Wpisy archiwalne w kategorii
SŁOWACJA 2020
Dystans całkowity: | 524.12 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 27:20 |
Średnia prędkość: | 19.18 km/h |
Maksymalna prędkość: | 65.88 km/h |
Suma podjazdów: | 4887 m |
Liczba aktywności: | 3 |
Średnio na aktywność: | 174.71 km i 9h 06m |
Więcej statystyk |
Dystans77.26 km Czas03:55 Vśrednia19.73 km/h VMAX48.64 km/h Podjazdy342 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Słowacja, dzień 3: Zdążyć na finał LM
Ruszyłem znów o świcie, niewiele po 5. Spieszyłem na pociąg z Jasła. Nie zamierzałem jednak jechać do Jasła, tylko dorwać pociąg gdzieś przed Strzyżowem. Prognoza pogody była nieubłagana, od godz. 11. miało lać jak z cebra, aż do wieczora. Przemknąłem więc zziębnięty przez Rymanów i zwolniłem dopiero na rynku w Krośnie. Po raz drugi dotarłem tu na rowerze i muszę przyznać, że rynek jeszcze wyładniał. Starówka jest niewielka ale schludna, typowa Galicja. Na rynku zakaz wjazdy samochodem.
Na niebie obecna była od świtu szczelna zasłona z chmur, postanowiłem jechać przez Odrzykoń i Frysztak do Strzyżowa i kontrolować czas do pociągu. W Wiśniowej stwierdziłem, że nie zdążę i zostałem już na stacji. Skład był schludny i pustawy. W Rzeszowie wybrałem się od razu na przejażdżkę, dotarłem w kilka nowych miejsc m.in. do zamku, ale zanim zamknąłem pętlę rozpętał się prawdziwy potop. Ostatecznie spędziłem ponad godzinę ma dworcu. Zaopatrzyłem się nawet w Przegląd Sportowy, bo księgarnia nie zachwyciła mnie tytułami książek i ich cenami. W sumie od Żywca do Wiśniowej przejechałem 503 km z bagażem przez góry, zajęło mi to 51 godzin brutto (wliczając w to 2 noclegi!). Kończyłem trasę zadowolony. Wysiadłem z pociągu w Szczakowej, a dzień kończyłem oglądając finał Ligi Mistrzów. Zdążyłem - brawo ja.
Na rynku w Krośnie
Remont na rynku w Rymanowie
Wyścig z czasem i pociągiem
Szwędanie po Rzeszowie - po raz drugi na rowerze zwiedzałem ładny rzeszowski rynek
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33899090
+ trasa po Rzeszowie oraz przejazd ze Szczakowej na Podłęże
Ruszyłem znów o świcie, niewiele po 5. Spieszyłem na pociąg z Jasła. Nie zamierzałem jednak jechać do Jasła, tylko dorwać pociąg gdzieś przed Strzyżowem. Prognoza pogody była nieubłagana, od godz. 11. miało lać jak z cebra, aż do wieczora. Przemknąłem więc zziębnięty przez Rymanów i zwolniłem dopiero na rynku w Krośnie. Po raz drugi dotarłem tu na rowerze i muszę przyznać, że rynek jeszcze wyładniał. Starówka jest niewielka ale schludna, typowa Galicja. Na rynku zakaz wjazdy samochodem.
Na niebie obecna była od świtu szczelna zasłona z chmur, postanowiłem jechać przez Odrzykoń i Frysztak do Strzyżowa i kontrolować czas do pociągu. W Wiśniowej stwierdziłem, że nie zdążę i zostałem już na stacji. Skład był schludny i pustawy. W Rzeszowie wybrałem się od razu na przejażdżkę, dotarłem w kilka nowych miejsc m.in. do zamku, ale zanim zamknąłem pętlę rozpętał się prawdziwy potop. Ostatecznie spędziłem ponad godzinę ma dworcu. Zaopatrzyłem się nawet w Przegląd Sportowy, bo księgarnia nie zachwyciła mnie tytułami książek i ich cenami. W sumie od Żywca do Wiśniowej przejechałem 503 km z bagażem przez góry, zajęło mi to 51 godzin brutto (wliczając w to 2 noclegi!). Kończyłem trasę zadowolony. Wysiadłem z pociągu w Szczakowej, a dzień kończyłem oglądając finał Ligi Mistrzów. Zdążyłem - brawo ja.
Na rynku w Krośnie
Remont na rynku w Rymanowie
Wyścig z czasem i pociągiem
Szwędanie po Rzeszowie - po raz drugi na rowerze zwiedzałem ładny rzeszowski rynek
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33899090
+ trasa po Rzeszowie oraz przejazd ze Szczakowej na Podłęże
Dystans220.25 km Czas12:11 Vśrednia18.08 km/h VMAX55.86 km/h Podjazdy2056 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Słowacja, dzień 2: Cargo-expressem spod Lewoczy do Królika
Wstałem o świcie, by nasycić się rosą i spektakularnym widokiem na Lewoczę, aż wreszcie zziębnięty i ubrany w cały wieziony zestaw odzieżowy wyruszyłem dalej. Moja łąka noclegowa zachwycała bogactwem ziół i bujnością szaty roślinnej, ale o tej porze rosa skutecznie tłumiła radość z wyboru miejscówki i utrudniała poranne harce.
Gdy opuściłem zbocza Gór Lewockich i zbliżyłem się do Spiskiego Hradu, wpadłem w pułapkę mgieł. Były bardzo gęste. Nie dość że przemoczyły mnie doszczętnie to jeszcze ograniczyły widoczność do 20-30 metrów. Na szczęście ruch samochodowy na osiemnastce o tej porze zwyczajnie nie istniał. Musiałem jednak stawać i tak - górska mgła to potężny przeciwnik, a mgła spiska w niczym nie ustępuje orawskiej :)
Podjazd na przełęcz Branisko pozwolił mi się zacnie rozgrzać, ale dał o sobie znać głód i wilgoć. By się całkiem nie ukisić zdejmowałem kolejne partie ubrań, aż w końcu przesadziłem i musiałem ponownie się ubierać. Droga była dalej totalnie pusta. Otworzył mi się też cudowny widok na ów Spiski Hrad, którego "z dołu" nie byłem w stanie dostrzec. Zastoisko mgły było tak gęste, że sylweta ruin błyszczała nad nim jak spodek UFO. Za przełęczą opuściły mnie wilgoć i ziąb, pojawiło się silne sierpniowe słońce i szybko zwalczało chłody poranka. O 9 rano było już bardzo ciepło, co zapowiadało upalny ciąg dalszy.
Gdy triumfalnie wjechałem do Preszowa, miasto było już rozbudzone i tętniło sobotnim gwarem. Jedynie na filigranowej starówce panowało jeszcze rozleniwienie. W rosnącej temperaturze, bez wymaganego kasku, ruszyłem wzwyż, bo celem był przejazd przez Góry Slańskie. Podjazd chwilami miał zacne nachylenia, w dodatku na wąskiej drodze malowali pasy i porozstawiali na środku pachołki, co uniemożliwiało kierowcom wymijanie mnie i musiałem co chwilę stawać na poboczu, by nie blokować ruchu... Taki to był już podjazd - upalny i przerywany. Trasa w zasadzie okrążała masyw Simonki - najwyższego wierchu Gór Slańskich. Ja dodatkowo uzupełniłem jej przebieg wybierając trawers lokalną drogą do Zamutowa. W pewnym momencie skończył się nawet asfalt i jechałem po otoczakach lub gruntówce. Na szczęście nawierzchnia zepsuła się dopiero tuż przed wsią. Na całym odcinku trawersu nie minął mnie żaden samochód - potem odkryłem dlaczego: droga była przegrodzona szlabanem z logo "Slovenskich Lesov". Ten odcinek miał jedną zaletę - przebiegał w cieniu. Dalej czekała mnie znowu przeprawa na słońcu.
Gdy zjechałem na wypłaszczenie przed Vranowem musiałem walczyć z przeciwnym wiatrem. Straciłem też szansę na podjechanie pociągiem z Humennego do Medzilaborców. Nie dałem rady nadrobić godziny opóźnienia. Zmierzch zapadał stopniowo, ścigałem się z przeznaczeniem mijając kolejne rusińskie wioski z drewnianymi domami i grupami Cyganów drepczących po drodze rodzinnymi klanami. Zrobiło się bardzo wschodnio, tajemniczo i nieco niebezpiecznie. Zrobiło się też całkiem ciemno i zaczęły opadać mgły. W takiej scenerii dojechałem wzdłuż biegu Laborca do Medzilaborców. Tam zaś trwała cepelia dożynkowa. Hałas, tłumy Romów i Rusinów, plakaty Warhola na przystankach. Minąłem ten cały rozgardiasz mocno zaskoczony. Zwróciłem uwagę na Muzeum Andy'ego Warhola i dobrze podświetloną cerkiew oraz skręciłem z ulgą na Czertiżne, w stronę granicy z Polską.
Ten ostatni odcinek trasy na Słowacji dostarczył mi sporo wrażeń, ale dopiero w samej końcówce. Towarzyszył mi bowiem w Czertyżnym ciekawski lis dokonujący obchodu śmietników a sam podjazd na przełęcz Beskid szybko zamienił się w niewygodną górską szutrówkę, którą musiałem pokonywać w niepokojącej samotności i w nieprzeniknionej ciemności. Zjazd nie zaliczał się do komfortowych, przez chwilę chciałem nawet zanocować w turystycznym schronie na obszarze dawnej wsi Czeremcha. Po pokonaniu brodu na potoku fatalną pełną wyboi i dziur drogą dowlokłem się do Jaślisk i wciąż rozglądając się za miejscem na nocleg przejechałem przeł. Szklarską i dotarłem aż do Królika Wołoskiego. Namiot rozbiłem nieopodal XVIII w. Necowej Kaplicy. Miejsce było prawie tak spokojne i malownicze jak pierwszy nocleg, ten ponad Lewoczą. Kładłem się spać już po północy a wstać musiałem szybko, bo zbliżał się potężny deszczowy front a ostatni pociąg do Rzeszowa umykał po 9 (zamierzałem do niego wsiąść w Strzyżowie lub liczyć, że front się opóźni.
Góry Slańskie z drogi na Preszów (nr 18), czyli widoki z Szarysza
Na początek dnia widok na Lewoczę
W drodze na przełęcz Branisko
Spiski Zamek w oparach mgły
Straż w Górach Czerchowskich
Wrzeciono rynku w Preszowie - czyli na starówce 3. pod względem wielkości miasta Słowacji
Wysokiej klasy ołtarz w konkatedrze (z wbudowanym ołtarzem gotyckim) - trwały chrzciny
Zalew Kokoszowce. Pomagałem Słowakowi w walce z awarią
Złota kopalnia, czyli podjazd w upale przez Góry Slańskie
Trawers Dubnika w kierunku wsi Zamutów
Vranov nad Topľou, czyli w Zemplinie
Pogórze Ondawskie
Przedpola Humennego, czyli w krainie Rusinów
Późne lato wśród grekokatolików
Centrum Humennego
W drodze na Medzilaborce
Ostatnie miasto na Słowacji
Po zjeździe z przełęczy Beskid nad Czeremchą
Jaśliska - dawniej polska wyspa w morzu Łemków
trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33899055
Wstałem o świcie, by nasycić się rosą i spektakularnym widokiem na Lewoczę, aż wreszcie zziębnięty i ubrany w cały wieziony zestaw odzieżowy wyruszyłem dalej. Moja łąka noclegowa zachwycała bogactwem ziół i bujnością szaty roślinnej, ale o tej porze rosa skutecznie tłumiła radość z wyboru miejscówki i utrudniała poranne harce.
Gdy opuściłem zbocza Gór Lewockich i zbliżyłem się do Spiskiego Hradu, wpadłem w pułapkę mgieł. Były bardzo gęste. Nie dość że przemoczyły mnie doszczętnie to jeszcze ograniczyły widoczność do 20-30 metrów. Na szczęście ruch samochodowy na osiemnastce o tej porze zwyczajnie nie istniał. Musiałem jednak stawać i tak - górska mgła to potężny przeciwnik, a mgła spiska w niczym nie ustępuje orawskiej :)
Podjazd na przełęcz Branisko pozwolił mi się zacnie rozgrzać, ale dał o sobie znać głód i wilgoć. By się całkiem nie ukisić zdejmowałem kolejne partie ubrań, aż w końcu przesadziłem i musiałem ponownie się ubierać. Droga była dalej totalnie pusta. Otworzył mi się też cudowny widok na ów Spiski Hrad, którego "z dołu" nie byłem w stanie dostrzec. Zastoisko mgły było tak gęste, że sylweta ruin błyszczała nad nim jak spodek UFO. Za przełęczą opuściły mnie wilgoć i ziąb, pojawiło się silne sierpniowe słońce i szybko zwalczało chłody poranka. O 9 rano było już bardzo ciepło, co zapowiadało upalny ciąg dalszy.
Gdy triumfalnie wjechałem do Preszowa, miasto było już rozbudzone i tętniło sobotnim gwarem. Jedynie na filigranowej starówce panowało jeszcze rozleniwienie. W rosnącej temperaturze, bez wymaganego kasku, ruszyłem wzwyż, bo celem był przejazd przez Góry Slańskie. Podjazd chwilami miał zacne nachylenia, w dodatku na wąskiej drodze malowali pasy i porozstawiali na środku pachołki, co uniemożliwiało kierowcom wymijanie mnie i musiałem co chwilę stawać na poboczu, by nie blokować ruchu... Taki to był już podjazd - upalny i przerywany. Trasa w zasadzie okrążała masyw Simonki - najwyższego wierchu Gór Slańskich. Ja dodatkowo uzupełniłem jej przebieg wybierając trawers lokalną drogą do Zamutowa. W pewnym momencie skończył się nawet asfalt i jechałem po otoczakach lub gruntówce. Na szczęście nawierzchnia zepsuła się dopiero tuż przed wsią. Na całym odcinku trawersu nie minął mnie żaden samochód - potem odkryłem dlaczego: droga była przegrodzona szlabanem z logo "Slovenskich Lesov". Ten odcinek miał jedną zaletę - przebiegał w cieniu. Dalej czekała mnie znowu przeprawa na słońcu.
Gdy zjechałem na wypłaszczenie przed Vranowem musiałem walczyć z przeciwnym wiatrem. Straciłem też szansę na podjechanie pociągiem z Humennego do Medzilaborców. Nie dałem rady nadrobić godziny opóźnienia. Zmierzch zapadał stopniowo, ścigałem się z przeznaczeniem mijając kolejne rusińskie wioski z drewnianymi domami i grupami Cyganów drepczących po drodze rodzinnymi klanami. Zrobiło się bardzo wschodnio, tajemniczo i nieco niebezpiecznie. Zrobiło się też całkiem ciemno i zaczęły opadać mgły. W takiej scenerii dojechałem wzdłuż biegu Laborca do Medzilaborców. Tam zaś trwała cepelia dożynkowa. Hałas, tłumy Romów i Rusinów, plakaty Warhola na przystankach. Minąłem ten cały rozgardiasz mocno zaskoczony. Zwróciłem uwagę na Muzeum Andy'ego Warhola i dobrze podświetloną cerkiew oraz skręciłem z ulgą na Czertiżne, w stronę granicy z Polską.
Ten ostatni odcinek trasy na Słowacji dostarczył mi sporo wrażeń, ale dopiero w samej końcówce. Towarzyszył mi bowiem w Czertyżnym ciekawski lis dokonujący obchodu śmietników a sam podjazd na przełęcz Beskid szybko zamienił się w niewygodną górską szutrówkę, którą musiałem pokonywać w niepokojącej samotności i w nieprzeniknionej ciemności. Zjazd nie zaliczał się do komfortowych, przez chwilę chciałem nawet zanocować w turystycznym schronie na obszarze dawnej wsi Czeremcha. Po pokonaniu brodu na potoku fatalną pełną wyboi i dziur drogą dowlokłem się do Jaślisk i wciąż rozglądając się za miejscem na nocleg przejechałem przeł. Szklarską i dotarłem aż do Królika Wołoskiego. Namiot rozbiłem nieopodal XVIII w. Necowej Kaplicy. Miejsce było prawie tak spokojne i malownicze jak pierwszy nocleg, ten ponad Lewoczą. Kładłem się spać już po północy a wstać musiałem szybko, bo zbliżał się potężny deszczowy front a ostatni pociąg do Rzeszowa umykał po 9 (zamierzałem do niego wsiąść w Strzyżowie lub liczyć, że front się opóźni.
Góry Slańskie z drogi na Preszów (nr 18), czyli widoki z Szarysza
Na początek dnia widok na Lewoczę
W drodze na przełęcz Branisko
Spiski Zamek w oparach mgły
Straż w Górach Czerchowskich
Wrzeciono rynku w Preszowie - czyli na starówce 3. pod względem wielkości miasta Słowacji
Wysokiej klasy ołtarz w konkatedrze (z wbudowanym ołtarzem gotyckim) - trwały chrzciny
Zalew Kokoszowce. Pomagałem Słowakowi w walce z awarią
Złota kopalnia, czyli podjazd w upale przez Góry Slańskie
Trawers Dubnika w kierunku wsi Zamutów
Vranov nad Topľou, czyli w Zemplinie
Pogórze Ondawskie
Przedpola Humennego, czyli w krainie Rusinów
Późne lato wśród grekokatolików
Centrum Humennego
W drodze na Medzilaborce
Ostatnie miasto na Słowacji
Po zjeździe z przełęczy Beskid nad Czeremchą
Jaśliska - dawniej polska wyspa w morzu Łemków
trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33899055
Dystans226.61 km Czas11:14 Vśrednia20.17 km/h VMAX65.88 km/h Podjazdy2489 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Słowacja, dzień 1: Cargo-expressem do Lewoczy
Ciągnęło mnie w góry, a najbliższe ładne góry są na Słowacji. Wziąłem większy bagaż, co było bardzo dobrym pomysłem. Cały etap był nieplanowanym pokazem mocy. Jadąc przez góry z pełnym bagażem (2 duże sakwy, torba + namiot) od świtu do zmierzchu zrobiłem ponad 200 km. Ciemność dopadła mnie przed Lewoczą, a tuż za nią rozbijałem się na nocleg. W czerwcu tuż po 22 byłoby jeszcze widno, ale pod koniec sierpnia panowała nieprzenikniona ciemność, wzmacniana księżycem w nowiu...
Tak dobra średnia nie wzięła się jednak ze sportowych ambicji tylko... ze strachu. Otóż zapomniałem kasku (kara w euro...) a przypomniałem sobie o jego braku dopiero w Korbielowie, w miejscu gdzie zawsze go ubieram... To był najstraszniejszy moment dnia. Miałem przejechać Słowację wzdłuż i to na nielegalu. Gdybym wybrał się na lekko z pewnością przed Namiestowem odbiłbym na Zubrzycę, ale wiozłem ze sobą ten cały bagaż i komicznie byłoby wrócić tego samego dnia do domu...
To był ten moment w którym duży ruch na drodze do Korbielowa (dzień roboczy) przestał mi doskwierać. Zadraśnięcie przestaje boleć gdy tracisz całą rękę. Ja straciłem cały kask. Zdecydowałem się jednak ryzykować. Jechać jak najszybszym tempem między miejscowościami, rozglądać się stale za radiowozami i pierwsza przerwę zrobić dopiero gdy będę padać na pysk ze zmęczenia. Tym samym przemknąłem chyżo przez nieprzeniknione mgły w okolicach Namiestowa oraz przez kakofonię góralskich dźwięków w Chabówce (jakieś ćwiczenia zespołu ludowego). Jaskółki jeszcze gdzieniegdzie karmiły podlotki.
Za Matiaszowcami widok cienia przy kapliczce skłonił mnie wreszcie do pierwszego postoju (nie licząc 5 minut do przebrania się w Podbielu!). Na liczniku miałem 115 km (niecałe 108 od dworca w Żywcu) i pobiłem tym samym rekord jazdy bez postoju z pełnym bagażem, w dodatku przez góry. Wprowadziłem się w taki rytm, że nawet ta przerwa "na drugie śniadanie" trwała ledwie kilkanaście minut.
Gdy ruszyłem dalej natknąłem się na leżący na drodze arbuz (musiał spaść z wozu) - rozdziobany przez ptaki i wyglądający jak wydmuszka. Ptaki wiedzą co dobre na upał!
O godz. 14 byłem już w Hradku i dopiero tam, po wizycie w Lidlu, pozwoliłem sobie na długą przerwę połączoną z obfitą konsumpcją. W słowackim Lidlu do grzechu obżarstwa skłoniła mnie obecność licznych produktów bez "lakticy". Łącznie z zakupami straciłem więc ponad godzinę. Zresztą po wyjściu ze sklepu odkryłem, że zrobiło się bardzo ciepło. W samym Lidlu zaciekawiły mnie kompoty z wiśni w cenie 1,69 euro za słoik.
Gdy ruszałem dalej byłem dużo spokojniejszy (i najedzony). Po drodze, na krajowej drodze nr 18, mijałem... gościa na rolkach. Jechał sobie normalnie jezdnią, był bez kasku i jestem mu za to wdzięczny. Zeszła ze mnie presja. Skoro on jest wyluzowany, to czym ja się przejmuję?...
Wybrałem interwałową trasę zgodną ze szlakiem rowerowym, przez Liptowską Porębkę i Królewską Ligotę. W obu zaznajomiłem się z widokiem Romów i ich niezmiennego poczucia estetyki. Za Svarinem zadziwiała mnie różnica w odbiorze tej samej drogi jaka zachodzi między początkiem maja a końcem sierpnia. Tym razem nic nie było widać z drogi - nieprzenikniona ściana ciemnej zieleni skrywała te wszystkie cuda widoczne w maju. Przez to bardziej rzucały się w oczy przełomy i dziury w asfalcie. Zaskoczył mnie też brak ciężarówek z drewnem. Było to rzecz jasna zaskoczenie pozytywne. Na tym idyllicznym odcinku towarzyszyła mi niezmącona cisza i szum drzew.
Przed Liptowską Tepliczką minął mnie radiowóz, na szczęście bez następstw, choć było to poza terenem zabudowanym. Następny czyhał na skrzyżowaniu w Spiskim Bystrem. Tutaj ostrzegł mnie słowacki kierowca - mrugnął światłami! Włożyłem więc kamizelkę i... znowu mi się udało. Trzeci radiowóz spotkałem już w Hrabusicach. Byłem bezpieczny, bo w terenie zabudowanym. Pierwsze chwile na Spiszu obfitowały więc w zabawę "w kotka i myszkę" z policją. Nie wiem dlaczego kręciło się tu tyle patroli, z powodu Romów? Ostatni odcinek, z Hrabusic do Lewoczy pokonywałem już w zapadającej ciemności. W samej Lewoczy było dość pusto i cicho, ani śladu Romów, jedynie na remontowanym częściowo rynku panował restauracyjno-barowy gwar. Słowacy stają się głośni jedynie po alkoholu, ale nawet wtedy nie są napastliwi ;)
Ten pracowity dzień zakończyłem na łące nad Lewoczą. W dole widniała rozświetlona sylwetka miasta, zasypiałem więc z myślą by uwiecznić ją o poranku.
Liptowski Mikulasz
W drodze na Glinne
Namestovo
Tatry nad Twardoszynem
Liptovska Mara z obwodnicy Tatr
Liptowskie Matiaszowce
Morze Liptowskie z widokiem na króla Chocza
Bloczki Mikulasza
U podnóża Niżnych Tatr, ponad Liptowskim Gródkiem
Zalew Czarny Wag
Symboliczny cmentarz w osadzie Czarny Wag
Widok na Spiskie Bystre
Tatry z doliny Hornadu
Kasztel w Betlanowcach
Hrabusice
Lewocza
https://ridewithgps.com/routes/33897965
Ciągnęło mnie w góry, a najbliższe ładne góry są na Słowacji. Wziąłem większy bagaż, co było bardzo dobrym pomysłem. Cały etap był nieplanowanym pokazem mocy. Jadąc przez góry z pełnym bagażem (2 duże sakwy, torba + namiot) od świtu do zmierzchu zrobiłem ponad 200 km. Ciemność dopadła mnie przed Lewoczą, a tuż za nią rozbijałem się na nocleg. W czerwcu tuż po 22 byłoby jeszcze widno, ale pod koniec sierpnia panowała nieprzenikniona ciemność, wzmacniana księżycem w nowiu...
Tak dobra średnia nie wzięła się jednak ze sportowych ambicji tylko... ze strachu. Otóż zapomniałem kasku (kara w euro...) a przypomniałem sobie o jego braku dopiero w Korbielowie, w miejscu gdzie zawsze go ubieram... To był najstraszniejszy moment dnia. Miałem przejechać Słowację wzdłuż i to na nielegalu. Gdybym wybrał się na lekko z pewnością przed Namiestowem odbiłbym na Zubrzycę, ale wiozłem ze sobą ten cały bagaż i komicznie byłoby wrócić tego samego dnia do domu...
To był ten moment w którym duży ruch na drodze do Korbielowa (dzień roboczy) przestał mi doskwierać. Zadraśnięcie przestaje boleć gdy tracisz całą rękę. Ja straciłem cały kask. Zdecydowałem się jednak ryzykować. Jechać jak najszybszym tempem między miejscowościami, rozglądać się stale za radiowozami i pierwsza przerwę zrobić dopiero gdy będę padać na pysk ze zmęczenia. Tym samym przemknąłem chyżo przez nieprzeniknione mgły w okolicach Namiestowa oraz przez kakofonię góralskich dźwięków w Chabówce (jakieś ćwiczenia zespołu ludowego). Jaskółki jeszcze gdzieniegdzie karmiły podlotki.
Za Matiaszowcami widok cienia przy kapliczce skłonił mnie wreszcie do pierwszego postoju (nie licząc 5 minut do przebrania się w Podbielu!). Na liczniku miałem 115 km (niecałe 108 od dworca w Żywcu) i pobiłem tym samym rekord jazdy bez postoju z pełnym bagażem, w dodatku przez góry. Wprowadziłem się w taki rytm, że nawet ta przerwa "na drugie śniadanie" trwała ledwie kilkanaście minut.
Gdy ruszyłem dalej natknąłem się na leżący na drodze arbuz (musiał spaść z wozu) - rozdziobany przez ptaki i wyglądający jak wydmuszka. Ptaki wiedzą co dobre na upał!
O godz. 14 byłem już w Hradku i dopiero tam, po wizycie w Lidlu, pozwoliłem sobie na długą przerwę połączoną z obfitą konsumpcją. W słowackim Lidlu do grzechu obżarstwa skłoniła mnie obecność licznych produktów bez "lakticy". Łącznie z zakupami straciłem więc ponad godzinę. Zresztą po wyjściu ze sklepu odkryłem, że zrobiło się bardzo ciepło. W samym Lidlu zaciekawiły mnie kompoty z wiśni w cenie 1,69 euro za słoik.
Gdy ruszałem dalej byłem dużo spokojniejszy (i najedzony). Po drodze, na krajowej drodze nr 18, mijałem... gościa na rolkach. Jechał sobie normalnie jezdnią, był bez kasku i jestem mu za to wdzięczny. Zeszła ze mnie presja. Skoro on jest wyluzowany, to czym ja się przejmuję?...
Wybrałem interwałową trasę zgodną ze szlakiem rowerowym, przez Liptowską Porębkę i Królewską Ligotę. W obu zaznajomiłem się z widokiem Romów i ich niezmiennego poczucia estetyki. Za Svarinem zadziwiała mnie różnica w odbiorze tej samej drogi jaka zachodzi między początkiem maja a końcem sierpnia. Tym razem nic nie było widać z drogi - nieprzenikniona ściana ciemnej zieleni skrywała te wszystkie cuda widoczne w maju. Przez to bardziej rzucały się w oczy przełomy i dziury w asfalcie. Zaskoczył mnie też brak ciężarówek z drewnem. Było to rzecz jasna zaskoczenie pozytywne. Na tym idyllicznym odcinku towarzyszyła mi niezmącona cisza i szum drzew.
Przed Liptowską Tepliczką minął mnie radiowóz, na szczęście bez następstw, choć było to poza terenem zabudowanym. Następny czyhał na skrzyżowaniu w Spiskim Bystrem. Tutaj ostrzegł mnie słowacki kierowca - mrugnął światłami! Włożyłem więc kamizelkę i... znowu mi się udało. Trzeci radiowóz spotkałem już w Hrabusicach. Byłem bezpieczny, bo w terenie zabudowanym. Pierwsze chwile na Spiszu obfitowały więc w zabawę "w kotka i myszkę" z policją. Nie wiem dlaczego kręciło się tu tyle patroli, z powodu Romów? Ostatni odcinek, z Hrabusic do Lewoczy pokonywałem już w zapadającej ciemności. W samej Lewoczy było dość pusto i cicho, ani śladu Romów, jedynie na remontowanym częściowo rynku panował restauracyjno-barowy gwar. Słowacy stają się głośni jedynie po alkoholu, ale nawet wtedy nie są napastliwi ;)
Ten pracowity dzień zakończyłem na łące nad Lewoczą. W dole widniała rozświetlona sylwetka miasta, zasypiałem więc z myślą by uwiecznić ją o poranku.
Liptowski Mikulasz
W drodze na Glinne
Namestovo
Tatry nad Twardoszynem
Liptovska Mara z obwodnicy Tatr
Liptowskie Matiaszowce
Morze Liptowskie z widokiem na króla Chocza
Bloczki Mikulasza
U podnóża Niżnych Tatr, ponad Liptowskim Gródkiem
Zalew Czarny Wag
Symboliczny cmentarz w osadzie Czarny Wag
Widok na Spiskie Bystre
Tatry z doliny Hornadu
Kasztel w Betlanowcach
Hrabusice
Lewocza
https://ridewithgps.com/routes/33897965