Dystans144.28 km Czas09:02 Vśrednia15.97 km/h Podjazdy2027 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 22: Walka do końca
Od północy Francji nadciąga front deszczowy, a ja właśnie zmierzam na północ – w głąb Masywu Centralnego – c'est la vie.
Muszę to wziąć na klatę. Jadę przez ciekawe, słabo zaludnione tereny, pozostające na uboczu zainteresowania turystycznego. Cały czas przełomami rzek, najpierw Agout, potem Gijou. Moja droga wznosi się nieustannie, ale łagodnie, przynajmniej aż do Lacaune.
Dopiero za miasteczkiem atakuję pierwszą tego dnia przełęcz – Col de Sie (999). Widoki co prawda nie urywają przysłowiowej dupy, w dodatku jest pochmurnie i co jakiś czas mży, podoba mi się jednak tutaj. Wszystko jakieś wymarłe, nie widać ani ludzi, ani zwierząt, drogi opustoszałe. Gdy wjeżdżam do Belmont-sur-Rance niewiele się zmienia. Miasteczko przypomina ubogą wersję Mont-Saint-Michel. Zabudowa oryginalna, ale pozbawiona przykuwających oczy detali, no i jakaś taka przybrudzona.
Ponieważ pogoda nie zachęca do eksploracji i boję się jakiejś eskalacji, ot chociażby ekscesów burzowych (krążą nad głową chmury wagi ciężkiej, nie wiem, czy spuszczą ładunek czy pofruną sobie dalej) żegnam się z usypiającą atmosferą lokalnych francuskich dróg i wbijam ochoczo na trakt nr 999. Ruch samochodowy robi się zauważalny, jeżdżą z dużą prędkością, a droga jest dość wąska. W St-Afriique odbijam zatem wzwyż, wolę jechać w trudnej ciszy podjazdu, niż w łatwym, dolinnym zgiełku.
Chciałbym bardzo przed zmierzchem ujrzeć Viaduc de Millau. Zobaczyć potężne pylony i zdążyć rozbić namiot, zanim gęstniejące coraz bardziej chmury zafundują mi niechciany, wieczorny prysznic. Gdy witam się już z gąską, docieram do ostatniego miasteczka przed wiaduktem – uroczego zresztą, jeśli o zabudowę idzie – Saint-Georges-de-Luzencon, dopada mnie straszliwie gwałtowne oberwanie chmury. Uciekam panicznie przed gigantycznymi kroplami i dopadam jedynego dachu w okolicy, jakiejś – zamkniętej już rzecz jasna – galerii sklepów. Nie jestem sam – pod dachem przyglądają mi się, wychylając łebki z gniazd, podlotki oknówek. Potop jest gwałtowny i trwa, trwa o wiele za długo. W końcu ubieram zestaw płetwonurka i wypływam w kierunku wiaduktu. W deszczu, czy nie, chcę go zobaczyć w resztkach dnia. Moja determinacja zostaje nagrodzona, przez chwilę nawet przestaje padać. Największe wrażenie ta konstrukcja robi gdy się pod nią przejeżdża. Czuję się taki maleńki, te ciężarówki kilkaset metrów nade mną są jak mróweczki. Ta podniosła chwila nie trwa długo, znowu zaczyna padać a ja nie umiem wypatrzeć żadnego dogodnego miejsca na biwak. W końcu – już po zmierzchu – decyduje się rozbić namiot w samym Millau, tuż nad sławną rzeką Tarn.
Prowincja prowincji, czyli przybrudzony interior Masywu Centralnego
Viaduc de Millau - skromne 341 metrów wysokości, 2,5 km długości - najwspanialszy wiadukt w Europie!
Od północy Francji nadciąga front deszczowy, a ja właśnie zmierzam na północ – w głąb Masywu Centralnego – c'est la vie.
Muszę to wziąć na klatę. Jadę przez ciekawe, słabo zaludnione tereny, pozostające na uboczu zainteresowania turystycznego. Cały czas przełomami rzek, najpierw Agout, potem Gijou. Moja droga wznosi się nieustannie, ale łagodnie, przynajmniej aż do Lacaune.
Dopiero za miasteczkiem atakuję pierwszą tego dnia przełęcz – Col de Sie (999). Widoki co prawda nie urywają przysłowiowej dupy, w dodatku jest pochmurnie i co jakiś czas mży, podoba mi się jednak tutaj. Wszystko jakieś wymarłe, nie widać ani ludzi, ani zwierząt, drogi opustoszałe. Gdy wjeżdżam do Belmont-sur-Rance niewiele się zmienia. Miasteczko przypomina ubogą wersję Mont-Saint-Michel. Zabudowa oryginalna, ale pozbawiona przykuwających oczy detali, no i jakaś taka przybrudzona.
Ponieważ pogoda nie zachęca do eksploracji i boję się jakiejś eskalacji, ot chociażby ekscesów burzowych (krążą nad głową chmury wagi ciężkiej, nie wiem, czy spuszczą ładunek czy pofruną sobie dalej) żegnam się z usypiającą atmosferą lokalnych francuskich dróg i wbijam ochoczo na trakt nr 999. Ruch samochodowy robi się zauważalny, jeżdżą z dużą prędkością, a droga jest dość wąska. W St-Afriique odbijam zatem wzwyż, wolę jechać w trudnej ciszy podjazdu, niż w łatwym, dolinnym zgiełku.
Chciałbym bardzo przed zmierzchem ujrzeć Viaduc de Millau. Zobaczyć potężne pylony i zdążyć rozbić namiot, zanim gęstniejące coraz bardziej chmury zafundują mi niechciany, wieczorny prysznic. Gdy witam się już z gąską, docieram do ostatniego miasteczka przed wiaduktem – uroczego zresztą, jeśli o zabudowę idzie – Saint-Georges-de-Luzencon, dopada mnie straszliwie gwałtowne oberwanie chmury. Uciekam panicznie przed gigantycznymi kroplami i dopadam jedynego dachu w okolicy, jakiejś – zamkniętej już rzecz jasna – galerii sklepów. Nie jestem sam – pod dachem przyglądają mi się, wychylając łebki z gniazd, podlotki oknówek. Potop jest gwałtowny i trwa, trwa o wiele za długo. W końcu ubieram zestaw płetwonurka i wypływam w kierunku wiaduktu. W deszczu, czy nie, chcę go zobaczyć w resztkach dnia. Moja determinacja zostaje nagrodzona, przez chwilę nawet przestaje padać. Największe wrażenie ta konstrukcja robi gdy się pod nią przejeżdża. Czuję się taki maleńki, te ciężarówki kilkaset metrów nade mną są jak mróweczki. Ta podniosła chwila nie trwa długo, znowu zaczyna padać a ja nie umiem wypatrzeć żadnego dogodnego miejsca na biwak. W końcu – już po zmierzchu – decyduje się rozbić namiot w samym Millau, tuż nad sławną rzeką Tarn.
Prowincja prowincji, czyli przybrudzony interior Masywu Centralnego
Viaduc de Millau - skromne 341 metrów wysokości, 2,5 km długości - najwspanialszy wiadukt w Europie!
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.