Wpisy archiwalne w kategorii
Camino Europeo 2019
Dystans całkowity: | 5519.74 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 341:40 |
Średnia prędkość: | 16.16 km/h |
Maksymalna prędkość: | 73.58 km/h |
Suma podjazdów: | 90986 m |
Liczba aktywności: | 47 |
Średnio na aktywność: | 117.44 km i 7h 16m |
Więcej statystyk |
Dystans108.37 km Czas07:05 Vśrednia15.30 km/h Podjazdy1392 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 39: Sztorm po austriacku
W nocy mocno padało, nad ranem witają mnie ciemne, niskie chmury. Pierwszym miejscem w którym się zatrzymuję jest malowniczo położony nad Innem Rattenberg – najmniejsze miasto Austrii. Następny postój, tym razem aprowizacyjny, miałem w Wörgl. Gdy ruszałem spod sklepu już kropiło. Deszcz męczył mnie do końca dnia. Gdy siła deszczu rosła i przechodził w alpejską ulewę, ukrywałem się razem z austriackimi rowerzystami pod dachami stodół. Tutaj muszę zauważyć, że byli świetnie przygotowani na deszcz, dysponowali kwaterami w gasthofach i mogli bardziej nonszalancko podchodzić do żywiołu. Ja wiedziałem, że gdy przemoczy mi buty, będę jechał kilka dni w kompletnie mokrych. Temperatura zrobiła się zaś austriacko-alpejska, czyli marzły dłonie i jechałem w dwóch długich rękawach.
W deszczu przeprawiałem się przez St.Johann in Tirol oraz kolejne dziwne podjazdy na trasie rowerowej. Od St. Johann nie opuszczałem w zasadzie tras rowerowych. Było mi wystarczająco źle w tych mokrych łachach, za towarzystwem blachosmrodów nie tęskniłem. Szlak rowerowy opuściłem dopiero przed Weissbach bei Lofer, przekraczając rzekę Saalach. To były pierwsze kilometry poza Tyrolem, znajdowałem się już w kraju salzburskim. Miałem sprytny plan dostania się od strony lasu do kempingu, na którym w 2016 r. sporo zapłaciłem za pobyt, a który miał otwarte, niestrzeżone wejścia od strony leśnego duktu. Nie doceniłem przebiegłości właścicieli „Ferienwiese”. Na jakieś 500 metrów przed kempingiem wygodny leśny dukt był zwyczajnie przeryty fosą i zagrodzony szlabanem i ogrodzeniem z drutu. Sprytny dwa razy traci, nie było sensu wracać w deszczu i o zmierzchu leśną drogą. Rozbiłem się zatem tuż nad brzegiem rzeki Saalach, bo tylko w tym miejscu byłem niewidoczny.
Dopiero gdy wygodnie ułożyłem się do snu, skojarzyłem że jestem kilka metrów od rzeki. Skarpa miała ze 4 metry wysokości, ale dla alpejskiej rzeki przy intensywnych opadach nie ma rzeczy niemożliwych… Mój niepokój nie był bezpodstawny, padało nieustannie, coraz intensywniej. Padało całą noc i nad ranem, gdy wyskoczyłem z namiotu by sprawdzić stan rzeki, dalej padało. Poziom wody wzrósł na szczęście nieznacznie. Nie zalało mi namiotu od dołu, zalało natomiast po raz kolejny od góry. Tym razem nie pomogła nawet przygotowana zawczasu warstwa ochronna, osłaniającą skrzyżowanie stelaża. Patent okazał się skuteczny, dopiero po kolejnym wzmocnieniu, gdy pozbyłem już z namiotu wszystkich reklamówek. Tradycyjnie, Alpy próbowały mnie utopić we własnym namiocie w okolicy trzeciej w nocy. Tym razem było jednak przenikliwie zimno, to już nie były okolice Maggiore, od sławetnego lania upłynęły ledwie 4 dni. Coś we mnie pękło, zatęskniłem za domem.
Gdzieś w Tyrolu
Lało momentami straszliwie
W nocy mocno padało, nad ranem witają mnie ciemne, niskie chmury. Pierwszym miejscem w którym się zatrzymuję jest malowniczo położony nad Innem Rattenberg – najmniejsze miasto Austrii. Następny postój, tym razem aprowizacyjny, miałem w Wörgl. Gdy ruszałem spod sklepu już kropiło. Deszcz męczył mnie do końca dnia. Gdy siła deszczu rosła i przechodził w alpejską ulewę, ukrywałem się razem z austriackimi rowerzystami pod dachami stodół. Tutaj muszę zauważyć, że byli świetnie przygotowani na deszcz, dysponowali kwaterami w gasthofach i mogli bardziej nonszalancko podchodzić do żywiołu. Ja wiedziałem, że gdy przemoczy mi buty, będę jechał kilka dni w kompletnie mokrych. Temperatura zrobiła się zaś austriacko-alpejska, czyli marzły dłonie i jechałem w dwóch długich rękawach.
W deszczu przeprawiałem się przez St.Johann in Tirol oraz kolejne dziwne podjazdy na trasie rowerowej. Od St. Johann nie opuszczałem w zasadzie tras rowerowych. Było mi wystarczająco źle w tych mokrych łachach, za towarzystwem blachosmrodów nie tęskniłem. Szlak rowerowy opuściłem dopiero przed Weissbach bei Lofer, przekraczając rzekę Saalach. To były pierwsze kilometry poza Tyrolem, znajdowałem się już w kraju salzburskim. Miałem sprytny plan dostania się od strony lasu do kempingu, na którym w 2016 r. sporo zapłaciłem za pobyt, a który miał otwarte, niestrzeżone wejścia od strony leśnego duktu. Nie doceniłem przebiegłości właścicieli „Ferienwiese”. Na jakieś 500 metrów przed kempingiem wygodny leśny dukt był zwyczajnie przeryty fosą i zagrodzony szlabanem i ogrodzeniem z drutu. Sprytny dwa razy traci, nie było sensu wracać w deszczu i o zmierzchu leśną drogą. Rozbiłem się zatem tuż nad brzegiem rzeki Saalach, bo tylko w tym miejscu byłem niewidoczny.
Dopiero gdy wygodnie ułożyłem się do snu, skojarzyłem że jestem kilka metrów od rzeki. Skarpa miała ze 4 metry wysokości, ale dla alpejskiej rzeki przy intensywnych opadach nie ma rzeczy niemożliwych… Mój niepokój nie był bezpodstawny, padało nieustannie, coraz intensywniej. Padało całą noc i nad ranem, gdy wyskoczyłem z namiotu by sprawdzić stan rzeki, dalej padało. Poziom wody wzrósł na szczęście nieznacznie. Nie zalało mi namiotu od dołu, zalało natomiast po raz kolejny od góry. Tym razem nie pomogła nawet przygotowana zawczasu warstwa ochronna, osłaniającą skrzyżowanie stelaża. Patent okazał się skuteczny, dopiero po kolejnym wzmocnieniu, gdy pozbyłem już z namiotu wszystkich reklamówek. Tradycyjnie, Alpy próbowały mnie utopić we własnym namiocie w okolicy trzeciej w nocy. Tym razem było jednak przenikliwie zimno, to już nie były okolice Maggiore, od sławetnego lania upłynęły ledwie 4 dni. Coś we mnie pękło, zatęskniłem za domem.
Gdzieś w Tyrolu
Lało momentami straszliwie
Dystans170.22 km Czas09:16 Vśrednia18.37 km/h Podjazdy1337 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 38: Zjazd na tyrolce
O poranku nie buszuję już po hotelu, nie jestem szabrownikiem, nie szukałem w nim suwenirów tylko dachu nad głową. Jadę dalej drogą, której powstanie przyczyniło się do narodzin „mojego” hotelu. Od Pfunds trafiam znowu na drogę rowerową (nie nazywam jej ścieżką, bo to określenie uwłaczające). Jak przystało na austriacki szlak rowerowy, frekwencja jest duża, interwały także. Spora część użytkowników korzysta z rowerów elektrycznych. Są to osoby starsze lub wyposażone we wspomaganie partnerki analogowych rowerzystów. Ten system mnie frapuje, jest całkiem racjonalny. Samiec jedzie na tradycyjnym rowerze, ma najprawdziwszy trening, nie musi też czekać na samiczkę, która nadąża za nim bez problemu, dzięki akumulatorowi.
Jedno wrażenie się w Austrii nie zmienia, ilekroć tu jestem: to ludzie aktywni. Tu każdy jeździ na rowerze, nartach, każdy biega lub chodzi po górach. To kultura powszechnej aktywności fizycznej. Bardzo zdrowa mentalność. U nas dominuje model amerykański: albo jesteś sportowcem-wyczynowcem nastawionym na maratony, albo nawet do toalety jeździsz samochodem. Normalsi są w mniejszości, w Austrii jest dokładnie na odwrót. Niespełnieni sportowcy są w mniejszości, dominują zwyczajni amatorzy spędzania czasu na wolnym powietrzu. Austriaccy rowerzyści mają też wspaniałą cechę: jeżdżą z sakwami. Nagle staję się jednym z wielu. Do Alp byłem rowerzystą-dziwadłem, teraz, na austriackich szlakach rowerowych jestem jednym z wielu. Wielu ma większe sakwy ode mnie, choć ewidentnie jadą na jakieś krótsze wypady. Dróg rowerowych nie blokują też piesi – ordnung must sein!
Austria wita mnie więc ciepło, dosłownie i w przenośni. Znowu robi się straszny zaduch, to wróży jak najgorzej. Bańka znowu pęknie a zawartość wyleje mi się na głowę. Póki co cieszę się zwiedzaniem Innsbrucku. To kolorowa stolica Tyrolu. Tego Tyrolu, który pieczołowicie dba o własne tradycje i obyczaje. Po obu stronach granicy. To w granicach miasta znajduje się Bergisel/Berg Isel, u podnóża której rozegrały się trzy krwawe bitwy w czasach napoleońskich. Tyrolczycy walczyli o swoje niebywale odważnie, zawstydzając tym cesarza Austrii. Na czele buntu stał zwykły handlarz bydłem, Andreas Hofer. Dał się pokonać najlepszej armii ówczesnej Europy dopiero w trzeciej bitwie. Prawdziwy góral!
W mieście oddalam się od tras rowerowych, szwędam po centrum. Gdy nadchodzi czas odwrotu, szukam jednak ponownie możliwości jazdy jakimś wyznaczonym rowerowym szlakiem. To bardzo wygodne. Szczególnie w tym zaduchu doceniam brak towarzystwa samochodów. Jadę w tak dobrym tempie, że aż wzbudzam uznanie Austriaków. To miłe, ja jednak nie walczę o rekordy, szykuję się na załamanie pogody i chcę ujechać jak najdalej, dopóki nie leje. Droga rowerowa raz na jakiś czas przekracza rzekę Inn. Robi to z fantazją, po ciekawych mostach, niejednokrotnie wybudowanych tylko dla rowerzystów. Nic dziwnego, że jadę dopóki słońce nie znika za górami.
Rozbijam się nad rzeka Inn, jakżeby inaczej...
Trasa rowerowa Landeck-Innsbruck
Innsbruck
O poranku nie buszuję już po hotelu, nie jestem szabrownikiem, nie szukałem w nim suwenirów tylko dachu nad głową. Jadę dalej drogą, której powstanie przyczyniło się do narodzin „mojego” hotelu. Od Pfunds trafiam znowu na drogę rowerową (nie nazywam jej ścieżką, bo to określenie uwłaczające). Jak przystało na austriacki szlak rowerowy, frekwencja jest duża, interwały także. Spora część użytkowników korzysta z rowerów elektrycznych. Są to osoby starsze lub wyposażone we wspomaganie partnerki analogowych rowerzystów. Ten system mnie frapuje, jest całkiem racjonalny. Samiec jedzie na tradycyjnym rowerze, ma najprawdziwszy trening, nie musi też czekać na samiczkę, która nadąża za nim bez problemu, dzięki akumulatorowi.
Jedno wrażenie się w Austrii nie zmienia, ilekroć tu jestem: to ludzie aktywni. Tu każdy jeździ na rowerze, nartach, każdy biega lub chodzi po górach. To kultura powszechnej aktywności fizycznej. Bardzo zdrowa mentalność. U nas dominuje model amerykański: albo jesteś sportowcem-wyczynowcem nastawionym na maratony, albo nawet do toalety jeździsz samochodem. Normalsi są w mniejszości, w Austrii jest dokładnie na odwrót. Niespełnieni sportowcy są w mniejszości, dominują zwyczajni amatorzy spędzania czasu na wolnym powietrzu. Austriaccy rowerzyści mają też wspaniałą cechę: jeżdżą z sakwami. Nagle staję się jednym z wielu. Do Alp byłem rowerzystą-dziwadłem, teraz, na austriackich szlakach rowerowych jestem jednym z wielu. Wielu ma większe sakwy ode mnie, choć ewidentnie jadą na jakieś krótsze wypady. Dróg rowerowych nie blokują też piesi – ordnung must sein!
Austria wita mnie więc ciepło, dosłownie i w przenośni. Znowu robi się straszny zaduch, to wróży jak najgorzej. Bańka znowu pęknie a zawartość wyleje mi się na głowę. Póki co cieszę się zwiedzaniem Innsbrucku. To kolorowa stolica Tyrolu. Tego Tyrolu, który pieczołowicie dba o własne tradycje i obyczaje. Po obu stronach granicy. To w granicach miasta znajduje się Bergisel/Berg Isel, u podnóża której rozegrały się trzy krwawe bitwy w czasach napoleońskich. Tyrolczycy walczyli o swoje niebywale odważnie, zawstydzając tym cesarza Austrii. Na czele buntu stał zwykły handlarz bydłem, Andreas Hofer. Dał się pokonać najlepszej armii ówczesnej Europy dopiero w trzeciej bitwie. Prawdziwy góral!
W mieście oddalam się od tras rowerowych, szwędam po centrum. Gdy nadchodzi czas odwrotu, szukam jednak ponownie możliwości jazdy jakimś wyznaczonym rowerowym szlakiem. To bardzo wygodne. Szczególnie w tym zaduchu doceniam brak towarzystwa samochodów. Jadę w tak dobrym tempie, że aż wzbudzam uznanie Austriaków. To miłe, ja jednak nie walczę o rekordy, szykuję się na załamanie pogody i chcę ujechać jak najdalej, dopóki nie leje. Droga rowerowa raz na jakiś czas przekracza rzekę Inn. Robi to z fantazją, po ciekawych mostach, niejednokrotnie wybudowanych tylko dla rowerzystów. Nic dziwnego, że jadę dopóki słońce nie znika za górami.
Rozbijam się nad rzeka Inn, jakżeby inaczej...
Trasa rowerowa Landeck-Innsbruck
Innsbruck
Dystans135.41 km Czas08:00 Vśrednia16.93 km/h VMAX58.33 km/h Podjazdy2136 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 37: Trzy kraje alpejskie
Rano tropik jest całkiem przemoczony, stąpam po grząskim, bagnistym gruncie. W nocy nie padało, to wytrąca się poopadowa wilgoć sprzed dwóch dni. Wilgoć z czasów przesławnego lania, które zatrzymało mnie w rajskiej pułapce jeziora Maggiore. Taką mam przynajmniej teorię. Po raz kolejny w życiu docieram rowerem do St. Moritz. Pewien czas jadę szwajcarskimi drogami rowerowymi, ale za Samedan wjeżdżam na zwykłą drogę. Ruch jest niewielki, a droga mniej kluczy w dolinie, innymi słowy zyskuję na czasie przejazdu.
Gryzonia jest mi bliska, spędziłem tu wiele pięknych chwil, na rowerze i na szlakach, nawet na bezdrożach. Ominąłem jednak wówczas przełęcz Ofenpass, przyciągał mnie masyw Berniny i gryzońskie szczyty. Teraz zmierzam do Val Mustair i Tyrolu Południowego. Pociąga mnie ten zapach autentyzmu. Zabudowa Santa Maria Val Mustair, klasztor benedyktyński w Mustair, zabudowa mijanych przeze mnie południowotyrolskich wiosek (Laatsch, Burgeis) – to wszystko pomniki historii. W Laatsch czułem się jakbym cofnął się w czasie. Trwał jakiś jarmark, wielu ludzi przyszło w strojach ludowych, pachniało sianem i piwem. Brakowało tylko urzędników w uniformach CK monarchii i musiałbym się uszczypnąć.
Przez te zakonserwowane habsburskie wsie przejeżdżałem, trzymając się ściśle przebiegu trasy rowerowej oznaczonej numerem 2. Doprowadziła mnie ona – inna sprawa, że przez liczne ścianki o nachyleniach około 20% - aż do granicy włosko-austriackiej. Dopiero od granicy jechałem znowu zwykłą drogą. Poszukiwania noclegu zakończyły się tym razem w sposób nietuzinkowy. Spałem na dziedzińcu opuszczonego XIX-wiecznego hotelu, już w granicach Austrii, 200 metrów od szwajcarskiej granicy. Obiekt był niestety rozszabrowany, zwiedziłem częściowo jego wnętrza. Na dole, w dawnej sali balowej, o ciekawym sklepieniu z podtrzymującym filarem, walały się sterty rupieci i wszystko to co nie przedstawiało dla złodziei większej wartości. Do sali przylegała kuchnia, z zachowanymi częściowo starymi sprzętami. Pokoje dla gości były natomiast rozszabrowane do zera. Podobnie wyglądało to w drugim segmencie, czysto hotelowym. To tylko kwesta czasu aż budynki hotelowe (bo jest ich kilka, to cały kompleks!) runą. Spieszmy się kochać hotele, tak szybko znikają!
Poranek nad Silsersee, Szwajcaria
Lago di Resia/Reschensee, Włochy
Rano tropik jest całkiem przemoczony, stąpam po grząskim, bagnistym gruncie. W nocy nie padało, to wytrąca się poopadowa wilgoć sprzed dwóch dni. Wilgoć z czasów przesławnego lania, które zatrzymało mnie w rajskiej pułapce jeziora Maggiore. Taką mam przynajmniej teorię. Po raz kolejny w życiu docieram rowerem do St. Moritz. Pewien czas jadę szwajcarskimi drogami rowerowymi, ale za Samedan wjeżdżam na zwykłą drogę. Ruch jest niewielki, a droga mniej kluczy w dolinie, innymi słowy zyskuję na czasie przejazdu.
Gryzonia jest mi bliska, spędziłem tu wiele pięknych chwil, na rowerze i na szlakach, nawet na bezdrożach. Ominąłem jednak wówczas przełęcz Ofenpass, przyciągał mnie masyw Berniny i gryzońskie szczyty. Teraz zmierzam do Val Mustair i Tyrolu Południowego. Pociąga mnie ten zapach autentyzmu. Zabudowa Santa Maria Val Mustair, klasztor benedyktyński w Mustair, zabudowa mijanych przeze mnie południowotyrolskich wiosek (Laatsch, Burgeis) – to wszystko pomniki historii. W Laatsch czułem się jakbym cofnął się w czasie. Trwał jakiś jarmark, wielu ludzi przyszło w strojach ludowych, pachniało sianem i piwem. Brakowało tylko urzędników w uniformach CK monarchii i musiałbym się uszczypnąć.
Przez te zakonserwowane habsburskie wsie przejeżdżałem, trzymając się ściśle przebiegu trasy rowerowej oznaczonej numerem 2. Doprowadziła mnie ona – inna sprawa, że przez liczne ścianki o nachyleniach około 20% - aż do granicy włosko-austriackiej. Dopiero od granicy jechałem znowu zwykłą drogą. Poszukiwania noclegu zakończyły się tym razem w sposób nietuzinkowy. Spałem na dziedzińcu opuszczonego XIX-wiecznego hotelu, już w granicach Austrii, 200 metrów od szwajcarskiej granicy. Obiekt był niestety rozszabrowany, zwiedziłem częściowo jego wnętrza. Na dole, w dawnej sali balowej, o ciekawym sklepieniu z podtrzymującym filarem, walały się sterty rupieci i wszystko to co nie przedstawiało dla złodziei większej wartości. Do sali przylegała kuchnia, z zachowanymi częściowo starymi sprzętami. Pokoje dla gości były natomiast rozszabrowane do zera. Podobnie wyglądało to w drugim segmencie, czysto hotelowym. To tylko kwesta czasu aż budynki hotelowe (bo jest ich kilka, to cały kompleks!) runą. Spieszmy się kochać hotele, tak szybko znikają!
Poranek nad Silsersee, Szwajcaria
Lago di Resia/Reschensee, Włochy
Dystans111.73 km Czas08:34 Vśrednia13.04 km/h Podjazdy3190 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 36: Guten Morgen
Utknięcie nad jeziorem Maggiore podziałało na mnie jak katharsis. Odświeżyło mi formę, dodało wigoru. Rankiem raźno ruszyłem dalej, dalej w górę. Było przyjemnie chłodno, na drodze żywego ducha: tylko ja, cisza, czyste niebo i Alpy. Ta cisza okazała się być zwodnicza, bo w krótkim odstępie czasu minęły mnie dwie pary staruszków, jadąc na rowerach pod górkę. To że były to rowery elektryczne, było mało pocieszające, albowiem drugi tandem składał się z zasuszonych 80-latków… Przez chwile pomyślałem, że następni będą staruszkowie na elektrycznych balkonikach, albo łóżkach szpitalnych z kroplówkami…Wziąłem się w garść i tę drugą parę zdołałem dogonić i wyprzedzić. Zrobiłem nawet sporą przewagę nad nimi. Co za upadek: cieszyć się z pokonania 80-latków na podjeździe… O tempora, o mores!
W przeciwieństwie do podjazdu, zjazd był nieciekawy pejzażowo i krótki. Przejazd przez dolinę Hinterrhein nie zaliczał się zaś do szczególnie urokliwych. Moja poczciwa stara droga musiała co chwilę ustępować w wąskiej dolinie miejsca szwajcarskiej „13”. Jeszcze przed Splugen zrobiłem sobie przerwę śniadaniową. Na zjeździe z San Bernardino przeżyłem zaś prawdziwy szok słuchowy: usłyszałem od pewnej pani „Guten Morgen”. To było jak uderzenie obuchem – a więc stało się – dotarłem w te germańskie Alpen. Koniec sielanki, odtąd krowy będą skrupulatnie wypastowane, łąki wygrabione a pelargonie w doniczkach…
W zasadzie nie przeszkadza mi to. Odmiana się przyda, poza tym lubię brzmienie niemieckiego. Ich bin Oberschlesier.
Niestety podjazd na Passo della Spluga nie ma nic wspólnego z idyllą. Ruch jest duży, nachylenie spore, serpentyny jedna na drugiej. Pną się w górę niemal pionowo, jedna wstęga nad drugą. Auta wjeżdżają i zjeżdżają z taką regularnością, że całość wygląda jak makieta z Kolejkowa. Wydaje się, że orbitują wokół góry. Na samym siodle dopada mnie remont drogi. Nie jest tak sielsko jak na Bernardino. Szybko opuszczam przełęcz i mknę w stronę Chiavenny. Gdy nachylenie wzrasta, gdy zaczynam czuć znów wiatr we włosach i chce mi się śpiewać, właśnie wtenczas uaktywnia się prawo Murphy’ego. Łapię gumę w oponie, a właściwie to wygina mi nienaturalnie wentyl w dętce i rozszczelnia jego łączenie z resztą dętki.
Po uporaniu się z awarią, już mniej entuzjastycznie ruszam dalej. Zła passa łatwo nie ustępuje: pojawiają się remonty, ba, dużo gorzej: kładą nowy asfalt. Co chwile napotykam światła, walce, samochody stojące w korkach…
Po drodze mam chwile radości na cudownych w swoim zaplątaniu serpentynach, ale generalnie zaczyna mi doskwierać upał. Podjazd na Maloję jest już walką z upałem, a potem z czasem. Udaje mi się dotrzeć na kemping "Plan Curtinac" w momencie, gdy osiada wieczorna mgła. To mój trzeci i ostatni kemping na trasie. Oczywiście - tak jak na pozostałych - mój pobyt nie zostaje zalegalizowany. RODO, RODO über alles!
Dzień jest coraz krótszy. Jest już 9 sierpnia i 36 dzień podróży, ostatni z morderczym przewyższeniem. Następnymi celami wyprawy są Val Mustair i dolina Innu. Docieram znów w znane okolice (Gryzonia), ale postaram się jechać taką trasą by odwiedzić nowe miejsca. No i nie byłem jeszcze w Innsbrucku, wypada nadrobić zaległości.
Zjazd z Passo della Spluga w stronę Chiavenny
Ostatnie chwile jasności - podjazd na Maloję, trzecią przełęcz dnia. Tutaj był wyczekiwany alpejski klimacik, zbliżał się zachód: "hen w dolinach, gaśnie płomień róż, opada mgła".
Utknięcie nad jeziorem Maggiore podziałało na mnie jak katharsis. Odświeżyło mi formę, dodało wigoru. Rankiem raźno ruszyłem dalej, dalej w górę. Było przyjemnie chłodno, na drodze żywego ducha: tylko ja, cisza, czyste niebo i Alpy. Ta cisza okazała się być zwodnicza, bo w krótkim odstępie czasu minęły mnie dwie pary staruszków, jadąc na rowerach pod górkę. To że były to rowery elektryczne, było mało pocieszające, albowiem drugi tandem składał się z zasuszonych 80-latków… Przez chwile pomyślałem, że następni będą staruszkowie na elektrycznych balkonikach, albo łóżkach szpitalnych z kroplówkami…Wziąłem się w garść i tę drugą parę zdołałem dogonić i wyprzedzić. Zrobiłem nawet sporą przewagę nad nimi. Co za upadek: cieszyć się z pokonania 80-latków na podjeździe… O tempora, o mores!
W przeciwieństwie do podjazdu, zjazd był nieciekawy pejzażowo i krótki. Przejazd przez dolinę Hinterrhein nie zaliczał się zaś do szczególnie urokliwych. Moja poczciwa stara droga musiała co chwilę ustępować w wąskiej dolinie miejsca szwajcarskiej „13”. Jeszcze przed Splugen zrobiłem sobie przerwę śniadaniową. Na zjeździe z San Bernardino przeżyłem zaś prawdziwy szok słuchowy: usłyszałem od pewnej pani „Guten Morgen”. To było jak uderzenie obuchem – a więc stało się – dotarłem w te germańskie Alpen. Koniec sielanki, odtąd krowy będą skrupulatnie wypastowane, łąki wygrabione a pelargonie w doniczkach…
W zasadzie nie przeszkadza mi to. Odmiana się przyda, poza tym lubię brzmienie niemieckiego. Ich bin Oberschlesier.
Niestety podjazd na Passo della Spluga nie ma nic wspólnego z idyllą. Ruch jest duży, nachylenie spore, serpentyny jedna na drugiej. Pną się w górę niemal pionowo, jedna wstęga nad drugą. Auta wjeżdżają i zjeżdżają z taką regularnością, że całość wygląda jak makieta z Kolejkowa. Wydaje się, że orbitują wokół góry. Na samym siodle dopada mnie remont drogi. Nie jest tak sielsko jak na Bernardino. Szybko opuszczam przełęcz i mknę w stronę Chiavenny. Gdy nachylenie wzrasta, gdy zaczynam czuć znów wiatr we włosach i chce mi się śpiewać, właśnie wtenczas uaktywnia się prawo Murphy’ego. Łapię gumę w oponie, a właściwie to wygina mi nienaturalnie wentyl w dętce i rozszczelnia jego łączenie z resztą dętki.
Po uporaniu się z awarią, już mniej entuzjastycznie ruszam dalej. Zła passa łatwo nie ustępuje: pojawiają się remonty, ba, dużo gorzej: kładą nowy asfalt. Co chwile napotykam światła, walce, samochody stojące w korkach…
Po drodze mam chwile radości na cudownych w swoim zaplątaniu serpentynach, ale generalnie zaczyna mi doskwierać upał. Podjazd na Maloję jest już walką z upałem, a potem z czasem. Udaje mi się dotrzeć na kemping "Plan Curtinac" w momencie, gdy osiada wieczorna mgła. To mój trzeci i ostatni kemping na trasie. Oczywiście - tak jak na pozostałych - mój pobyt nie zostaje zalegalizowany. RODO, RODO über alles!
Dzień jest coraz krótszy. Jest już 9 sierpnia i 36 dzień podróży, ostatni z morderczym przewyższeniem. Następnymi celami wyprawy są Val Mustair i dolina Innu. Docieram znów w znane okolice (Gryzonia), ale postaram się jechać taką trasą by odwiedzić nowe miejsca. No i nie byłem jeszcze w Innsbrucku, wypada nadrobić zaległości.
Zjazd z Passo della Spluga w stronę Chiavenny
Ostatnie chwile jasności - podjazd na Maloję, trzecią przełęcz dnia. Tutaj był wyczekiwany alpejski klimacik, zbliżał się zachód: "hen w dolinach, gaśnie płomień róż, opada mgła".
Dystans131.08 km Czas08:24 Vśrednia15.60 km/h Podjazdy2414 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 35: Włoska Szwajcaria
Wstałem bardzo wcześnie, po raz pierwszy byłem nadspany i rwałem się do wysiłku. Nad ranem zbudził mnie odgłos łamiącego się konaru. Był to konar kasztana jadalnego, u stóp którego spałem. Na szczęście był to zewnętrzny konar, który runął z łoskotem w przepaść. Było jeszcze ciemnawo, ale nie padało! Całą noc już nie padało, bo tropik zaczął przesychać.
Gdy zdołałem się wreszcie spakować i ruszyć czekała na mnie niespodzianka – bezchmurne niebo. Jezioro wyglądało tak, jakby wczorajszego dnia po prostu nie było. Jakby to był zły sen. Znowu towarzyszyły mi palmy, araukarie, wille i hotele. Znów byłem w rajskim ogrodzie, tyle tylko że tym razem rajska była także pogoda. Od Stresy po Asconę otaczały mnie wyłącznie ogrody i kwiaty. Uwagę zwracały zadbane trawniki, piękne wille i problemy z dostępem do tafli jeziora. Linia brzegowa była najczęściej sprywatyzowana. Atmosferę kurortu poza Stresą poczułem też w Asconie. Od tego momentu temperatura znowu zaczęła dawać się we znaki. Wjechałem jednak do Szwajcarii i o zmartwieniach typowo włoskich (samochody!) mogłem zapomnieć.
Od Ascony aż po Roveredo płynąłem sobie wygodnie po drogach rowerowych. Klimat i nazewnictwo były tu włoskie, cała reszta była szwajcarska. Takie nietypowe połączenie „dolce vita” z „ordnung must sein”. Połączenie całkiem udane. Wsłuchiwałem się też radośnie w trzeszczenie cykad, przypuszczałem że więcej ich nie usłyszę. Zmierzałem na germańską północ Alp, to były już ostatnie chwile ze słońcem południa. Przypiekało mnie na tyle, że nie potrafiłem wzbudzić w sobie szczerego żalu, żadnej nostalgicznej refleksji. Łaknąłem cienia.
Sławne Locarno przejechałem po sznurku, czyli wg oznaczeń tras rowerowych. Licznie uczęszczany trakt rowerowy wiódł głównie przez sady lub pola kukurydzy. Wyłamałem się z niego dopiero w Bellinzonie. Gdy tylko tu dotarłem przestała mi się kojarzyć z piękną strefą, zaczęła jednoznacznie kojarzyć mi się ze strefą wojenną. Był tu zamek na zamku. Miasto wyglądało jak inscenizacja określenia „casus belli”. Mnie przyszło także zmagać się z przeciwnikiem. Walczyłem więc z kolejnymi kilometrami podjazdu na przełęcz San Bernardino. Równolegle do mojej znakomitej drogi wiodła tu autostrada, ruch był więc niewielki. Wjechałem na teren Gryzonii. Za Castello de Mesocco zacząłem rozglądać się za noclegiem na dziko. W Szwajcarii takie biwakowanie wymaga wzmożonej ostrożności. Ja odpowiednią miejscówkę (tj. niewidoczną dla postronnych) znalazłem ponad serpentynami, powyżej Pian San Giacomo.
Ascona, czyli znów pocztówkowe jezioro Maggiore
Pierwsze chwile w Gryzonii AD 2019
Wstałem bardzo wcześnie, po raz pierwszy byłem nadspany i rwałem się do wysiłku. Nad ranem zbudził mnie odgłos łamiącego się konaru. Był to konar kasztana jadalnego, u stóp którego spałem. Na szczęście był to zewnętrzny konar, który runął z łoskotem w przepaść. Było jeszcze ciemnawo, ale nie padało! Całą noc już nie padało, bo tropik zaczął przesychać.
Gdy zdołałem się wreszcie spakować i ruszyć czekała na mnie niespodzianka – bezchmurne niebo. Jezioro wyglądało tak, jakby wczorajszego dnia po prostu nie było. Jakby to był zły sen. Znowu towarzyszyły mi palmy, araukarie, wille i hotele. Znów byłem w rajskim ogrodzie, tyle tylko że tym razem rajska była także pogoda. Od Stresy po Asconę otaczały mnie wyłącznie ogrody i kwiaty. Uwagę zwracały zadbane trawniki, piękne wille i problemy z dostępem do tafli jeziora. Linia brzegowa była najczęściej sprywatyzowana. Atmosferę kurortu poza Stresą poczułem też w Asconie. Od tego momentu temperatura znowu zaczęła dawać się we znaki. Wjechałem jednak do Szwajcarii i o zmartwieniach typowo włoskich (samochody!) mogłem zapomnieć.
Od Ascony aż po Roveredo płynąłem sobie wygodnie po drogach rowerowych. Klimat i nazewnictwo były tu włoskie, cała reszta była szwajcarska. Takie nietypowe połączenie „dolce vita” z „ordnung must sein”. Połączenie całkiem udane. Wsłuchiwałem się też radośnie w trzeszczenie cykad, przypuszczałem że więcej ich nie usłyszę. Zmierzałem na germańską północ Alp, to były już ostatnie chwile ze słońcem południa. Przypiekało mnie na tyle, że nie potrafiłem wzbudzić w sobie szczerego żalu, żadnej nostalgicznej refleksji. Łaknąłem cienia.
Sławne Locarno przejechałem po sznurku, czyli wg oznaczeń tras rowerowych. Licznie uczęszczany trakt rowerowy wiódł głównie przez sady lub pola kukurydzy. Wyłamałem się z niego dopiero w Bellinzonie. Gdy tylko tu dotarłem przestała mi się kojarzyć z piękną strefą, zaczęła jednoznacznie kojarzyć mi się ze strefą wojenną. Był tu zamek na zamku. Miasto wyglądało jak inscenizacja określenia „casus belli”. Mnie przyszło także zmagać się z przeciwnikiem. Walczyłem więc z kolejnymi kilometrami podjazdu na przełęcz San Bernardino. Równolegle do mojej znakomitej drogi wiodła tu autostrada, ruch był więc niewielki. Wjechałem na teren Gryzonii. Za Castello de Mesocco zacząłem rozglądać się za noclegiem na dziko. W Szwajcarii takie biwakowanie wymaga wzmożonej ostrożności. Ja odpowiednią miejscówkę (tj. niewidoczną dla postronnych) znalazłem ponad serpentynami, powyżej Pian San Giacomo.
Ascona, czyli znów pocztówkowe jezioro Maggiore
Pierwsze chwile w Gryzonii AD 2019
Dzień 34: Sztormowa pułapka
Dzień którego nie było. Przydarzyło mi się już coś podobnego w Alpach Sarntalskich, w 2016 r. Wtedy lało 26 godzin z rzędu, a temperatura w kilkadziesiąt godzin spadła z 35 do 2 stopni (w ciągu dnia)…
Tym razem temperaturowo było dużo rozsądniej. Zbierało się od dawna, dzień wcześniej lało już w górach, ja zdołałem opóźnić zetknięcie z monsunem zjeżdżając z gór. Sęk w tym, że nad jeziorem Maggiore znalazłem się w pułapce. Wycofywanie się stąd na południe nie miało sensu – Nizina Padańska mnie nie interesowała. Jazda na północ, wzdłuż brzegów jeziora, narażała mnie z kolei na większą gwałtowność żywiołu. No i w perspektywie była ściana Alp, bo jakoś z kantonu Ticino trzeba się wydostać, a droga na północ wiedzie przez główną grań Alp…
Zdecydowałem się monitorować prognozy i rzeczywistość oraz nie ruszać dopóki żywioł nie wytraci impetu. Czekała mnie sztormowa rozpacz. Przeżywałem na własnej skórze utknięcie w Porcie św. Juliana, które niemal zniweczyło wyprawę Magellana.
Padać zaczęło gdy rozbijałem namiot, prawdziwy potop nastąpił jednak dopiero o drugiej w nocy. Wtedy wybudziła mnie strużka wody zalewająca śpiwór. Do trzeciej w nocy ratowałem dobytek przed zalaniem oraz konstruowałem z worków, kamieni, gałęzi i reklamówek dodatkową warstwę ochronną zalegającą nad tropikiem. Kluczowym miejscem było skrzyżowanie pałąków. Udało mi się je skutecznie zabezpieczyć. Po tych przeżyciach skasowałem budzik, wiedziałem że nie ma sensu zrywać się skoro świt, tak szybko ten potop nie ustąpi.
Pesymizm był uzasadniony. Zaczęły mi się kończyć zapasy wody. Znalazłem na to prostą radę: zbierałem do bidonu wodę z tropiku, filtrowałem przez filtr do wody i dodatkowo gotowałem. Dodatkowe zapasy wody okazały się niezbędne, bo wywróciłem sobie menażkę z pulpą. Całe szczęście, że wystawiłem ją poza sypialnię. Wczesnym popołudniem wróciła całkiem przyjemna temperatura, były 23 stopnie – w sam raz na kąpiel. Skorzystałem więc z naturalnego prysznica, umyłem się „od stóp do głów”. Odkryłem przy okazji, że namoknięte kasztanowe łupiny nieźle masują stopy i izolują od gruntu. Około 17. sznury wody przeszły w mżawkę. Wykonałem nawet rekonesans, który wykazał pełne zachmurzenie, ale już bez tych głębokich, niepokojących odcieni. Zdecydowałem się jednak spędzić w tym samym miejscu drugą noc. To był jedyny taki przypadek w trakcie wyprawy - dwa noclegi w jednym miejscu. To był mój Port św. Juliana.
[Rekonstrukcja okrętu "Victoria" w Porcie św. Juliana - zdjęcie ilustracyjne]
Dzień którego nie było. Przydarzyło mi się już coś podobnego w Alpach Sarntalskich, w 2016 r. Wtedy lało 26 godzin z rzędu, a temperatura w kilkadziesiąt godzin spadła z 35 do 2 stopni (w ciągu dnia)…
Tym razem temperaturowo było dużo rozsądniej. Zbierało się od dawna, dzień wcześniej lało już w górach, ja zdołałem opóźnić zetknięcie z monsunem zjeżdżając z gór. Sęk w tym, że nad jeziorem Maggiore znalazłem się w pułapce. Wycofywanie się stąd na południe nie miało sensu – Nizina Padańska mnie nie interesowała. Jazda na północ, wzdłuż brzegów jeziora, narażała mnie z kolei na większą gwałtowność żywiołu. No i w perspektywie była ściana Alp, bo jakoś z kantonu Ticino trzeba się wydostać, a droga na północ wiedzie przez główną grań Alp…
Zdecydowałem się monitorować prognozy i rzeczywistość oraz nie ruszać dopóki żywioł nie wytraci impetu. Czekała mnie sztormowa rozpacz. Przeżywałem na własnej skórze utknięcie w Porcie św. Juliana, które niemal zniweczyło wyprawę Magellana.
Padać zaczęło gdy rozbijałem namiot, prawdziwy potop nastąpił jednak dopiero o drugiej w nocy. Wtedy wybudziła mnie strużka wody zalewająca śpiwór. Do trzeciej w nocy ratowałem dobytek przed zalaniem oraz konstruowałem z worków, kamieni, gałęzi i reklamówek dodatkową warstwę ochronną zalegającą nad tropikiem. Kluczowym miejscem było skrzyżowanie pałąków. Udało mi się je skutecznie zabezpieczyć. Po tych przeżyciach skasowałem budzik, wiedziałem że nie ma sensu zrywać się skoro świt, tak szybko ten potop nie ustąpi.
Pesymizm był uzasadniony. Zaczęły mi się kończyć zapasy wody. Znalazłem na to prostą radę: zbierałem do bidonu wodę z tropiku, filtrowałem przez filtr do wody i dodatkowo gotowałem. Dodatkowe zapasy wody okazały się niezbędne, bo wywróciłem sobie menażkę z pulpą. Całe szczęście, że wystawiłem ją poza sypialnię. Wczesnym popołudniem wróciła całkiem przyjemna temperatura, były 23 stopnie – w sam raz na kąpiel. Skorzystałem więc z naturalnego prysznica, umyłem się „od stóp do głów”. Odkryłem przy okazji, że namoknięte kasztanowe łupiny nieźle masują stopy i izolują od gruntu. Około 17. sznury wody przeszły w mżawkę. Wykonałem nawet rekonesans, który wykazał pełne zachmurzenie, ale już bez tych głębokich, niepokojących odcieni. Zdecydowałem się jednak spędzić w tym samym miejscu drugą noc. To był jedyny taki przypadek w trakcie wyprawy - dwa noclegi w jednym miejscu. To był mój Port św. Juliana.
[Rekonstrukcja okrętu "Victoria" w Porcie św. Juliana - zdjęcie ilustracyjne]
Dystans137.97 km Czas07:39 Vśrednia18.04 km/h Podjazdy1871 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 33: Tłok, zaduch i dziury, czyli włoska rzeczywistość
Aura się nie zmienia, dalej zaduch. Czeka mnie dzień tranzytowy. Muszę wymknąć się z zatoki zwanej Aostą i zacumować u brzegów jeziora Maggiore. Na mapie wygląda prosto. Jakieś 120-130 km przebijania się przez rejony gdzie Alpy schodzą w Nizinę Padańską.
Po zwiedzaniu rzymskiego mostu w Pont-Saint-Martin docieram w okolice miasta Ivrea (Borgofranco d’Ivrea) i rozpoczynam wspinaczkę do miasta Biella. Jadę lokalną drogą, trawersującą zbocza Alp, przez tunel przejechać się nie da (jest zakaz, choć ma tylko 1 km długości). Aż tu schodzi długie ramię najwyższego masywu Szwajcarii – Monte Rosa. Z 250 m. wspinam się wpierw do Nomaglio (600 m) a potem do Andrate (830 m n.p.m). Tam drogowskazy znikają, gdy głowię się nad mapą z pomocą przychodzi włoskie małżeństwo. Sami oferują pomoc, gdy wymawiam Donato pokazują, że w dół i w lewo. Faktycznie, tak było. Gdybym wtedy źle skręcił dotarłbym na przełęcz Colle della Colma (1622), prosto w kłębowisko burz, oddaliłbym się też od jeziora Maggiore.
Dzięki pomocy lokalsów docieram interwałową asfaltówką do Griglii i zjeżdżam do Bielli. W samej Bielli wdaje się w zakamarki celem aprowizacji, jest to przyczyną moich kłopotów nawigacyjnych. Drogowskazy są znowu kiepskie i w efekcie na węźle drogowym kierują mnie wprost na drogę ekspresową. Gdy orientuje się w sytuacji jest już za późno, wjeżdżam na ekspresówkę. Na szczęście jest tu szerokie pobocze, ale Włosi gnają jak torpedy. Jadę tak d najbliższego dogodnego zjazdu, czyli jakieś 9 km. Nikt na mnie nie trąbi! Gdy w końcu zjeżdżam do Cossato kamień spada mi z serca. Niesłusznie zresztą, tutaj ruch jest jeszcze większy, jadą równie szybko, natomiast brakuje pobocza… Są za to dorodne dziury, spękania i przełomy. Prawdziwy włoski horror drogowy.
Długo tego nie wytrzymuję, w San Giacomo del Bosco zjeżdżam na spokojną, lokalną drogę do Rovasendy. Dopiero stamtąd jadę na Gattinarę. Nadrabiam drogi, ale zachowuje integralność cielesną. Kilka razy musnęli mnie już lusterkami po rękawku…
Gdy powracam na drogę 142 niewiele się zmienia. Już wiem, że 33. dzień podróży będzie tym najnudniejszym i najbardziej nie rowerowym na mojej trasie. Gdy docieram wreszcie do Arony, niemal całuję brzegi jeziora Maggiore. Wiszą nade mną ciężkie chmury, ale dzięki zjechaniu na nizinę odsunąłem trochę wyrok w czasie. Nie mam złudzeń – najpóźniej w nocy zacznie się deszczowy Armagedon.
Ostatnim podrygiem siły przetrwania wspinam się z poziomu jeziora (200) na zakręt drogi (370), gdzie wśród stromych zboczy znajduję niewielka półeczką w miarę równej ziemi, powstałą na bulwie korzeniowej starego kasztana. Zaczyna padać, decyduję że zostaję tu na awaryjny nocleg. Jeszcze nie wiem, że spędzę tu dwie noce…
Jeszcze w dolinie Aosty - Forte di Bard, XIX-wieczna twierdza sabaudzka
Już nad jeziorem Maggiore
Aura się nie zmienia, dalej zaduch. Czeka mnie dzień tranzytowy. Muszę wymknąć się z zatoki zwanej Aostą i zacumować u brzegów jeziora Maggiore. Na mapie wygląda prosto. Jakieś 120-130 km przebijania się przez rejony gdzie Alpy schodzą w Nizinę Padańską.
Po zwiedzaniu rzymskiego mostu w Pont-Saint-Martin docieram w okolice miasta Ivrea (Borgofranco d’Ivrea) i rozpoczynam wspinaczkę do miasta Biella. Jadę lokalną drogą, trawersującą zbocza Alp, przez tunel przejechać się nie da (jest zakaz, choć ma tylko 1 km długości). Aż tu schodzi długie ramię najwyższego masywu Szwajcarii – Monte Rosa. Z 250 m. wspinam się wpierw do Nomaglio (600 m) a potem do Andrate (830 m n.p.m). Tam drogowskazy znikają, gdy głowię się nad mapą z pomocą przychodzi włoskie małżeństwo. Sami oferują pomoc, gdy wymawiam Donato pokazują, że w dół i w lewo. Faktycznie, tak było. Gdybym wtedy źle skręcił dotarłbym na przełęcz Colle della Colma (1622), prosto w kłębowisko burz, oddaliłbym się też od jeziora Maggiore.
Dzięki pomocy lokalsów docieram interwałową asfaltówką do Griglii i zjeżdżam do Bielli. W samej Bielli wdaje się w zakamarki celem aprowizacji, jest to przyczyną moich kłopotów nawigacyjnych. Drogowskazy są znowu kiepskie i w efekcie na węźle drogowym kierują mnie wprost na drogę ekspresową. Gdy orientuje się w sytuacji jest już za późno, wjeżdżam na ekspresówkę. Na szczęście jest tu szerokie pobocze, ale Włosi gnają jak torpedy. Jadę tak d najbliższego dogodnego zjazdu, czyli jakieś 9 km. Nikt na mnie nie trąbi! Gdy w końcu zjeżdżam do Cossato kamień spada mi z serca. Niesłusznie zresztą, tutaj ruch jest jeszcze większy, jadą równie szybko, natomiast brakuje pobocza… Są za to dorodne dziury, spękania i przełomy. Prawdziwy włoski horror drogowy.
Długo tego nie wytrzymuję, w San Giacomo del Bosco zjeżdżam na spokojną, lokalną drogę do Rovasendy. Dopiero stamtąd jadę na Gattinarę. Nadrabiam drogi, ale zachowuje integralność cielesną. Kilka razy musnęli mnie już lusterkami po rękawku…
Gdy powracam na drogę 142 niewiele się zmienia. Już wiem, że 33. dzień podróży będzie tym najnudniejszym i najbardziej nie rowerowym na mojej trasie. Gdy docieram wreszcie do Arony, niemal całuję brzegi jeziora Maggiore. Wiszą nade mną ciężkie chmury, ale dzięki zjechaniu na nizinę odsunąłem trochę wyrok w czasie. Nie mam złudzeń – najpóźniej w nocy zacznie się deszczowy Armagedon.
Ostatnim podrygiem siły przetrwania wspinam się z poziomu jeziora (200) na zakręt drogi (370), gdzie wśród stromych zboczy znajduję niewielka półeczką w miarę równej ziemi, powstałą na bulwie korzeniowej starego kasztana. Zaczyna padać, decyduję że zostaję tu na awaryjny nocleg. Jeszcze nie wiem, że spędzę tu dwie noce…
Jeszcze w dolinie Aosty - Forte di Bard, XIX-wieczna twierdza sabaudzka
Już nad jeziorem Maggiore
Dystans128.06 km Czas07:31 Vśrednia17.04 km/h VMAX60.42 km/h Podjazdy1424 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 32: Powrót do Aosty
Wszystko zaczyna się zgodnie z porządkiem wszechświata, gdy tylko powracam na asfalt ruszam w górę. Za La Combaz włączam się w główny nurt podjazdu na Małego Bernarda. Jadę tu po raz drugi, tym razem jednak o poranku. Nie jest to najpiękniejsza drogowa przełęcz Alp, w zasadzie jest jedną z mniej ciekawych widokowo. Dalej są tu obecne stragany z kiczowatymi pamiątkami, dalej stróżują wykonane z tworzyw sztucznych bernardyny...
Gdy osiągam dno doliny Aosty trafiam w sam środek włoskiego piekiełka. Błyskawicznie chcę wrócić do Francji. Mijają mnie sami piraci drogowi. Droga jest ruchliwa i nie ma dla niej alternatywy. Gdy docieram do Aosty, wstępuję do pierwszego lepszego marketu, skończyły mi się zapasy strategiczne, czyli pieczywo. Tymczasem Conad mnie bulwersuje: wpierw cenami, potem brakiem bagietek. Wybiegam stamtąd bez zakupów. Sfrancuziałem definitywnie, podejmuję walkę o bagietki i przebijam się przez centrum Aosty, do Carrefoura. Cel osiągam, potem konsumuję i zwiedzam.
Męczy mnie znowu upał, ten typowy zaduch, zawiesinka która najpóźniej za kilka dni eksploduje z hukiem, będą błyskawice i grzmoty, sznury wody. Nie mam złudzeń. Na razie jednak chcę uciec jak najdalej w dół doliny. Gdy wyjeżdżam z Aosty czeka mnie prawdziwa gehenna. Jest tu autostrada, ale wygląda na to że nikt o tym nie wie, wszyscy pchają się SS-26. Zaciskam zęby i jadę, z obu stron sznur aut, znikąd ratunku. Wreszcie tuż za Nus padam w cieniu ogrodzenia „Campo Sportivo”. Muszę złapać oddech i przeanalizować mapę. Wybrałem znakomite miejsce na przerwę, tuż obok odchodzi droga do Fenis. Zwiedzam zamek w Fenis i jadę dalej interwałową, ale odsączoną z ruchu samochodowego drogą lokalną. Panuje atmosfera zatęchłego, wielodniowego upału. Docieram w ten sposób do Chatillon. Gdy wyjeżdżam z Chatillon, powracam na SS-26. Od kiedy tylko wjechałem do doliny walczę z wiatrem, cały czas wieje w twarz. Znowu biednemu wiatr w oczy. Na poprzednim nizinnym odcinku (do Awinionu) było tak samo.
Jadę i jadę w dół doliny, a do wylotu wciąż mam daleko. Denerwuje mnie ten porywisty wiatr w twarz, co jakiś czas słyszę cykady. Ostatni raz słyszałem je pod Awinionem. Rozglądam się już profilaktycznie za noclegiem. Przekroczyłem 100 km dniówki i jeśli tylko dostanę pretekst w postaci dogodnego miejsca na biwak, od razu przejdę w stan spoczynku. Dolina nie daje mi jednak forów. Są tu albo domy, albo rzeka, albo strome zbocza. Ruch na drodze zauważalnie się zmniejsza, robi się sympatycznie. Nawet wiatr zaczyna wygasać. Teraz to mógłbym jechać, ale po co jechać w ciemności? Jeszcze intensywniej rozglądam się za skrawkiem ziemi na biwak, w końcu ten wymarzony skrawek znajduję. Między skalnym ostańcem a rzeką. Od drogi SS-26 osłania mnie skała, od autostrady rzeka. Oto moja ziemia – kilka metrów kwadratowych zawłaszczonych z łąki. 30 metrów dalej biegnie jezdnia, ale odgradza mnie od niej skała. Takie filigranowe przydrożne noclegi lubię najbardziej.
W drodze na Małego Berniego
Zamek Fenis
Wszystko zaczyna się zgodnie z porządkiem wszechświata, gdy tylko powracam na asfalt ruszam w górę. Za La Combaz włączam się w główny nurt podjazdu na Małego Bernarda. Jadę tu po raz drugi, tym razem jednak o poranku. Nie jest to najpiękniejsza drogowa przełęcz Alp, w zasadzie jest jedną z mniej ciekawych widokowo. Dalej są tu obecne stragany z kiczowatymi pamiątkami, dalej stróżują wykonane z tworzyw sztucznych bernardyny...
Gdy osiągam dno doliny Aosty trafiam w sam środek włoskiego piekiełka. Błyskawicznie chcę wrócić do Francji. Mijają mnie sami piraci drogowi. Droga jest ruchliwa i nie ma dla niej alternatywy. Gdy docieram do Aosty, wstępuję do pierwszego lepszego marketu, skończyły mi się zapasy strategiczne, czyli pieczywo. Tymczasem Conad mnie bulwersuje: wpierw cenami, potem brakiem bagietek. Wybiegam stamtąd bez zakupów. Sfrancuziałem definitywnie, podejmuję walkę o bagietki i przebijam się przez centrum Aosty, do Carrefoura. Cel osiągam, potem konsumuję i zwiedzam.
Męczy mnie znowu upał, ten typowy zaduch, zawiesinka która najpóźniej za kilka dni eksploduje z hukiem, będą błyskawice i grzmoty, sznury wody. Nie mam złudzeń. Na razie jednak chcę uciec jak najdalej w dół doliny. Gdy wyjeżdżam z Aosty czeka mnie prawdziwa gehenna. Jest tu autostrada, ale wygląda na to że nikt o tym nie wie, wszyscy pchają się SS-26. Zaciskam zęby i jadę, z obu stron sznur aut, znikąd ratunku. Wreszcie tuż za Nus padam w cieniu ogrodzenia „Campo Sportivo”. Muszę złapać oddech i przeanalizować mapę. Wybrałem znakomite miejsce na przerwę, tuż obok odchodzi droga do Fenis. Zwiedzam zamek w Fenis i jadę dalej interwałową, ale odsączoną z ruchu samochodowego drogą lokalną. Panuje atmosfera zatęchłego, wielodniowego upału. Docieram w ten sposób do Chatillon. Gdy wyjeżdżam z Chatillon, powracam na SS-26. Od kiedy tylko wjechałem do doliny walczę z wiatrem, cały czas wieje w twarz. Znowu biednemu wiatr w oczy. Na poprzednim nizinnym odcinku (do Awinionu) było tak samo.
Jadę i jadę w dół doliny, a do wylotu wciąż mam daleko. Denerwuje mnie ten porywisty wiatr w twarz, co jakiś czas słyszę cykady. Ostatni raz słyszałem je pod Awinionem. Rozglądam się już profilaktycznie za noclegiem. Przekroczyłem 100 km dniówki i jeśli tylko dostanę pretekst w postaci dogodnego miejsca na biwak, od razu przejdę w stan spoczynku. Dolina nie daje mi jednak forów. Są tu albo domy, albo rzeka, albo strome zbocza. Ruch na drodze zauważalnie się zmniejsza, robi się sympatycznie. Nawet wiatr zaczyna wygasać. Teraz to mógłbym jechać, ale po co jechać w ciemności? Jeszcze intensywniej rozglądam się za skrawkiem ziemi na biwak, w końcu ten wymarzony skrawek znajduję. Między skalnym ostańcem a rzeką. Od drogi SS-26 osłania mnie skała, od autostrady rzeka. Oto moja ziemia – kilka metrów kwadratowych zawłaszczonych z łąki. 30 metrów dalej biegnie jezdnia, ale odgradza mnie od niej skała. Takie filigranowe przydrożne noclegi lubię najbardziej.
W drodze na Małego Berniego
Zamek Fenis
Dystans51.00 km Czas03:05 Vśrednia16.54 km/h Podjazdy2650 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 31: Aiguille de la Grande Sassière
Pstryczek od Ouille d’Arberon działa na mnie mobilizująco. Wcześnie rano jestem więc już spakowany i jako pierwszy opuszczam kemping. Z całym moim ładunkiem ruszam w kierunku najwyższego punktu wyprawy. Ma nim być szczyt Aiguille de la Grande Sassiere (3747). Gdy wyjeżdżam z Val d’Isere obniżam się ledwie kilkadziesiąt metrów i muszę rozpocząć misterium ukrywania bagażu, czyli zakładania depozytu. Sakwy ukrywam po prostu za murem, bezpośrednio przy drodze odbijającej do zapory w Le Saut. Dalej jadę już tylko z plecakiem. Mijają mnie co jakiś czas mniej ambitni zdobywcy, ci w blachosmrodach. Jestem jedynym rowerzystą na tej drodze. Jest wąska i momentami stroma, wznosi się aż na wysokość 2280 m n.p.m. Zapewnia sporo wrażeń, a w końcówce świetne widoki. Dziw bierze, że jest tak mało znana wśród rowerzystów. Gdy droga się kończy postanawiam przypiąć rower zwyczajnie do barierek wejścia technicznego, tuż przy zaporze zbiornika retencyjnego. Dalej ruszam pieszo.
Ogromny, trójgraniasty masyw Aiguille de la Grande Sassiere stanowi dziki kontrast za zabetonowanej i zaasafaltowanej doliny u jego podnóża. Na szczycie, z jego skalistą ścianą południową i lodowymi ścianami północno-wschodnią i północno-zachodnią, próżno szukać sztucznych ułatwień – człowiek zdany jest tam tylko dla siebie - ten opis autorstwa Richarda Goedeke wydawał mi się przesadny, ale ów kontrast istotnie rzuca się w oczy. Nie ma tu nigdzie schroniska. Nie ma żadnych ubezpieczeń, nie ma oznakowań, trzeba uważnie się rozglądać, by nie zboczyć ze ścieżki. Nie ma tu także trudności technicznych, ale wyrazisty wierzchołek góry i tak robi wrażenie. Podejście wiedzie dość długo tuż obok lodowca, którym dziś nikt już nie podchodzi, jest zbyt niebezpieczny. Końcówka podejścia wiedzie stromymi zakosami po wilgotnych marglowych skałach. Już jednak spod parkingu rozpościera się cudowny widok na przysadzistą, nieco pierdołowatą, czapę Gran Paradiso i ostro ciosany, niepokorny grzebień La Grivoli. Z wierzchołka podziwiam typowo lodowcową, wysokoalpejską panoramę. Miejsca nie ma tu za wiele - kopuła szczytowa jest stroma i przepaścista - bardzo mnie to cieszy, nie znoszę płaskich kop typu Pilsko lub Pradziad. Tutaj czuć, że jesteśmy na samiuśkim szczycie.
Po raz dziesiąty w życiu wdrapałem się w cyklotreku powyżej 3000 metrów. Gdybym tylko dysponował odpowiednim sprzętem, z marszu wszedłbym na Mont Blanc. Na szczęście oklepane cele mnie nie pociągają, nie muszę więc wozić dodatkowego złomu. Nic tak nie buduje kondycji jak jazda przez góry na objuczonym bagażami rowerze. Nie jest to mój najtrudniejszy cyklotrek w życiu, pod względem wysiłkowym daleko mu do czołówki. Inaczej jest pod kątem widokowym, przyczynia się też do tego piękny dzień, który na tej wysokości można jeszcze nazwać przyjemnym, choć w dolinach panuje już uciążliwy upał. Nie mam złudzeń - ten dzień był zbyt piękny, drugi dzień z idealną pogodą w Alpach zwiastuje kłopoty - będzie tylko gorzej.
Gdy schodzę na parking spotykam kilka osób które mnie wyprzedziły triumfalnie na zejściu. Widok ich min, gdy odkrywają, że jestem rowerzystą, jest najlepszą nagrodą za wysiłek. Oni rozwalili się w samochodach, by spożyć swoje obfite posiłki, by się przebrać. Ja zjeżdżam, by z powrotem załadować bagaże na rower i podjąć dalszą walkę z górami, już z poziomu siodełka. To jest piękny dzień, harówka od świtu do zmierzchu. Miejsca noclegowego szukam długo. Na podjeździe na Małą Przełęcz św. Bernarda towarzyszą mi długo stromizny, przez chwile rozważam nawet nocny zjazd z przełęczy do doliny Aosty. Sabaudia okazuje jednak łaskę i przytrafia się odbijająca od asfaltu, szutrowa stokówka. To mój ostatni nocleg we Francji.
Widok z Le Saut na Gerlacha (Paradiso) i Krywań (Grivola)
Nazwa szczytu - Aiguille, czyli igła, iglica - nie jest bezpodstawna. To zadziwiające, że wysoki alpejski trzytysięcznik może być zarazem elegancki, prosty technicznie, wybitny topograficznie i mało kojarzony (nawet bez schroniska w okolicy)... Góra dla świadomych rowerzystów! Zrobiłbym na dole barierki dla samochodów, a u góry, w Le Saut, parking rowerowy. Czas promować turystykę ekologiczną. Ta góra powinna być dostępna tylko dla rowerzystów. Tymczasem świadomi jej istnienia są wyłącznie nieliczni góralowcy-zjazdowcy, Wniesienie tu roweru i zjazd z tej góry budzi mój olbrzymi szacunek. Na zdjęciu widać dwóch Sabaudczyków, którzy byli tego dnia lepsi ode mnie. Powiedziałem im to, co wszyscy inni zdobywcy - chapeau bas!
Pstryczek od Ouille d’Arberon działa na mnie mobilizująco. Wcześnie rano jestem więc już spakowany i jako pierwszy opuszczam kemping. Z całym moim ładunkiem ruszam w kierunku najwyższego punktu wyprawy. Ma nim być szczyt Aiguille de la Grande Sassiere (3747). Gdy wyjeżdżam z Val d’Isere obniżam się ledwie kilkadziesiąt metrów i muszę rozpocząć misterium ukrywania bagażu, czyli zakładania depozytu. Sakwy ukrywam po prostu za murem, bezpośrednio przy drodze odbijającej do zapory w Le Saut. Dalej jadę już tylko z plecakiem. Mijają mnie co jakiś czas mniej ambitni zdobywcy, ci w blachosmrodach. Jestem jedynym rowerzystą na tej drodze. Jest wąska i momentami stroma, wznosi się aż na wysokość 2280 m n.p.m. Zapewnia sporo wrażeń, a w końcówce świetne widoki. Dziw bierze, że jest tak mało znana wśród rowerzystów. Gdy droga się kończy postanawiam przypiąć rower zwyczajnie do barierek wejścia technicznego, tuż przy zaporze zbiornika retencyjnego. Dalej ruszam pieszo.
Ogromny, trójgraniasty masyw Aiguille de la Grande Sassiere stanowi dziki kontrast za zabetonowanej i zaasafaltowanej doliny u jego podnóża. Na szczycie, z jego skalistą ścianą południową i lodowymi ścianami północno-wschodnią i północno-zachodnią, próżno szukać sztucznych ułatwień – człowiek zdany jest tam tylko dla siebie - ten opis autorstwa Richarda Goedeke wydawał mi się przesadny, ale ów kontrast istotnie rzuca się w oczy. Nie ma tu nigdzie schroniska. Nie ma żadnych ubezpieczeń, nie ma oznakowań, trzeba uważnie się rozglądać, by nie zboczyć ze ścieżki. Nie ma tu także trudności technicznych, ale wyrazisty wierzchołek góry i tak robi wrażenie. Podejście wiedzie dość długo tuż obok lodowca, którym dziś nikt już nie podchodzi, jest zbyt niebezpieczny. Końcówka podejścia wiedzie stromymi zakosami po wilgotnych marglowych skałach. Już jednak spod parkingu rozpościera się cudowny widok na przysadzistą, nieco pierdołowatą, czapę Gran Paradiso i ostro ciosany, niepokorny grzebień La Grivoli. Z wierzchołka podziwiam typowo lodowcową, wysokoalpejską panoramę. Miejsca nie ma tu za wiele - kopuła szczytowa jest stroma i przepaścista - bardzo mnie to cieszy, nie znoszę płaskich kop typu Pilsko lub Pradziad. Tutaj czuć, że jesteśmy na samiuśkim szczycie.
Po raz dziesiąty w życiu wdrapałem się w cyklotreku powyżej 3000 metrów. Gdybym tylko dysponował odpowiednim sprzętem, z marszu wszedłbym na Mont Blanc. Na szczęście oklepane cele mnie nie pociągają, nie muszę więc wozić dodatkowego złomu. Nic tak nie buduje kondycji jak jazda przez góry na objuczonym bagażami rowerze. Nie jest to mój najtrudniejszy cyklotrek w życiu, pod względem wysiłkowym daleko mu do czołówki. Inaczej jest pod kątem widokowym, przyczynia się też do tego piękny dzień, który na tej wysokości można jeszcze nazwać przyjemnym, choć w dolinach panuje już uciążliwy upał. Nie mam złudzeń - ten dzień był zbyt piękny, drugi dzień z idealną pogodą w Alpach zwiastuje kłopoty - będzie tylko gorzej.
Gdy schodzę na parking spotykam kilka osób które mnie wyprzedziły triumfalnie na zejściu. Widok ich min, gdy odkrywają, że jestem rowerzystą, jest najlepszą nagrodą za wysiłek. Oni rozwalili się w samochodach, by spożyć swoje obfite posiłki, by się przebrać. Ja zjeżdżam, by z powrotem załadować bagaże na rower i podjąć dalszą walkę z górami, już z poziomu siodełka. To jest piękny dzień, harówka od świtu do zmierzchu. Miejsca noclegowego szukam długo. Na podjeździe na Małą Przełęcz św. Bernarda towarzyszą mi długo stromizny, przez chwile rozważam nawet nocny zjazd z przełęczy do doliny Aosty. Sabaudia okazuje jednak łaskę i przytrafia się odbijająca od asfaltu, szutrowa stokówka. To mój ostatni nocleg we Francji.
Widok z Le Saut na Gerlacha (Paradiso) i Krywań (Grivola)
Nazwa szczytu - Aiguille, czyli igła, iglica - nie jest bezpodstawna. To zadziwiające, że wysoki alpejski trzytysięcznik może być zarazem elegancki, prosty technicznie, wybitny topograficznie i mało kojarzony (nawet bez schroniska w okolicy)... Góra dla świadomych rowerzystów! Zrobiłbym na dole barierki dla samochodów, a u góry, w Le Saut, parking rowerowy. Czas promować turystykę ekologiczną. Ta góra powinna być dostępna tylko dla rowerzystów. Tymczasem świadomi jej istnienia są wyłącznie nieliczni góralowcy-zjazdowcy, Wniesienie tu roweru i zjazd z tej góry budzi mój olbrzymi szacunek. Na zdjęciu widać dwóch Sabaudczyków, którzy byli tego dnia lepsi ode mnie. Powiedziałem im to, co wszyscy inni zdobywcy - chapeau bas!
Dystans76.94 km Czas05:43 Vśrednia13.46 km/h VMAX55.96 km/h Podjazdy2804 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 30: Gloria victis!
W zasadzie dzień zaczął się już o 3 w nocy, sprintem do toalety. Sprint zakończył się powodzeniem, boje się nawet pomyśleć, co by było gdyby… Było niewiarygodnie zimno. Zdążyłem całkowicie odzwyczaić się od takich temperatur. Czasem jednak złe okoliczności przynoszą dobre skutki. Dla mnie takim pożytkiem było rekordowo szybkie wyruszenie na trasę około 5 rano. Nie wybiło jeszcze wpół do siódmej a ja ruszałem już na szlak. Rower ukryłem w gęstwie niekoszonej łąki, tuż obok kościółka, w malowniczej osadzie Averole. Kończyła się tu wąska asfaltówka, która od mikro-wioski Vincenderes wznosiła się ostro do góry i notowała spore nachylenia.
Na trasie czuję się coraz dziwniej. Choć idę ostrożnie (kontuzja mnie eliminuje z wyprawy) i nie forsuję tempa, z łatwością wyprzedzam idącą przede mną parkę. Przede mną nie ma nikogo. Tymczasem za schroniskiem będę odbijał w boczną dolinę. Nie spodziewałem się traperskiej wyprawy. Liczyłem że będą tu ludzie i wyznaczone szlaki. Szlak jest znakowany palikami z chorągiewkami. Z rzadka pojawiają się tabliczki z nazwami na rozstajach. W kierunku bocznych dolin trzeba już iść metodą pierwszych zdobywców – na nosa.
Nie zlekceważyłem góry, zlekceważyłem rozpracowanie kartograficzne. Mapa którą posiadałem dobrze pokazywała rzeźbę terenu, ale nie uwzględniała kluczowego rozejścia za schroniskiem. Usprawiedliwia mnie tylko to, że nie mogłem przewidzieć aż tak niewielkiej frekwencji w tej części Alp. Są tu przecież schroniska, znaczące szczyty, są szlaki. Nie zakładałem, że będę musiał już od schroniska polegać wyłącznie na sobie i mapach. Zawiodłem jak Santiago, trudy eksploracji mnie przerosły. Nie nastawiałem się na tak bezludną wycieczkę. To miała być rozgrzewka przed Aiquille, a było wręcz odwrotnie. Oille d’Arberon wywalczył prymat w mojej hierarchii górskich celów. Historia upomniała się o swoje: Pic du Taillon był ucieczką przed TdF, pieszą ekspedycję podjąłem więc ku czci San Antonia, który też uciekł do Hiszpanii (na szczycie przekroczyłem granicę fr-hiszp). Ouille d’Arberon mnie przechytrzył, tak jak Cieśnina Magellana pokonała Santiago. Podzieliłem na szczęście los tych nielicznych rozbitków co przeżyli katastrofę Santiaga.
Nie brnąłem dalej, ściana zrobiła się niebywale sypka i stroma. Od dojścia do właściwego „szlaku” wiodącego na wierzchołek dzieliło mnie jakieś 30 metrów w pionie. Naigrywały się ze mnie kozice, obok grzały się w słońcu koziorożce. Znowu trafiłem do faunistycznego raju przy okazji nieudanego ataku szczytowego. Alpy potrafią wspaniale osłodzić porażkę. Tutaj niepowodzenie to naprawdę jest bonus wzmacniający doświadczenie.
Decyzję o wycofie z dalszego atakowania szczytu i rezygnacji z poszukiwania alternatywnej drogi podjąłem w ostatnim momencie. Uświadomił mi to odwrót – było bardzo stromo i bardzo łupliwie. Schodziłem po stromych i ostrych płytach, nieraz fantazyjnie między siebie zakleszczonych. Wkoło – jak wzrok sięgał – nie było nikogo, nie licząc kozic i koziorożców rzecz jasna. Na świstaki było tu już zbyt surowo.
Mój powrót przypominał już marszobieg. Postanowiłem wykorzystać resztówkę dnia (było po 14), zbiec do roweru i ruszyć na przełęcz Iseran. Przebyłem ją tego samego dnia w którym zrobiłem po alpejskich bezdrożach 23 km pieszo. Dzień zakończyłem nielegalnym kempingiem w Val d'Isere...
Traperski wypad do czoła lodowca Baounet. "Żywej duszy nie ma wokół, powoli narasta niepokój"
Widoki w cudownej dolinie Averole
W zasadzie dzień zaczął się już o 3 w nocy, sprintem do toalety. Sprint zakończył się powodzeniem, boje się nawet pomyśleć, co by było gdyby… Było niewiarygodnie zimno. Zdążyłem całkowicie odzwyczaić się od takich temperatur. Czasem jednak złe okoliczności przynoszą dobre skutki. Dla mnie takim pożytkiem było rekordowo szybkie wyruszenie na trasę około 5 rano. Nie wybiło jeszcze wpół do siódmej a ja ruszałem już na szlak. Rower ukryłem w gęstwie niekoszonej łąki, tuż obok kościółka, w malowniczej osadzie Averole. Kończyła się tu wąska asfaltówka, która od mikro-wioski Vincenderes wznosiła się ostro do góry i notowała spore nachylenia.
Na trasie czuję się coraz dziwniej. Choć idę ostrożnie (kontuzja mnie eliminuje z wyprawy) i nie forsuję tempa, z łatwością wyprzedzam idącą przede mną parkę. Przede mną nie ma nikogo. Tymczasem za schroniskiem będę odbijał w boczną dolinę. Nie spodziewałem się traperskiej wyprawy. Liczyłem że będą tu ludzie i wyznaczone szlaki. Szlak jest znakowany palikami z chorągiewkami. Z rzadka pojawiają się tabliczki z nazwami na rozstajach. W kierunku bocznych dolin trzeba już iść metodą pierwszych zdobywców – na nosa.
Nie zlekceważyłem góry, zlekceważyłem rozpracowanie kartograficzne. Mapa którą posiadałem dobrze pokazywała rzeźbę terenu, ale nie uwzględniała kluczowego rozejścia za schroniskiem. Usprawiedliwia mnie tylko to, że nie mogłem przewidzieć aż tak niewielkiej frekwencji w tej części Alp. Są tu przecież schroniska, znaczące szczyty, są szlaki. Nie zakładałem, że będę musiał już od schroniska polegać wyłącznie na sobie i mapach. Zawiodłem jak Santiago, trudy eksploracji mnie przerosły. Nie nastawiałem się na tak bezludną wycieczkę. To miała być rozgrzewka przed Aiquille, a było wręcz odwrotnie. Oille d’Arberon wywalczył prymat w mojej hierarchii górskich celów. Historia upomniała się o swoje: Pic du Taillon był ucieczką przed TdF, pieszą ekspedycję podjąłem więc ku czci San Antonia, który też uciekł do Hiszpanii (na szczycie przekroczyłem granicę fr-hiszp). Ouille d’Arberon mnie przechytrzył, tak jak Cieśnina Magellana pokonała Santiago. Podzieliłem na szczęście los tych nielicznych rozbitków co przeżyli katastrofę Santiaga.
Nie brnąłem dalej, ściana zrobiła się niebywale sypka i stroma. Od dojścia do właściwego „szlaku” wiodącego na wierzchołek dzieliło mnie jakieś 30 metrów w pionie. Naigrywały się ze mnie kozice, obok grzały się w słońcu koziorożce. Znowu trafiłem do faunistycznego raju przy okazji nieudanego ataku szczytowego. Alpy potrafią wspaniale osłodzić porażkę. Tutaj niepowodzenie to naprawdę jest bonus wzmacniający doświadczenie.
Decyzję o wycofie z dalszego atakowania szczytu i rezygnacji z poszukiwania alternatywnej drogi podjąłem w ostatnim momencie. Uświadomił mi to odwrót – było bardzo stromo i bardzo łupliwie. Schodziłem po stromych i ostrych płytach, nieraz fantazyjnie między siebie zakleszczonych. Wkoło – jak wzrok sięgał – nie było nikogo, nie licząc kozic i koziorożców rzecz jasna. Na świstaki było tu już zbyt surowo.
Mój powrót przypominał już marszobieg. Postanowiłem wykorzystać resztówkę dnia (było po 14), zbiec do roweru i ruszyć na przełęcz Iseran. Przebyłem ją tego samego dnia w którym zrobiłem po alpejskich bezdrożach 23 km pieszo. Dzień zakończyłem nielegalnym kempingiem w Val d'Isere...
Traperski wypad do czoła lodowca Baounet. "Żywej duszy nie ma wokół, powoli narasta niepokój"
Widoki w cudownej dolinie Averole