Dystans108.19 km Czas06:11 Vśrednia17.50 km/h Podjazdy1253 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rumunia 2024, dzień 22: Parcul Natural Apuseni
Nad ranem wszystko znowu jest mokre. Tym razem jest mi też zimno, po raz pierwszy od trzech tygodni, od noclegu w Bieszczadach. Na Transursoaia łączą się aż dwie zalety: dobry asfalt z niewielkim ruchem kołowym. Na więcej dobrego nie mam co liczyć, dlatego co chwilę atakują mnie psy. Wielkie, pasterskie psiska na drodze publicznej. Pasterze mają to głęboko w d... A ja nie mam nawet czym się bronić, poza dwoma nożami Opinela, które przezornie wiozę w torbie na kierownicy. Życia mi nie uratują, ale przynajmniej nie czuję się całkiem bezbronny. Zamiast terroru drogowego wybrałem ten pastwiskowy. Mówią, że nie da się przejść przez życie bez stresu, przejechać nie da się na pewno. Szczególnie przez Rumunię.
Wokół jest sporo zamarłych świerków, wieje też huragan z północy, oczywiście akurat gdy podążam na północ. Wymyśliłem sobie by jak najdłużej jechać górami. No i faktycznie, długo unikam kontaktu z drogowymi psycholami w stężeniu które zagraża życiu i zdrowiu, ale do czasu. Ostatnie miłe chwile spędzam w ruinach zamku w miejscowości Bologa. Ruiny są znakomicie zabezpieczone, liczne kładki i schodki robią wrażenie. Od drogi asfaltowej jest tu kilkaset metrów spaceru pod górkę kiepską szutrówką. W związku z tym wszyscy Rumuni o zacięciu turystycznym, katując autka, wjeżdżają aż pod mury zamku. Nawet na krótkim przejściu nie mogę uniknąć ludzi, których czeka niepełnosprawna starość, nigdy nie wyrobili w sobie nawyku aktywności fizycznej. Rumuńska służba zdrowia z pewnością nie ma świetlanej przyszłości.
Gdy w końcu docieram do drogi nr 1, co już samo w sobie brzmi złowieszczo, czeka mnie 10 km jazdy przez piekło. To raj dla rumuńskich tirów i piekło dla rowerzysty, ale nie mam alternatywy, innej drogi nie ma. Muszę oddać daninę za tę większość dnia spędzoną z dala od psycholi drogowych. Większość dnia jechałem przez rzadko zaludnione góry, syciłem się przestrzenią i pustkami osadniczymi. Przejazd rumuńską jedynką zajmuje mi poniżej pół godziny, ale przy pierwszej okazji uciekam z poczuciem wielkiej ulgi na lokalną drogę. Nocleg znajduję znów w przyjemnej scenerii zarastających dawnych pastwisk, przed wsią Tusa. Liczę na to, że to już ostatni mój nocleg w Rumunii.

Poiana Horea zagubiona wśród gór i lasów. Nie licząc zagrożenia atakami psów jest tu przyjaźnie i pięknie.

Droga 1R zwana Transursoaia czyli Transniedźwiedzią jest jedną z bardziej niezwykłych dróg Rumunii. Widok na zalew Belis, który objeżdżałem dookoła.

Cetatea Bologa. Wszystko za darmo a wkład finansowy by udostępnić ruiny warowni musiał być spory...
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49324039
Nad ranem wszystko znowu jest mokre. Tym razem jest mi też zimno, po raz pierwszy od trzech tygodni, od noclegu w Bieszczadach. Na Transursoaia łączą się aż dwie zalety: dobry asfalt z niewielkim ruchem kołowym. Na więcej dobrego nie mam co liczyć, dlatego co chwilę atakują mnie psy. Wielkie, pasterskie psiska na drodze publicznej. Pasterze mają to głęboko w d... A ja nie mam nawet czym się bronić, poza dwoma nożami Opinela, które przezornie wiozę w torbie na kierownicy. Życia mi nie uratują, ale przynajmniej nie czuję się całkiem bezbronny. Zamiast terroru drogowego wybrałem ten pastwiskowy. Mówią, że nie da się przejść przez życie bez stresu, przejechać nie da się na pewno. Szczególnie przez Rumunię.
Wokół jest sporo zamarłych świerków, wieje też huragan z północy, oczywiście akurat gdy podążam na północ. Wymyśliłem sobie by jak najdłużej jechać górami. No i faktycznie, długo unikam kontaktu z drogowymi psycholami w stężeniu które zagraża życiu i zdrowiu, ale do czasu. Ostatnie miłe chwile spędzam w ruinach zamku w miejscowości Bologa. Ruiny są znakomicie zabezpieczone, liczne kładki i schodki robią wrażenie. Od drogi asfaltowej jest tu kilkaset metrów spaceru pod górkę kiepską szutrówką. W związku z tym wszyscy Rumuni o zacięciu turystycznym, katując autka, wjeżdżają aż pod mury zamku. Nawet na krótkim przejściu nie mogę uniknąć ludzi, których czeka niepełnosprawna starość, nigdy nie wyrobili w sobie nawyku aktywności fizycznej. Rumuńska służba zdrowia z pewnością nie ma świetlanej przyszłości.
Gdy w końcu docieram do drogi nr 1, co już samo w sobie brzmi złowieszczo, czeka mnie 10 km jazdy przez piekło. To raj dla rumuńskich tirów i piekło dla rowerzysty, ale nie mam alternatywy, innej drogi nie ma. Muszę oddać daninę za tę większość dnia spędzoną z dala od psycholi drogowych. Większość dnia jechałem przez rzadko zaludnione góry, syciłem się przestrzenią i pustkami osadniczymi. Przejazd rumuńską jedynką zajmuje mi poniżej pół godziny, ale przy pierwszej okazji uciekam z poczuciem wielkiej ulgi na lokalną drogę. Nocleg znajduję znów w przyjemnej scenerii zarastających dawnych pastwisk, przed wsią Tusa. Liczę na to, że to już ostatni mój nocleg w Rumunii.

Poiana Horea zagubiona wśród gór i lasów. Nie licząc zagrożenia atakami psów jest tu przyjaźnie i pięknie.

Droga 1R zwana Transursoaia czyli Transniedźwiedzią jest jedną z bardziej niezwykłych dróg Rumunii. Widok na zalew Belis, który objeżdżałem dookoła.

Cetatea Bologa. Wszystko za darmo a wkład finansowy by udostępnić ruiny warowni musiał być spory...
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49324039
Dystans116.11 km Czas08:05 Vśrednia14.36 km/h Podjazdy1930 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rumunia 2024, dzień 21: W Rudawach Siedmiogrodzkich
Kolejną noc padało i rano tropik ponownie nadaje się do wykręcania. Z porannego letargu wybudzają mnie rzecz jasna wściekłe ataki psów (4 ataki tylko o poranku) a przez piękne wulkaniczne pejzaże Rudaw Siedmiogrodzkich muszę jechac fatalną drogą, która w zasadzie miejscami zanika. Pojawiają się zerodowane betonowe płyty, tasiemcowe serpentyny, no i deszcz. Jak na takie pozornie niepozorne góry jest całkiem trudno a dzień będzie miał charakter typowo górski.
Na drogach jest stabilnie: gdy tylko wraca lepszy asfalt robi się nieprzyjemnie, wyłażą na światło dziennie różne komiczne pickupy i nadbudowane stare dacie. Lepiej też nie zerkać do lasu czy potoku. W potoku Ampoi upatrzę na przykład pokaźną lodówkę która robiła fikołki, bo utknęła w bystrzu za wodospadem... Wraz z upływem dnia będzie coraz ciężej, coraz więcej chmur i deszczu.
Dobry kilometr za wsią Budeni trafi się kolejne malownicze święte źródełko. Są ławy, niewielkie zadaszenie i starsi ludzie z... wiadrami. Po napełnieniu ich telepią się z kilkunastoma litrami do swoich chałup... Od 13 do 18 przetoczą się po mnie 3 potężne ulewy. Potem deszcz zleje mnie jeszcze przed 21, tuż przed noclegiem. W deszczu i chłodzie będę rozbijał namiot na zanikającej górskiej stokówce. Ponad wsią Matisesti, której ciągnące się w nieskończoność przysiółki nieomal doprowadziły mnie do rozpaczy.

Wulkaniczny ostaniec wznoszący się ponad 300 metrów nad drogą we wsi Balsa

Almasu Mare - pomnik poległych za Wielką Rumunię w wojnach światowych.

Okolice Abrud. Tradycyjna zabudowa.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49323988
Kolejną noc padało i rano tropik ponownie nadaje się do wykręcania. Z porannego letargu wybudzają mnie rzecz jasna wściekłe ataki psów (4 ataki tylko o poranku) a przez piękne wulkaniczne pejzaże Rudaw Siedmiogrodzkich muszę jechac fatalną drogą, która w zasadzie miejscami zanika. Pojawiają się zerodowane betonowe płyty, tasiemcowe serpentyny, no i deszcz. Jak na takie pozornie niepozorne góry jest całkiem trudno a dzień będzie miał charakter typowo górski.
Na drogach jest stabilnie: gdy tylko wraca lepszy asfalt robi się nieprzyjemnie, wyłażą na światło dziennie różne komiczne pickupy i nadbudowane stare dacie. Lepiej też nie zerkać do lasu czy potoku. W potoku Ampoi upatrzę na przykład pokaźną lodówkę która robiła fikołki, bo utknęła w bystrzu za wodospadem... Wraz z upływem dnia będzie coraz ciężej, coraz więcej chmur i deszczu.
Dobry kilometr za wsią Budeni trafi się kolejne malownicze święte źródełko. Są ławy, niewielkie zadaszenie i starsi ludzie z... wiadrami. Po napełnieniu ich telepią się z kilkunastoma litrami do swoich chałup... Od 13 do 18 przetoczą się po mnie 3 potężne ulewy. Potem deszcz zleje mnie jeszcze przed 21, tuż przed noclegiem. W deszczu i chłodzie będę rozbijał namiot na zanikającej górskiej stokówce. Ponad wsią Matisesti, której ciągnące się w nieskończoność przysiółki nieomal doprowadziły mnie do rozpaczy.

Wulkaniczny ostaniec wznoszący się ponad 300 metrów nad drogą we wsi Balsa

Almasu Mare - pomnik poległych za Wielką Rumunię w wojnach światowych.

Okolice Abrud. Tradycyjna zabudowa.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49323988
Dystans120.46 km Czas06:38 Vśrednia18.16 km/h Podjazdy622 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rumunia 2024, dzień 20: Okolice Hunedoary
Moja noclegowa miejscówka okazała się być jeszcze lepsza niż wyglądała. Z wielkim bólem ruszam się z tego rajskiego zakątka. Czeka mnie ciąg dalszy drogowego piekła. Wracają ataki wściekłych psów. Zużyję do końca drugi gaz pieprzowy - na cztery psy naraz. Pod koniec dnia zostanę jeszcze zaatakowany przez zgraję 6 psów, to będą jednak zwykłe zajadłe kundle, a nie typowe dla Rumunii potężne psy-potwory. Poza psami przy drogach często widuję przedstawicielki najstarszego zawodu świata. Są zdecydowanie mniej agresywne. Wielką satysfakcję daje mi kilka sprasowanych trucheł psów, które mijam tego dnia na drogach. Zresztą tu kolejna refleksja: takiej liczby zabitych na drogach psów nie widziałem jeszcze nigdzie. Nigdy mnie ten widok nie cieszył, w Rumunii jest inaczej... Ujadanie psów towarzyszy mi przez wiele wsi. Martwy pies ma wiele zalet: nie atakuje bez powodu i nie ujada.
Realizuję tego dnia moje cele turystyczne - nawiedzam romańskie kościoły w Densus i Strei, podziwiam imponujący, "prawdziwy" zamek Draculi w Hunedoarze. Podoba mi się miasteczko Hateg - jest tu skwer i fikuśne wodopoje. Wszystkie wioski po drodze były sympatyczne, a ruch niewielki (i jednocześnie dobry asfalt - rzadkie połączenie w Rumunii). Robię tu zakupy. Uśmiecham się na widok romskich pałaców na przedmieściach Hunedoary. Najbardziej cieszy mnie jednak, że nie skończyłem wprasowany w asfalt, jak wielu z moich psich prześladowców.
Jazda drogą nr 66 jest zbliżona konsystencją do drogi nr 68, przejazd tędy to igranie ze śmiercią lub kalectwem, ale uparłem się by zobaczyć romański kościółek w Strei. Muszę zresztą jakoś dotrzeć do tej pieprzonej Hunedoary. Wiedzie tam droga 687 wyglądem przypominająca rozpaloną autostradę. Gdy w dodatku zaczyna się wznosić, uciekam do lokalnych wiosek o wdzięcznych nazwach Nadastia. W samej Hunedoarze długo krążę jak ćma wokół zamczyska. Robi imponujące wrażenie, ale jest niefotogeniczny. Trudno go podejść, a spędzam sporo czasu w okolicznych uliczkach i znikąd ładnego, nietypowego ujęcia. Te potencjalne są zagrodzone i accesul intercizis, cóż zrobić? Mam wielkie uczucie niedosytu. Zamek wielkiego wodza Jana Hunyadego i sławnego króla Macieja Korwina okazał się być bardzo nieprzystępny z bliska.
Za Hunedoarą, by uniknąć śmierci nagłej na rumuńskiej drodze nr 7 wybiorę szlak rowerowy (tak twierdzili zabawni Czesi z mapy.cz). Szlak okaże się zablokowany, a to czym dało się jechać... no właśnie, tym w zasadzie nie dało się jechać, ale był to znów wybór między dżumą a cholerą. Wybrałem cholerę i gdy dotarłem do długo wyczekiwanej wioski Saulesti zostałem zaatakowany przez wspomnianą watahę 6 kundli... Potem przejeżdżałem w pobliżu niezwykle interesującego Arboretumul Simeria o powierzchni 70 ha. To rezerwat dendrologiczny na obszarze dawnego parku pałacowego z największą w Rumunii kolekcją drzew i krzewów (2000 taksonów).
Na koniec dnia, u podnóża Rudaw Siedmiogrodzkich, w wiosce Geoagiu romskie dzieci ustawiają się w szpaler i przybijają mi piątki. Miejscami w wiosce daje się wyczuć ten przysłowiowy brud, smród i ubóstwo. Opuszczam wieś atakowany przez psy a odgłosy ujadania towarzyszą mi jeszcze długo potem. Rozbiję się na nocleg w spokojnej dolinie Ardeului. Tuż obok zadziwiająco spokojnej lokalnej drogi.

Strei - romański kościół

Romski pałacodom

Zamek Corvinilor w Hunedoarze
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49320759
Moja noclegowa miejscówka okazała się być jeszcze lepsza niż wyglądała. Z wielkim bólem ruszam się z tego rajskiego zakątka. Czeka mnie ciąg dalszy drogowego piekła. Wracają ataki wściekłych psów. Zużyję do końca drugi gaz pieprzowy - na cztery psy naraz. Pod koniec dnia zostanę jeszcze zaatakowany przez zgraję 6 psów, to będą jednak zwykłe zajadłe kundle, a nie typowe dla Rumunii potężne psy-potwory. Poza psami przy drogach często widuję przedstawicielki najstarszego zawodu świata. Są zdecydowanie mniej agresywne. Wielką satysfakcję daje mi kilka sprasowanych trucheł psów, które mijam tego dnia na drogach. Zresztą tu kolejna refleksja: takiej liczby zabitych na drogach psów nie widziałem jeszcze nigdzie. Nigdy mnie ten widok nie cieszył, w Rumunii jest inaczej... Ujadanie psów towarzyszy mi przez wiele wsi. Martwy pies ma wiele zalet: nie atakuje bez powodu i nie ujada.
Realizuję tego dnia moje cele turystyczne - nawiedzam romańskie kościoły w Densus i Strei, podziwiam imponujący, "prawdziwy" zamek Draculi w Hunedoarze. Podoba mi się miasteczko Hateg - jest tu skwer i fikuśne wodopoje. Wszystkie wioski po drodze były sympatyczne, a ruch niewielki (i jednocześnie dobry asfalt - rzadkie połączenie w Rumunii). Robię tu zakupy. Uśmiecham się na widok romskich pałaców na przedmieściach Hunedoary. Najbardziej cieszy mnie jednak, że nie skończyłem wprasowany w asfalt, jak wielu z moich psich prześladowców.
Jazda drogą nr 66 jest zbliżona konsystencją do drogi nr 68, przejazd tędy to igranie ze śmiercią lub kalectwem, ale uparłem się by zobaczyć romański kościółek w Strei. Muszę zresztą jakoś dotrzeć do tej pieprzonej Hunedoary. Wiedzie tam droga 687 wyglądem przypominająca rozpaloną autostradę. Gdy w dodatku zaczyna się wznosić, uciekam do lokalnych wiosek o wdzięcznych nazwach Nadastia. W samej Hunedoarze długo krążę jak ćma wokół zamczyska. Robi imponujące wrażenie, ale jest niefotogeniczny. Trudno go podejść, a spędzam sporo czasu w okolicznych uliczkach i znikąd ładnego, nietypowego ujęcia. Te potencjalne są zagrodzone i accesul intercizis, cóż zrobić? Mam wielkie uczucie niedosytu. Zamek wielkiego wodza Jana Hunyadego i sławnego króla Macieja Korwina okazał się być bardzo nieprzystępny z bliska.
Za Hunedoarą, by uniknąć śmierci nagłej na rumuńskiej drodze nr 7 wybiorę szlak rowerowy (tak twierdzili zabawni Czesi z mapy.cz). Szlak okaże się zablokowany, a to czym dało się jechać... no właśnie, tym w zasadzie nie dało się jechać, ale był to znów wybór między dżumą a cholerą. Wybrałem cholerę i gdy dotarłem do długo wyczekiwanej wioski Saulesti zostałem zaatakowany przez wspomnianą watahę 6 kundli... Potem przejeżdżałem w pobliżu niezwykle interesującego Arboretumul Simeria o powierzchni 70 ha. To rezerwat dendrologiczny na obszarze dawnego parku pałacowego z największą w Rumunii kolekcją drzew i krzewów (2000 taksonów).
Na koniec dnia, u podnóża Rudaw Siedmiogrodzkich, w wiosce Geoagiu romskie dzieci ustawiają się w szpaler i przybijają mi piątki. Miejscami w wiosce daje się wyczuć ten przysłowiowy brud, smród i ubóstwo. Opuszczam wieś atakowany przez psy a odgłosy ujadania towarzyszą mi jeszcze długo potem. Rozbiję się na nocleg w spokojnej dolinie Ardeului. Tuż obok zadziwiająco spokojnej lokalnej drogi.

Strei - romański kościół

Romski pałacodom

Zamek Corvinilor w Hunedoarze
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49320759
Dystans127.99 km Czas07:19 Vśrednia17.49 km/h Podjazdy1161 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rumunia 2024, dzień 19: Koszmar drogi nr 68
W nocy okazało się trochę padać a poranna mgła była potężna - tropik nadaje się do wykręcania. Zaczynam od zakupów w mieście Resita. Potem jadę przez niestety dość tradycyjne wsie - pustynie, pozbawione drzew. Szczęśliwie po wielkim przesileniu morderczy upał pozostał wspomnieniem, ale widząc całe wsie pozbawione cienia czuje się dalej nieswojo. Cmentarze po wioskach też są pozbawione jakiegokolwiek cienia. To co jest dziwne i nietypowe a godne odnotowania, to brak ataków psów i to przez cały dzień. Chyba pierwszy taki dzień w Rumunii. Zmierzać będę cały dzień na wschód - z powrotem do Transylwanii, chcę jeszcze zobaczyć okolice Hunedoary.
Za Caransebes zaczyna się remont permanentny. Korek za miastem ciągnie się 6 km. Początkowo mam nawet z tego dużo radochy. Oglądanie tych wszystkich miłośników zapierdalania uwięzionych na jednym pasie ruchu daje mi silną i złośliwą satysfakcję. Przestaje mi być wesoło jak kolejne tiry próbują mnie celowo spychać z drogi. Dziś sobie przypominam, że rumuńscy tirowcy identycznie zachowują się także w Polsce. W ich towarzystwie czuję się na tych znakomitych nieraz asfaltach istotniejszych rumuńskich dróg jak zaszczute zwierzę. Gdy widzę w lusterku sylwetkę rumuńskiego tira kulę się w sobie i zaciskam zęby. Może znów mi się uda i wrócę cało do domu. Nie jest to przewodni motyw urlopu, który chciałbym w przyszłości powtarzać. Ten niepokój odbiera radość z nawet najpiękniejszych widoków. Jazda na rowerze powinna dawać radość a nie być rosyjską ruletką: trafi czy nie trafi?
Odpoczynku od psychopatów w tirach szukam aż kilka razy nad tutejszą rzeką. Zwie się Bistrita, a jak rzeka w Rumunii zwie się Bystrzyca to należy spodziewać się brązowej brei pełnej śmieci. Dokładnie tak jest też w tym przypadku. Śmieci suną sobie miarowo z nurtem, brzegi rzeki są zaś wielkim wysypiskiem i łatwiej byłoby wymienić czego tam nie widziałem, jeśli o śmieci chodzi. Zjechałem dobrze i wnikliwie francuską i niemiecką prowincję i nigdy nie trafiłem choćby na namiastkę takich widoków. Od wielu lat śpię na dziko i nigdy nie trafiłem w tych krajach na usypiska śmieci w lasach. Nawet na takie malutkie, symboliczne oazy śmieci. Nic z tych rzeczy. Stosunek do zaśmiecania otoczenia, własnej okolicy jest dla mnie najlepszą miarą europejskości. Rumuni daleko są od Europy w tym względzie, są nawet zauważalnie za Polską (a nie brak u nas dzikich wysypisk i konsekwentnego zwyczaju zaśmiecania poboczy dróg). Mają przepiękny krajobrazowo kraj i robią z niego śmietnik.
Generalnie przejazd przez Rumunię to ciągły wybór między dżumą a cholerą. Na głównych drogach znajdziemy świetne nawierzchnie zadżumione rumuńskimi sebiksami i jeszcze gorszymi od nich tirowcami. Każdy zbliżający się pojazd będzie budził instynktownie niepokój. Lokalne drogi będą pozbawione tego rodzaju strachu, pojawi się inny: ataki wściekłych pasterskich psów i drastyczne, czasami wręcz groteskowo złe nawierzchnie. Żaden wybór nie jest dobry, dlatego nie jest kraj o którym napisałbym, że z chęcią wrócę. To nie jest dobry wybór na rozkoszną rowerową rekreację. Tu się nie da odprężyć, trzeba zachować czujność, bo zagrożenie może czaić się w wielu miejscach. Nieraz musiałem robić przerwy, by odetchnąć psychicznie. Dopiero w pewnej odległości od jezdni czułem się bezpiecznie.
Drum in lucra - roboty drogowe i ciągły niepokój towarzyszyć będą mi dopóki nie zjadę z drogi DN68. Oczywiście będą po drodze dwa miejsca które bardzo mi się spodobają. Wieś Glimboca była pełna zieleni i drzew. Nie jest to wcale rumuński standard, warto więc ją docenić. We wsi Bautar znalazłem z kolei bardzo przyjemne schronienie przed deszczem. Była to wiata przy cerkwi. Jadłem tam sobie ciasteczka "Rom" w barwach Rumunii. Ten charakterystyczny, radosny i twórczy patriotyzm jest w Rumunii mocno obecny. To akurat zjawisko pozytywne. Rumuni uwielbiają swoje barwy narodowe i eksponują je na wiele różnych sposobów.
Drogę 68 opuszczę dopiero za starą dacka osadą Sarmizegetusa. Będę się przyglądał z zainteresowaniem, ale bez entuzjazmu, tutejszym rekonstrukcjom. Gdy zjadę do położonej na uboczu wioski Pesteana, nagle trafię do jednej z tych rumuńskich oaz spokoju. Jednocześnie dobre asfalty i niewielki ruch. Dzieciaki grają z dorosłymi w piłkę na środku drogi. Uśmiechamy się do siebie wzajemnie. Nie gonią mnie tu psy i ogólnie nic nie chce mnie zabić. Są takie wsie w Rumunii, europejskie oazy normalności. Za tą idylliczną wioską droga się wznosi ukazując widok na piękne góry Retezat, u podnóża których jechałem przełomem Czerny. Okolica jest przepiękna. Rozbijam namiot na kawałku nieużytku osłoniętym polem kukurydzy. Z namiotu mam widok, którego nie powstydziłby się żaden kraj w Europie. Musiałem jednak sporo wycierpieć, by zasypiać w takiej scenerii.

Miasto Carancebes

Sarmizegetusa - rekonstrukcja dackiej osady

Ponad wsią Pesteana. Widok na grań gór Retezat. Przepięknie.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49319833
W nocy okazało się trochę padać a poranna mgła była potężna - tropik nadaje się do wykręcania. Zaczynam od zakupów w mieście Resita. Potem jadę przez niestety dość tradycyjne wsie - pustynie, pozbawione drzew. Szczęśliwie po wielkim przesileniu morderczy upał pozostał wspomnieniem, ale widząc całe wsie pozbawione cienia czuje się dalej nieswojo. Cmentarze po wioskach też są pozbawione jakiegokolwiek cienia. To co jest dziwne i nietypowe a godne odnotowania, to brak ataków psów i to przez cały dzień. Chyba pierwszy taki dzień w Rumunii. Zmierzać będę cały dzień na wschód - z powrotem do Transylwanii, chcę jeszcze zobaczyć okolice Hunedoary.
Za Caransebes zaczyna się remont permanentny. Korek za miastem ciągnie się 6 km. Początkowo mam nawet z tego dużo radochy. Oglądanie tych wszystkich miłośników zapierdalania uwięzionych na jednym pasie ruchu daje mi silną i złośliwą satysfakcję. Przestaje mi być wesoło jak kolejne tiry próbują mnie celowo spychać z drogi. Dziś sobie przypominam, że rumuńscy tirowcy identycznie zachowują się także w Polsce. W ich towarzystwie czuję się na tych znakomitych nieraz asfaltach istotniejszych rumuńskich dróg jak zaszczute zwierzę. Gdy widzę w lusterku sylwetkę rumuńskiego tira kulę się w sobie i zaciskam zęby. Może znów mi się uda i wrócę cało do domu. Nie jest to przewodni motyw urlopu, który chciałbym w przyszłości powtarzać. Ten niepokój odbiera radość z nawet najpiękniejszych widoków. Jazda na rowerze powinna dawać radość a nie być rosyjską ruletką: trafi czy nie trafi?
Odpoczynku od psychopatów w tirach szukam aż kilka razy nad tutejszą rzeką. Zwie się Bistrita, a jak rzeka w Rumunii zwie się Bystrzyca to należy spodziewać się brązowej brei pełnej śmieci. Dokładnie tak jest też w tym przypadku. Śmieci suną sobie miarowo z nurtem, brzegi rzeki są zaś wielkim wysypiskiem i łatwiej byłoby wymienić czego tam nie widziałem, jeśli o śmieci chodzi. Zjechałem dobrze i wnikliwie francuską i niemiecką prowincję i nigdy nie trafiłem choćby na namiastkę takich widoków. Od wielu lat śpię na dziko i nigdy nie trafiłem w tych krajach na usypiska śmieci w lasach. Nawet na takie malutkie, symboliczne oazy śmieci. Nic z tych rzeczy. Stosunek do zaśmiecania otoczenia, własnej okolicy jest dla mnie najlepszą miarą europejskości. Rumuni daleko są od Europy w tym względzie, są nawet zauważalnie za Polską (a nie brak u nas dzikich wysypisk i konsekwentnego zwyczaju zaśmiecania poboczy dróg). Mają przepiękny krajobrazowo kraj i robią z niego śmietnik.
Generalnie przejazd przez Rumunię to ciągły wybór między dżumą a cholerą. Na głównych drogach znajdziemy świetne nawierzchnie zadżumione rumuńskimi sebiksami i jeszcze gorszymi od nich tirowcami. Każdy zbliżający się pojazd będzie budził instynktownie niepokój. Lokalne drogi będą pozbawione tego rodzaju strachu, pojawi się inny: ataki wściekłych pasterskich psów i drastyczne, czasami wręcz groteskowo złe nawierzchnie. Żaden wybór nie jest dobry, dlatego nie jest kraj o którym napisałbym, że z chęcią wrócę. To nie jest dobry wybór na rozkoszną rowerową rekreację. Tu się nie da odprężyć, trzeba zachować czujność, bo zagrożenie może czaić się w wielu miejscach. Nieraz musiałem robić przerwy, by odetchnąć psychicznie. Dopiero w pewnej odległości od jezdni czułem się bezpiecznie.
Drum in lucra - roboty drogowe i ciągły niepokój towarzyszyć będą mi dopóki nie zjadę z drogi DN68. Oczywiście będą po drodze dwa miejsca które bardzo mi się spodobają. Wieś Glimboca była pełna zieleni i drzew. Nie jest to wcale rumuński standard, warto więc ją docenić. We wsi Bautar znalazłem z kolei bardzo przyjemne schronienie przed deszczem. Była to wiata przy cerkwi. Jadłem tam sobie ciasteczka "Rom" w barwach Rumunii. Ten charakterystyczny, radosny i twórczy patriotyzm jest w Rumunii mocno obecny. To akurat zjawisko pozytywne. Rumuni uwielbiają swoje barwy narodowe i eksponują je na wiele różnych sposobów.
Drogę 68 opuszczę dopiero za starą dacka osadą Sarmizegetusa. Będę się przyglądał z zainteresowaniem, ale bez entuzjazmu, tutejszym rekonstrukcjom. Gdy zjadę do położonej na uboczu wioski Pesteana, nagle trafię do jednej z tych rumuńskich oaz spokoju. Jednocześnie dobre asfalty i niewielki ruch. Dzieciaki grają z dorosłymi w piłkę na środku drogi. Uśmiechamy się do siebie wzajemnie. Nie gonią mnie tu psy i ogólnie nic nie chce mnie zabić. Są takie wsie w Rumunii, europejskie oazy normalności. Za tą idylliczną wioską droga się wznosi ukazując widok na piękne góry Retezat, u podnóża których jechałem przełomem Czerny. Okolica jest przepiękna. Rozbijam namiot na kawałku nieużytku osłoniętym polem kukurydzy. Z namiotu mam widok, którego nie powstydziłby się żaden kraj w Europie. Musiałem jednak sporo wycierpieć, by zasypiać w takiej scenerii.

Miasto Carancebes

Sarmizegetusa - rekonstrukcja dackiej osady

Ponad wsią Pesteana. Widok na grań gór Retezat. Przepięknie.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49319833
Dystans103.42 km Czas06:25 Vśrednia16.12 km/h Podjazdy1490 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rumunia 2024, dzień 18: Góry Banatu
Leje mocno całą noc, pada także nad ranem i do południa. Akurat przestaje gdy zbliżam się do wodospadu Bigar. Jadę przez rejony Rumunii znane głównie miejscowym, rumuńskim turystom. Nad ranem, mimo deszczu, bardzo podoba mi się w dolinie rzeki Buceava. Wsie są ładnie zabudowane i autentyczne. Dużo biedy i starszych ludzi, mało aut. Gdy podjeżdżam w intensywnym deszczu na kulimację grzbietu, widok jest tak przejmujący (strój nurka), że staruszkowie popadają w niezręczne milczenie (siedzieli dość masowo pod okapami chałup). Obserwują mnie kontem oka, z uroczą dyskrecją.
W kolejnej dolinie (Nery) między wsiami ciągną się piękne aleje morw, ale wszystkie drzewa są już dawno objedzone z owoców. Zostały tylko plamy na asfalcie... Kolejną doliną rzeki (Minis) jedzie się również bardzo przyjemnie, tym bardziej że przestaje padać. Asfalt jest znowu znakomity. Wysuszę sobie na postoju namiot, zjem co nieco, nacieszę się sytuacją, że nic już nie muszę, bo osiągnąłem wszystkie istotne cele i zacząłem tzw. długi powrót do domu. Góry przez które jadę mają niby miejscami ciekawą krasową budowę i są generalnie górami łupkowymi z wstawkami wapiennymi, ale formy te są raczej niewielkie. W każdym razie odwiedzam Park Narodowy Cheile Nerei-Beușniț i Park Narodowy Semenic - Cheile Carașului.
Cały dzień ma bieg leniwy, a zbierająca się kolejna burza zachęca mnie do przedwczesnego udania się na spoczynek. Burza rozchodzi się po kościach, ale ja znajduję piękne łąki przed miastem Resita i na grzbiecie, niewidoczny z drogi, układam się do snu. Tak oto całkowicie bez napinki i w rekreacyjnym trybie spędziłem mój pierwszy nieupalny dzień w Rumunii. Tego było mi trzeba.

Wodospad Bigar. Park Narodowy Cheile Nerei-Beușniț

Sopotu Nou

Miasto Anina. Brzydkawe, choć góry tutejsze dość kopczykowate, ładne.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49316835
Leje mocno całą noc, pada także nad ranem i do południa. Akurat przestaje gdy zbliżam się do wodospadu Bigar. Jadę przez rejony Rumunii znane głównie miejscowym, rumuńskim turystom. Nad ranem, mimo deszczu, bardzo podoba mi się w dolinie rzeki Buceava. Wsie są ładnie zabudowane i autentyczne. Dużo biedy i starszych ludzi, mało aut. Gdy podjeżdżam w intensywnym deszczu na kulimację grzbietu, widok jest tak przejmujący (strój nurka), że staruszkowie popadają w niezręczne milczenie (siedzieli dość masowo pod okapami chałup). Obserwują mnie kontem oka, z uroczą dyskrecją.
W kolejnej dolinie (Nery) między wsiami ciągną się piękne aleje morw, ale wszystkie drzewa są już dawno objedzone z owoców. Zostały tylko plamy na asfalcie... Kolejną doliną rzeki (Minis) jedzie się również bardzo przyjemnie, tym bardziej że przestaje padać. Asfalt jest znowu znakomity. Wysuszę sobie na postoju namiot, zjem co nieco, nacieszę się sytuacją, że nic już nie muszę, bo osiągnąłem wszystkie istotne cele i zacząłem tzw. długi powrót do domu. Góry przez które jadę mają niby miejscami ciekawą krasową budowę i są generalnie górami łupkowymi z wstawkami wapiennymi, ale formy te są raczej niewielkie. W każdym razie odwiedzam Park Narodowy Cheile Nerei-Beușniț i Park Narodowy Semenic - Cheile Carașului.
Cały dzień ma bieg leniwy, a zbierająca się kolejna burza zachęca mnie do przedwczesnego udania się na spoczynek. Burza rozchodzi się po kościach, ale ja znajduję piękne łąki przed miastem Resita i na grzbiecie, niewidoczny z drogi, układam się do snu. Tak oto całkowicie bez napinki i w rekreacyjnym trybie spędziłem mój pierwszy nieupalny dzień w Rumunii. Tego było mi trzeba.

Wodospad Bigar. Park Narodowy Cheile Nerei-Beușniț

Sopotu Nou

Miasto Anina. Brzydkawe, choć góry tutejsze dość kopczykowate, ładne.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49316835
Dystans140.10 km Czas07:44 Vśrednia18.12 km/h VMAX53.18 km/h Podjazdy1775 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rumunia 2024, dzień 17: Potęga Dunaju w przełomie Żelaznej Bramy
Królewski etap, ostatni z wielkich celów. Tym ostatnim na liście wielkich celów w Rumunii był dla mnie przełom Żelaznej Bramy. Dunaj jest prawdziwym rzecznym królem Europy. Przejechałem rowerem do tego momentu wszystkie jego przełomy, poza tym właśnie. Rzeka ma tu często ponad 2 km szerokości. Skarpy i stoki są totalnie niezabezpieczone i kilka razy spadały przede mną spore odłamki i głazy. Towarzyszy mi ponownie upał, osiągnie ponad 36 stopni w legendarnym cieniu (którego nikt w Rumunii raczej po wioskach nie widział), a dzień skończy się wielkim deszczobiciem i zmianą trendu pogodowego z męczącego upału na męczącą serię burz.
Zanim jednak wymęczy mnie upał i chroniczny brak cienia będę sycił się pustkami na drodze. Zarośla tworzą tu perukowce, ajlanty, orzechy włoskie, morwy i amorfy. Widuję w ogródkach spore figowce pełne fig. Rozbrzmiewają wkoło cykady. Gdy trafiam w końcu jakiś daszek, zatrzymują się natychmiast zmotoryzowani Rumuni po to, by wyrzucić kilka worków śmieci do tutejszego przydrożnego śmietnika. Wiadomo, publiczne, to niczyje. Na szczęście po drugiej stronie drogi jest święte źródełko. Woda cudownie chłodna i krystaliczna. Uzupełniam zapasy i funduję sobie zimny prysznic, przez chwilę jest cudownie.
Upał i zaduch sprawiają, że odcinek, który miał być jednym z łatwiejszych zamienia się w umieralnię. Po 100 km wzdłuż rzeki odbijam na północ, do miejscowości Moldova Noua. Zbierają się burzowe chmury, dzwonię do Polski i... bliskość Serbii sprawia, że zżarło mi z konta 180 zł... Zostaję bez połączeń i Internetu. W dodatku zbiera się na burzę, robi się bardzo parno. Żywioł dopada mnie na grzbiecie, przed wsią Carbunari. Gdy tak stoję przy drodze pochylony jak wypalona zapałka (by mniej mnie zalewało), lituje się nade mną Rumun w wieśwagenie, ale kłamię, że mi się bardzo podoba i ogólnie wszystko OK. Gdy przestaje tak gwałtownie padać rozbijam namiot na przedpolu wsi. Zanim jeszcze skończę, lunie znowu i padać będzie przez całą noc, lekko nawet nadwyrężając tropik. Swoją drogą, jak na "płaski" odcinek ,uzbierało się sporo przewyższeń.

Orszowa i Dunaj

Żelazna Brama - w uścisku Dunaju

Piękno ostatniego przełomu Dunaju

Znów w górę. Za Mołdową Nową. Zbiera się na potężne lanie...
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49316817
Królewski etap, ostatni z wielkich celów. Tym ostatnim na liście wielkich celów w Rumunii był dla mnie przełom Żelaznej Bramy. Dunaj jest prawdziwym rzecznym królem Europy. Przejechałem rowerem do tego momentu wszystkie jego przełomy, poza tym właśnie. Rzeka ma tu często ponad 2 km szerokości. Skarpy i stoki są totalnie niezabezpieczone i kilka razy spadały przede mną spore odłamki i głazy. Towarzyszy mi ponownie upał, osiągnie ponad 36 stopni w legendarnym cieniu (którego nikt w Rumunii raczej po wioskach nie widział), a dzień skończy się wielkim deszczobiciem i zmianą trendu pogodowego z męczącego upału na męczącą serię burz.
Zanim jednak wymęczy mnie upał i chroniczny brak cienia będę sycił się pustkami na drodze. Zarośla tworzą tu perukowce, ajlanty, orzechy włoskie, morwy i amorfy. Widuję w ogródkach spore figowce pełne fig. Rozbrzmiewają wkoło cykady. Gdy trafiam w końcu jakiś daszek, zatrzymują się natychmiast zmotoryzowani Rumuni po to, by wyrzucić kilka worków śmieci do tutejszego przydrożnego śmietnika. Wiadomo, publiczne, to niczyje. Na szczęście po drugiej stronie drogi jest święte źródełko. Woda cudownie chłodna i krystaliczna. Uzupełniam zapasy i funduję sobie zimny prysznic, przez chwilę jest cudownie.
Upał i zaduch sprawiają, że odcinek, który miał być jednym z łatwiejszych zamienia się w umieralnię. Po 100 km wzdłuż rzeki odbijam na północ, do miejscowości Moldova Noua. Zbierają się burzowe chmury, dzwonię do Polski i... bliskość Serbii sprawia, że zżarło mi z konta 180 zł... Zostaję bez połączeń i Internetu. W dodatku zbiera się na burzę, robi się bardzo parno. Żywioł dopada mnie na grzbiecie, przed wsią Carbunari. Gdy tak stoję przy drodze pochylony jak wypalona zapałka (by mniej mnie zalewało), lituje się nade mną Rumun w wieśwagenie, ale kłamię, że mi się bardzo podoba i ogólnie wszystko OK. Gdy przestaje tak gwałtownie padać rozbijam namiot na przedpolu wsi. Zanim jeszcze skończę, lunie znowu i padać będzie przez całą noc, lekko nawet nadwyrężając tropik. Swoją drogą, jak na "płaski" odcinek ,uzbierało się sporo przewyższeń.

Orszowa i Dunaj

Żelazna Brama - w uścisku Dunaju

Piękno ostatniego przełomu Dunaju

Znów w górę. Za Mołdową Nową. Zbiera się na potężne lanie...
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49316817
Dystans114.82 km Czas09:35 Vśrednia11.98 km/h Podjazdy1895 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rumunia 2024, dzień 16: Krasowy przełom Czerny
Valea Cernei - w zasadzie cały dzień spędziłem w krasowym przełomie rzeki Czerny. To był trochę szalony pomysł, ale zaplanowałem sobie dotarcie nad Dunaj w sposób nieco spektakularny. Większość dnia spędziłem na odludziu, poruszając się głównie drogami gruntowymi lub szutrami (60 km). Było ekscytująco, ale kilka razy niemal całkiem zwątpiłem w to, że uda mi się przejechać tą trasą wioząc cały bagaż. Na odcinku 60 km, którego przejazd zajął mi prawie 8 godzin, spotkałem dokładnie 5 samochodów terenowych i 1 motor, który mnie zresztą serdecznie pozdrowił. Moja droga wiodła niemal w całości przez park narodowy i obowiązywał na niej zakaz wjazdu pojazdów, były też licznie prowadzone prace leśne, także z użyciem ciężkiego sprzętu. Przez 8 godzin pokonywania przełomu nie widziałem ani jednego rowerzysty czy piechura. To był najbardziej niesamowity etap tej wyprawy, ale musze to wprost powiedzieć, przy deszczowej pogodzie przejazd tą trasą jest po prostu niewykonalny. Ja skorzystałem z trawiących Rumunię od prawie dwóch tygodni upałów, a i tak miejscami było błotniście.
Dzień - jeszcze na asfalcie - zaczął się tradycyjnie, czyli od wściekłego ataku psa pasterskiego, powstrzymanego przez pasterza. Przez 3 godziny jechałem potem w całkowitej samotności. Wielu turystów czuje w Rumunii zew dzikiej natury tylko gdy ściągają pod koniec dnia przepoconą skarpetkę z nogi lub karmią przez szybkę niedźwiedzia na trasie transfogaraskiej. Ja poczułem ten zew wszystkimi częściami ciała. Balansowanie na głazach rowerem z bagażem nie było przyjemne, co chwilę musiałem stawać, z bólu. Kilka razy musiałem prowadzić przez głazowiska lub pola błota (ciężki sprzęt leśny). Kilka razy stokówka była po prostu zawalona kolcami drewna lub zatarasowana harwesterem. Na koniec najtrudniejszego odcinka, już za zaporą Iovanu, czekała mnie pełna udręki przeprawa przez dawne płyty betonowe, spękane jak kra lodowa. Pełne ostrych bruzd i przełomów. Przeguby rąk bolały mnie tak bardzo, że musiałem stawać co 100 metrów! Nie wspomnę o tym, że w kluczowych miejscach, gdzie droga wiodła nad przepaścią, nie było żadnych zabezpieczeń.
Gdy po wielu godzinach wróciłem wreszcie na asfalt nie mogłem się nim nacieszyć. Tym bardziej, że droga 67D okazała się tonąć w bezruchu (przyczyną był remont realizowany trochę wyżej). W miarę jak jechałem w dół tej fantastycznej doliny, zza okapu zieleni dostrzegałem liczne pionowe, wapienne ściany. Ten kanion z jednej strony niczym nie ustępował kanionowi rzeki Tarn w Masywie Centralnym. Charakterystyczna była ta jego niesymetryczność, potencjał tego tworu natury jest jednak znacznie większy od jego nikłej sławy.
Na dole czekała mnie jeszcze jedna atrakcja dnia - Băile Herculane. Uzdrowisko od czasów rzymskich, dysponujące gorącymi, radioaktywnymi źródłami. Z góry wrażenie robiła stara część zdrojowa - całkiem przerdzewiałe dachy i zarastające samosiejką budynki. Nowa część Herkulesbadu tętniła natomiast życiem. Dotarłem do uzdrowiska dopiero po 18, a były jeszcze 32 stopnie. Zaduch, upał, odgłos cykad oraz atrakcje mocno nietypowe - kuracjusze wypoczywający na leżakach, na jezdni. Po prostu na asfalcie... Wszędzie dookoła panował zapach zgniłych jaj, odgłosy kociej muzyki, bezguście stylistyczne i chaos organizacyjno-estetyczny. To było rumuńskie uzdrowisko w pigułce i... nie byłem ani trochę zaskoczony. Ten całkowity brak spójności był arcyrumuński.
Wgrane mapy.cz, które w Rumunii nieraz nie dawały rady, tym razem wskazały mi bezbłędnie miejsce noclegu. Równolegle do ruchliwej drogi nr 6 miała biec - po drugiej stronie rzeki Czerny - spokojna szutrówka. Tak też było. Zasypiałem w miłych nadrzecznych zaroślach, szum rzeki zagłuszał odgłosy tirów (po drugiej stronie rzeki wiodła owa droga nr 6) a zbolałe ręce były mi wdzięczne, że to już koniec. Pół dnia z dala od rumuńskich kierowców (tych kilku których spotkałem w przełomie, jechali średnio 8-10 km/h) było warte wszelkich poświęceń.

Parcului Național Domogled - Valea Cernei. Wszystko to tylko dla mnie.

Nawet stare budy pasterskie czy domy letniskowe były tu niezwykłą rzadkością

Gdy wrócił asfalt długo jeszcze panował bezruch.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49314229
Valea Cernei - w zasadzie cały dzień spędziłem w krasowym przełomie rzeki Czerny. To był trochę szalony pomysł, ale zaplanowałem sobie dotarcie nad Dunaj w sposób nieco spektakularny. Większość dnia spędziłem na odludziu, poruszając się głównie drogami gruntowymi lub szutrami (60 km). Było ekscytująco, ale kilka razy niemal całkiem zwątpiłem w to, że uda mi się przejechać tą trasą wioząc cały bagaż. Na odcinku 60 km, którego przejazd zajął mi prawie 8 godzin, spotkałem dokładnie 5 samochodów terenowych i 1 motor, który mnie zresztą serdecznie pozdrowił. Moja droga wiodła niemal w całości przez park narodowy i obowiązywał na niej zakaz wjazdu pojazdów, były też licznie prowadzone prace leśne, także z użyciem ciężkiego sprzętu. Przez 8 godzin pokonywania przełomu nie widziałem ani jednego rowerzysty czy piechura. To był najbardziej niesamowity etap tej wyprawy, ale musze to wprost powiedzieć, przy deszczowej pogodzie przejazd tą trasą jest po prostu niewykonalny. Ja skorzystałem z trawiących Rumunię od prawie dwóch tygodni upałów, a i tak miejscami było błotniście.
Dzień - jeszcze na asfalcie - zaczął się tradycyjnie, czyli od wściekłego ataku psa pasterskiego, powstrzymanego przez pasterza. Przez 3 godziny jechałem potem w całkowitej samotności. Wielu turystów czuje w Rumunii zew dzikiej natury tylko gdy ściągają pod koniec dnia przepoconą skarpetkę z nogi lub karmią przez szybkę niedźwiedzia na trasie transfogaraskiej. Ja poczułem ten zew wszystkimi częściami ciała. Balansowanie na głazach rowerem z bagażem nie było przyjemne, co chwilę musiałem stawać, z bólu. Kilka razy musiałem prowadzić przez głazowiska lub pola błota (ciężki sprzęt leśny). Kilka razy stokówka była po prostu zawalona kolcami drewna lub zatarasowana harwesterem. Na koniec najtrudniejszego odcinka, już za zaporą Iovanu, czekała mnie pełna udręki przeprawa przez dawne płyty betonowe, spękane jak kra lodowa. Pełne ostrych bruzd i przełomów. Przeguby rąk bolały mnie tak bardzo, że musiałem stawać co 100 metrów! Nie wspomnę o tym, że w kluczowych miejscach, gdzie droga wiodła nad przepaścią, nie było żadnych zabezpieczeń.
Gdy po wielu godzinach wróciłem wreszcie na asfalt nie mogłem się nim nacieszyć. Tym bardziej, że droga 67D okazała się tonąć w bezruchu (przyczyną był remont realizowany trochę wyżej). W miarę jak jechałem w dół tej fantastycznej doliny, zza okapu zieleni dostrzegałem liczne pionowe, wapienne ściany. Ten kanion z jednej strony niczym nie ustępował kanionowi rzeki Tarn w Masywie Centralnym. Charakterystyczna była ta jego niesymetryczność, potencjał tego tworu natury jest jednak znacznie większy od jego nikłej sławy.
Na dole czekała mnie jeszcze jedna atrakcja dnia - Băile Herculane. Uzdrowisko od czasów rzymskich, dysponujące gorącymi, radioaktywnymi źródłami. Z góry wrażenie robiła stara część zdrojowa - całkiem przerdzewiałe dachy i zarastające samosiejką budynki. Nowa część Herkulesbadu tętniła natomiast życiem. Dotarłem do uzdrowiska dopiero po 18, a były jeszcze 32 stopnie. Zaduch, upał, odgłos cykad oraz atrakcje mocno nietypowe - kuracjusze wypoczywający na leżakach, na jezdni. Po prostu na asfalcie... Wszędzie dookoła panował zapach zgniłych jaj, odgłosy kociej muzyki, bezguście stylistyczne i chaos organizacyjno-estetyczny. To było rumuńskie uzdrowisko w pigułce i... nie byłem ani trochę zaskoczony. Ten całkowity brak spójności był arcyrumuński.
Wgrane mapy.cz, które w Rumunii nieraz nie dawały rady, tym razem wskazały mi bezbłędnie miejsce noclegu. Równolegle do ruchliwej drogi nr 6 miała biec - po drugiej stronie rzeki Czerny - spokojna szutrówka. Tak też było. Zasypiałem w miłych nadrzecznych zaroślach, szum rzeki zagłuszał odgłosy tirów (po drugiej stronie rzeki wiodła owa droga nr 6) a zbolałe ręce były mi wdzięczne, że to już koniec. Pół dnia z dala od rumuńskich kierowców (tych kilku których spotkałem w przełomie, jechali średnio 8-10 km/h) było warte wszelkich poświęceń.

Parcului Național Domogled - Valea Cernei. Wszystko to tylko dla mnie.

Nawet stare budy pasterskie czy domy letniskowe były tu niezwykłą rzadkością

Gdy wrócił asfalt długo jeszcze panował bezruch.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49314229
Dystans125.94 km Czas08:05 Vśrednia15.58 km/h VMAX59.29 km/h Podjazdy1993 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rumunia 2024, dzień 15: Wzdłuż Karpat Południowych
Nie wszystek umrę, najpierw muszę wszystko defekować. Tak myślą ludzie z nadwrażliwością jelit, gdy zjedzą coś czego nie powinni. Znowu zjadłem coś, czego nie powinienem. Droga 7A którą jadę jest typowa rumuńską drogą pokazową. Ma nienaganną nawierzchnię. Widoki są właściwie wzorcowo subalpejskie. Ruch samochodowy incydentalny. Większość samochodów jakie spotykam stoi na poboczu, na łąkach. To mobilne ciężarówki-ule, są nawet tiry z ulami. W pobliżu zazwyczaj zatoczka i jakaś buda z miodami. Dookoła kwitnące polany i górskie łąki. Jest przepięknie.
Niestety proza dnia niszczy mi radość z okoliczności przyrody. Cztery razy zaliczam dłuższe postoje, ból brzucha odbiera mi przez większość dnia radość z życia. No i rzecz jasna wtedy spotykam niemiecką rowerzystkę. Pobiegła za mną radośnie nad brzeg zalewu Lacul Vidra. Dopiero tam się zorientowała w jakim celu się udałem... Ja naprawdę z chęcią bym się dowiedział z jakiego była landu, trzy lata jeździłem przez Niemcy na rowerze, ale akurat w tej chwili miałem inne priorytety... Wyglądała jakby startowałą na przejażdżki z kamperu, nie miała bardzo dużo bagażu, a skądinąd wiem, że Niemcy mają zwyczaj objuczać się bagażem nawet na krótkie przejażdżki. Nie zamierzam ich zresztą wyśmiewać, sam tak nieraz robię. Mentalność użytkownika roweru trekkingowego. Jest bagażnik, to dlaczego by z niego nie korzystać?
Na ironię zakrawa fakt, że gdy odpuszcza mi złe samopoczucie, znika inspirujący krajobraz. Robi się straszno, blokowo i ponuro. Przez miasta Vulcan i Lupeni jadę jak przez jakieś poradzieckie dekoracje. Klimat jak na zdjęciach ze środkowej Azji. Typowa Rumunia: jednego dnia z europejskiej idylli zajechałem w ponurą krainę odrapanych, ciągnących się w nieskończoność blokowisk. Cudem znajduję nocleg - na bezczela, niemal w środku wsi. Jest mi już wszystko jedno, a zabudowa nie chce się skończyć...
Kluczowe jest to, że mimo wielkiej pokusy i fatalnego samopoczucia nie odbiłem na północ. Zrealizuję więc plan maksimum, bo zmierzam nad Dunaj!

Nad Lacul Vidra

Empocjonujący zjazd kanionem rzeczki Raul Jiet do Petrosani

Środkowa Azja, czyli okolice miast Vulcan i Lupeni...
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49314178
Nie wszystek umrę, najpierw muszę wszystko defekować. Tak myślą ludzie z nadwrażliwością jelit, gdy zjedzą coś czego nie powinni. Znowu zjadłem coś, czego nie powinienem. Droga 7A którą jadę jest typowa rumuńską drogą pokazową. Ma nienaganną nawierzchnię. Widoki są właściwie wzorcowo subalpejskie. Ruch samochodowy incydentalny. Większość samochodów jakie spotykam stoi na poboczu, na łąkach. To mobilne ciężarówki-ule, są nawet tiry z ulami. W pobliżu zazwyczaj zatoczka i jakaś buda z miodami. Dookoła kwitnące polany i górskie łąki. Jest przepięknie.
Niestety proza dnia niszczy mi radość z okoliczności przyrody. Cztery razy zaliczam dłuższe postoje, ból brzucha odbiera mi przez większość dnia radość z życia. No i rzecz jasna wtedy spotykam niemiecką rowerzystkę. Pobiegła za mną radośnie nad brzeg zalewu Lacul Vidra. Dopiero tam się zorientowała w jakim celu się udałem... Ja naprawdę z chęcią bym się dowiedział z jakiego była landu, trzy lata jeździłem przez Niemcy na rowerze, ale akurat w tej chwili miałem inne priorytety... Wyglądała jakby startowałą na przejażdżki z kamperu, nie miała bardzo dużo bagażu, a skądinąd wiem, że Niemcy mają zwyczaj objuczać się bagażem nawet na krótkie przejażdżki. Nie zamierzam ich zresztą wyśmiewać, sam tak nieraz robię. Mentalność użytkownika roweru trekkingowego. Jest bagażnik, to dlaczego by z niego nie korzystać?
Na ironię zakrawa fakt, że gdy odpuszcza mi złe samopoczucie, znika inspirujący krajobraz. Robi się straszno, blokowo i ponuro. Przez miasta Vulcan i Lupeni jadę jak przez jakieś poradzieckie dekoracje. Klimat jak na zdjęciach ze środkowej Azji. Typowa Rumunia: jednego dnia z europejskiej idylli zajechałem w ponurą krainę odrapanych, ciągnących się w nieskończoność blokowisk. Cudem znajduję nocleg - na bezczela, niemal w środku wsi. Jest mi już wszystko jedno, a zabudowa nie chce się skończyć...
Kluczowe jest to, że mimo wielkiej pokusy i fatalnego samopoczucia nie odbiłem na północ. Zrealizuję więc plan maksimum, bo zmierzam nad Dunaj!

Nad Lacul Vidra

Empocjonujący zjazd kanionem rzeczki Raul Jiet do Petrosani

Środkowa Azja, czyli okolice miast Vulcan i Lupeni...
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49314178
Dystans86.10 km Czas05:50 Vśrednia14.76 km/h Podjazdy1187 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rumunia 2024, dzień 14: Apogeum upału w przełomie Czerwonej Wieży
Dotarło do mnie, że dotarłem na Wołoszczyznę. Temperatura osiąga w cieniu 37,8 - jestem po południowej stronie gór, to piekarnik rozgrzany do czerwoności. Nie chce mi się nawet leżeć w cieniu, jest zbyt gorąco. Towarzyszy mi rzecz jasna trąbienie i ujadanie. Ataki sfrustrowanych upałem os to tylko przygrywka do ataków watah psów. Co chwilę widzę zapchlone, kulawe i zabiedzone bezpańskie psy. Dwa najpoważniejsze ataki przypuszczają na mnie odpowiednio grupy 7 (siedmiu!) i 3. psów. Nie ma nawet gdzie uciekać, krawędzie jezdni to zarazem rowy przeciwczołgowe - potężne systemy kanalizacji opadowej. Zdecydowanie zalecam posiadanie broni palnej. Tylko ona może tu skutecznie uratować życie. Bez niej to tylko koncert życzeń i kontrolowanie się by nie patrzeć prześladowcom w oczy...
Przed Calimanesti pojawia się pseudościeżka rowerowa, oczywiście tylko po to by oczyścić tor wyścigowy (tzw. drogę publiczną) z wkładki mięsnej w postaci rowerzystów. Temperatura w słońcu osiąga rekordowe 47,1 stopnia. Ledwo jestem w stanie dostrzec piękno krajobrazu. To Przełom Czerwonej Wieży. Gdy o 14 docieram do marketu Penny w Brezoi, cieszę się na myśl o klimatyzacji. Gdy wychodzę, trwa w najlepsze potop i wichura jednocześnie. Przesilenie upału wywołało nieprawdopodobną siłę burzy. Nawet rumuńscy kierowcy boją się wsiąść do samochodów. Jestem uwięziony pod dachem marketu aż do 16. Utknąłem na 51 kilometrze trasy! Gdy żywioł odpuści, ruszę dalej w malowniczą bądź co bądź dolinę, zakończę dzień sporo przed zmierzchem, na leśnej polanie przed wsią Voinesita. Mam serdecznie dość Rumunii, myślę intensywnie nad skróceniem trasy i odbiciem wprost do Hunedoary, zamiast planowanej trasy w kierunku przełomu Żelaznej Bramy.

Okolice wsi Cicanesti. Karpaty Południowe.

Calimanesti w dolinie rzeki Aluty/Olt. Przełom Czerwonej Wieży. Pejzaż żywcem prowansalski, tylko te monastyry (i budy, kierowcy, hordy psów) tu nie pasują.

Malownicza dolina rzeki Lotru. Góry tu strome i dobrze urzeźbione.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49314124
Dotarło do mnie, że dotarłem na Wołoszczyznę. Temperatura osiąga w cieniu 37,8 - jestem po południowej stronie gór, to piekarnik rozgrzany do czerwoności. Nie chce mi się nawet leżeć w cieniu, jest zbyt gorąco. Towarzyszy mi rzecz jasna trąbienie i ujadanie. Ataki sfrustrowanych upałem os to tylko przygrywka do ataków watah psów. Co chwilę widzę zapchlone, kulawe i zabiedzone bezpańskie psy. Dwa najpoważniejsze ataki przypuszczają na mnie odpowiednio grupy 7 (siedmiu!) i 3. psów. Nie ma nawet gdzie uciekać, krawędzie jezdni to zarazem rowy przeciwczołgowe - potężne systemy kanalizacji opadowej. Zdecydowanie zalecam posiadanie broni palnej. Tylko ona może tu skutecznie uratować życie. Bez niej to tylko koncert życzeń i kontrolowanie się by nie patrzeć prześladowcom w oczy...
Przed Calimanesti pojawia się pseudościeżka rowerowa, oczywiście tylko po to by oczyścić tor wyścigowy (tzw. drogę publiczną) z wkładki mięsnej w postaci rowerzystów. Temperatura w słońcu osiąga rekordowe 47,1 stopnia. Ledwo jestem w stanie dostrzec piękno krajobrazu. To Przełom Czerwonej Wieży. Gdy o 14 docieram do marketu Penny w Brezoi, cieszę się na myśl o klimatyzacji. Gdy wychodzę, trwa w najlepsze potop i wichura jednocześnie. Przesilenie upału wywołało nieprawdopodobną siłę burzy. Nawet rumuńscy kierowcy boją się wsiąść do samochodów. Jestem uwięziony pod dachem marketu aż do 16. Utknąłem na 51 kilometrze trasy! Gdy żywioł odpuści, ruszę dalej w malowniczą bądź co bądź dolinę, zakończę dzień sporo przed zmierzchem, na leśnej polanie przed wsią Voinesita. Mam serdecznie dość Rumunii, myślę intensywnie nad skróceniem trasy i odbiciem wprost do Hunedoary, zamiast planowanej trasy w kierunku przełomu Żelaznej Bramy.

Okolice wsi Cicanesti. Karpaty Południowe.

Calimanesti w dolinie rzeki Aluty/Olt. Przełom Czerwonej Wieży. Pejzaż żywcem prowansalski, tylko te monastyry (i budy, kierowcy, hordy psów) tu nie pasują.

Malownicza dolina rzeki Lotru. Góry tu strome i dobrze urzeźbione.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49314124
Dystans113.76 km Czas06:49 Vśrednia16.69 km/h Podjazdy2610 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rumunia 2024, dzień 13: Droga transfogaraska
Natężenie emocji (czytaj: patologii) sięgnęło tego dnia zenitu. Dość napisać, że ułożyłem nawet dowcip o Rumunie:
Co robi Rumun gdy spada w przepaść?
Otwiera okno w autku, by zdążyć jeszcze wyrzucić butelkę (to ostatnia w życiu szansa na zaśmiecenie lasu)
Wyruszyłem wcześnie rano (5:08!) z jakimś głupim alpejskim przeświadczeniem, że zyskam dzięki temu pustą drogę. Nic z tych rzeczy, ciszą i samotnością na drodze nacieszyłem się jakieś niecałe... 10 minut. Co chwilę przy drodze widzę śmietniki, zazwyczaj stoją 20 metrów od drogi, są puste. Wszystkie śmieci, wraz z tonami ekskrementów, zalegają w lesie otaczającym drogę. Gdziekolwiek jest choćby mała zatoczka, tam las jest dosłownie zasrany a głównym składnikiem runa jest papier toaletowy. Tyle razy jechałem przez Alpy i nigdy nie wiedziałem czegoś takiego...
Po drodze od rana suną miejscowi (w sensie Rumuni) i obcokrajowcy. Styl jazdy miejscowych jest wiadomy, natomiast "obieżyświaty" obowiązkowo wiozą na dachach kufry, opony i różne obciachowe napisy o "expedition". Są tacy ekstremalni, żądni przygód, och, chyba chcę nimi zostać jak dorosnę. Póki co, wszystkie potrzebne rzeczy wiozę o własnych siłach. Zaczynam zresztą wyróżniać wśród użytkowników drogi fogaraskiej poczciwych zjebiksów lokalnych i niezwykle liczną tu kategorię zjebów kuferkowych. Chyba tylko osy (przez ten upał) są bardziej rozdrażnione ode mnie.
Gdy docieram na wielkie parkingi przed tunelem jestem jedynym, który rusza dalej w górę. Rower zostawiam za wielką wantą. Widać, najmniej się zmęczyłem. Grań okazuje się bardzo wymagająca: jest sypko, krawędzie bardzo ostre, co chwilę góra-dół, no i palące słoneczko, choć na tej wysokości przynajmniej nie ma morderczego upału. Z grani dostrzegam zresztą groźne burzowe chmury i decyduje się na odwrót ze szczytu Laitel (2390). Decyzja jest słuszna, bo chwilę po tym jak dotarłem do roweru zacznie kropić, a na zjeździe spotka mnie prawdziwa wysokogórska ulewa. Na zjeździe poza tym że jest mokro, zaskakują fatalne, mocno erodowane nawierzchnie. Licznie występują dziury, szczeliny i buły. Generalnie przełęcz, gdyby była w Alpach, nie znalazłaby się nawet w pierwszej dziesiątce najatrakcyjniejszych krajobrazowo.
Zupełnie inaczej rzecz ma się z emocjami. Najpierw obserwowałem z bliska samochód który zakleszczył się w barierkach trasy transfogaraskiej. O włos i spadłby w przepaść. Chwilę wcześniej mijał mnie z piskiem opon. Okazało się, że ten zjeb drogowy był oczywiście rdzennym Rumunem. Nie wysiadł z autka, dzwonił po pomoc. Natomiast jego partnerka i dwójka dzieci (w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym!) siedziały smętnie na barierkach...
Generalnie moja obecność na drodze nikogo nie interesowała. Do czasu. Od pewnego momentu moja osoba zaczęła wzbudzać ekscytację wśród kierowców. Ci zaś rozbawili mnie dokarmianiem jakiś dużych, ciemnych psów pasterskich. Dopiero gdy kawałek dalej nieomal nie najechałem na niedźwiedzicę z dwoma młodymi, zrozumiałem że to nie były wcale duże psy... Generalnie spotkałem tego dnia 8 niedźwiedzi. Wszystkie musiałem ominąć na drodze, ryzykując życiem. Wszędzie na poboczu walało się jedzenie (chociaż tyle, że sporo jabłek). Dojdzie kiedyś na tym odcinku do wielkiej tragedii. Generalnie nie polecam jechać tej trasy od południa, bo wtedy wszystkie te niedźwiedzie mijamy jadąc pod górkę.
Gdy emocje opadły, pod koniec dnia, postanowiłem jednak rozbić się kolejny raz na dziko. Doszedłem do wniosku, że wszystkie niedźwiedzie z okolicy i tak już poznałem... :) Zresztą ani przez chwilę tak naprawdę nie bałem się o życie. Niedźwiedzie nie atakują stadami, a ja miałem rower, miałem czym się osłonić. Gorzej było gdy spotykałem agresywne grupy psisk pasterskich. Uważam je za dużo poważniejsze zagrożenie. One nie poturbują, tylko rozszarpią grupowo na strzępy. Mając tylko gaz pieprzowy byłem bezbronny wobec ataku całej sfory. Skąd te przemyślenia? Pod koniec dnia towarzyszyło mi znowu ujadanie psów. Rozbiłem się na pastwisku, ponad wsią Cicanesti. Niedźwiedzie i psy mi odpuściły. Zostały tylko wyjątkowo zajadłe komary...

Pozornie jest pusto. To tylko pozory, zakłócane co chwilę przez bandy kuferkowców lub innych zjebów drogowych

Na szczycie czeka wielki parking, jedyny fragment tutejszego pejzażu, który większość "zdobywców" dotknie własną, niezmęczoną stopą

Niby ruch nie jest duży, ale bardzo głośny i agresywny. Nihil novi.

Grań jest trudna, skały ostre, trasa długa i pełna interwałów

Lespezi (2522) i Negoiu (2535) - najpiękniejszy fragment Gór Fogaraskich. Czwarty i drugi co do wysokości spośród szczytów Rumunii.

Zbawienne chmury zaraz sprowadzą mi na głowę potężny prysznic

Ciąg dalszy patologii - bohaterscy kierowcy zza uchylonych szybek dokarmiają niedźwiedzie, które potem slalomem - bez żadnej osłony - mijać muszą rowerzyści.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49308582
Natężenie emocji (czytaj: patologii) sięgnęło tego dnia zenitu. Dość napisać, że ułożyłem nawet dowcip o Rumunie:
Co robi Rumun gdy spada w przepaść?
Otwiera okno w autku, by zdążyć jeszcze wyrzucić butelkę (to ostatnia w życiu szansa na zaśmiecenie lasu)
Wyruszyłem wcześnie rano (5:08!) z jakimś głupim alpejskim przeświadczeniem, że zyskam dzięki temu pustą drogę. Nic z tych rzeczy, ciszą i samotnością na drodze nacieszyłem się jakieś niecałe... 10 minut. Co chwilę przy drodze widzę śmietniki, zazwyczaj stoją 20 metrów od drogi, są puste. Wszystkie śmieci, wraz z tonami ekskrementów, zalegają w lesie otaczającym drogę. Gdziekolwiek jest choćby mała zatoczka, tam las jest dosłownie zasrany a głównym składnikiem runa jest papier toaletowy. Tyle razy jechałem przez Alpy i nigdy nie wiedziałem czegoś takiego...
Po drodze od rana suną miejscowi (w sensie Rumuni) i obcokrajowcy. Styl jazdy miejscowych jest wiadomy, natomiast "obieżyświaty" obowiązkowo wiozą na dachach kufry, opony i różne obciachowe napisy o "expedition". Są tacy ekstremalni, żądni przygód, och, chyba chcę nimi zostać jak dorosnę. Póki co, wszystkie potrzebne rzeczy wiozę o własnych siłach. Zaczynam zresztą wyróżniać wśród użytkowników drogi fogaraskiej poczciwych zjebiksów lokalnych i niezwykle liczną tu kategorię zjebów kuferkowych. Chyba tylko osy (przez ten upał) są bardziej rozdrażnione ode mnie.
Gdy docieram na wielkie parkingi przed tunelem jestem jedynym, który rusza dalej w górę. Rower zostawiam za wielką wantą. Widać, najmniej się zmęczyłem. Grań okazuje się bardzo wymagająca: jest sypko, krawędzie bardzo ostre, co chwilę góra-dół, no i palące słoneczko, choć na tej wysokości przynajmniej nie ma morderczego upału. Z grani dostrzegam zresztą groźne burzowe chmury i decyduje się na odwrót ze szczytu Laitel (2390). Decyzja jest słuszna, bo chwilę po tym jak dotarłem do roweru zacznie kropić, a na zjeździe spotka mnie prawdziwa wysokogórska ulewa. Na zjeździe poza tym że jest mokro, zaskakują fatalne, mocno erodowane nawierzchnie. Licznie występują dziury, szczeliny i buły. Generalnie przełęcz, gdyby była w Alpach, nie znalazłaby się nawet w pierwszej dziesiątce najatrakcyjniejszych krajobrazowo.
Zupełnie inaczej rzecz ma się z emocjami. Najpierw obserwowałem z bliska samochód który zakleszczył się w barierkach trasy transfogaraskiej. O włos i spadłby w przepaść. Chwilę wcześniej mijał mnie z piskiem opon. Okazało się, że ten zjeb drogowy był oczywiście rdzennym Rumunem. Nie wysiadł z autka, dzwonił po pomoc. Natomiast jego partnerka i dwójka dzieci (w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym!) siedziały smętnie na barierkach...
Generalnie moja obecność na drodze nikogo nie interesowała. Do czasu. Od pewnego momentu moja osoba zaczęła wzbudzać ekscytację wśród kierowców. Ci zaś rozbawili mnie dokarmianiem jakiś dużych, ciemnych psów pasterskich. Dopiero gdy kawałek dalej nieomal nie najechałem na niedźwiedzicę z dwoma młodymi, zrozumiałem że to nie były wcale duże psy... Generalnie spotkałem tego dnia 8 niedźwiedzi. Wszystkie musiałem ominąć na drodze, ryzykując życiem. Wszędzie na poboczu walało się jedzenie (chociaż tyle, że sporo jabłek). Dojdzie kiedyś na tym odcinku do wielkiej tragedii. Generalnie nie polecam jechać tej trasy od południa, bo wtedy wszystkie te niedźwiedzie mijamy jadąc pod górkę.
Gdy emocje opadły, pod koniec dnia, postanowiłem jednak rozbić się kolejny raz na dziko. Doszedłem do wniosku, że wszystkie niedźwiedzie z okolicy i tak już poznałem... :) Zresztą ani przez chwilę tak naprawdę nie bałem się o życie. Niedźwiedzie nie atakują stadami, a ja miałem rower, miałem czym się osłonić. Gorzej było gdy spotykałem agresywne grupy psisk pasterskich. Uważam je za dużo poważniejsze zagrożenie. One nie poturbują, tylko rozszarpią grupowo na strzępy. Mając tylko gaz pieprzowy byłem bezbronny wobec ataku całej sfory. Skąd te przemyślenia? Pod koniec dnia towarzyszyło mi znowu ujadanie psów. Rozbiłem się na pastwisku, ponad wsią Cicanesti. Niedźwiedzie i psy mi odpuściły. Zostały tylko wyjątkowo zajadłe komary...

Pozornie jest pusto. To tylko pozory, zakłócane co chwilę przez bandy kuferkowców lub innych zjebów drogowych

Na szczycie czeka wielki parking, jedyny fragment tutejszego pejzażu, który większość "zdobywców" dotknie własną, niezmęczoną stopą

Niby ruch nie jest duży, ale bardzo głośny i agresywny. Nihil novi.

Grań jest trudna, skały ostre, trasa długa i pełna interwałów

Lespezi (2522) i Negoiu (2535) - najpiękniejszy fragment Gór Fogaraskich. Czwarty i drugi co do wysokości spośród szczytów Rumunii.

Zbawienne chmury zaraz sprowadzą mi na głowę potężny prysznic

Ciąg dalszy patologii - bohaterscy kierowcy zza uchylonych szybek dokarmiają niedźwiedzie, które potem slalomem - bez żadnej osłony - mijać muszą rowerzyści.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/49308582