Wpisy archiwalne w kategorii

Cyklotrek

Dystans całkowity:9746.01 km (w terenie 15.90 km; 0.16%)
Czas w ruchu:450:10
Średnia prędkość:18.76 km/h
Maksymalna prędkość:69.55 km/h
Suma podjazdów:103432 m
Liczba aktywności:88
Średnio na aktywność:110.75 km i 5h 55m
Więcej statystyk
Dystans166.13 km Czas08:50 Vśrednia18.81 km/h VMAX53.10 km/h Podjazdy2462 m
Turikov Ziar

 Dzień zaczął się specyficznie: najpierw poznałem ksywkę najładniejszej konduktorki Kolei Śląskich ("Smerfetka"), potem kierownika pociągu spisywała policja (oddał zgubę pasażerki, która - jak się okazało - jechała popełnić samobójstwo i zostawiła w domu list pożegnalny).
Po wysiadce w Milówce uświadomiłem sobie, że  w weekendy pociąg nie kończy tu biegu, jadąc aż do Zwardonia. Nie było jednak sensu wracać do składu i dopłacać. W dolinie Soły powitała mnie temp. rzędu 5 stopni. Gdy dotarłem w okolice Lokczy, silny wiatr z południa zaczął mnie prześladować. Gdy wypoczywałem za Orawskim Podzamczem, mijała mnie przeszło 100-osobowa wycieczka rowerowa. Gdy przejechała ukryłem rower za stertą drewna i ruszyłem w cyklotrek na Turikov. Po drodze mijałem sporo podstarzałych kani, kilka podgrzybków, ale las był suchy. Po zejściu przyspieszyłem tempo i udało mi się przed zmierzchem osiągnąć Holę. Zrobiło się zimno, a od Orawskiej Leśnej wręcz lodowato, co dodatkowo podkręciło mi tempo. Po godz. 20 dotarłem do Ujsoł na nocleg.  

Widok na Kubińską Halę z okolic Babina

Przeł. Prislop w jesiennych barwach

Widok z Orawskiego Podzamcza na Tatry Zachodnie

W drodze na Pribis

Widoki z podejścia na Turikov Ziar

Na szczycie Turikov Ziaru (852) był stary zręb, nieci już zarastający, ale zapewniający jeszcze piękne widoki na Góry Choczańskie

Widok na Wieliczną i Małą Fatrę

Droga 583 na Zazrivę

Widok z drogi na przeł. Hola

Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/31344296

Dystans51.00 km Czas03:05 Vśrednia16.54 km/h Podjazdy2650 m
Dzień 31: Aiguille de la Grande Sassière

Pstryczek od Ouille d’Arberon działa na mnie mobilizująco. Wcześnie rano jestem więc już spakowany i jako pierwszy opuszczam kemping. Z całym moim ładunkiem ruszam w kierunku najwyższego punktu wyprawy. Ma nim być szczyt Aiguille de la Grande Sassiere (3747). Gdy wyjeżdżam z Val d’Isere obniżam się ledwie kilkadziesiąt metrów i muszę rozpocząć misterium ukrywania bagażu, czyli zakładania depozytu. Sakwy ukrywam po prostu za murem, bezpośrednio przy drodze odbijającej do zapory w Le Saut. Dalej jadę już tylko z plecakiem. Mijają mnie co jakiś czas mniej ambitni zdobywcy, ci w blachosmrodach. Jestem jedynym rowerzystą na tej drodze. Jest wąska i momentami stroma, wznosi się aż na wysokość 2280 m n.p.m. Zapewnia sporo wrażeń, a w końcówce świetne widoki. Dziw bierze, że jest tak mało znana wśród rowerzystów. Gdy droga się kończy postanawiam przypiąć rower zwyczajnie do barierek wejścia technicznego, tuż przy zaporze zbiornika retencyjnego. Dalej ruszam pieszo.

Ogromny, trójgraniasty masyw Aiguille de la Grande Sassiere stanowi dziki kontrast za zabetonowanej i zaasafaltowanej doliny u jego podnóża. Na szczycie, z jego skalistą ścianą południową i lodowymi ścianami północno-wschodnią i północno-zachodnią, próżno szukać sztucznych ułatwień – człowiek zdany jest tam tylko dla siebie - ten opis autorstwa Richarda Goedeke wydawał mi się przesadny, ale ów kontrast istotnie rzuca się w oczy. Nie ma tu nigdzie schroniska. Nie ma żadnych ubezpieczeń, nie ma oznakowań, trzeba uważnie się rozglądać, by nie zboczyć ze ścieżki. Nie ma tu także trudności technicznych, ale wyrazisty wierzchołek góry i tak robi wrażenie. Podejście wiedzie dość długo tuż obok lodowca, którym dziś nikt już nie podchodzi, jest zbyt niebezpieczny. Końcówka podejścia wiedzie stromymi zakosami po wilgotnych marglowych skałach. Już jednak spod parkingu rozpościera się cudowny widok na przysadzistą, nieco pierdołowatą, czapę Gran Paradiso i ostro ciosany, niepokorny grzebień La Grivoli. Z wierzchołka podziwiam typowo lodowcową, wysokoalpejską panoramę. Miejsca nie ma tu za wiele - kopuła szczytowa jest stroma i przepaścista - bardzo mnie to cieszy, nie znoszę płaskich kop typu Pilsko lub Pradziad. Tutaj czuć, że jesteśmy na samiuśkim szczycie.

  Po raz dziesiąty w życiu wdrapałem się w cyklotreku powyżej 3000 metrów. Gdybym tylko dysponował odpowiednim sprzętem, z marszu wszedłbym na Mont Blanc. Na szczęście oklepane cele mnie nie pociągają, nie muszę więc wozić dodatkowego złomu. Nic tak nie buduje kondycji jak jazda przez góry na objuczonym bagażami rowerze. Nie jest to mój najtrudniejszy cyklotrek w życiu, pod względem wysiłkowym daleko mu do czołówki. Inaczej jest pod kątem widokowym, przyczynia się też do tego piękny dzień, który na tej wysokości można jeszcze nazwać przyjemnym, choć w dolinach panuje już uciążliwy upał. Nie mam złudzeń - ten dzień był zbyt piękny, drugi dzień z idealną pogodą w Alpach zwiastuje kłopoty - będzie tylko gorzej.

Gdy schodzę na parking spotykam kilka osób które mnie wyprzedziły triumfalnie na zejściu. Widok ich min, gdy odkrywają, że jestem rowerzystą, jest najlepszą nagrodą za wysiłek. Oni rozwalili się w samochodach, by spożyć swoje obfite posiłki, by się przebrać. Ja zjeżdżam, by z powrotem załadować bagaże na rower i podjąć dalszą walkę z górami, już z poziomu siodełka. To jest piękny dzień, harówka od świtu do zmierzchu. Miejsca noclegowego szukam długo. Na podjeździe na Małą Przełęcz św. Bernarda towarzyszą mi długo stromizny, przez chwile rozważam nawet nocny zjazd z przełęczy do doliny Aosty. Sabaudia okazuje jednak łaskę i przytrafia się odbijająca od asfaltu, szutrowa stokówka. To mój ostatni nocleg we Francji.


Widok z Le Saut na Gerlacha (Paradiso) i Krywań (Grivola)

Nazwa szczytu - Aiguille, czyli igła, iglica - nie jest bezpodstawna. To zadziwiające, że wysoki alpejski trzytysięcznik może być zarazem elegancki, prosty technicznie, wybitny topograficznie i mało kojarzony (nawet bez schroniska w okolicy)... Góra dla świadomych rowerzystów! Zrobiłbym na dole barierki dla samochodów, a u góry, w Le Saut, parking rowerowy. Czas promować turystykę ekologiczną. Ta góra powinna być dostępna tylko dla rowerzystów. Tymczasem świadomi jej istnienia są wyłącznie nieliczni góralowcy-zjazdowcy, Wniesienie tu roweru i zjazd z tej góry budzi mój olbrzymi szacunek. Na zdjęciu widać dwóch Sabaudczyków, którzy byli tego dnia lepsi ode mnie. Powiedziałem im to, co wszyscy inni zdobywcy - chapeau bas!

Dystans76.94 km Czas05:43 Vśrednia13.46 km/h VMAX55.96 km/h Podjazdy2804 m
Dzień 30: Gloria victis!

W zasadzie dzień zaczął się już o 3 w nocy, sprintem do toalety. Sprint zakończył się powodzeniem, boje się nawet pomyśleć, co by było gdyby… Było niewiarygodnie zimno. Zdążyłem całkowicie odzwyczaić się od takich temperatur. Czasem jednak złe okoliczności przynoszą dobre skutki. Dla mnie takim pożytkiem było rekordowo szybkie wyruszenie na trasę około 5 rano. Nie wybiło jeszcze wpół do siódmej a ja ruszałem już na szlak. Rower ukryłem w gęstwie niekoszonej łąki, tuż obok kościółka, w malowniczej osadzie Averole. Kończyła się tu wąska asfaltówka, która od mikro-wioski Vincenderes wznosiła się ostro do góry i notowała spore nachylenia.

 Na trasie czuję się coraz dziwniej. Choć idę ostrożnie (kontuzja mnie eliminuje z wyprawy) i nie forsuję tempa, z łatwością wyprzedzam idącą przede mną parkę. Przede mną nie ma nikogo. Tymczasem za schroniskiem będę odbijał w boczną dolinę. Nie spodziewałem się traperskiej wyprawy. Liczyłem że będą tu ludzie i wyznaczone szlaki. Szlak jest znakowany palikami z chorągiewkami. Z rzadka pojawiają się tabliczki z nazwami na rozstajach. W kierunku bocznych dolin trzeba już iść metodą pierwszych zdobywców – na nosa.

Nie zlekceważyłem góry, zlekceważyłem rozpracowanie kartograficzne. Mapa którą posiadałem dobrze pokazywała rzeźbę terenu, ale nie uwzględniała kluczowego rozejścia za schroniskiem. Usprawiedliwia mnie tylko to, że nie mogłem przewidzieć aż tak niewielkiej frekwencji w tej części Alp. Są tu przecież schroniska, znaczące szczyty, są szlaki. Nie zakładałem, że będę musiał już od schroniska polegać wyłącznie na sobie i mapach. Zawiodłem jak Santiago, trudy eksploracji mnie przerosły. Nie nastawiałem się na tak bezludną wycieczkę. To miała być rozgrzewka przed Aiquille, a było wręcz odwrotnie. Oille d’Arberon wywalczył prymat w mojej hierarchii górskich celów. Historia upomniała się o swoje: Pic du Taillon był ucieczką przed TdF, pieszą ekspedycję podjąłem więc ku czci San Antonia, który też uciekł do Hiszpanii (na szczycie przekroczyłem granicę fr-hiszp). Ouille d’Arberon mnie przechytrzył, tak jak Cieśnina Magellana pokonała Santiago. Podzieliłem na szczęście los tych nielicznych rozbitków co przeżyli katastrofę Santiaga.

Nie brnąłem dalej, ściana zrobiła się niebywale sypka i stroma. Od dojścia do właściwego „szlaku” wiodącego na wierzchołek dzieliło mnie jakieś 30 metrów w pionie. Naigrywały się ze mnie kozice, obok grzały się w słońcu koziorożce. Znowu trafiłem do faunistycznego raju przy okazji nieudanego ataku szczytowego. Alpy potrafią wspaniale osłodzić porażkę. Tutaj niepowodzenie to naprawdę jest bonus wzmacniający doświadczenie.

Decyzję o wycofie z dalszego atakowania szczytu i rezygnacji z poszukiwania alternatywnej drogi podjąłem w ostatnim momencie. Uświadomił mi to odwrót – było bardzo stromo i bardzo łupliwie. Schodziłem po stromych i ostrych płytach, nieraz fantazyjnie między siebie zakleszczonych. Wkoło – jak wzrok sięgał – nie było nikogo, nie licząc kozic i koziorożców rzecz jasna. Na świstaki było tu już zbyt surowo.

Mój powrót przypominał już marszobieg. Postanowiłem wykorzystać resztówkę dnia (było po 14), zbiec do roweru i ruszyć na przełęcz Iseran. Przebyłem ją tego samego dnia w którym zrobiłem po alpejskich bezdrożach 23 km pieszo. Dzień zakończyłem nielegalnym kempingiem w Val d'Isere...


Traperski wypad do czoła lodowca Baounet. "Żywej duszy nie ma wokół, powoli narasta niepokój"

Widoki w cudownej dolinie Averole
Dystans91.36 km Czas06:21 Vśrednia14.39 km/h VMAX58.78 km/h Podjazdy3005 m
Dzień 28: Widmo Brockenu

Rano wszystko idzie jak z płatka, tak mniej więcej dopóki nie odkrywam, że moja wygodna droga wiodąca dnem doliny jest zabarykadowana i widnieje na niej nawet zakaz przejścia dla pieszych…
Zakaz dla pieszych mnie przekonuję. Jestem wściekły, ale mozolnie wspinam się przeszło 200 metrów w pionie, by po chwili – z tym całym bagażem – znowu zjechać na poziom rzeki. Zależy mi na czasie. Prognozy są tradycyjne – gdy zbliżam się do celu widokowego zawsze musi się zepsuć pogoda, ma mnie zatem dopaść wpierw silny front burzowy, a potem drastycznie ochłodzenie – nie jestem zaskoczony. Nie odpuszczę jednak – najwyżej przeczekam sztorm. Będę cierpiał jak Magellańczycy, ale cel osiągnę!

Mając już pewność, że jutrzejszy dzień spiszę na straty, postanawiam mocniej depnąć po pedałach. Odcinek z Val-Cenis do Lanslebourga pokonuje już w ciężkich warunkach. Duszno i gorąco, na graniach zaczynają tworzyć się chmury, ja zaś ciągle nie pozbyłem się bagażowego garbu. Maskuję bagaże dopiero na wysokości 1450 m n.p.m., powyżej znajduje się łąka. Niedawno skoszona, zatem pozostająca poza zainteresowaniem właściciela.

Gdy ruszam ponownie w górę, po raz pierwszy na lekkim rowerze, wstępują we mnie nowe siły. Przez cały podjazd miałem słońce, tymczasem na przełęczy zaczyna padać, wszystko jest w chmurach i mgle… Stwierdziłem, że muszę spróbować, może ta „zadymka” jest tylko na przełęczy. Jadę w kierunku na Lac du Mont Cenis, ale odbijam na Refuge du Petit Mont Cenis. Wszędzie wkoło mnie tylko pastwiska, nieliczne skarlałe drzewa i brak zarośli. Muszę gdzieś zostawić rower, postanawiam zrobić to „na luzaka”. Przypinam rower do małego smreczka rosnącego na wzniesieniu, kilkanaście metrów od szlaku. Zakładam, że nikt się nim nie poczęstuje i nie będę musiał wracać piechotą. Zakładam plecaczek na ramiona i jakby nigdy nic ruszam na szlak.

Góra na którą się wspinam to Signal du Petit Mont Cenis, znana także jako Punta Clairy. Na wierzchołku tablica pamiątkowa, ale brak skrzynki z księgą wejść. Widok jest stąd rozległy, ale psuja mi go tworzące się chmury. Sunący prosto w stronę wierzchołka obłok wygania mnie w końcu z najwyższego punktu. No i dzieje się: operujące resztką sił słońce kreśli na obłoku moją sylwetkę. Widmo Brockenu! Zobaczyć swoją sylwetkę w glorii to przednie uczucie. Zyskuje głębszy wymiar przeżywane w ciszy, nad tak sławną historycznie przełęczą jaką jest Mont Cenis. Schodzę rozentuzjazmowany, nie zważam na złowieszcze przepowiednie związane z widmem.

Gdy w drodze powrotnej ponownie pokonuję Cenis, jest już za późno na dobre zdjęcie tych kapitalnych historycznych szablonów, prezentujących zdobywców przełęczy: Hannibala, rzymskie legiony, Napoleona. W resztkach dnia powracam do depozytu i gramolę się na siodło łąki. Szykuje sobie wygodny, bardzo alpejski, nocleg.


W drodze do Refuge du Petit Mont Cenis

Na szczycie Signal Mont Cenis

Dystans50.39 km Czas02:20 Vśrednia21.60 km/h Podjazdy1876 m
Dzień 16: Wieszczki w Pirenejach

 Tym razem upał mi nie przeszkadza. Niemal cały dzień spędzam na wysokości powyżej 2000 metrów. Wchodzę na najbliższy samodzielny trzytysięcznik – Pic du Thailon (3144) – i towarzyszą mi tłumy. Dziwi mnie to tym bardziej, że szlak nie zalicza się do spacerowych. Nie mam żadnego sprzętu (kijki, raki, dedykowane buty, choćby podejściówki) a muszę walczyć ze stromym i rozległym polem firnowym. Jeszcze przed nim zaliczam kąpiel w rwącym lodowcowym potoku. Szlak nie tylko nie jest w żaden sposób wyznakowany, poważna przeprawa przez te wodogrzmoty nie jest w żaden sposób zabezpieczona. Jedne poślizgnięcie gwarantuje tu natychmiastowe przejście do historii. Obie przeszkody – śnieżną i wodną – pokonać muszę dwukrotnie. Rower zostawiłem przecież 1300 metrów niżej…

Podoba mi się naturalność i zróżnicowanie tej trasy. Podobają się powietrzne akrobacje licznych tutaj wieszczków. To najdoskonalsi lotnicy wśród krukowatych. Są bardzo płochliwe, nie biorą nawet rzucanych im smakołyków. Tyle pozytywów, drażni mnie jednak wysoka frekwencja. Nie lubię tłumu w górach, nie gustuję w zbiorowych wycieczkach. Idący za mną Hiszpanie (są ty wyłącznie Francuzi i Hiszpanie) widząc zatory na polu firnowym komentują, że jest tu jak na Mount Evereście. Wszyscy którzy to usłyszeli wybuchają gromkim śmiechem. W tym tłumie wyróżniają mnie trzy cechy: brak sprzętu przydatnego do pokonywania pól firnowych, wchodzenie o własnych siłach z poziomu 1800 m n.p.m. oraz osiągnięcie punktu wyjściowego inaczej niż samochodem – z tych dwóch ostatnich powodów rozpiera mnie duma. Bycie tym jedynym w pełni uczciwym zdobywcą, pozwala mi odzyskać poczucie wyjątkowości. Czuję się jak niedzielny taternik gardzący „stonką” w Tatrach. Niby byliśmy na tym samym szczycie, ale w jak różnym stylu.

Gdy wreszcie docieram do depozytu (bagaż i rower), pomimo braku osłony przed słońcem, muszę zrobić dłuższą przerwę. Wszędzie dookoła mnie łażą owce. Wylegiwały się też w najlepsze na wstęgach asfaltu mozolnie wspinających się na przełęcz Tentes. Tamowały ruch, bo uciekały przed stalowymi intruzami zawsze w niewłaściwym kierunku, lub po prostu „inteligentnie” biegły dalej asfaltem. 
Gdy wreszcie kompletuję z powrotem mój okręt, spływam raźnie w dół. Uciekam przed perspektywą kolejnej nocy z owcami. W szybkim tempie mijam kolejne kilometry i wytracam wysokość. Na dole zastaję rejwach. Niemożebne tłumy w Luz, utrzymujący się jeszcze upał - sprawiają że uciekam z powrotem w górę doliny, do upatrzonego na zjeździe miejsca biwakowego. 


Tłumy na Col de Tentes gęstnieją. Jest tu tylko jeden osobnik, który nie wjechał blachosmrodem - piszący te słowa. Godzina? 7 rano...

Choć tłumy były tatrzańskie, to wszyscy - poza mną - posiadali kijki lub raki. 

Dystans84.11 km Czas05:09 Vśrednia16.33 km/h Podjazdy2196 m
Dzień 9: Pico Susaron

 Cały dzionek na drogach i bezdrożach Gór Kantabryjskich. Wpierw na bezdrożach, bo przyciągał mnie cel - Pico Susaron. To już był 9. dzień podróży, a ja wciąż nie stanąłem na żadnym szczycie. Hańbę postanowiłem zmazać skoro świt. 
Wybrałem go sobie po długich godzinach studiowania map. Spełniał wszystkie moje wymagania tj. odosobnione położenie, niewielkie zainteresowanie turystów, imponujący wygląd i gwarantował piękne widoki z wierzchołka. Susek (bo tak go szybko przezwałem) okazał się dużo trudniejszym przeciwnikiem, niż wskazywałaby jego wysokość. Początek nie zwiastował wielkich emocji – zgodnie ze wskazaniami dokładnych map namierzyłem szutrówkę wspinającą się u podnóży mojej góry. Tym sposobem dotarłem na wysokość 1400 m n.p.m. Do najwyższego punktu pozostało mi niespełna 500 metrów przewyższenia. Cóż to jest dla piechura? Gdy tradycyjnie ukryłem rower w zaroślach i dokonałem przepakowania (w ruch poszedł wożony w tym celu plecak, gdzie włożyłem wszystkie cenne i niezbędne w czasie wędrówki artefakty), wkroczyłem raźnie do lasu.

Gdy leśny dukt osiągnął wreszcie siodło, las ustąpił i otwarł się widok na mój cel, i poprzedzający go grzbiet. Nastąpiłem więc z ulgą na rozgrzane w słońcu wapienie, wówczas rozpierzchły mi się spod stóp setki jaszczurek. To wzmogło moją czujność, bo nie planowałem zaznajamiać się z wężami. Na szczęście obfitość jaszczurek nie oznaczała obecności węży. Odnalazłem natomiast, w zasadzie to nastąpiłem na, podlotka. Pierwszy raz w długiej karierze ptasznika natknąłem się na pisklę tego gatunku. Akurat w Hiszpanii. Przyniósł mi szczęście, bo choć stok zrobił się niewiarygodnie stromy to natrafiłem na wątłą ścieżynkę. Odcinek traperski dobiegł końca. Z racji tego, że podchodziłem od zachodu, ścieżynka pozostawała długo w cieniu własnym góry. Po długiej walce z grawitacją dotarłem wreszcie na szczyt; czekały tam na mnie kolejne niespodzianki. Zamiast księgi wejść, czy chociażby nędznej tabliczki z nazwą góry, wierzchołek wieńczyło gniazdo mrówek. Paskudztwo rozlazło się i rozfrunęło na kilkadziesiąt metrów od głównej kulminacji. Na ostatniej prostej góra wyszczerzyła zęby i pokazała mi język.

Widoczność miałem niestety kiepską, nad dalszymi, wyższymi graniami kłębiły się chmury. Ta szczytowa prognoza pogody nakazuje szybki wycof i powrót na rower. Dokonywana bowiem w pieleszach domowych analiza dalszej trasy wyraźnie wykazała niedobór dogodnych miejsc biwakowych. Gdy docieram w malowniczą okolicę osady Reina chmury piętrzą się już groźnie nade mną.
Rozkosznie byłoby uciec przed ulewą do namiotu, włączyć kuchenkę i kontemplować uderzenia kropli o tropik. Nie jest mi dane cieszyć się tym scenariuszem.

W rozpaczliwych poszukiwaniach dogodnej miejscówki (przed oberwaniem chmury) zapędzam się nawet daleko w boczną dolinkę, próba przeprawy przez strumień okazuje się jednak zbyt niebezpieczna i świetna miejscówka położona na drugim brzegu nie dostępuje zaszczytu goszczenia mojego jestestwa. Chwilę potem sznury wody lecą mi na głowę. W końcu pękam i przy pierwszej okazji odbijam na łąkę. W strugach deszczu rozbijam namiot. Łąka jest skoszona, siano niedawno zebrane, nie mam wyrzutów sumienia – zabieram się do niemiłej czynności rozstawiania namiotu w ulewie. Po kilkudziesięciu minutach deszcz dudni o tropik i zagłusza syczenie kuchenki. Jem pomidorową z podwójną porcją makaronu i zasypiam.


Widok z Pico Susaron na zalew Porma i wapienne ostańce Gór Kantabryskich

Na przeł. Las Señales (1625) - widać wpływy Oceanu

Dystans138.15 km Czas08:44 Vśrednia15.82 km/h VMAX59.23 km/h Podjazdy3023 m
SprzętMerida Drakar
Dookoła Babiej Góry

 Nad ranem chmurno, zimno, beznadziejnie. W Zawoi zaczął kropić deszcz, który ustał dopiero na Krowiarkach. Wieś o tej porze wymarła całkowicie, jedynie na Krowiarkach parkingi zapełnione puszkami smutasów w pelerynach. Startowanie stąd na Babią to symbol obciachu... Asfalty mokre, co jakisz czas siąpiący deszcz, tak wyglądała moja obwodnica Babiej aż do słowackiej granicy. Prawie, bo tuż przed granicą, rzecz jasna, asfalt znikł a droga przypominała krem czekoladowy Nestle. Breja ubłociła mnie od stóp do głów, pomimo błotników. Potem były odczuwalne nawet na góralu nierówności drogi na gajówkę Hviezdoslava. Od tego punktu los się odwrócił, chmury zaczęły się podnosić, zrobiło się jasno. To skłoniło mnie do cyklotreku. Najpierw pełna wrażeń Vysoka (966), oferująca widokowy grzbiet, u podnóża zaś piękną halę. Potem nudny, porosły młodnikiem Ostry (990), zachwycający widokiem na Sihelniansky Hradok. Wreszcie jego tajemnicza obwodnica, nieoznaczona na mapach a gwarantująca przyzwoitą - na mtb - nawierzchnie i wodoki, oraz totalną odludność i przegląd myśliwskich ambon... Pod Mędralową zarządziłem odwrót - chmury ewidentnie trzymały się na okolicach 1000 metrów i wyżej... Wybrałem Głuchaczki, pyszny hamburger w Jeleśni oraz baraszkowanie po Pasmie Pewelskim, gdzie po raz pierwszy nawiedziłem rowerem Ostry Groń i Łyskę. 
W sumie prawie 12 h walki, 4 nowe dziewicze góry, dużo szutru, mało ludzi. 

Krowiarki

Pogranicze polsko-słowackie i mój Rudy 102, znaczy czołg...

Hala Jasenicka u podnóży góry Vysoka (966? - altimetr wyrażnie wskazywał 974 a był tego dnia bardzo stabilny w pomiarach...)

Sihelniansky hradok - widok z Ostrego (990)

Głuchaczki

Madeje

Widok z podnóży Ostrego Gronia na Biedaszków Groń i Pasmo Pewelskie

Podlotek trznadla wpadł mi pod koła, w pobliżu czatowali rodzice, więc oddałem go naturze :)

Trasa:

Powrót z Ligoty, bo do tego miejsca uniknąłem płacenia za bilet :) Co ciekawe pociąg z Zakopca był umiarkowanie wypełniony i miałem miejsce siedziące...

Dystans113.53 km Czas06:48 Vśrednia16.70 km/h VMAX64.88 km/h Podjazdy2293 m
SprzętMerida Drakar
Makowski klasyk

 Fatalne prognozy dla masywu Babiej wskazywały by uciec na północ. Było więc kilka nowych skrótów np. trasa z Makowa do Zembrzyc z ominięciem krajówki nr 28. Początek podjazdu na Makowską Górę z Jachówki był rzeźnicki a najbardziej wkurzały samochodziki masowo skracające sobie drogę na tej ścieżce (alejki w parkach są szersze). Zjazd szerszy ale o słabej nawierzchni. Tym razem był zaduch i upał, podjazd na Żarnówkę i Koskową wylał ze mnie siódme poty, potem (nomen omen!) schłodziła mnie burza (uratowal przystanek w Skomielnej). Powrót do Makowa przez Jabconiówkę i ze zdobyczno-odkrywczym cyklotrekiem na Adamówce (729) po drodze. W sumie dzień udany, odczuwałem jeszcze trudy pionowego Bożego Ciała i pod koniec miałem już dość...

Przeł. Lipie

Na Górę Makowską

Koskowa przed ulewą

Jabconiówka


Trasa:

Dystans105.46 km Czas07:22 Vśrednia14.32 km/h VMAX62.42 km/h Podjazdy3188 m
SprzętMerida Drakar
Stryszawski pionowy świat

 Najpierw była wspinaczka na Janoszkę i zdobycie tejże na rowerze, potem zjazd i podjazd na os. Jaworskie; w końcu przypomniałem sobie, że u podnóża zostawiłem bagaże... Po powrocie znowu, od zera, zdobywałem Przysłop; tymczasem M. czekała na mnie w Beskidzkim Raju. Po skorzystaniu z wieży nastąpił zjazd aż do Zawoi i przejazd przez Skawicę - Suchą Górę z drugim tego dnia atakiem na szczyt. Oblok (870) zdobywałem już klasycznie cyklotrekiem, w drodze powrotnej złapał mnie potop. Na przystanku "ratunkowym" zeszliśmy się z M. no i przez półtorej godziny okupowaliśmy przystanek. Dalsza trasa musiała ulec modyfikacji - np.  pojawił się obiad w Makowie - i tak się stało. Z Makowa wracałem m. in. przez Podksięże, Grzechynię i Borsuczą...  Kilometr o nachyleniu ponad 15% to jest jednak niezła rzeźnia (Podksięże). W schronisku byłem dopiero po 20, ale na ostatnim podjeździe na Magurce/Borsuczej czułem, że kolana więcej nie wytrzymają... Jechałem przecież na czołgu (Drakarze)...
To mój rekord przewyższenia w stosunku do dystansu, okolice Stryszawy dają czadu, a jest to wersja minimum w stosunku do pierwotnej (którą zalał deszcz)!


W drodze na Janoszkę 

Magurka widziana z wieży Beskidzkiego Raju

Oblok - na szczycie

Podjazd na Podksięże

Magurka/Borsucza

Trasa:
Dystans102.43 km Czas06:04 Vśrednia16.88 km/h VMAX51.24 km/h Podjazdy2077 m
Międzygórze śląsko-żywieckie

 Dzień bez bagażu, na pohybel klęskom i przeciwnościom. Z cyklotrekiem na Rachowcu i Popręcince (świetna panorama) i podziwianiem parady motocyklistów pod Ochodzitą. Lampa była ostra, słońce wysysało siły i w połączeniu z ledwie 4h snu sprawiło, że zjeżdżałem na pociąg do Rycerki z poczuciem dobrze wykonanej pracy :)
Wcześniej musiałem wrócić po depozyt pod Zwardoniem.


Widoczek z podejścia na Rachowiec

Trójstyk

Powrót na Ochodzitą. Dopingowała mnie tu wycieczka emerytów...

Było ich kilkuset, jeśli nie więcej... Większość na słowackich blachach...

Dzień wcześniej, dokończenie dwusetki (już po północy):