Wpisy archiwalne w kategorii
Camino Europeo 2019
Dystans całkowity: | 5519.74 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 341:40 |
Średnia prędkość: | 16.16 km/h |
Maksymalna prędkość: | 73.58 km/h |
Suma podjazdów: | 90986 m |
Liczba aktywności: | 47 |
Średnio na aktywność: | 117.44 km i 7h 16m |
Więcej statystyk |
Dystans84.11 km Czas05:09 Vśrednia16.33 km/h Podjazdy2196 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 9: Pico Susaron
Cały dzionek na drogach i bezdrożach Gór Kantabryjskich. Wpierw na bezdrożach, bo przyciągał mnie cel - Pico Susaron. To już był 9. dzień podróży, a ja wciąż nie stanąłem na żadnym szczycie. Hańbę postanowiłem zmazać skoro świt.
Wybrałem go sobie po długich godzinach studiowania map. Spełniał wszystkie moje wymagania tj. odosobnione położenie, niewielkie zainteresowanie turystów, imponujący wygląd i gwarantował piękne widoki z wierzchołka. Susek (bo tak go szybko przezwałem) okazał się dużo trudniejszym przeciwnikiem, niż wskazywałaby jego wysokość. Początek nie zwiastował wielkich emocji – zgodnie ze wskazaniami dokładnych map namierzyłem szutrówkę wspinającą się u podnóży mojej góry. Tym sposobem dotarłem na wysokość 1400 m n.p.m. Do najwyższego punktu pozostało mi niespełna 500 metrów przewyższenia. Cóż to jest dla piechura? Gdy tradycyjnie ukryłem rower w zaroślach i dokonałem przepakowania (w ruch poszedł wożony w tym celu plecak, gdzie włożyłem wszystkie cenne i niezbędne w czasie wędrówki artefakty), wkroczyłem raźnie do lasu.
Gdy leśny dukt osiągnął wreszcie siodło, las ustąpił i otwarł się widok na mój cel, i poprzedzający go grzbiet. Nastąpiłem więc z ulgą na rozgrzane w słońcu wapienie, wówczas rozpierzchły mi się spod stóp setki jaszczurek. To wzmogło moją czujność, bo nie planowałem zaznajamiać się z wężami. Na szczęście obfitość jaszczurek nie oznaczała obecności węży. Odnalazłem natomiast, w zasadzie to nastąpiłem na, podlotka. Pierwszy raz w długiej karierze ptasznika natknąłem się na pisklę tego gatunku. Akurat w Hiszpanii. Przyniósł mi szczęście, bo choć stok zrobił się niewiarygodnie stromy to natrafiłem na wątłą ścieżynkę. Odcinek traperski dobiegł końca. Z racji tego, że podchodziłem od zachodu, ścieżynka pozostawała długo w cieniu własnym góry. Po długiej walce z grawitacją dotarłem wreszcie na szczyt; czekały tam na mnie kolejne niespodzianki. Zamiast księgi wejść, czy chociażby nędznej tabliczki z nazwą góry, wierzchołek wieńczyło gniazdo mrówek. Paskudztwo rozlazło się i rozfrunęło na kilkadziesiąt metrów od głównej kulminacji. Na ostatniej prostej góra wyszczerzyła zęby i pokazała mi język.
Widoczność miałem niestety kiepską, nad dalszymi, wyższymi graniami kłębiły się chmury. Ta szczytowa prognoza pogody nakazuje szybki wycof i powrót na rower. Dokonywana bowiem w pieleszach domowych analiza dalszej trasy wyraźnie wykazała niedobór dogodnych miejsc biwakowych. Gdy docieram w malowniczą okolicę osady Reina chmury piętrzą się już groźnie nade mną.
Rozkosznie byłoby uciec przed ulewą do namiotu, włączyć kuchenkę i kontemplować uderzenia kropli o tropik. Nie jest mi dane cieszyć się tym scenariuszem.
W rozpaczliwych poszukiwaniach dogodnej miejscówki (przed oberwaniem chmury) zapędzam się nawet daleko w boczną dolinkę, próba przeprawy przez strumień okazuje się jednak zbyt niebezpieczna i świetna miejscówka położona na drugim brzegu nie dostępuje zaszczytu goszczenia mojego jestestwa. Chwilę potem sznury wody lecą mi na głowę. W końcu pękam i przy pierwszej okazji odbijam na łąkę. W strugach deszczu rozbijam namiot. Łąka jest skoszona, siano niedawno zebrane, nie mam wyrzutów sumienia – zabieram się do niemiłej czynności rozstawiania namiotu w ulewie. Po kilkudziesięciu minutach deszcz dudni o tropik i zagłusza syczenie kuchenki. Jem pomidorową z podwójną porcją makaronu i zasypiam.
Widok z Pico Susaron na zalew Porma i wapienne ostańce Gór Kantabryskich
Na przeł. Las Señales (1625) - widać wpływy Oceanu
Cały dzionek na drogach i bezdrożach Gór Kantabryjskich. Wpierw na bezdrożach, bo przyciągał mnie cel - Pico Susaron. To już był 9. dzień podróży, a ja wciąż nie stanąłem na żadnym szczycie. Hańbę postanowiłem zmazać skoro świt.
Wybrałem go sobie po długich godzinach studiowania map. Spełniał wszystkie moje wymagania tj. odosobnione położenie, niewielkie zainteresowanie turystów, imponujący wygląd i gwarantował piękne widoki z wierzchołka. Susek (bo tak go szybko przezwałem) okazał się dużo trudniejszym przeciwnikiem, niż wskazywałaby jego wysokość. Początek nie zwiastował wielkich emocji – zgodnie ze wskazaniami dokładnych map namierzyłem szutrówkę wspinającą się u podnóży mojej góry. Tym sposobem dotarłem na wysokość 1400 m n.p.m. Do najwyższego punktu pozostało mi niespełna 500 metrów przewyższenia. Cóż to jest dla piechura? Gdy tradycyjnie ukryłem rower w zaroślach i dokonałem przepakowania (w ruch poszedł wożony w tym celu plecak, gdzie włożyłem wszystkie cenne i niezbędne w czasie wędrówki artefakty), wkroczyłem raźnie do lasu.
Gdy leśny dukt osiągnął wreszcie siodło, las ustąpił i otwarł się widok na mój cel, i poprzedzający go grzbiet. Nastąpiłem więc z ulgą na rozgrzane w słońcu wapienie, wówczas rozpierzchły mi się spod stóp setki jaszczurek. To wzmogło moją czujność, bo nie planowałem zaznajamiać się z wężami. Na szczęście obfitość jaszczurek nie oznaczała obecności węży. Odnalazłem natomiast, w zasadzie to nastąpiłem na, podlotka. Pierwszy raz w długiej karierze ptasznika natknąłem się na pisklę tego gatunku. Akurat w Hiszpanii. Przyniósł mi szczęście, bo choć stok zrobił się niewiarygodnie stromy to natrafiłem na wątłą ścieżynkę. Odcinek traperski dobiegł końca. Z racji tego, że podchodziłem od zachodu, ścieżynka pozostawała długo w cieniu własnym góry. Po długiej walce z grawitacją dotarłem wreszcie na szczyt; czekały tam na mnie kolejne niespodzianki. Zamiast księgi wejść, czy chociażby nędznej tabliczki z nazwą góry, wierzchołek wieńczyło gniazdo mrówek. Paskudztwo rozlazło się i rozfrunęło na kilkadziesiąt metrów od głównej kulminacji. Na ostatniej prostej góra wyszczerzyła zęby i pokazała mi język.
Widoczność miałem niestety kiepską, nad dalszymi, wyższymi graniami kłębiły się chmury. Ta szczytowa prognoza pogody nakazuje szybki wycof i powrót na rower. Dokonywana bowiem w pieleszach domowych analiza dalszej trasy wyraźnie wykazała niedobór dogodnych miejsc biwakowych. Gdy docieram w malowniczą okolicę osady Reina chmury piętrzą się już groźnie nade mną.
Rozkosznie byłoby uciec przed ulewą do namiotu, włączyć kuchenkę i kontemplować uderzenia kropli o tropik. Nie jest mi dane cieszyć się tym scenariuszem.
W rozpaczliwych poszukiwaniach dogodnej miejscówki (przed oberwaniem chmury) zapędzam się nawet daleko w boczną dolinkę, próba przeprawy przez strumień okazuje się jednak zbyt niebezpieczna i świetna miejscówka położona na drugim brzegu nie dostępuje zaszczytu goszczenia mojego jestestwa. Chwilę potem sznury wody lecą mi na głowę. W końcu pękam i przy pierwszej okazji odbijam na łąkę. W strugach deszczu rozbijam namiot. Łąka jest skoszona, siano niedawno zebrane, nie mam wyrzutów sumienia – zabieram się do niemiłej czynności rozstawiania namiotu w ulewie. Po kilkudziesięciu minutach deszcz dudni o tropik i zagłusza syczenie kuchenki. Jem pomidorową z podwójną porcją makaronu i zasypiam.
Widok z Pico Susaron na zalew Porma i wapienne ostańce Gór Kantabryskich
Na przeł. Las Señales (1625) - widać wpływy Oceanu
Dystans114.18 km Czas07:53 Vśrednia14.48 km/h Podjazdy2677 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 8: Terror pastwiskowy
To był dzień wybitnie górski. Przebyłem dwie poważne przeszkody startując z wysokości 130 m n.p.m. Obie wznosiły się powyżej tysiąca metrów, ostatnia z nich - Przełęcz św. Izydora - przekraczała 1500 m n.p.m. Tym razem nad ranem było przynajmniej rześko (12 stopni), bo całkiem zwątpiłbym w potencję Oceanu. Zdecydowanie ciekawszy był pierwszy z podjazdów. Zdobycie Puerto de la Cobertoria to była wielka przygoda. Nie tylko dlatego, że na ostatnich 5 km nachylenie przekracza tu 9%. W zachodniej części Gór Kantabryjskich mieszka większość hiszpańskiej populacji niedźwiedzia brunatnego. Nieodległy park Somiedo jest ich prawdziwym matecznikiem. Tablice informacyjne o Tierra de Osos (ziemi niedźwiedzi) mijam co jakiś czas. Gdyby to było logistycznie wykonalne, porwałbym się na ekspedycję do Somiedo. Góry Kantabryjskie są tu niemal tak piękne jak w Picos de Europa, ale są dziksze i zauważalnie mniej popularne wśród turystów.
Przy bogactwie przeżyć jakie zafundowała mi Cobertoria, podjazd na Izydora był już tylko smażalnią, pozbawioną większych emocji, z wyjątkiem ostatniego odcinka. Dopiero ostatnie 10 km z tego długiego (prawie 30 km) i upierdliwego podjazdu było ciekawe pejzażowo. Poziom trudności i romantyzmu był tu zauważalnie niższy od wspinaczki na ustronnie położoną Cobertorię...
Co ciekawe, zjazdu prawie nie było, bo południowe stoki gór są strasznie pierdołowate w porównaniu z tymi opadającymi do Atlantyku.
Gdy znalazłem się już w Leonie, terror pastwiskowy bardzo utrudnił mi znalezienie miejsca biwakowego. Wszędzie były albo krowy, albo skały, albo cierniste zarośla, albo... mrowiska. O szczęśliwym zakończeniu zdecydowało doświadczenie starego włóczęgi, który widzi więcej i wie więcej, tak to było mniej więcej :)
Na niedźwiedziej ziemi (Tierra de Osos). Nie dość że spokój, to jeszcze niebywałe piękno doliny i harmonia zabudowy.
W drodze na przełęcz św. Izydora - od trudniejszej strony - od Oceanu.
Przy bogactwie przeżyć jakie zafundowała mi Cobertoria, podjazd na Izydora był już tylko smażalnią, pozbawioną większych emocji, z wyjątkiem ostatniego odcinka. Dopiero ostatnie 10 km z tego długiego (prawie 30 km) i upierdliwego podjazdu było ciekawe pejzażowo. Poziom trudności i romantyzmu był tu zauważalnie niższy od wspinaczki na ustronnie położoną Cobertorię...
Co ciekawe, zjazdu prawie nie było, bo południowe stoki gór są strasznie pierdołowate w porównaniu z tymi opadającymi do Atlantyku.
Gdy znalazłem się już w Leonie, terror pastwiskowy bardzo utrudnił mi znalezienie miejsca biwakowego. Wszędzie były albo krowy, albo skały, albo cierniste zarośla, albo... mrowiska. O szczęśliwym zakończeniu zdecydowało doświadczenie starego włóczęgi, który widzi więcej i wie więcej, tak to było mniej więcej :)
Na niedźwiedziej ziemi (Tierra de Osos). Nie dość że spokój, to jeszcze niebywałe piękno doliny i harmonia zabudowy.
W drodze na przełęcz św. Izydora - od trudniejszej strony - od Oceanu.
Dystans126.93 km Czas06:46 Vśrednia18.76 km/h Podjazdy1685 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 7: Sławetna sjesta
To był dzień na wskroś hiszpański: ani jednej chmurki na niebie. Pierwszy taki dzień, że nawet na ranem nie odczułem wpływu oceanu. Dawało to do myślenia, bo spałem tylko nieco poniżej grzbietu, na wysokości ponad 900 m n.p.m, a rano bynajmniej zimno nie było. Rozłożyłem się na nocleg kilkadziesiąt metrów poniżej szlaku pielgrzymkowego (Camino Primitivo). Już początki żeglugi zwiastowały ukrop: nawet na poziomicy 1100 było o poranku ciepławo... Mnie zaś czekał zjazd w dolinę Rio Narcea, która to doliną spływałem sobie spokojnie aż do m. Corniana. Siódme poty wycisnęła ze mnie nawet śmieszna przełączka Alto de Cabruniana (360 m n.p.m), bo podjeżdżałem ją wczesnym popołudniem, przy totalnym braku cienia, bezchmurnym niebie i niemal z poziomu morza.
Gdy w końcu zapełniłem totalnie puste ładownie w Lidlu, następne półtora godziny leżakowałem na równo przyciętym trawniczku w parku św. Antoniego w Grado. Wśród lokalsów trwała tu walka o ocienione ławki. Wybrałem więc trawnik i przesuwałem się po nim za plamą cienia.
Gdy znalazłem już w sobie dość hartu ducha by ruszyć dalej, szybko przekonałem się że godzina 15:30 nie przypadkiem jest jeszcze czasem sjesty...
Termometr w parkowym cieniu wskazywał ledwie 31 stopni, ale po drodze cień był rarytasem. Jechałem zatem w temperaturze gorączkowej i nadgorączkowej, bo w słońcu dochodziła do 43 stopni. Wbrew tym saharyjskim temperaturom okolica emanowała zielenią i właśnie impotencja oceanu drażniła przez to szczególnie. Drogowskazy kierowały mnie przez kolejne rozpalone słońcem przełączki na miejscowość Trubia. To była walka o przetrwania i nazwę szybko przekręciłem na Trupia. Gdy po wielu pauzach, odbywanych w każdym większym cieniu, dotarłem wreszcie do doliny Trupiej Rzeki (Rio Trubia) zdałem sobie sprawę że przezwyciężyłem wreszcie kryzys. Pierwszy kryzys na trasie, wywołany zbyt krótką sjestą i zbytnim forsowaniem tempa w upale.
Na nocleg wybrałem obszar opuszczonej farmy, rozłożyłem się w sadzie, tuż nad rzeką, z dala od budynków, bo szabrownikiem nie jestem. Tuż przed snem, w chwili mycia menażki w "trupiej rzece" poślizgnąłem się jeszcze na kamieniu i utopiłem obydwa buty. Jak na ironię, w dniu bez kropli deszczu i choćby smużki chmury, przemoczyłem sobie buty...
Nadbrzeżna Asturia wygląda jak makiety z kolejkami albo świat z klocków lego - aż chciało się dotknąć, by sprawdzić czy w tym upale ta zieleń nie jest fatamorganą... Ludzie znów mieli w ogrodach cytryny i pomarańcze.
Widząc tę nieustanną zieloność i umierając z przegrzania pomstowałem na bezczynność Oceanu - k...wa, ani jednej chmurki!
To był dzień na wskroś hiszpański: ani jednej chmurki na niebie. Pierwszy taki dzień, że nawet na ranem nie odczułem wpływu oceanu. Dawało to do myślenia, bo spałem tylko nieco poniżej grzbietu, na wysokości ponad 900 m n.p.m, a rano bynajmniej zimno nie było. Rozłożyłem się na nocleg kilkadziesiąt metrów poniżej szlaku pielgrzymkowego (Camino Primitivo). Już początki żeglugi zwiastowały ukrop: nawet na poziomicy 1100 było o poranku ciepławo... Mnie zaś czekał zjazd w dolinę Rio Narcea, która to doliną spływałem sobie spokojnie aż do m. Corniana. Siódme poty wycisnęła ze mnie nawet śmieszna przełączka Alto de Cabruniana (360 m n.p.m), bo podjeżdżałem ją wczesnym popołudniem, przy totalnym braku cienia, bezchmurnym niebie i niemal z poziomu morza.
Gdy w końcu zapełniłem totalnie puste ładownie w Lidlu, następne półtora godziny leżakowałem na równo przyciętym trawniczku w parku św. Antoniego w Grado. Wśród lokalsów trwała tu walka o ocienione ławki. Wybrałem więc trawnik i przesuwałem się po nim za plamą cienia.
Gdy znalazłem już w sobie dość hartu ducha by ruszyć dalej, szybko przekonałem się że godzina 15:30 nie przypadkiem jest jeszcze czasem sjesty...
Termometr w parkowym cieniu wskazywał ledwie 31 stopni, ale po drodze cień był rarytasem. Jechałem zatem w temperaturze gorączkowej i nadgorączkowej, bo w słońcu dochodziła do 43 stopni. Wbrew tym saharyjskim temperaturom okolica emanowała zielenią i właśnie impotencja oceanu drażniła przez to szczególnie. Drogowskazy kierowały mnie przez kolejne rozpalone słońcem przełączki na miejscowość Trubia. To była walka o przetrwania i nazwę szybko przekręciłem na Trupia. Gdy po wielu pauzach, odbywanych w każdym większym cieniu, dotarłem wreszcie do doliny Trupiej Rzeki (Rio Trubia) zdałem sobie sprawę że przezwyciężyłem wreszcie kryzys. Pierwszy kryzys na trasie, wywołany zbyt krótką sjestą i zbytnim forsowaniem tempa w upale.
Na nocleg wybrałem obszar opuszczonej farmy, rozłożyłem się w sadzie, tuż nad rzeką, z dala od budynków, bo szabrownikiem nie jestem. Tuż przed snem, w chwili mycia menażki w "trupiej rzece" poślizgnąłem się jeszcze na kamieniu i utopiłem obydwa buty. Jak na ironię, w dniu bez kropli deszczu i choćby smużki chmury, przemoczyłem sobie buty...
Nadbrzeżna Asturia wygląda jak makiety z kolejkami albo świat z klocków lego - aż chciało się dotknąć, by sprawdzić czy w tym upale ta zieleń nie jest fatamorganą... Ludzie znów mieli w ogrodach cytryny i pomarańcze.
Widząc tę nieustanną zieloność i umierając z przegrzania pomstowałem na bezczynność Oceanu - k...wa, ani jednej chmurki!
Dystans108.24 km Czas07:20 Vśrednia14.76 km/h Podjazdy2522 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 6: Ostre powitanie z Asturią
Ostatni dzień w Galicji był co prawda tradycyjnie mglisty nad ranem, ale pejzaż nieco stracił z zielonego pigmentu. Wjazd do Asturii odbywał się już przy ostrzejszych konturach. Wyostrzył się nie tylko pejzaż, ale też klimat. Gorąc w połączeniu z przewyższeniami dał mi mocno popalić. To już były prawdziwe góry, bezlitosne słońce na horyzoncie i brak cienia przy drodze. Kończyłem dzień wśród much i pełnych krów pastwisk Gór Kantabryjskich. Szybko zrozumiałem czym różni się Asturia od Galicji. Po prostu wszystko jest tu ostrzejsze: góry, ludzie (Asturowie!) i klimat. Podobne było jedynie niewielkie zaludnienie. Gdyby tak móc żywić się tylko pięknem krajobrazu i meandrować po tych niekończących się grzbietach unikając miast. Niestety, kończyły mi się lugańskie zapasy, góry i upał szybko je wysysały, i następnego dnia musiałem zetknąć się z cywilizacją.
W drodze do Fonsagrady
Zbiornik Salime wśród ostrego pejzażu Asturii
Ostatni dzień w Galicji był co prawda tradycyjnie mglisty nad ranem, ale pejzaż nieco stracił z zielonego pigmentu. Wjazd do Asturii odbywał się już przy ostrzejszych konturach. Wyostrzył się nie tylko pejzaż, ale też klimat. Gorąc w połączeniu z przewyższeniami dał mi mocno popalić. To już były prawdziwe góry, bezlitosne słońce na horyzoncie i brak cienia przy drodze. Kończyłem dzień wśród much i pełnych krów pastwisk Gór Kantabryjskich. Szybko zrozumiałem czym różni się Asturia od Galicji. Po prostu wszystko jest tu ostrzejsze: góry, ludzie (Asturowie!) i klimat. Podobne było jedynie niewielkie zaludnienie. Gdyby tak móc żywić się tylko pięknem krajobrazu i meandrować po tych niekończących się grzbietach unikając miast. Niestety, kończyły mi się lugańskie zapasy, góry i upał szybko je wysysały, i następnego dnia musiałem zetknąć się z cywilizacją.
W drodze do Fonsagrady
Zbiornik Salime wśród ostrego pejzażu Asturii
Dystans129.71 km Czas07:50 Vśrednia16.56 km/h Podjazdy2225 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 5: Środkowa Galicja
Dzień wielkiej przepierki (wykorzystałem popołudniowe mordercze słoneczko) i uspokojenia nastrojów. Sielsko i leniwie. Dużo niewielkich podjazdów a krajobraz typowo pogórzański, w porywach typowy dla gór niskich. Mijam setki caminowiczów, to dla nich ostatnie chwile na Camino, zbliżają się już do zwłok Kubusia w Composteli. Czym dłużej jadę, tym więcej mam przebłysków słońca a w pejzażu ekstremalna zieloność ustępuje pospolitej zieloności. Czuję że uciekam z uścisku Oceanu. Gdy zbliżam się do Lugo słońce praży już niemiłosiernie a ja tęsknie za tym oceanicznym chłodkiem. Przejazd przez Lugo znacznie mi się wydłuża przez problemy ze znalezieniem porządnego marketu.
Zdążyłem finalnie wydostać się z nagrzanego miasta i ponownie nie miałem problemów ze znalezieniem miejscówki. Najwspanialszą cechą środkowej Galicji jest niewielkie zaludnienie i mnogość naturalnych miejsc biwakowych. To idealne miejsce na relaksacyjne przejażdżki na łonie tutejszego, totalitarnie zielonego, krajobrazu.
Jest tu tak zielono, że PSL poczułoby ukłucie zazdrości. Zarazem pogoda jest cudownie stabilna: rano mgła i pokojowa temperatura (18-20), po południu czyste niebo i palące iberyjskie słońce. Ponieważ słoneczko późno przebija się przez zasłonę chmur i mgieł, czyni dużo mniejsze spustoszenie niż na mesecie. Ma za mało czasu by przemienić Galicję w stertę suchego siana :)
Kto chce słońca, wstaje późno. Kto za nim nie przepada wstaje skoro świt, by nasycić się oparami mgły. Tutejszy klimat nie zna ekstremów, podobnie jak tutejszy pejzaż. Zielona monokultura!
Galicyjski interior, czyli znowu jak w Irlandii
Starówka w Lugo
Dzień wielkiej przepierki (wykorzystałem popołudniowe mordercze słoneczko) i uspokojenia nastrojów. Sielsko i leniwie. Dużo niewielkich podjazdów a krajobraz typowo pogórzański, w porywach typowy dla gór niskich. Mijam setki caminowiczów, to dla nich ostatnie chwile na Camino, zbliżają się już do zwłok Kubusia w Composteli. Czym dłużej jadę, tym więcej mam przebłysków słońca a w pejzażu ekstremalna zieloność ustępuje pospolitej zieloności. Czuję że uciekam z uścisku Oceanu. Gdy zbliżam się do Lugo słońce praży już niemiłosiernie a ja tęsknie za tym oceanicznym chłodkiem. Przejazd przez Lugo znacznie mi się wydłuża przez problemy ze znalezieniem porządnego marketu.
Zdążyłem finalnie wydostać się z nagrzanego miasta i ponownie nie miałem problemów ze znalezieniem miejscówki. Najwspanialszą cechą środkowej Galicji jest niewielkie zaludnienie i mnogość naturalnych miejsc biwakowych. To idealne miejsce na relaksacyjne przejażdżki na łonie tutejszego, totalitarnie zielonego, krajobrazu.
Jest tu tak zielono, że PSL poczułoby ukłucie zazdrości. Zarazem pogoda jest cudownie stabilna: rano mgła i pokojowa temperatura (18-20), po południu czyste niebo i palące iberyjskie słońce. Ponieważ słoneczko późno przebija się przez zasłonę chmur i mgieł, czyni dużo mniejsze spustoszenie niż na mesecie. Ma za mało czasu by przemienić Galicję w stertę suchego siana :)
Kto chce słońca, wstaje późno. Kto za nim nie przepada wstaje skoro świt, by nasycić się oparami mgły. Tutejszy klimat nie zna ekstremów, podobnie jak tutejszy pejzaż. Zielona monokultura!
Galicyjski interior, czyli znowu jak w Irlandii
Starówka w Lugo
Dystans149.62 km Czas08:48 Vśrednia17.00 km/h VMAX60.65 km/h Podjazdy2382 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 4: W ogrodach św. Jakuba
To była ewidentna zemsta za piękne słońce poprzedniego popołudnia. Od rana towarzyszy mi 100% zachmurzenie i mżawka, do momentu trwałego oddalenia się od wybrzeża. Przebłyski słońca docierają do mnie dopiero w Santiago. Gdy jadę wzdłuż wybrzeża, w wilgoci i chłodzie, towarzyszą mi sceny jak z Irlandii, w najbardziej stereotypowym wydaniu… Ludzie w pelerynach, porosty, wiatr i ten kapuśniaczek...
Na królewskim odcinku od brzydkawej Fisterry, po magiczny Koniec Ziemi (Finisterre), towarzyszą mi raz po raz pielgrzymi. Od setek lat po dotarciu do Santiago zmierzają tu ci najwytrwalsi, dalej już przecież dojść nie można. Tu kończy się świat. Należałoby dokonać oblucji w wodach Oceanu, coby oczyścić się z grzechów. Nawet przez myśl mi to nie przychodzi gdy eksploruję wysunięty przylądek. Aura nie zachęca do zmoczenia chociażby paluszka.
Gdy oddalam się od wybrzeża, wilgotność się zmniejsza, mżawka ustaje, wzrasta temperatura. Gnam jak szalony, bo muszę uzupełnić zapasy oraz przebić się przez Santiago. Po kluczeniu w tłumie pielgrzymów i typowych starówkowych klapkowiczów udaje mi się dotrzeć do katedry, uzupełnić zapasy a nawet znacząco oddalić się od tego strasznego zgiełku. Znajduję cudowne miejsce na nocleg, choć w drodze do tego raju ranię sobie nogi i ręce. Jeżyny i kolcolisty są tu wszędzie. Na szczęście na ma tu ludzi, znowu otacza mnie błogi galicyjski spokój.
Wrażenia? Bardzo trudny odcinek (sporo podjazdów, kiepska pogoda), ale też dostarczający wielu wrażeń i zawierający finał portugalskiego Camino. Odtąd będę się już mijał z pielgrzymami, zamiast ich wyprzedzać. Pojadę pod prąd.
Pieprzona Irlandia. Tylko roślinność się nie zgadza...
Cabo Finisterre, po łacinie Finis Terrae, po galisyjsku Fisterra. Niedaleko stąd kończył się ziemski dysk i statki spadały w przepaść...
To była ewidentna zemsta za piękne słońce poprzedniego popołudnia. Od rana towarzyszy mi 100% zachmurzenie i mżawka, do momentu trwałego oddalenia się od wybrzeża. Przebłyski słońca docierają do mnie dopiero w Santiago. Gdy jadę wzdłuż wybrzeża, w wilgoci i chłodzie, towarzyszą mi sceny jak z Irlandii, w najbardziej stereotypowym wydaniu… Ludzie w pelerynach, porosty, wiatr i ten kapuśniaczek...
Na królewskim odcinku od brzydkawej Fisterry, po magiczny Koniec Ziemi (Finisterre), towarzyszą mi raz po raz pielgrzymi. Od setek lat po dotarciu do Santiago zmierzają tu ci najwytrwalsi, dalej już przecież dojść nie można. Tu kończy się świat. Należałoby dokonać oblucji w wodach Oceanu, coby oczyścić się z grzechów. Nawet przez myśl mi to nie przychodzi gdy eksploruję wysunięty przylądek. Aura nie zachęca do zmoczenia chociażby paluszka.
Gdy oddalam się od wybrzeża, wilgotność się zmniejsza, mżawka ustaje, wzrasta temperatura. Gnam jak szalony, bo muszę uzupełnić zapasy oraz przebić się przez Santiago. Po kluczeniu w tłumie pielgrzymów i typowych starówkowych klapkowiczów udaje mi się dotrzeć do katedry, uzupełnić zapasy a nawet znacząco oddalić się od tego strasznego zgiełku. Znajduję cudowne miejsce na nocleg, choć w drodze do tego raju ranię sobie nogi i ręce. Jeżyny i kolcolisty są tu wszędzie. Na szczęście na ma tu ludzi, znowu otacza mnie błogi galicyjski spokój.
Wrażenia? Bardzo trudny odcinek (sporo podjazdów, kiepska pogoda), ale też dostarczający wielu wrażeń i zawierający finał portugalskiego Camino. Odtąd będę się już mijał z pielgrzymami, zamiast ich wyprzedzać. Pojadę pod prąd.
Pieprzona Irlandia. Tylko roślinność się nie zgadza...
Cabo Finisterre, po łacinie Finis Terrae, po galisyjsku Fisterra. Niedaleko stąd kończył się ziemski dysk i statki spadały w przepaść...
Dystans155.77 km Czas08:44 Vśrednia17.84 km/h VMAX56.38 km/h Podjazdy2025 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 3: Wpływ Oceanu
Nad ranem zderzenie z galicyjską pogodą – wszystko jest we mgle. Długo wygląda na to, że mnie zleje, ale ostatecznie Ocean się nade mną lituje i odpuszcza. Po południu chmury się rozstępują i dopuszczają do głosu mordercze hiszpańskie słoneczko. Potem głównie zaskakuje mnie galicyjski spokój i piękną, słoneczna, wręcz upalna pogoda na wybrzeżu. Gdy przebijam się przez tę galicyjską lesistą zieloność, na samym wybrzeżu spokój ustępuje tłumom klapkowiczów i ręcznikowców. Plaże są tu nieliczne (strome brzegi, skały), ale jak trafia się piaszczysta łacha to zachwyca pięknem. Wioski i miasteczka są tłumnie oblegane. Pojawiają się korki i rozgardiasz typowy dla polskich kurortów bałtyckich.
Pod koniec dnia dopada mnie potężne zmęczenie. Zrobiłem tyle samo co dzień wcześniej, ale pojawiło się już sporo podjazdów. Masyw Galicyjski schodzi tu aż do morza, wróć, aż do Oceanu. Gdy rozkładam namiot na nadatlantyckich błoniach, wśród sadów jabłkowych i nędznych poletek, towarzyszy mi cudowny zapach mięty i znacznie mniej cudowne bzyczenie komarów. Nie umiem się doczekać kolejnego dnia i wizyty na mitycznym krańcu Ziemi.
Typowy iberyjski kościół. Nawy zazwyczaj stare, ale wieże na jeden barokowy schemat...
Platformy do połowu małży, w tle Monte Louro, czyli malownicze riasowe wybrzeże w pigułce...
Nad ranem zderzenie z galicyjską pogodą – wszystko jest we mgle. Długo wygląda na to, że mnie zleje, ale ostatecznie Ocean się nade mną lituje i odpuszcza. Po południu chmury się rozstępują i dopuszczają do głosu mordercze hiszpańskie słoneczko. Potem głównie zaskakuje mnie galicyjski spokój i piękną, słoneczna, wręcz upalna pogoda na wybrzeżu. Gdy przebijam się przez tę galicyjską lesistą zieloność, na samym wybrzeżu spokój ustępuje tłumom klapkowiczów i ręcznikowców. Plaże są tu nieliczne (strome brzegi, skały), ale jak trafia się piaszczysta łacha to zachwyca pięknem. Wioski i miasteczka są tłumnie oblegane. Pojawiają się korki i rozgardiasz typowy dla polskich kurortów bałtyckich.
Pod koniec dnia dopada mnie potężne zmęczenie. Zrobiłem tyle samo co dzień wcześniej, ale pojawiło się już sporo podjazdów. Masyw Galicyjski schodzi tu aż do morza, wróć, aż do Oceanu. Gdy rozkładam namiot na nadatlantyckich błoniach, wśród sadów jabłkowych i nędznych poletek, towarzyszy mi cudowny zapach mięty i znacznie mniej cudowne bzyczenie komarów. Nie umiem się doczekać kolejnego dnia i wizyty na mitycznym krańcu Ziemi.
Typowy iberyjski kościół. Nawy zazwyczaj stare, ale wieże na jeden barokowy schemat...
Platformy do połowu małży, w tle Monte Louro, czyli malownicze riasowe wybrzeże w pigułce...
Dystans152.81 km Czas07:43 Vśrednia19.80 km/h VMAX49.49 km/h Podjazdy1136 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 2: Portugalska rondoza
Po 5 h snu śniadanie z resztek i poranny sprint przez plątaninę przedmieść Porto do Decathlonu, celem zakupu butli. Piękna pogoda, spory ruch na drogach i cudowna portugalska roślinność. Ludzie mają cuda w ogrodach: araukarie, bananowce z kiściami bananów, pomarańcze, cytryny, pomelo oraz różne egzotyczne "słoniowe liście". Kilka razy eksploruje atlantyckie plaże, które mają piasek o ładnym kolorze, ale bardzo gruboziarnisty. Po drodze trafia się nawet element humorystyczny - Ristorante Gluteo. Nazwa nie zachęcała do posiłku...
Na koniec dnia przekraczam granicę z Hiszpanią i znajduję pierwszy nocleg w Galicji. Choć to nie jest strefa makii, to wszystko kłuje i rani. Rozbijam się oczywiście na dziko. W ruch wprawiam Opinela, bo pole biwakowe wymaga zabiegów deciernizujących (piękny neologizm, jestem dumny). Po chwili muszę zresztą zmienić miejscówkę, bo kundel zsąsiedniego gospodarstwa ujada jak szalony. pnę się w górę, mijam piękne, lite piaskowcowe monolity przypominające australijskie Uluru. Gdu otacza mnie wreszcie względny spokój i widok na drogę (rozbijam się na stoku) rozbijam namot wśród sosen. Tym razem nie muszę walczyć z kolcami. Gotuję pulpę i daję nura do śpiwora. Jest już po zmierzchu, ale wciąż jest ciepło. Z przeciwległej doliny dobiegają odgłosy pukawek. Hiszpańscy myśliwi wykorzystują resztki widności, ale gdy zaszywam się w namiocie, kanonada ustaje.
Starówka w Viana do Castelo. Portugalskie miasta jeśli miały już starówki to o ładnej, lekko kolonialnej zabudowie
Pocztówkowy widoki na ujście Rio Minho do Oceanu. Zabudowa schludna, ale zamiast okiennic wyłącznie rolety.
Po 5 h snu śniadanie z resztek i poranny sprint przez plątaninę przedmieść Porto do Decathlonu, celem zakupu butli. Piękna pogoda, spory ruch na drogach i cudowna portugalska roślinność. Ludzie mają cuda w ogrodach: araukarie, bananowce z kiściami bananów, pomarańcze, cytryny, pomelo oraz różne egzotyczne "słoniowe liście". Kilka razy eksploruje atlantyckie plaże, które mają piasek o ładnym kolorze, ale bardzo gruboziarnisty. Po drodze trafia się nawet element humorystyczny - Ristorante Gluteo. Nazwa nie zachęcała do posiłku...
Na koniec dnia przekraczam granicę z Hiszpanią i znajduję pierwszy nocleg w Galicji. Choć to nie jest strefa makii, to wszystko kłuje i rani. Rozbijam się oczywiście na dziko. W ruch wprawiam Opinela, bo pole biwakowe wymaga zabiegów deciernizujących (piękny neologizm, jestem dumny). Po chwili muszę zresztą zmienić miejscówkę, bo kundel zsąsiedniego gospodarstwa ujada jak szalony. pnę się w górę, mijam piękne, lite piaskowcowe monolity przypominające australijskie Uluru. Gdu otacza mnie wreszcie względny spokój i widok na drogę (rozbijam się na stoku) rozbijam namot wśród sosen. Tym razem nie muszę walczyć z kolcami. Gotuję pulpę i daję nura do śpiwora. Jest już po zmierzchu, ale wciąż jest ciepło. Z przeciwległej doliny dobiegają odgłosy pukawek. Hiszpańscy myśliwi wykorzystują resztki widności, ale gdy zaszywam się w namiocie, kanonada ustaje.
Starówka w Viana do Castelo. Portugalskie miasta jeśli miały już starówki to o ładnej, lekko kolonialnej zabudowie
Pocztówkowy widoki na ujście Rio Minho do Oceanu. Zabudowa schludna, ale zamiast okiennic wyłącznie rolety.
Dystans13.93 km Czas00:44 Vśrednia19.00 km/h Podjazdy 76 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 1: Przylot do ojczyzny Magellana
Okruchy z pierwszego dnia w ojczyźnie Magellana. Dużo nerwów lotniskowych i perturbacji noclegowych. W ferworze walki umknęło mi, że strata godziny (zmiana czasu) podczas lotu oznacza szukanie noclegu w ciemnościach… Dopiero przed 21 czasu polskiego dorwałem się do rozpakowywania kartonu i z lotniska wyprowadzałem gotowy sprzęt dokładnie w chwili, gdy gasły ostatnie zorze zachodnie. Oczywiście dałem się całkowicie zaskoczyć i musiałem szukać lampek. Potem zaskoczyły mnie ciemności i ultradokładne oznaczenia toponimiczne na tablicach.
Pomimo posiadania dokładnych skrinów map okolic lotniska, żadnej z nazw mijanych na tabliczkach nie miałem na planach. Zapętliłem się tak, że całkiem straciłem orientację - lądowanie pod wieczór to jest bardzo zły pomysł... Przed 23 musiałem zatem wykonywać "telefon do przyjaciela" i weryfikować lokalizację dziesiątek nazw. W końcu się odnalazłem i bystro popędziłem w kierunku zagajnika, do wcześniej wyszukanego miejsca noclegowego nr 3. Dwa miejsca, które były wyżej na mojej liście noclegowej, okazały się niedostępne, bo zamknięto tunel pod lotniskiem...
Położyłem się spać już po północy. Oznaczało to, że już pierwszego dnia narobię sobie zaległości noclegowych. Spałem jednak dość dobrze i po 5 godzinach obudził mnie budzik. Kolejne godziny na portugalskiej ziemi były bardzo istotne dla logistyki mojej wyprawy.
Nad Oceanem. Tym samym, który dał Portugalii czas świetności i Brazylię rzecz jasna...
Okruchy z pierwszego dnia w ojczyźnie Magellana. Dużo nerwów lotniskowych i perturbacji noclegowych. W ferworze walki umknęło mi, że strata godziny (zmiana czasu) podczas lotu oznacza szukanie noclegu w ciemnościach… Dopiero przed 21 czasu polskiego dorwałem się do rozpakowywania kartonu i z lotniska wyprowadzałem gotowy sprzęt dokładnie w chwili, gdy gasły ostatnie zorze zachodnie. Oczywiście dałem się całkowicie zaskoczyć i musiałem szukać lampek. Potem zaskoczyły mnie ciemności i ultradokładne oznaczenia toponimiczne na tablicach.
Pomimo posiadania dokładnych skrinów map okolic lotniska, żadnej z nazw mijanych na tabliczkach nie miałem na planach. Zapętliłem się tak, że całkiem straciłem orientację - lądowanie pod wieczór to jest bardzo zły pomysł... Przed 23 musiałem zatem wykonywać "telefon do przyjaciela" i weryfikować lokalizację dziesiątek nazw. W końcu się odnalazłem i bystro popędziłem w kierunku zagajnika, do wcześniej wyszukanego miejsca noclegowego nr 3. Dwa miejsca, które były wyżej na mojej liście noclegowej, okazały się niedostępne, bo zamknięto tunel pod lotniskiem...
Położyłem się spać już po północy. Oznaczało to, że już pierwszego dnia narobię sobie zaległości noclegowych. Spałem jednak dość dobrze i po 5 godzinach obudził mnie budzik. Kolejne godziny na portugalskiej ziemi były bardzo istotne dla logistyki mojej wyprawy.
Nad Oceanem. Tym samym, który dał Portugalii czas świetności i Brazylię rzecz jasna...