co czwarty przechodzący obok mnie turysta mówił po polsku.

Ja tymczasem zamiast jechać do dobrze znanego mi Znojma, postanawiam wrócić do Austrii. Oglądam przy okazji surowe oblicze starej twierdzy granicznej w Dolnej Austrii, czyli zamku Hardegg, ale zmierzam do uroczego miasta Retz. Wraz z ponownym przekroczniem granicy znajduję się w Weinviertel. Ten winny kwartał świetnie pasuje do miasta Retz, które przez stulecia rozwijało się dzięki handlowi winem. Przyciągnął mnie tu piękny rynek, ale równie imponujący jest wydrążony pod miastem system piwnic, w których składowano beczki wina.

Dzień spędzany na pograniczu wymagał ode mnie częstego przekraczania granicy, za Retz powracam zatem do Republiki Czeskiej i kieruję się wzdłuż granicy z Austrią do Jaroslavic. Dopiero tutaj rzuca się w oczy, że są to czeskie Ziemie Odzyskane. Atmosfera oraz poziom zaniedbania są tu identyczne jak na naszym Dzikim Zachodzie. Ciężko doszukiwać się tu jakichś różnic mentalnych. Rozbawia mnie jedynie młodzież afiszująca się słuchaniem czeskiego rap-u, bo nie zgadza się jedynie język, cała reszta wypisz-wymaluj Polska. To podobieństwo świadczy o tym, że podobna historia generuje podobne problemy. W Jarosławicach, dbając o częstotliwość naruszeń granicy, po raz kolejny urządzam rejzę na stronę austriacką. Domy są tu równie skromne, panuje podobny chaos kolorystyczny, jedyną różnicą jest brak zaniedbanych budynków. Estetyka pogranicza łączy tutaj wyraźnie Austriaków z Czechami/Morawcami. Gdy docieram do austriackiego miasta Laa an der Thaya na rynku trwa typowy festyn piwno-kiełbasiany, uciekam więc od gwaru i w ostatnich błyskach zachodzącego słońca ponownie wkraczam na morawską ziemię. Każdy jej skrawek jest wykorzystany rolniczo, rozbijam się więc wśród pokrzyw nieopodal patronki dnia – Dyi.


Pierwszy morawski poranek - trochę  jak w Polsce

Zamek Vranov
Dystans117.95 km Czas07:44 Vśrednia15.25 km/h VMAX53.91 km/h Podjazdy1581 m
Dzień 43: Dzień zaskakujących interwałów

Gdyby tak każdy nocleg zapewniał mi taki komfort, jak ten w prastarych winnicach ponad Weisenkirchen, no właśnie: gdyby. Zadziwia mnie jednak wciąż bogactwo europejskiego ogrodu obfitości. Przejechałem przeszło 4 tysiące kilometrów i dalej towarzyszą mi zachwycające miejsca. Wyjechałem niby z gór, a dalej jestem w górach. Tutejsze „pagórki” wyrastają 500-metrową ściana ponad terasę Dunaju. Osiągają zaś wysokości powyżej 1000-metrów. Formalnie należą do Masywu Czeskiego, a więc do siódmego systemu górskiego, który stanął na mojej drodze. Rzecz jasna planuje przebyć tę przeszkodę. Dlaczego? Nawet nie dlatego, że jest, bardziej dlatego że zawadza na drodze do kolejnego przełomu, tym razem rzeki Dyi. Do Krems jadę jeszcze doliną Wachau i arcyeuropejskim przełomem Dunaju.

Tu oddycha się Europą, a świadectw jej historii nie trzeba poszukiwać, same wyrastają wzdłuż drogi. Mają swoje nazwy, ot, chociażby Durnstein, ów Durny Kamień to jedno z miejsc więzienia sławnego Ryszarda Lwie Serce. Za serce chwyta tu jednak nie los błędnego króla, ale architektura. Te wykusze, portale, mury i daty – roi się od XV i XVI wieku. Bogactwo detali oszołamia niemal tak bardzo jak fakt, że te kamieniczki są nieraz przybrudzone i bez pelargonii w oknach… Do teraz nie potrafię rozgryźć tej zagadki. Nie sądziłem, że w Austrii istnieją w ogóle takie domy. Jedyny raz nie bałem się, że pobrudzę mur budynku.

Stein i Krems, choć piękne, zrobiły na mnie mniejsze wrażenie. Gdy umykam z Krems na północ, żegnam się także z kulturowym dziedzictwem UNESCO, jaki stanowi dolina Wachau. Niektóre atrakcje na liście UNESCO mnie nie przekonują, ale Wachau się do nich nie zalicza. Zasługuje na moc gwiazdek w przewodniku turystycznym, najwięcej ile ten czy ów oferuje. Wachau to prawdziwa kumulacja europejskości, manifestacja jedności natury z dziedzictwem kultury.

Zmierzam na północ, do tajemniczej krainy nazioli, psycholi i odmieńców – do Waldviertel. Cały dzień będzie mnie ścigać deszcz, czyli będzie to typowy dzień z austriacką pogodą (Osterreichwetter). Ilekroć jestem na rowerze w Austrii, zawsze towarzyszy mi kiepska pogoda. Na niebie utworzy się coś co nazywam inwazją burzowych chmurek. Wizualnie przypomina to nieco naloty dywanowe, potężne ławice chmur-bombowców nadlatują zgrają i na zmianę spuszczają ładunek. Między nimi niebo wygląda niewinnie. Mnie bombowce trafiły po trzykroć, rzecz jasna zawsze z zaskoczenia. Obmyśliłem sobie, że po naddunajskiej uczcie zaliczę kolejne rzeczne doliny, po kolei będą to: dolina Wielkiego Kremsu, dolina rzeki Kamp, no i przełom Dyi.

Początki są jeszcze idylliczne, spokojna, dolna część doliny Kremsu, winnice na stokach przeplatane ruinami zamków. W miarę gdy przenikam w głąb leśnego kwartału (Waldviertel) idylla znika. Płaskowyżowy odcinek między Gfohl a Krumau jest nieciekawy krajobrazowo i pogodowo. Potem atrakcyjność wzrasta: zamek Ottenstein i największy w Austrii poligon Allentsteig. Na koniec piękny zamek w Raabs an der Thaya i wymarzony nocleg już na obszarze Czech. W Czechach powitały mnie pozłacane barokowe krucyfiksy i figury świętych. Było bardziej austriacko niż na ostatnich kilometrach w Austrii. Rozłożyłem się w zaroślach tarniny, tuż przy drodze. Po drugiej strony drogi, na rozległym „postkołchozowym” polu, aż do ostatnich chwil widności pracowały liczne kombajny. Trwały żniwa.


Dolina Wachau o poranku

Kolejny w pełni pochmurny dzień na ostatnią atrakcję wyznaczał zamek w Raabs
Dystans150.60 km Czas08:15 Vśrednia18.25 km/h VMAX61.40 km/h Podjazdy1231 m
Dzień 42: Objazdy psują radość z jazdy

Rano mam poważny dylemat, serce chciałoby jechać wzdłuż Anizy do Steyr, obdarowanego przez historię cudownym wrzecionowatym rynkiem, o jeszcze wspanialszej zabudowie. Rozum jednak hamuje te zapędy, wciąż zagraża mi front burzowy i robienie łuku na zachód będzie igraniem z ogniem. Rozum wygrywa (w moim przypadku to zawsze oznacza, że trasa rajdu dobiega końca) i decyduję się jechać do matecznika Józefa Fritzla, potwora z Amstetten. Złośliwcy umieszczają go w trójce najsławniejszych Austriaków, obok Hitlera i Conchity Wurst.

Do Amstetten jadę sobie dalej „Kaiserradwegiem”, ciesząc się Kaiserwetter. Alpy karleją coraz bardziej, aż znikają całkowicie z mojego „dnia codziennego rowerzysty”. Pozostaną jednak do końca dnia widoczne na drugim planie i zdołają nawet o sobie przypomnieć. W Amstetten wyłączam autopilota, dość mam na chwilę tego prowadzenia za rączkę. Na własną więc rękę wydostaję się z Amstetten i okazuje się, że trzeba sporo jeszcze podjechać żeby dotrzeć do nieustającej sielanki doliny Dunaju. 
 
Ależ ta dolina Dunaju jest piękna. Tym odcinkiem akurat jeszcze nie rowerowałem. Cóż za błoga rozkosz. Mijam stacje ładowania rowerów elektrycznych, które w niemieckim narzeczu zwą się swojsko, e-bike’ami. Nie ibajki mnie jednak zajmują, a widoki, nie tylko wzgórzyste naddunajskie landszafty wzbogacone dziedzictwem kulturowym. Nawet pospolite kępy niecierpków i skupiska białodrzewów budzą moje zaciekawienie. Kiedy je ostatnio widziałem? Zachwycają hiperrozbudowane oznakowania rowerowe, denerwują umlautungi, znaczy objazdy. Co chwilę coś remontują i od razu mnie straszą napisy: „Achtung”, „Umlautung” itp. czułe słówka.
Nad pięknym, sinym Dunajem (bo modry to on nie jest, w czym duża zasługa ostatnich dni) czas mija mi na podziwianiu i przyglądaniu się setkom rowerzystów. 

W tej pięknej historii nadchodzi wreszcie czas dla bohatera drugiego planu, dla Alp. Mściwe to góry i pamiętliwe, pozazdrościły mi chwil szczęścia nad Dunajem i właśnie od Alp nadciąga, długo nad nimi tężejący, front burzowy. Dościga mnie już za Melkiem, tak bym nie mógł w statystykach zaliczyć tego dnia do bezdeszczowych. Na szczęście żywioł po kilkudziesięciu minutach ustaje i okazuje się że moja czynna ucieczka przed żywiołem (bierna oznaczałaby przeczekanie na przystanku) była znakomitą taktyką. Symbolicznym jest fakt, że dzieje się to w Willendorfie, tym samym gdzie znaleziono słynną paleollityczną Wenus. 

Wieczorne pejzaże są w dolinie Wachau smakowite. Wstęga Dunaju, strome zbocza gór Ostrong, winnice i ruiny zamków. Jak zwykle gdy robi się romantycznie zapada zmierzch. Wdaję się więc w krótki romans (na jedną noc) z winnicami górującymi ponad uroczym Weisenkirchen. Terasa rzeki jest tu od wieków przedłużona wertykalnie terasami winnic, które wspinają się po stokach. Czynią to zresztą z taką śmiałością, że drogi gospodarcze zapewniają nachylenia rzędu 20%.


Jeszcze w Alpach

Już w Masywie Czeskim, tzn. nad pięknym, sinym Dunajem
Dystans117.92 km Czas07:40 Vśrednia15.38 km/h Podjazdy1315 m
Dzień 41: Dzień awarii

Kolejna deszczowa noc musiała dać popalić kablom z mojego licznika, bo od rana szwankuje. Moją uwagę zwracają jednak zabudowania austriackich wiosek. Trasa rowerowa nieraz przebiega niemal przez kuchnie gospodarstw, podziwiam ich zaplecza gospodarcze. Ta pedantyczna czystość robi niesamowite wrażenie, wydaje się być wyobrażeniem. Mnie jest wilgotno i niewygodnie pod tymi warstwami deszczochronnymi, spod kapucy podziwiam jednak kolejne wymuskane podwórza, drogie sprzęty rolnicze i pelargonie w oknach. W co trzecim gospodarstwie dominantą jest wielki krucyfiks. Często umieszczane są w specjalnej niszy, na ścianie frontowej lub bocznej, ale nigdy nie są małe, jak u nas. Są tak samo zamożne jak zabudowania którym patronują.

 W wiosce Oblarn przejeżdżam obok parafialnej toalety. Wstrzymuję konie, czas się przebrać i skorzystać z dobrodziejstw austriackiego katolicyzmu. To co zastaje w środku mnie onieśmiela. Zainstalowane czujniki ruchu, nieskazitelna czystość, zawstydzająca jakość wyposażenia. Wszystko gratis. 

Korzystam wciąż z systemu austriackich tras rowerowych. Przyzwyczaiłem się do tego, że szlak raz po raz wiedzie mnie na manowce dziwnych podjazdów. Mógłbym je ominąć jadąc z samochodami główną drogą, ale zasmakowałem już w zwiedzaniu austriackich podwórek. Gwoli ścisłości są to styryjskie podwórka a styryjskie trasy rowerowe znacznie odstają infrastrukturą od tych salzburskich i tyrolskich. Wiaty i ogródki rowerzystów zniknęły całkowicie. Trudniej jest o wodopój i miejsce odpoczynku. Takie są konsekwencje tego mojego upartego Drang nach Osten. Po cykadach i doskwierającym słońcu zostały tylko mgliste wspomnienia. Aktualnie cieszą mnie rozstępy w poszyciu ołowianych chmur, które wciąż jeszcze trwają na nieboskłonie. Tęsknie za słońcem niemal tak mocno, jak w poprzednich tygodniach jazdy tęskniłem za zachmurzeniem. Za deszczem nigdy nie tęsknię, jazda rowerem w deszczu to nic przyjemnego. 

Za Liezen mogłem jechać kolejnym przełomem, tym razem rzeki Anizy. Miałem jednak fatalne wspomnienia z tego przejazdu, o mało nie spadłem tu w przepaść w 2016 r. Nie chciałem też powtarzać przejazdu, wybrałem więc inny wariant. Po przejeździe przez przełęcz Buchauer Sattel dotarłem do ostatniej atrakcji dnia – miasteczka Sankt Gallen. Nazwę otrzymało oczywiście na cześć św. Gawła (Galla) i zgodnie z moja intuicją miało w herbie niedźwiedzia. Tenże legendarny niedźwiedź znajduje się także – w formie rzeźby – na rynku miasteczka. Uzupełniam tu, w ostatnim styryjskim miasteczku na mojej trasie, zapasy wody i jadę dalej na północ, do Górnej Austrii. Rozbijam się w pobliżu Kleinreifling, nad najdłuższą (wewnętrzną) rzeką Austrii, Anizą (Enns).


Chmurno, wilgotno, ale zabudowa zachwyca

Nic mi więcej nie potrzeba, oprócz błękitnego nieba...
Dystans134.73 km Czas09:11 Vśrednia14.67 km/h Podjazdy2083 m
Dzień 40: W cieniu Wysokiego Króla

Jubileuszowy czterdziesty dzień wyprawy upływał mi pod znakiem wilgoci, zimna i beznadziei. Moją sytuację poprawiał kapitalny system tras rowerowych. Były tu wiaty, szczegółowe rozpiski kierunków i odległości, wszystkie drogowskazy sponsorowane były przez SalzburgMilch, trzeciego co do wielkości producenta nabiału w Austrii. Wcześniej, w Tyrolu, rolę mecenasa spełniał Spar, zdołałem mu się nawet za to odwdzięczyć.

Widząc pogodową rozpacz, padający już ponad dobę deszcz podjąłem szaloną, ale niezwykle trafną decyzję by jechać Hochkönigstraße. Uznałem, że zmoknę niezależnie gdzie pojadę, a tutaj przynajmniej się rozgrzeję. Rozgrzałem się w istocie przednio, nachylenia przy podjeździe na Filzensattel (1291) i Dientner Sattel (1342) były niczego sobie. Jakby tego było mało przy zjeździe do Muhlbach am Hochkonig złapałem gumę. Powód był znowu ten sam – uszkodzenie dętki przy wentylku. Użyłem tym samym drugiej zapasowej dętki a trzeciej nie miałem. Zrobiło mi się jeszcze cieplej niż na podjeździe. Francuska opona słabo współpracowała z moimi dętkami.

W Bischofshofen postanowiłem zrobić rowerowe zakupy i pocałowałem klamkę. Znalazłem tu dwa sklepy, oba zamknięte. Pozostało mi liczyć na cud „sklepu rowerowego” w mniej znanych miasteczkach na dalszej trasie. Tym cudownym miejscem okazało się rowerowe miasto, czyli Radstadt. Popularność rowerów trekkingowych w Austrii była dla mnie wybawieniem. Bez problemu nabyłem aż trzy (na wszelki wypadek) dętki. Na rynku funkcjonowało coś takiego jak publiczna rozdzielka do ładowania sprzętów elektronicznych. Wystarczyło podłączyć kabel USB. W jakże miłym mojemu sercu Radstadt wydarzył się też jeszcze jeden cud – przestało padać. Niestety cud miał wymiar lokalny, po kilkudziesięciu minutach znowu mnie zalewało.

Ze znalezieniem kolejnego miejsca na dziki biwak miałem znowu problemy. Tym razem, siłą inercji, jechałem nawet po zmierzchu. Tuż przed zmierzchem przestało bowiem padać i zrzuciwszy dodatkowe, mokre warstwy poczułem znów chęć jazdy. Ewidentnie wyrwałem się z cienia Wysokiego Króla.
Nocleg znalazłem na łące, za parawanem z drzew, osłaniającym od drogi. Grunt był tak nasiąknięty wodą, że przemoczyłem ponownie buty. Było jednak warto, bo spałem na równej, miękkiej nawierzchni. Jej wilgotność mi nie przeszkadzała, mokre było przecież wszystko. W tych momentach ciepła zupka prosto z kuchenki jest na wagę złota, a suchy śpiwór przywraca poczucie człowieczeństwa.


U podnóża Hochkönig, czyli w Alpach Bawarskich

Nieboszczka Austria wiecznie żywa
Dystans108.37 km Czas07:05 Vśrednia15.30 km/h Podjazdy1392 m
Dzień 39: Sztorm po austriacku

W nocy mocno padało, nad ranem witają mnie ciemne, niskie chmury. Pierwszym miejscem w którym się zatrzymuję jest malowniczo położony nad Innem Rattenberg – najmniejsze miasto Austrii. Następny postój, tym razem aprowizacyjny, miałem w Wörgl. Gdy ruszałem spod sklepu już kropiło. Deszcz męczył mnie do końca dnia. Gdy siła deszczu rosła i przechodził w alpejską ulewę, ukrywałem się razem z austriackimi rowerzystami pod dachami stodół. Tutaj muszę zauważyć, że byli świetnie przygotowani na deszcz, dysponowali kwaterami w gasthofach i mogli bardziej nonszalancko podchodzić do żywiołu. Ja wiedziałem, że gdy przemoczy mi buty, będę jechał kilka dni w kompletnie mokrych. Temperatura zrobiła się zaś austriacko-alpejska, czyli marzły dłonie i jechałem w dwóch długich rękawach.

W deszczu przeprawiałem się przez St.Johann in Tirol oraz kolejne dziwne podjazdy na trasie rowerowej. Od St. Johann nie opuszczałem w zasadzie tras rowerowych. Było mi wystarczająco źle w tych mokrych łachach, za towarzystwem blachosmrodów nie tęskniłem. Szlak rowerowy opuściłem dopiero przed Weissbach bei Lofer, przekraczając rzekę Saalach. To były pierwsze kilometry poza Tyrolem, znajdowałem się już w kraju salzburskim. Miałem sprytny plan dostania się od strony lasu do kempingu, na którym w 2016 r. sporo zapłaciłem za pobyt, a który miał otwarte, niestrzeżone wejścia od strony leśnego duktu. Nie doceniłem przebiegłości właścicieli „Ferienwiese”. Na jakieś 500 metrów przed kempingiem wygodny leśny dukt był zwyczajnie przeryty fosą i zagrodzony szlabanem i ogrodzeniem z drutu. Sprytny dwa razy traci, nie było sensu wracać w deszczu i o zmierzchu leśną drogą. Rozbiłem się zatem tuż nad brzegiem rzeki Saalach, bo tylko w tym miejscu byłem niewidoczny.

Dopiero gdy wygodnie ułożyłem się do snu, skojarzyłem że jestem kilka metrów od rzeki. Skarpa miała ze 4 metry wysokości, ale dla alpejskiej rzeki przy intensywnych opadach nie ma rzeczy niemożliwych… Mój niepokój nie był bezpodstawny, padało nieustannie, coraz intensywniej. Padało całą noc i nad ranem, gdy wyskoczyłem z namiotu by sprawdzić stan rzeki, dalej padało. Poziom wody wzrósł na szczęście nieznacznie. Nie zalało mi namiotu od dołu, zalało natomiast po raz kolejny od góry. Tym razem nie pomogła nawet przygotowana zawczasu warstwa ochronna, osłaniającą skrzyżowanie stelaża. Patent okazał się skuteczny, dopiero po kolejnym wzmocnieniu, gdy pozbyłem już z namiotu wszystkich reklamówek. Tradycyjnie, Alpy próbowały mnie utopić we własnym namiocie w okolicy trzeciej w nocy. Tym razem było jednak przenikliwie zimno, to już nie były okolice Maggiore, od sławetnego lania upłynęły ledwie 4 dni. Coś we mnie pękło, zatęskniłem za domem.


Gdzieś w Tyrolu

Lało momentami straszliwie

Dystans170.22 km Czas09:16 Vśrednia18.37 km/h Podjazdy1337 m
Dzień 38: Zjazd na tyrolce

O poranku nie buszuję już po hotelu, nie jestem szabrownikiem, nie szukałem w nim suwenirów tylko dachu nad głową. Jadę dalej drogą, której powstanie przyczyniło się do narodzin „mojego” hotelu. Od Pfunds trafiam znowu na drogę rowerową (nie nazywam jej ścieżką, bo to określenie uwłaczające). Jak przystało na austriacki szlak rowerowy, frekwencja jest duża, interwały także. Spora część użytkowników korzysta z rowerów elektrycznych. Są to osoby starsze lub wyposażone we wspomaganie partnerki analogowych rowerzystów. Ten system mnie frapuje, jest całkiem racjonalny. Samiec jedzie na tradycyjnym rowerze, ma najprawdziwszy trening, nie musi też czekać na samiczkę, która nadąża za nim bez problemu, dzięki akumulatorowi.

Jedno wrażenie się w Austrii nie zmienia, ilekroć tu jestem: to ludzie aktywni. Tu każdy jeździ na rowerze, nartach, każdy biega lub chodzi po górach. To kultura powszechnej aktywności fizycznej. Bardzo zdrowa mentalność. U nas dominuje model amerykański: albo jesteś sportowcem-wyczynowcem nastawionym na maratony, albo nawet do toalety jeździsz samochodem. Normalsi są w mniejszości, w Austrii jest dokładnie na odwrót. Niespełnieni sportowcy są w mniejszości, dominują zwyczajni amatorzy spędzania czasu na wolnym powietrzu. Austriaccy rowerzyści mają też wspaniałą cechę: jeżdżą z sakwami. Nagle staję się jednym z wielu. Do Alp byłem rowerzystą-dziwadłem, teraz, na austriackich szlakach rowerowych jestem jednym z wielu. Wielu ma większe sakwy ode mnie, choć ewidentnie jadą na jakieś krótsze wypady. Dróg rowerowych nie blokują też piesi – ordnung must sein!

Austria wita mnie więc ciepło, dosłownie i w przenośni. Znowu robi się straszny zaduch, to wróży jak najgorzej. Bańka znowu pęknie a zawartość wyleje mi się na głowę. Póki co cieszę się zwiedzaniem Innsbrucku. To kolorowa stolica Tyrolu. Tego Tyrolu, który pieczołowicie dba o własne tradycje i obyczaje. Po obu stronach granicy. To w granicach miasta znajduje się Bergisel/Berg Isel, u podnóża której rozegrały się trzy krwawe bitwy w czasach napoleońskich. Tyrolczycy walczyli o swoje niebywale odważnie, zawstydzając tym cesarza Austrii. Na czele buntu stał zwykły handlarz bydłem, Andreas Hofer. Dał się pokonać najlepszej armii ówczesnej Europy dopiero w trzeciej bitwie. Prawdziwy góral!

W mieście oddalam się od tras rowerowych, szwędam po centrum. Gdy nadchodzi czas odwrotu, szukam jednak ponownie możliwości jazdy jakimś wyznaczonym rowerowym szlakiem. To bardzo wygodne. Szczególnie w tym zaduchu doceniam brak towarzystwa samochodów. Jadę w tak dobrym tempie, że aż wzbudzam uznanie Austriaków. To miłe, ja jednak nie walczę o rekordy, szykuję się na załamanie pogody i chcę ujechać jak najdalej, dopóki nie leje. Droga rowerowa raz na jakiś czas przekracza rzekę Inn. Robi to z fantazją, po ciekawych mostach, niejednokrotnie wybudowanych tylko dla rowerzystów. Nic dziwnego, że jadę dopóki słońce nie znika za górami.
Rozbijam się nad rzeka Inn, jakżeby inaczej...


Trasa rowerowa Landeck-Innsbruck

Innsbruck