Dystans134.73 km Czas09:11 Vśrednia14.67 km/h Podjazdy2083 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 40: W cieniu Wysokiego Króla
Jubileuszowy czterdziesty dzień wyprawy upływał mi pod znakiem wilgoci, zimna i beznadziei. Moją sytuację poprawiał kapitalny system tras rowerowych. Były tu wiaty, szczegółowe rozpiski kierunków i odległości, wszystkie drogowskazy sponsorowane były przez SalzburgMilch, trzeciego co do wielkości producenta nabiału w Austrii. Wcześniej, w Tyrolu, rolę mecenasa spełniał Spar, zdołałem mu się nawet za to odwdzięczyć.
Widząc pogodową rozpacz, padający już ponad dobę deszcz podjąłem szaloną, ale niezwykle trafną decyzję by jechać Hochkönigstraße. Uznałem, że zmoknę niezależnie gdzie pojadę, a tutaj przynajmniej się rozgrzeję. Rozgrzałem się w istocie przednio, nachylenia przy podjeździe na Filzensattel (1291) i Dientner Sattel (1342) były niczego sobie. Jakby tego było mało przy zjeździe do Muhlbach am Hochkonig złapałem gumę. Powód był znowu ten sam – uszkodzenie dętki przy wentylku. Użyłem tym samym drugiej zapasowej dętki a trzeciej nie miałem. Zrobiło mi się jeszcze cieplej niż na podjeździe. Francuska opona słabo współpracowała z moimi dętkami.
W Bischofshofen postanowiłem zrobić rowerowe zakupy i pocałowałem klamkę. Znalazłem tu dwa sklepy, oba zamknięte. Pozostało mi liczyć na cud „sklepu rowerowego” w mniej znanych miasteczkach na dalszej trasie. Tym cudownym miejscem okazało się rowerowe miasto, czyli Radstadt. Popularność rowerów trekkingowych w Austrii była dla mnie wybawieniem. Bez problemu nabyłem aż trzy (na wszelki wypadek) dętki. Na rynku funkcjonowało coś takiego jak publiczna rozdzielka do ładowania sprzętów elektronicznych. Wystarczyło podłączyć kabel USB. W jakże miłym mojemu sercu Radstadt wydarzył się też jeszcze jeden cud – przestało padać. Niestety cud miał wymiar lokalny, po kilkudziesięciu minutach znowu mnie zalewało.
Ze znalezieniem kolejnego miejsca na dziki biwak miałem znowu problemy. Tym razem, siłą inercji, jechałem nawet po zmierzchu. Tuż przed zmierzchem przestało bowiem padać i zrzuciwszy dodatkowe, mokre warstwy poczułem znów chęć jazdy. Ewidentnie wyrwałem się z cienia Wysokiego Króla.
Nocleg znalazłem na łące, za parawanem z drzew, osłaniającym od drogi. Grunt był tak nasiąknięty wodą, że przemoczyłem ponownie buty. Było jednak warto, bo spałem na równej, miękkiej nawierzchni. Jej wilgotność mi nie przeszkadzała, mokre było przecież wszystko. W tych momentach ciepła zupka prosto z kuchenki jest na wagę złota, a suchy śpiwór przywraca poczucie człowieczeństwa.
U podnóża Hochkönig, czyli w Alpach Bawarskich
Nieboszczka Austria wiecznie żywa
Jubileuszowy czterdziesty dzień wyprawy upływał mi pod znakiem wilgoci, zimna i beznadziei. Moją sytuację poprawiał kapitalny system tras rowerowych. Były tu wiaty, szczegółowe rozpiski kierunków i odległości, wszystkie drogowskazy sponsorowane były przez SalzburgMilch, trzeciego co do wielkości producenta nabiału w Austrii. Wcześniej, w Tyrolu, rolę mecenasa spełniał Spar, zdołałem mu się nawet za to odwdzięczyć.
Widząc pogodową rozpacz, padający już ponad dobę deszcz podjąłem szaloną, ale niezwykle trafną decyzję by jechać Hochkönigstraße. Uznałem, że zmoknę niezależnie gdzie pojadę, a tutaj przynajmniej się rozgrzeję. Rozgrzałem się w istocie przednio, nachylenia przy podjeździe na Filzensattel (1291) i Dientner Sattel (1342) były niczego sobie. Jakby tego było mało przy zjeździe do Muhlbach am Hochkonig złapałem gumę. Powód był znowu ten sam – uszkodzenie dętki przy wentylku. Użyłem tym samym drugiej zapasowej dętki a trzeciej nie miałem. Zrobiło mi się jeszcze cieplej niż na podjeździe. Francuska opona słabo współpracowała z moimi dętkami.
W Bischofshofen postanowiłem zrobić rowerowe zakupy i pocałowałem klamkę. Znalazłem tu dwa sklepy, oba zamknięte. Pozostało mi liczyć na cud „sklepu rowerowego” w mniej znanych miasteczkach na dalszej trasie. Tym cudownym miejscem okazało się rowerowe miasto, czyli Radstadt. Popularność rowerów trekkingowych w Austrii była dla mnie wybawieniem. Bez problemu nabyłem aż trzy (na wszelki wypadek) dętki. Na rynku funkcjonowało coś takiego jak publiczna rozdzielka do ładowania sprzętów elektronicznych. Wystarczyło podłączyć kabel USB. W jakże miłym mojemu sercu Radstadt wydarzył się też jeszcze jeden cud – przestało padać. Niestety cud miał wymiar lokalny, po kilkudziesięciu minutach znowu mnie zalewało.
Ze znalezieniem kolejnego miejsca na dziki biwak miałem znowu problemy. Tym razem, siłą inercji, jechałem nawet po zmierzchu. Tuż przed zmierzchem przestało bowiem padać i zrzuciwszy dodatkowe, mokre warstwy poczułem znów chęć jazdy. Ewidentnie wyrwałem się z cienia Wysokiego Króla.
Nocleg znalazłem na łące, za parawanem z drzew, osłaniającym od drogi. Grunt był tak nasiąknięty wodą, że przemoczyłem ponownie buty. Było jednak warto, bo spałem na równej, miękkiej nawierzchni. Jej wilgotność mi nie przeszkadzała, mokre było przecież wszystko. W tych momentach ciepła zupka prosto z kuchenki jest na wagę złota, a suchy śpiwór przywraca poczucie człowieczeństwa.
U podnóża Hochkönig, czyli w Alpach Bawarskich
Nieboszczka Austria wiecznie żywa
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.