Wpisy archiwalne w kategorii
>500 km
Dystans całkowity: | 563.40 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 26:46 |
Średnia prędkość: | 21.05 km/h |
Maksymalna prędkość: | 50.80 km/h |
Suma podjazdów: | 2387 m |
Liczba aktywności: | 1 |
Średnio na aktywność: | 563.40 km i 26h 46m |
Więcej statystyk |
Dystans563.40 km Czas26:46 Vśrednia21.05 km/h VMAX50.80 km/h Podjazdy2387 m
Temp.23.0 °C SprzętFocus Arriba 4.0
Dookoła Wrocławia, czyli pięćsetka na 500. rocznicę śmierci Magellana
Wrocław - najbliżej położona ulica Magellana (licząc od mojego miejsca zamieszkania). 2021 r. - 500. rocznica śmierci Magellana, który poległ w trakcie okrążania świata. Jego dzieło kontynuowała osierocona załoga. Mnie osierocił długi weekend czerwcowy. Miałem do dyspozycji tylko jego początek. Odpadły dylematy czy jechać z bagażem, nie miało to sensu. Postanowiłem więc postawić "kropkę nad i" nad moim cyklem rajdów magellańskich. Łączą je w całość dwa ogniwa: muszą być odkrywcze (jakaś nowa miejscowość lub atrakcja, o co jest mi w Polsce ciężko, oj ciężko, bo byłem niemal wszędzie) oraz przebiegać dookoła, orbitować wokół jakiejś planety, czyli lokalnej metropolii lub choćby istotniejszego miasta (dla okolicy). Objechałem w ten sposób od 2019 r. Kraków, Kielce, Częstochowę (3 razy) i Opole. Na liście miast-planet południa brakowało tylko Rzeszowa i Wrocławia. Zdecydowanie bardziej pociągał Wrocław. "Więc ja niewiele myśląc i jeszcze mniej mogąc, natychmiast rzucam się za nim w beznadziejną pogoń" (cytując pewnego rapera-mecenasa ze Szczecina).
Obudziłem się o godzinie 01:17 i stwierdziłem, że i tak już nie zasnę. Kwadrans po drugiej wychodziłem już z rowerem i w zadziwiającym cieple sunąłem przez nocny Bytom do Pyskowic. Wschód zastał mnie przed Ujazdem a najzimniejsze momenty dnia były pod Zdzieszowicami i oznaczały 17,6 stopnia... Wiatr miał być niewielki, jedynie na Wzgórzach Trzebnickich, gdzieś pod wieczór mogłem spodziewać się przeciwnego wiatru o większej sile. Miało być monotonnie słonecznie. Dla celów krajobrazowych kiepsko, ale na jeden raz w sam raz. Taka była właśnie ta trasa. Przyświecał mi jeden cel: nie zrobić sobie krzywdy, nie szarżować i dojechać cało do domu, by nazajutrz po trasie udać się na szczepienie. Obiad planowałem albo w Środzie, albo w Brzegu.
Pomimo faktu, że wyruszyłem już nocą, rano nie czułem senności. Nie było też ani zimno, ani mgliście. Co w okolicy Zdzieszowic nie zdarza się często. Wybrałem się tradycyjnie na Krapkowice bocznymi drogami. Zanim dotarłem w rejon Zdzieszowic i Krapkowic czekała na mnie nie lada przeszkoda: nowy przebieg drogi nr 40. Konkretnie to stosy ziemi, wielki rów, gruntówka, przepychanie roweru po sypkiej ziemi i piachu oraz kilku jezdniach (w poprzek). W Krapkowicach było natomiast uroczo, zachwycałem się kwitnącymi tamaryszkami. Kilka kilometrów przed Korfantowem, gdy droga wiła się wśród pól przejechałem tuż obok siedzącego na asfalcie potrzeszcza. Oczywiście ten widok sprawił, że zawróciłem. Ptak miał paraliż stawu skokowego. Potrafił się jednak poprawiać na ręce i ruszać skrzydłami. Miał objawy wstrząsu mózgu. Odniosłem go na pień topoli, na poboczu. Może doszedł do siebie. Nawet jeśli nie, lepiej było mu odejść wśród traw niż jako plakat potrzeszcza rozprasowany na asfalcie. To był mój pierwszy kontakt z potrzeszczem, nigdy dotąd nie trzymałem nawet piskląt czy podlotków. Lubię pieśń potrzeszcza, on wcale nie trzeszczy, raczej jest przyjemny dla ucha.
Kolejne miejscowości jakie mijam są całkowicie wyludnione. Na drogach pustki - jest jak kiedyś w Boże Ciało. Mijam puste centrum Korfantowa (kościół skupił wszystkich), opustoszałe centrum Grodkowa i całkiem bezludny Wiązów. Rynek sporo się zmienił od mojej ostatniej wizyty (2016). Teraz jest schludnie i bardziej europejsko, choć dupy nie urywa. Jechałem przez Grodków celowo bo chciałem zobaczyć kościół w Kowalowie. Nie byłem tu dotąd a kościółek jest bardzo malowniczy. Jestem zadowolony z tej wersji trasy. Kwitną tawuły, tamaryszki i głogi. Słońce grzeje mocno, ale jeszcze nie pali. Gorąc odczuwam dopiero na rynku w Środzie Śląskiej. Nie decyduje się jednak wejść na kebaba: przy lokalu nie ma cienia, jest za to nieludzki zaduch i kolejka. Jadę dalej, choć bez entuzjazmu. Droga okazuje się - ku mojemu zdziwieniu - bardzo przyjemna, jest sporo lasów i zazwyczaj nieco w dół. Tego mi było trzeba. Schody piętrzą się dopiero w Brzegu: plątanina anonimowych ulic wiedzie pod górkę i co chwilę muszę sprawdzać czy nie przejechałem mojej przystani - osiedlowego kebaba Sidon w Brzegu Dolnym. Jest cudownie: stoliki na zewnątrz, w cieniu, w dodatku kapitalny zestaw sałatek. Warto było wjechać w to osiedle.
Dalsza trasa upływa mi już w wolniejszym tempie. Jestem spełniony, najedzony a do Prusic i tak zdążę przed zmierzchem, co jest moim głównym celem. Powodzenie mnie rozleniwia a rynek w Prusicach, gdzie byłem po raz pierwszy nieco zawodzi. Ładna jest tylko jedna pierzeja. Choć są tu ciekawe akcenty i trochę oryginalnych pozostałości. Przyspieszam w drodze do Trzebnicy. Po raz pierwszy w 2021 roku dostrzegam kwitnące akacje, w zasadzie to najpierw je poczułem, a dopiero potem zauważyłem. Zależy mi, by obejrzeć opactwo cysterskie w świetle dnia. Udaje się! Pod oknami klasztoru uformowano wielki opłatek IHS z płatków kwiatów. Procesja była tu na bogato. Zaczyna szybko się ściemniać, na ławeczce przed kościołem szykuję się więc do dalszej drogi. Ten odcinek będzie najbardziej niesamowity, na polach będzie jeszcze długo poświata zachodniej zorzy. Krajobraz tu ładny, falisty, przejeżdżam bowiem przez Wzgórza Trzebnickie. Na drodze dogasający ruch. Jest wspaniale, nawierzchnia pozwala jechać szybko bez ryzyka zakończenia wycieczki. Moje tempo znów wzrasta. Czym bliżej Oleśnicy tym ciemniej i straszniej. Sama Oleśnica olśniewa natomiast rynkiem. Podświetlony wygląda znacznie lepiej niż za dnia, podświetlona jest też brama miejska. Zaskoczeniem jest dla mnie spory ruch do Namysłowa. Z ulgą zjeżdżam na chwilę do centrum Bierutowa i na namysłowski rynek. Co ciekawe dalej jest już pusto. Obawiałem się, że na tym najnudniejszym odcinku (Namysłów - Kluczbork) zacznę przysypiać, ale nic takiego się nie dzieje. Za Wołczynem dopada mnie przedświt. Na rynek w Kreuzburg wjeżdżam już w jasnościach dnia. Jest zimno, nie siadam więc na ławkach pod głogami, tylko jadę dalej. Wciąż nie chce mi się spać. Po raz pierwszy jadę krajówką z Kluczborka do Gorzowa.
Jest wcześnie rano, ruch jest akceptowalny, ale na polach szybko rośnie temperatura. Pojawia się totalitarne, niezmącone chmurką, słońce. Dopiero w tedy zaczynam zapadać się w sobie. Między Gorzowem a Praszką. Droga jest lokalna i szeroka, to wpędza mnie w otępienie. Jadąc skrótem na Żytniów trafiam na potężne rozkopy - budują obwodnicę Praszki. Przeorali dokładnie mój ulubiony skrót. Zamiast drogi przede mną zieje absurdalnie głęboki krater. Muszę prowadzić rower po piachu, dookoła, wielu miejscowych robi to samo. Słońce zaczyna dokuczać. Jest rano, ale znikąd ratunku: tylko asfalt, pola i domy po wsiach. Ten brak alternatywy mnie wybudza, jadę jak automat. Tempo po nocy siadło (co ciekawe do Kluczborka było naprawdę niezłe), ale jadę i jestem w pełni przytomni. Drażni mnie to słońce. W Przystajni pojawia się ruch, zwiększam tempo i na tym paliwie docieram nad Liswartę, do Kamińska. Słońce jednak wspięło się już wysoko i las dostarcza tylko cętkowanego cienia. Jestem zdruzgotany i jest mi źle. Przy jeździe utrzymuje mnie bliskość stacji w Koszęcinie. Myślę sobie, że najwyżej wsiądę w pociąg. Z Lisowa do Koszęcina jedzie mi się już bardzo źle. Jestem wypluty po nocnej jeździe i dwóch nieprzespanych nocach. Zaczynam częściej stawać i bardzo spada mi na tym odcinku tempo. Niezwykłe jest jednak to, że nie chce mi się spać. Jest parno i nieciekawie.
Gdy zjeżdżam już wreszcie w dół w Koszęcinie, gdy stacja jest na wyciągnięcie ręki, postanawiam jednak jechać dalej. Przekonują mnie lasy: będę wracać przez Kalety i leśne przysiółki Miasteczka. Będzie cień i spokój, żadnych samochodów. Mam przed sobą jeszcze większość dnia. Decyduję się jechać dalej. Faktycznie jedzie mi się lepiej. W Kaletach nawet przez myśl mi nie przemyka, że dalej mam kolej pod ręką. Przed Sączowem odzyskuję nawet wigor i zastanawiam się czy nie jechać aż do Jaworzna. Ostatecznie kończę w Chorzowie - decyduje chęć zamknięcia pętli i by na przedzie była "5", bo czciłem przecież 500. rocznicę. Kółko będzie więc biegło ładnym śladem dookoła Wrocławia, w całości niemal po śląskiej ziemi. Gdy docieram pod dom, wciąż mam siły i z łatwością dobiłbym do 600 km. Nie jestem też śpiący.
Zagadka ma chyba proste wyjaśnienie: na trasie miałem dwa odcinki bardzo spokojnej jazdy (Środa - Prusice i Kluczbork - Koszęcin), może ten wysiłkowy płodozmian i brak nacisku na średnią sprawił, że w kluczowych momentach się zregenerowałem i aż do końca zachowałem rezerwy i chęć jazdy? Zazwyczaj po nocy czuję się kiepsko, nieświeżo i chcę jak najszybciej kończyć dzieło. Tym razem było inaczej, moment słabości minął na trwale i trwał dość krótko, a jedynym wyróżnikiem tej trasy było spokojne -celowo od początku - umiarkowane tempo. Może to dlatego? Organizm się zregenerował, bo nie szarżowałem z tempem dzień wcześniej. Dlatego nocą utrzymywałem zaskakująco dobrą średnia? Dlatego kryzys senności był krótki i przeszedł na dobre? Jakkolwiek było, ekstensywne tempo i średnia rzeczywista (brutto) na poziomie niewiele ponad 14 km/h przyniosła pełen sukces. Udało się powetować stratę długiego weekendu bożocielnego. Udało się uczcić 500. rocznicę śmierci Magellana, choć styl tego rajdu był zaprzeczeniem magellańskiej brawury i stylu życia. Trudno, ja chciałem przeżyć swój rajd i nie doznać kontuzji, nie nadwyrężyć się przed szczepionką. To wszystko się udało. Wiadomo, że trasa na lekko, bez noclegu w namiocie, to tylko namiastka prawdziwej przygody. Jeżdżę takie trasy wyłącznie treningowo (wytrzymałość) lub testowo (kontrola dyspozycji). Są one nudne i monotonne. Dysponując jednak tylko namiastką długiego weekendu, wykorzystałem go najlepiej jak mogłem. Feci, quod potui, faciant meliora potentes.
Galeria:
W drodze do Środy Śląskiej
Wyruszyłem o 2:15 i w Pyskowicach byłem jeszcze po ciemku
To jeszcze nie były najdłuższe dni w roku i zorza poranna rozeszła się dopiero w Zdzieszowicach
Krapkowice
W drodze na Korfantów
Potrzeszcz miał wstrząs mózgu, ale nie miał paraliżu (dobry znak)
Korfantów w Boże Ciało
Opolskie też bywa zielone
Na rynku w Grodkowie
Kowalów - nadrabiałem drogi by tu dotrzeć
Wiązów
Po raz trzeci na rowerze przy chyba najpiękniejszym domie mieszkalnym w Polsce
Kąty Wrocławskie
Środa Śląska
Przez Wzgórza Trzebnickie
Rynek w Prusicach
Detale kamienic na rynku
Trzebnica, u cystersów
Wnętrze o zachodzie
Oleśnica - brama
Pięknie oświetlony rynek w Oleśnicy
Bierutów - ruiny kościoła ewang.
Kluczbork
Główna ulica Kluczborka
W drodze na Gorzów Śl.
Gorzów Śląski - rynek
Praszka
Dziura w ziemi w miejscu lokalnej drogi z Praszki na Żytniów
Starokrzepice
Przystajń
Lasy za Kamińskiem, nad Liswartą
Rozlewiska nad Liswartą - kosaćce żółte
Koszęcin
Leśne Woźniki
U Jakuba w Sączowie
Wielki finał na Górze Redena
Trasa:
Wrocław - najbliżej położona ulica Magellana (licząc od mojego miejsca zamieszkania). 2021 r. - 500. rocznica śmierci Magellana, który poległ w trakcie okrążania świata. Jego dzieło kontynuowała osierocona załoga. Mnie osierocił długi weekend czerwcowy. Miałem do dyspozycji tylko jego początek. Odpadły dylematy czy jechać z bagażem, nie miało to sensu. Postanowiłem więc postawić "kropkę nad i" nad moim cyklem rajdów magellańskich. Łączą je w całość dwa ogniwa: muszą być odkrywcze (jakaś nowa miejscowość lub atrakcja, o co jest mi w Polsce ciężko, oj ciężko, bo byłem niemal wszędzie) oraz przebiegać dookoła, orbitować wokół jakiejś planety, czyli lokalnej metropolii lub choćby istotniejszego miasta (dla okolicy). Objechałem w ten sposób od 2019 r. Kraków, Kielce, Częstochowę (3 razy) i Opole. Na liście miast-planet południa brakowało tylko Rzeszowa i Wrocławia. Zdecydowanie bardziej pociągał Wrocław. "Więc ja niewiele myśląc i jeszcze mniej mogąc, natychmiast rzucam się za nim w beznadziejną pogoń" (cytując pewnego rapera-mecenasa ze Szczecina).
Obudziłem się o godzinie 01:17 i stwierdziłem, że i tak już nie zasnę. Kwadrans po drugiej wychodziłem już z rowerem i w zadziwiającym cieple sunąłem przez nocny Bytom do Pyskowic. Wschód zastał mnie przed Ujazdem a najzimniejsze momenty dnia były pod Zdzieszowicami i oznaczały 17,6 stopnia... Wiatr miał być niewielki, jedynie na Wzgórzach Trzebnickich, gdzieś pod wieczór mogłem spodziewać się przeciwnego wiatru o większej sile. Miało być monotonnie słonecznie. Dla celów krajobrazowych kiepsko, ale na jeden raz w sam raz. Taka była właśnie ta trasa. Przyświecał mi jeden cel: nie zrobić sobie krzywdy, nie szarżować i dojechać cało do domu, by nazajutrz po trasie udać się na szczepienie. Obiad planowałem albo w Środzie, albo w Brzegu.
Pomimo faktu, że wyruszyłem już nocą, rano nie czułem senności. Nie było też ani zimno, ani mgliście. Co w okolicy Zdzieszowic nie zdarza się często. Wybrałem się tradycyjnie na Krapkowice bocznymi drogami. Zanim dotarłem w rejon Zdzieszowic i Krapkowic czekała na mnie nie lada przeszkoda: nowy przebieg drogi nr 40. Konkretnie to stosy ziemi, wielki rów, gruntówka, przepychanie roweru po sypkiej ziemi i piachu oraz kilku jezdniach (w poprzek). W Krapkowicach było natomiast uroczo, zachwycałem się kwitnącymi tamaryszkami. Kilka kilometrów przed Korfantowem, gdy droga wiła się wśród pól przejechałem tuż obok siedzącego na asfalcie potrzeszcza. Oczywiście ten widok sprawił, że zawróciłem. Ptak miał paraliż stawu skokowego. Potrafił się jednak poprawiać na ręce i ruszać skrzydłami. Miał objawy wstrząsu mózgu. Odniosłem go na pień topoli, na poboczu. Może doszedł do siebie. Nawet jeśli nie, lepiej było mu odejść wśród traw niż jako plakat potrzeszcza rozprasowany na asfalcie. To był mój pierwszy kontakt z potrzeszczem, nigdy dotąd nie trzymałem nawet piskląt czy podlotków. Lubię pieśń potrzeszcza, on wcale nie trzeszczy, raczej jest przyjemny dla ucha.
Kolejne miejscowości jakie mijam są całkowicie wyludnione. Na drogach pustki - jest jak kiedyś w Boże Ciało. Mijam puste centrum Korfantowa (kościół skupił wszystkich), opustoszałe centrum Grodkowa i całkiem bezludny Wiązów. Rynek sporo się zmienił od mojej ostatniej wizyty (2016). Teraz jest schludnie i bardziej europejsko, choć dupy nie urywa. Jechałem przez Grodków celowo bo chciałem zobaczyć kościół w Kowalowie. Nie byłem tu dotąd a kościółek jest bardzo malowniczy. Jestem zadowolony z tej wersji trasy. Kwitną tawuły, tamaryszki i głogi. Słońce grzeje mocno, ale jeszcze nie pali. Gorąc odczuwam dopiero na rynku w Środzie Śląskiej. Nie decyduje się jednak wejść na kebaba: przy lokalu nie ma cienia, jest za to nieludzki zaduch i kolejka. Jadę dalej, choć bez entuzjazmu. Droga okazuje się - ku mojemu zdziwieniu - bardzo przyjemna, jest sporo lasów i zazwyczaj nieco w dół. Tego mi było trzeba. Schody piętrzą się dopiero w Brzegu: plątanina anonimowych ulic wiedzie pod górkę i co chwilę muszę sprawdzać czy nie przejechałem mojej przystani - osiedlowego kebaba Sidon w Brzegu Dolnym. Jest cudownie: stoliki na zewnątrz, w cieniu, w dodatku kapitalny zestaw sałatek. Warto było wjechać w to osiedle.
Dalsza trasa upływa mi już w wolniejszym tempie. Jestem spełniony, najedzony a do Prusic i tak zdążę przed zmierzchem, co jest moim głównym celem. Powodzenie mnie rozleniwia a rynek w Prusicach, gdzie byłem po raz pierwszy nieco zawodzi. Ładna jest tylko jedna pierzeja. Choć są tu ciekawe akcenty i trochę oryginalnych pozostałości. Przyspieszam w drodze do Trzebnicy. Po raz pierwszy w 2021 roku dostrzegam kwitnące akacje, w zasadzie to najpierw je poczułem, a dopiero potem zauważyłem. Zależy mi, by obejrzeć opactwo cysterskie w świetle dnia. Udaje się! Pod oknami klasztoru uformowano wielki opłatek IHS z płatków kwiatów. Procesja była tu na bogato. Zaczyna szybko się ściemniać, na ławeczce przed kościołem szykuję się więc do dalszej drogi. Ten odcinek będzie najbardziej niesamowity, na polach będzie jeszcze długo poświata zachodniej zorzy. Krajobraz tu ładny, falisty, przejeżdżam bowiem przez Wzgórza Trzebnickie. Na drodze dogasający ruch. Jest wspaniale, nawierzchnia pozwala jechać szybko bez ryzyka zakończenia wycieczki. Moje tempo znów wzrasta. Czym bliżej Oleśnicy tym ciemniej i straszniej. Sama Oleśnica olśniewa natomiast rynkiem. Podświetlony wygląda znacznie lepiej niż za dnia, podświetlona jest też brama miejska. Zaskoczeniem jest dla mnie spory ruch do Namysłowa. Z ulgą zjeżdżam na chwilę do centrum Bierutowa i na namysłowski rynek. Co ciekawe dalej jest już pusto. Obawiałem się, że na tym najnudniejszym odcinku (Namysłów - Kluczbork) zacznę przysypiać, ale nic takiego się nie dzieje. Za Wołczynem dopada mnie przedświt. Na rynek w Kreuzburg wjeżdżam już w jasnościach dnia. Jest zimno, nie siadam więc na ławkach pod głogami, tylko jadę dalej. Wciąż nie chce mi się spać. Po raz pierwszy jadę krajówką z Kluczborka do Gorzowa.
Jest wcześnie rano, ruch jest akceptowalny, ale na polach szybko rośnie temperatura. Pojawia się totalitarne, niezmącone chmurką, słońce. Dopiero w tedy zaczynam zapadać się w sobie. Między Gorzowem a Praszką. Droga jest lokalna i szeroka, to wpędza mnie w otępienie. Jadąc skrótem na Żytniów trafiam na potężne rozkopy - budują obwodnicę Praszki. Przeorali dokładnie mój ulubiony skrót. Zamiast drogi przede mną zieje absurdalnie głęboki krater. Muszę prowadzić rower po piachu, dookoła, wielu miejscowych robi to samo. Słońce zaczyna dokuczać. Jest rano, ale znikąd ratunku: tylko asfalt, pola i domy po wsiach. Ten brak alternatywy mnie wybudza, jadę jak automat. Tempo po nocy siadło (co ciekawe do Kluczborka było naprawdę niezłe), ale jadę i jestem w pełni przytomni. Drażni mnie to słońce. W Przystajni pojawia się ruch, zwiększam tempo i na tym paliwie docieram nad Liswartę, do Kamińska. Słońce jednak wspięło się już wysoko i las dostarcza tylko cętkowanego cienia. Jestem zdruzgotany i jest mi źle. Przy jeździe utrzymuje mnie bliskość stacji w Koszęcinie. Myślę sobie, że najwyżej wsiądę w pociąg. Z Lisowa do Koszęcina jedzie mi się już bardzo źle. Jestem wypluty po nocnej jeździe i dwóch nieprzespanych nocach. Zaczynam częściej stawać i bardzo spada mi na tym odcinku tempo. Niezwykłe jest jednak to, że nie chce mi się spać. Jest parno i nieciekawie.
Gdy zjeżdżam już wreszcie w dół w Koszęcinie, gdy stacja jest na wyciągnięcie ręki, postanawiam jednak jechać dalej. Przekonują mnie lasy: będę wracać przez Kalety i leśne przysiółki Miasteczka. Będzie cień i spokój, żadnych samochodów. Mam przed sobą jeszcze większość dnia. Decyduję się jechać dalej. Faktycznie jedzie mi się lepiej. W Kaletach nawet przez myśl mi nie przemyka, że dalej mam kolej pod ręką. Przed Sączowem odzyskuję nawet wigor i zastanawiam się czy nie jechać aż do Jaworzna. Ostatecznie kończę w Chorzowie - decyduje chęć zamknięcia pętli i by na przedzie była "5", bo czciłem przecież 500. rocznicę. Kółko będzie więc biegło ładnym śladem dookoła Wrocławia, w całości niemal po śląskiej ziemi. Gdy docieram pod dom, wciąż mam siły i z łatwością dobiłbym do 600 km. Nie jestem też śpiący.
Zagadka ma chyba proste wyjaśnienie: na trasie miałem dwa odcinki bardzo spokojnej jazdy (Środa - Prusice i Kluczbork - Koszęcin), może ten wysiłkowy płodozmian i brak nacisku na średnią sprawił, że w kluczowych momentach się zregenerowałem i aż do końca zachowałem rezerwy i chęć jazdy? Zazwyczaj po nocy czuję się kiepsko, nieświeżo i chcę jak najszybciej kończyć dzieło. Tym razem było inaczej, moment słabości minął na trwale i trwał dość krótko, a jedynym wyróżnikiem tej trasy było spokojne -celowo od początku - umiarkowane tempo. Może to dlatego? Organizm się zregenerował, bo nie szarżowałem z tempem dzień wcześniej. Dlatego nocą utrzymywałem zaskakująco dobrą średnia? Dlatego kryzys senności był krótki i przeszedł na dobre? Jakkolwiek było, ekstensywne tempo i średnia rzeczywista (brutto) na poziomie niewiele ponad 14 km/h przyniosła pełen sukces. Udało się powetować stratę długiego weekendu bożocielnego. Udało się uczcić 500. rocznicę śmierci Magellana, choć styl tego rajdu był zaprzeczeniem magellańskiej brawury i stylu życia. Trudno, ja chciałem przeżyć swój rajd i nie doznać kontuzji, nie nadwyrężyć się przed szczepionką. To wszystko się udało. Wiadomo, że trasa na lekko, bez noclegu w namiocie, to tylko namiastka prawdziwej przygody. Jeżdżę takie trasy wyłącznie treningowo (wytrzymałość) lub testowo (kontrola dyspozycji). Są one nudne i monotonne. Dysponując jednak tylko namiastką długiego weekendu, wykorzystałem go najlepiej jak mogłem. Feci, quod potui, faciant meliora potentes.
Galeria:
W drodze do Środy Śląskiej
Wyruszyłem o 2:15 i w Pyskowicach byłem jeszcze po ciemku
To jeszcze nie były najdłuższe dni w roku i zorza poranna rozeszła się dopiero w Zdzieszowicach
Krapkowice
W drodze na Korfantów
Potrzeszcz miał wstrząs mózgu, ale nie miał paraliżu (dobry znak)
Korfantów w Boże Ciało
Opolskie też bywa zielone
Na rynku w Grodkowie
Kowalów - nadrabiałem drogi by tu dotrzeć
Wiązów
Po raz trzeci na rowerze przy chyba najpiękniejszym domie mieszkalnym w Polsce
Kąty Wrocławskie
Środa Śląska
Przez Wzgórza Trzebnickie
Rynek w Prusicach
Detale kamienic na rynku
Trzebnica, u cystersów
Wnętrze o zachodzie
Oleśnica - brama
Pięknie oświetlony rynek w Oleśnicy
Bierutów - ruiny kościoła ewang.
Kluczbork
Główna ulica Kluczborka
W drodze na Gorzów Śl.
Gorzów Śląski - rynek
Praszka
Dziura w ziemi w miejscu lokalnej drogi z Praszki na Żytniów
Starokrzepice
Przystajń
Lasy za Kamińskiem, nad Liswartą
Rozlewiska nad Liswartą - kosaćce żółte
Koszęcin
Leśne Woźniki
U Jakuba w Sączowie
Wielki finał na Górze Redena
Trasa: