Wpisy archiwalne w kategorii
Cyklotrek
Dystans całkowity: | 9746.01 km (w terenie 15.90 km; 0.16%) |
Czas w ruchu: | 450:10 |
Średnia prędkość: | 18.76 km/h |
Maksymalna prędkość: | 69.55 km/h |
Suma podjazdów: | 103432 m |
Liczba aktywności: | 88 |
Średnio na aktywność: | 110.75 km i 5h 55m |
Więcej statystyk |
Dystans128.38 km Czas07:46 Vśrednia16.53 km/h VMAX44.72 km/h Podjazdy658 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dookoła Radomia, dzień 3: Burzliwy odwrót
Od rana towarzyszył mi upał. Komary które terroryzowały mnie szwadronami przy rozbijaniu namiotu, nad ranem jeszcze dosypiały trudy dobijania się do mnie przez sypialnię. Pomyśleć, że kiedyś jeździłem z samym tropikiem, byłem świrem. W Chotczy Dolnej dokonałem pożegnania z Wisłą, która tutaj już nieco opadła i umożliwiła podejście nad sam brzeg. W Lipsku nawiedziłem Lewiatan max, taki powiatowy (duża powierzchnia i wybór).
W najmniejszym mieście powiatowym Rzpltej dumnie sterczy gmach starostwa. Bloczkowy, jak całe miasto, które w najzabawniejszym miejscu kończy się kilka metrów od rynku… Ostatnio gdy tu byłem (2010!) miasto było szare i beznadziejne, teraz dalej jest beznadziejne, ale przynajmniej ukwiecone i kolorowe. Postęp. Ja, wśród upajających zapachów kwitnących lip zmierzałem z Lipska (nomen omen) do Sienna, do gniazda polskich praoligarchów Oleśnickich, co ufundowali tu wspaniały gotycki kościół.
Po dwóch dniach wycisku bez wytchnienia organizm mi się zbuntował i czułem całym sobą, że chcę do mamusi, albo przynajmniej do pociągu. Tężał ten pieprzony zleżały upał, więc zamiast jechać do Wąchocka, postanowiłem nie ryzykować i ruszyłem od razu do Ostrowca. Miałem sporo czasu do pociągu, rozmyślałem właśnie gdzie zjem obiad (tak jak ostatnio, w pizzerii na rynku?) gdy nagle poczułem tąpnięcie. Wjechałem w sam środek krateru, typowej dla polskich dróg studni i zaraz usłyszałem charakterystyczne syczenie, po chwili dobiegało też z drugiego koła. Dublet – przebiłem naraz dwie dętki – rekord w idealnym momencie!
Potem było 7 km cyklotreku (hehe) aż na dworzec w Ostrowcu. Na rynku zdołałem nabyć tanie i dobre dętki. Kupiłem od razu trzy, na więcej nie miałem kasy. Na dworcu musiałem pokonać te 190 schodów, ale nagrodą był pociąg bezpośredni Ostro-Kraków, z którego wysiadłem o godz. 18:03 na stacji Klimontów. Dalej, aż do Wiesiółki jechałem rowerem. Zrobiło się chłodno, drogi były zalane lub poprzecinane wstęgami namulisk, ale nie padało, ani nie grzmiało. Zdążyłem na pociąg o 21:47, byłem na kwadrans przed czasem (do Chorzowa B). Ten poburzowy chłód bardzo mi pomógł. Uwielbiam 18 stopni, nie znoszę 28 i więcej. Przed 23 byłem w domu, a pomyśleć że miałem być przed 19 i pokonać 60 km rowerem mniej. Los płata takie figle i zamienia nudny dzień powrotu w festiwal emocji.
Zanim dotarłem na dworzec, usłyszałem od ekipy radiowej pytanie:
- Co pan myśli o wyborach?
- Nie jestem w humorze – odpowiedziałem, wlokąc rower z dwoma flakami zamiast opon
- Rozumiem – odparł dziennikarz
---------------------------------------------
To wszystko wydarzyło się naprawdę. To jest największy atut roweru: moc przygód. Dlaczego dookoła Radomia? Bo od dawna planowałem rowerowy spływ Pilicą. Jechałem wielokrotnie wzdłuż Pilicy, ale w jednym ciągu najdalej do Tomaszowa (jechałem też od Spały do Warki, ale to przy innej okazji). Pilica góruje na Wisłą, Wartą czy Odrą tym, że nie trzeba przedzierać się przez żadne duże miasta, nigdzie też najbliższa rzece przejezdna droga nie oddala się bardziej niż na odległość 5-6 km. Jakby tego było mało, jedynie na odcinku kilkuset metrów trzeba jechać krajówką. Większą i bardziej przyjazną rowerzystom rzeką jest tylko Bug. Wzdłuż Bugu już jednak jechałem (od Kryłowa po Wyszków), no i Pilica leży w całości w granicach Polski, można więc bez problemu przedsięwziąć trasę od źródeł do ujścia. Wśród lewobrzeżnych dopływów Wisły Pilica nie ma sobie równych. W wersji optimum miałem dotrzeć aż do ujścia Wieprza i do Bobrownik, ale z racji zagrożeń oponowych i pogodowych szybko odrzuciłem ten wariant. Z Czarnolasu był tylko rzut beretem do Dęblina, ale wolałem Janowiec.

Wisła w Chotczy Dolnej

Między Lucimią a Borowcem

Lipsko

Cudo - tablica erekcyjna w kościele św. Zygmunta w Siennie

Piesze zwiedzanie Ostrowca...

Mstyczów

Działo się w Przełaju

Łazy, blisko mety
Trasa, cz. I:
https://ridewithgps.com/routes/33219878
Trasa. cz. II:
https://ridewithgps.com/routes/33219921
Mapa:
Od rana towarzyszył mi upał. Komary które terroryzowały mnie szwadronami przy rozbijaniu namiotu, nad ranem jeszcze dosypiały trudy dobijania się do mnie przez sypialnię. Pomyśleć, że kiedyś jeździłem z samym tropikiem, byłem świrem. W Chotczy Dolnej dokonałem pożegnania z Wisłą, która tutaj już nieco opadła i umożliwiła podejście nad sam brzeg. W Lipsku nawiedziłem Lewiatan max, taki powiatowy (duża powierzchnia i wybór).
W najmniejszym mieście powiatowym Rzpltej dumnie sterczy gmach starostwa. Bloczkowy, jak całe miasto, które w najzabawniejszym miejscu kończy się kilka metrów od rynku… Ostatnio gdy tu byłem (2010!) miasto było szare i beznadziejne, teraz dalej jest beznadziejne, ale przynajmniej ukwiecone i kolorowe. Postęp. Ja, wśród upajających zapachów kwitnących lip zmierzałem z Lipska (nomen omen) do Sienna, do gniazda polskich praoligarchów Oleśnickich, co ufundowali tu wspaniały gotycki kościół.
Po dwóch dniach wycisku bez wytchnienia organizm mi się zbuntował i czułem całym sobą, że chcę do mamusi, albo przynajmniej do pociągu. Tężał ten pieprzony zleżały upał, więc zamiast jechać do Wąchocka, postanowiłem nie ryzykować i ruszyłem od razu do Ostrowca. Miałem sporo czasu do pociągu, rozmyślałem właśnie gdzie zjem obiad (tak jak ostatnio, w pizzerii na rynku?) gdy nagle poczułem tąpnięcie. Wjechałem w sam środek krateru, typowej dla polskich dróg studni i zaraz usłyszałem charakterystyczne syczenie, po chwili dobiegało też z drugiego koła. Dublet – przebiłem naraz dwie dętki – rekord w idealnym momencie!
Potem było 7 km cyklotreku (hehe) aż na dworzec w Ostrowcu. Na rynku zdołałem nabyć tanie i dobre dętki. Kupiłem od razu trzy, na więcej nie miałem kasy. Na dworcu musiałem pokonać te 190 schodów, ale nagrodą był pociąg bezpośredni Ostro-Kraków, z którego wysiadłem o godz. 18:03 na stacji Klimontów. Dalej, aż do Wiesiółki jechałem rowerem. Zrobiło się chłodno, drogi były zalane lub poprzecinane wstęgami namulisk, ale nie padało, ani nie grzmiało. Zdążyłem na pociąg o 21:47, byłem na kwadrans przed czasem (do Chorzowa B). Ten poburzowy chłód bardzo mi pomógł. Uwielbiam 18 stopni, nie znoszę 28 i więcej. Przed 23 byłem w domu, a pomyśleć że miałem być przed 19 i pokonać 60 km rowerem mniej. Los płata takie figle i zamienia nudny dzień powrotu w festiwal emocji.
Zanim dotarłem na dworzec, usłyszałem od ekipy radiowej pytanie:
- Co pan myśli o wyborach?
- Nie jestem w humorze – odpowiedziałem, wlokąc rower z dwoma flakami zamiast opon
- Rozumiem – odparł dziennikarz
---------------------------------------------
To wszystko wydarzyło się naprawdę. To jest największy atut roweru: moc przygód. Dlaczego dookoła Radomia? Bo od dawna planowałem rowerowy spływ Pilicą. Jechałem wielokrotnie wzdłuż Pilicy, ale w jednym ciągu najdalej do Tomaszowa (jechałem też od Spały do Warki, ale to przy innej okazji). Pilica góruje na Wisłą, Wartą czy Odrą tym, że nie trzeba przedzierać się przez żadne duże miasta, nigdzie też najbliższa rzece przejezdna droga nie oddala się bardziej niż na odległość 5-6 km. Jakby tego było mało, jedynie na odcinku kilkuset metrów trzeba jechać krajówką. Większą i bardziej przyjazną rowerzystom rzeką jest tylko Bug. Wzdłuż Bugu już jednak jechałem (od Kryłowa po Wyszków), no i Pilica leży w całości w granicach Polski, można więc bez problemu przedsięwziąć trasę od źródeł do ujścia. Wśród lewobrzeżnych dopływów Wisły Pilica nie ma sobie równych. W wersji optimum miałem dotrzeć aż do ujścia Wieprza i do Bobrownik, ale z racji zagrożeń oponowych i pogodowych szybko odrzuciłem ten wariant. Z Czarnolasu był tylko rzut beretem do Dęblina, ale wolałem Janowiec.

Wisła w Chotczy Dolnej

Między Lucimią a Borowcem

Lipsko

Cudo - tablica erekcyjna w kościele św. Zygmunta w Siennie

Piesze zwiedzanie Ostrowca...

Mstyczów

Działo się w Przełaju

Łazy, blisko mety
Trasa, cz. I:
https://ridewithgps.com/routes/33219878
Trasa. cz. II:
https://ridewithgps.com/routes/33219921
Mapa:

Dystans323.22 km Czas15:11 Vśrednia21.29 km/h VMAX57.81 km/h Podjazdy2824 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Orlich Gniazd, czyli parszywa trzynastka
Miałem wstać o 4 rano i podjechać pociągiem do Poraja (tak odmieniają lokalsi), ale pełnia Księżyca obudziła mnie o 1:51. Rozsierdzony zerwałem się więc, sprawdziłem prognozę, spakowałem i wskoczyłem na rower. Tuż przed 3 w nocy wyruszyłem i… wpierw musiałem uciekać przed nieprzyjemnymi wyziewami chemicznymi (Chorzów Stary) a następnie przed „misterium wstającej mgły”.
Nawet słowiki się zamknęły nad Brynicą, uciszone przez pełzające, lodowate jęzory mgły. Marzyłem o momencie gdy zacznie się podjazd na Próg Woźnicki, i faktycznie: tam mgły się rozstąpiły i wróciły dopiero za Koziegłowami. W mlecznej scenerii, w ciszy, wśród konturów wyłaniających się sprzed snopu światła pni drzew, podążałem więc slalomem przez dziury i wyboje drogi Strąków – Cynków. Gdy mijając tabliczkę Poraj cieszyłem się już na myśl o kolejnym podjeździe i uwolnieniu od ostrego cienia mgły – wtedy to napotkałem czeluść. Skasowany całkiem (zniknięty) most na Warcie. To była spora niespodzianka – bo pod koniec kwietnia, gdy byłem tu ostatnio nic nie wskazywało na takie plany…
Jak to często bywa po fatalnym początku - po marznięciu w temp. 1,4 stopnia (Poraj), po przemoczeniu mgłą – nastąpiło przełamanie. W Choroniu ujrzałem wreszcie skrawek pogodnego nieba, w Olsztynie nieboskłon ukazał mi już cały swój majestat. W Olsztynie, Ostrężniku, Przewodziszowicach, nawet w Mirowie i Bobolicach – wszędzie witały mnie chłód i bezludność. Dopiero w Ogrodzieńcu spotkałem jurajską stonkę turystyczną. Na zamku w Smoleniu trafiali się pojedynczy zwiedzający, ale tylko ja byłem bezbiletny, bo bezczelnie ominąłem kasę podjeżdżając od strony lasu czarnym szlakiem i dziwiąc się, że można to spokojnie zrobić na trekkingu. Z tych 8 orlich gniazd zaskoczył negatywnie głównie Mirów, który w tygodniu, o tak wczesnej porze miał… otwartą kasę! Jakieś jaja…
Zanim dotarłem do budzącego się Ogrodzieńca, zrobiłem sobie przerwę przy ośrodku ZHP Amonit w Siamoszycach. Wszędzie dobrze, ale na starych śmieciach najbezpieczniej. Brama zabezpieczona łańcuchem, na kimś kto nie wie jak łatwo wjechać od drugiej strony musiało robić wrażenie ;) W każdym razie był to pierwszy widoczny objaw Covida, bo o tej porze Zamonit zawsze tętni życiem…
Kolejnym zdziwieniem na trasie były dobrze mi znane ruinki kościoło-warowni w Krzywopłotach/Bydlinie. Jakiś czas temu coś tu grzebali i proszę: odsłonięte okopy z I wojny, porządny opis. Z minusów: wyszutrowana ścieżka i ławki. Całkiem zniszczyło to atmosferę miejsca. Gdy byłem tu ostatnio przestraszyły mnie właśnie pryzmy żwirku…
Od Bydlina do Jaroszowca ścigałem się z jakimś jadącym na lekko „trenującym” na góralu, co poprawiło mi tempo i sprawiło, że z rozmachem podjeżdżałem na Bogucin. Ostatni odcinek gruntówką, pod zamek Rabsztyn, był jednak beznadziejny. Same kałuże i błoto. Choć Rabsztyn był dziesiątym orlim gniazdem na mojej trasie, to nie był to strzał w „10”. Kałuże, błoto, chmury. Z kolei odcinek do wsi Troks to wreszcie skończony nowy asfalt (droga na Jangrot), ale też zadziwiający ruch pojazdów (było coś między 12 a 13). Skrót „przez grzbiety” do Kosmolowa okazał się tragiczną pomyłką. Fajnie jeździ się tu na góralu, ale dla trekkinga te „przeręble” w asfalcie są nie do ominięcia…
Gdy już dotarłem „w bulu i nadzieji” do asfatu nr 773, zaczęła się najprzyjemniejsza część trasy, czyli rajd doliną Prądnika aż po Biały Kościół. Minąłem więc jedenastkę (Pieskowa) i dwunastkę na trasie. Przy dwunastce, znaczy się przy Ojcowie parking zapełniony po brzegi, wszędy tłumy szwędających się człapaków. Było zatem jak zwykle – z tą różnicą, że nie było autobusów wycieczkowych.
Podjazd na Biały Kościół i dalej, do Bębła ujawnił mały kryzysik. Moja trasa była mocno interwałowa, na tym etapie miałem już sporo ponad 2000 metrów przewyższenia, a przecież jechałem tylko przez Jurę. "Odkryłem" to wszystko na tym odcinku, poczułem nogi i zacząłem dogorywać na podjazdach. Wtedy też podjąłem dziwną decyzję by przy pierwszej okazji zjechać w Dolinę Będkowską. To nie był błąd, to był wielki wielbłąd. Władowałem się w błotną maź, musiałem 2 razy przenosić rower, cały się upaćkałem i zanim dotarłem do biegnącej doliną asfaltówki miałem już serdecznie dość. W dolinie zrobiło się zresztą przejmująco zimno. W tych chwilach słabości myślałem by zakończyć rajd w Jaworznie. W dodatku skończyły mi się zapasy i musiałem dokonać aprowizacji w Rudawie.
Gdy jednak znalazłem się w tenczyńskich lasach, zregenerowałem siły. Przyczyną była pewnie płaskość odcinka. Ta chwila wytchnienia była bezcenna. Zamek Tenczyn był trzynastym orlim gniazdem na mojej trasie. Z racji tego, że gonił mnie czas (musiałem być w czwartek rano w pracy) nie podjeżdżałem pod sam zamek, ale odkąd stał się sanktuarium komercji totalnie mnie nie pociąga. Do Chrzanowa gnałem już znowu rześki jak niemowlaczek. W niezłym tempie przejechałem Baliny, Jaworzna i Pogorie, by równo o zmierzchu ucałować dziękczynnie próg własnego mieszkania - feci, quod potui, faciant meliora potentes!
Zaiste, był to chyba mój najtrudniejszy rajd na lekko - poza górami - w krótkim czasie. Taka wyżynna, interwałowa trzysetka z pier.olnięciem! Od przedświtu do zachodu. Dobrze przepracowany czerwcowy dzień!

Cynków już za mną, zorza poranna przede mną

Mgły ponownie dopadły mnie nad zbiornikiem Poraj

Olsztyn w porannym słońcu - cudnie, jak dobrze mieć blisko na Jurę i w góry. Jak dobrze mieszkać w woj. śląskim!

Ostrężnik, podszedłem pod same mury. Dawno tu nie byłem...

Przewidziszowice, bezludne! Uroki tygodnia na Jurze są warte marznięcia w mgle o przedświcie.

Mirów - kasa była już czynna!

Bobolice jeszcze spały

Ogrodzieniec powoli budził się do jarmarku tandety. To jest kwintesencja małopolskiego wyczucia harmonii krajobrazu

Ryczów - orle gniazdo numer 7 na trasie

Ósmy cud trasy, czyli Smoleń. Tu byli już pierwsi turyści, ale kasa jest łatwa do ominięcia (kmwtw)

Dziewiątka, czyli Bydlin-Krzywopłoty. Na wygodnej ławce (skandal) zrobiłem sobie piknik.

Dyszka wypadła w Rabsztynie. Remont, błoto, nieoczekiwany zaduch i duży ruch na drogach - przestało być fajnie, to nie był strzał w dziesiątkę.

Jedenastka skompletowana w Pieskowej Skale. Który to już raz na rowerze? O takich kwotach mówimy już ilość, bo są niepoliczalne :P

Dwunasty apostoł w łańcuchu orlich gniazd. Na parkingu tradycyjnie pełno, ludzi też sporo

No i jest: parszywa trzynastka. Odcinek między 12 a 13 gniazdem był najtrudniejszy. Przewyższenie było tu niczego sobie.

Chrzanowski rynek po raz trzeci (tylko w tym roku!)

Pogoria w złotej godzinie. Jak jej nie kochać?
Trasa:
Miałem wstać o 4 rano i podjechać pociągiem do Poraja (tak odmieniają lokalsi), ale pełnia Księżyca obudziła mnie o 1:51. Rozsierdzony zerwałem się więc, sprawdziłem prognozę, spakowałem i wskoczyłem na rower. Tuż przed 3 w nocy wyruszyłem i… wpierw musiałem uciekać przed nieprzyjemnymi wyziewami chemicznymi (Chorzów Stary) a następnie przed „misterium wstającej mgły”.
Nawet słowiki się zamknęły nad Brynicą, uciszone przez pełzające, lodowate jęzory mgły. Marzyłem o momencie gdy zacznie się podjazd na Próg Woźnicki, i faktycznie: tam mgły się rozstąpiły i wróciły dopiero za Koziegłowami. W mlecznej scenerii, w ciszy, wśród konturów wyłaniających się sprzed snopu światła pni drzew, podążałem więc slalomem przez dziury i wyboje drogi Strąków – Cynków. Gdy mijając tabliczkę Poraj cieszyłem się już na myśl o kolejnym podjeździe i uwolnieniu od ostrego cienia mgły – wtedy to napotkałem czeluść. Skasowany całkiem (zniknięty) most na Warcie. To była spora niespodzianka – bo pod koniec kwietnia, gdy byłem tu ostatnio nic nie wskazywało na takie plany…
Jak to często bywa po fatalnym początku - po marznięciu w temp. 1,4 stopnia (Poraj), po przemoczeniu mgłą – nastąpiło przełamanie. W Choroniu ujrzałem wreszcie skrawek pogodnego nieba, w Olsztynie nieboskłon ukazał mi już cały swój majestat. W Olsztynie, Ostrężniku, Przewodziszowicach, nawet w Mirowie i Bobolicach – wszędzie witały mnie chłód i bezludność. Dopiero w Ogrodzieńcu spotkałem jurajską stonkę turystyczną. Na zamku w Smoleniu trafiali się pojedynczy zwiedzający, ale tylko ja byłem bezbiletny, bo bezczelnie ominąłem kasę podjeżdżając od strony lasu czarnym szlakiem i dziwiąc się, że można to spokojnie zrobić na trekkingu. Z tych 8 orlich gniazd zaskoczył negatywnie głównie Mirów, który w tygodniu, o tak wczesnej porze miał… otwartą kasę! Jakieś jaja…
Zanim dotarłem do budzącego się Ogrodzieńca, zrobiłem sobie przerwę przy ośrodku ZHP Amonit w Siamoszycach. Wszędzie dobrze, ale na starych śmieciach najbezpieczniej. Brama zabezpieczona łańcuchem, na kimś kto nie wie jak łatwo wjechać od drugiej strony musiało robić wrażenie ;) W każdym razie był to pierwszy widoczny objaw Covida, bo o tej porze Zamonit zawsze tętni życiem…
Kolejnym zdziwieniem na trasie były dobrze mi znane ruinki kościoło-warowni w Krzywopłotach/Bydlinie. Jakiś czas temu coś tu grzebali i proszę: odsłonięte okopy z I wojny, porządny opis. Z minusów: wyszutrowana ścieżka i ławki. Całkiem zniszczyło to atmosferę miejsca. Gdy byłem tu ostatnio przestraszyły mnie właśnie pryzmy żwirku…
Od Bydlina do Jaroszowca ścigałem się z jakimś jadącym na lekko „trenującym” na góralu, co poprawiło mi tempo i sprawiło, że z rozmachem podjeżdżałem na Bogucin. Ostatni odcinek gruntówką, pod zamek Rabsztyn, był jednak beznadziejny. Same kałuże i błoto. Choć Rabsztyn był dziesiątym orlim gniazdem na mojej trasie, to nie był to strzał w „10”. Kałuże, błoto, chmury. Z kolei odcinek do wsi Troks to wreszcie skończony nowy asfalt (droga na Jangrot), ale też zadziwiający ruch pojazdów (było coś między 12 a 13). Skrót „przez grzbiety” do Kosmolowa okazał się tragiczną pomyłką. Fajnie jeździ się tu na góralu, ale dla trekkinga te „przeręble” w asfalcie są nie do ominięcia…
Gdy już dotarłem „w bulu i nadzieji” do asfatu nr 773, zaczęła się najprzyjemniejsza część trasy, czyli rajd doliną Prądnika aż po Biały Kościół. Minąłem więc jedenastkę (Pieskowa) i dwunastkę na trasie. Przy dwunastce, znaczy się przy Ojcowie parking zapełniony po brzegi, wszędy tłumy szwędających się człapaków. Było zatem jak zwykle – z tą różnicą, że nie było autobusów wycieczkowych.
Podjazd na Biały Kościół i dalej, do Bębła ujawnił mały kryzysik. Moja trasa była mocno interwałowa, na tym etapie miałem już sporo ponad 2000 metrów przewyższenia, a przecież jechałem tylko przez Jurę. "Odkryłem" to wszystko na tym odcinku, poczułem nogi i zacząłem dogorywać na podjazdach. Wtedy też podjąłem dziwną decyzję by przy pierwszej okazji zjechać w Dolinę Będkowską. To nie był błąd, to był wielki wielbłąd. Władowałem się w błotną maź, musiałem 2 razy przenosić rower, cały się upaćkałem i zanim dotarłem do biegnącej doliną asfaltówki miałem już serdecznie dość. W dolinie zrobiło się zresztą przejmująco zimno. W tych chwilach słabości myślałem by zakończyć rajd w Jaworznie. W dodatku skończyły mi się zapasy i musiałem dokonać aprowizacji w Rudawie.
Gdy jednak znalazłem się w tenczyńskich lasach, zregenerowałem siły. Przyczyną była pewnie płaskość odcinka. Ta chwila wytchnienia była bezcenna. Zamek Tenczyn był trzynastym orlim gniazdem na mojej trasie. Z racji tego, że gonił mnie czas (musiałem być w czwartek rano w pracy) nie podjeżdżałem pod sam zamek, ale odkąd stał się sanktuarium komercji totalnie mnie nie pociąga. Do Chrzanowa gnałem już znowu rześki jak niemowlaczek. W niezłym tempie przejechałem Baliny, Jaworzna i Pogorie, by równo o zmierzchu ucałować dziękczynnie próg własnego mieszkania - feci, quod potui, faciant meliora potentes!
Zaiste, był to chyba mój najtrudniejszy rajd na lekko - poza górami - w krótkim czasie. Taka wyżynna, interwałowa trzysetka z pier.olnięciem! Od przedświtu do zachodu. Dobrze przepracowany czerwcowy dzień!

Cynków już za mną, zorza poranna przede mną

Mgły ponownie dopadły mnie nad zbiornikiem Poraj

Olsztyn w porannym słońcu - cudnie, jak dobrze mieć blisko na Jurę i w góry. Jak dobrze mieszkać w woj. śląskim!

Ostrężnik, podszedłem pod same mury. Dawno tu nie byłem...

Przewidziszowice, bezludne! Uroki tygodnia na Jurze są warte marznięcia w mgle o przedświcie.

Mirów - kasa była już czynna!

Bobolice jeszcze spały

Ogrodzieniec powoli budził się do jarmarku tandety. To jest kwintesencja małopolskiego wyczucia harmonii krajobrazu

Ryczów - orle gniazdo numer 7 na trasie

Ósmy cud trasy, czyli Smoleń. Tu byli już pierwsi turyści, ale kasa jest łatwa do ominięcia (kmwtw)

Dziewiątka, czyli Bydlin-Krzywopłoty. Na wygodnej ławce (skandal) zrobiłem sobie piknik.

Dyszka wypadła w Rabsztynie. Remont, błoto, nieoczekiwany zaduch i duży ruch na drogach - przestało być fajnie, to nie był strzał w dziesiątkę.

Jedenastka skompletowana w Pieskowej Skale. Który to już raz na rowerze? O takich kwotach mówimy już ilość, bo są niepoliczalne :P

Dwunasty apostoł w łańcuchu orlich gniazd. Na parkingu tradycyjnie pełno, ludzi też sporo

No i jest: parszywa trzynastka. Odcinek między 12 a 13 gniazdem był najtrudniejszy. Przewyższenie było tu niczego sobie.

Chrzanowski rynek po raz trzeci (tylko w tym roku!)

Pogoria w złotej godzinie. Jak jej nie kochać?
Trasa:
Dystans135.17 km Czas07:39 Vśrednia17.67 km/h Podjazdy2422 m
SprzętFocus Arriba 4.0 Uczestnicy

Przez Kiełek i Górę Ludwiki do sanatorium-krematorium
Pierwszy w roku wypad w góry obfitował w przygody i zwroty akcji. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów dotarłem w góry blachosmrodem. Ostatni raz mój rower podróżował na dachu prawie dekadę temu... To był pierwszy raz w górach w tym roku i od razu z cyklotrekiem. Jak zwykle zaczynanie od cyklotreku było błędem, ale takie błędne decyzje zmieniają trasę w przygodową. A o to przecież chodzi - statystyki to tylko "nieme źródła historyczne". Wymiar trasie zawsze nadaje "styl przeżytych przygód" pisząc Messnerem.
Cyklotrek był nadspodziewanie trudny. Przyczyniło się do tego oznakowanie. Ostatni raz takie problemy orientacyjne miałem w słowackim masywie Čipčie, czyli na mini-Choczu. Tam także zaskoczyła mnie obecność szlaku. Nie nauczyłem się wiele od tego czasu, znów polazłem szlakiem (spacerowy żółty wg oznaczeń PTTK), którego przebiegu nie znałem. Chodzenie znakowanymi szlakami zawsze wyłącza samodzielną orientację, no i przyczynia kłopotów. Na wierzchołku Mount Kiełek zaskoczył mnie wysoki na jakieś 7-8 metrów prowizoryczny maszt ustawiony przez krótkofalowców. Tuz nad punktem osnowy! Podawali właśnie te swoje kody. Pomyślałem: cudacy (pozdrowienia dla Palmy, SW górą!), ale zaraz potem spojrzałem na siebie, włóczącego się po krzakach w rowerowym wdzianku, z dala od roweru... Ostatecznie lepiej wyznaczać trendy niż podążać za tłumem. Brawo Wy! Nie każdy idzie na bezszlakowe (formalnie szlak nie był szlakiem tj. był tylko spacerowy, nie turystyczny) góry z masztem na plecach :)
W masywie Kiełka zaskoczył mnie nie tylko szlak spacerowy i krótkofalowcy, zaskoczyła mnie stromizna stoków. Postanowiłem schodzić bez szlaku, szerokim połogim płajem, ale szeroki płaj z kroku na krok zmieniał się w wąską ścieżynkę, aż zanikł całkowicie w jodłowym młodniku. Zgroza! Ciemniejsze były tylko piwnice na warszawskiej Woli w 1944... Tam całkiem straciłem orientację i tę przesadną pewność siebie (przecież tyle razy już chaszczowałem!). Truizm głoszący, że żadnej góry nie należy lekceważyć potrafi boleśnie smagnąć po kostkach. Dosłownie i w przenośni. Las, choć gatunkowo naturalny (jodłowo-bukowy) był zachwaszczony, pełen posuszu, wykrotów i pętli z jeżyn. Pętle z jeżyn potrafią nie tylko zniszczyć skarpetki, potrafią błyskawicznie wypoziomować każdego, kto nie patrzy pod nogi. Wtedy to, pośród jeżynowisk i jagodzisk trafiłem na bardzo strome zbocze, tak strome że ujrzałem cały masyw Babiej i Pasmo Policy. Po ułożeniu gór zorientowałem się także, że jestem po złej stronie góry. Cóż - musiałem zejść wprost do roweru ukrytego w świerkowym młodniku. Ten warunek potrafi bardzo utrudnić najbardziej nawet rozkoszne chaszczowanie.
Dalsza droga to były rozpaczliwe próby wyjścia z matni, czyli opuszczenia tych świerkowych wężowisk i dojścia do widocznego zarysu kolejnego płaju. Gdy już dotarłem do cywilizacji ukazał mi się... szlak spacerowy. Szkoda tylko, że tym odcinkiem nie szedłem w pierwszą stronę, nie wiedziałem więc gdzie jestem. Uratował mnie dopiero słupek oddziałowy sidzińskiego leśnictwa. Od tego momentu już tylko raz zmyliłem drogę - zszedłem prawie na dno sidzińskiej doliny. Zorientowałem się po altimetrze, który przezornie zabrałem ze sobą. Wtedy też niemal usiadłem na kosim gnieździe, kapitalnie wkomponowanym w skarpę głębocznicy. Spanikowana samica niemal wyleciała mi spod krocza. Gdyby się nie ruszyła nigdy bym nie zauważył tego gniazda. Leśne kosy nie zatraciły wspaniałej zdolności kamuflowania gniazd. Zarówno jednak leśne, jak i miejskie kosy są takimi samymi panikarzami. To spowodowało, że zaliczyłem wreszcie pierwsze zniesienie w tym roku. Gniazdobranie zaliczone! Wiosnę mogę wreszcie uznać za odbytą!
Przydługie "Kiełkowanie" spowodowało 2 godziny straty czasowej do tajemniczego Tinkoffa, który w Zawoi zasłaniał mi widok na Diablaka. Dzięki temu spóźnieniu widziałem jednak drozda cień, znaczy prawdziwego turdusa merulę :P
Rozsierdził mnie prawdziwie dopiero koniec podjazdu na Górę Ludwiki. Kolumb, jak wiemy, odkrył Amerykę, historia wspomina go czule. Jam odkrył więcej, odkrywszy Ludwikę, bo naraz obydwie półkule - pisał mistrz Jan z Krakowa. Podjeżdżałem tym razem od północy (od pd. wjeżdżałem tu w 2016, wracając z Suchych Cipek) i odkryłem tę drugą półkulę. Mój pęd poznawczy wyhamowało wierzchowinowe błoto. Dalej było jeszcze trochę szutru do Wysokiej, a stamtąd już pospolite asfalty, którymi dotarłem do miejsca kaźni - do Rabki.
Przebywałem w tutejszym więzieniu (zwanym dla niepoznaki GORD-em) 23 lata temu. Taki spotkał mnie wyrok – bez sądu, bez prokuratorów. Odsiadywałem skoliozę. Skrzynka do której wrzucaliśmy listy z pozdrowieniami dla sprawców naszej gehenny (tj. do rodziców) jest wciąż w tym samym miejscu. Trwa na przekór czasom. GORD nie jest już GORD-em, teren ośrodka został rozorany pod nowe alejki, stary więzienny mur zastąpiony stalową siatką, po boisku do siaty nie pozostał nawet nikły ślad. Skrzynka jednak trwa, może zachowała w swojej metalowej pamięci naszą genialna akcję, by zbiorowo napisać do rodziców tekst: „Pozdrowienia z sanatorium-krematorium”. Jeszcze jedno się nie zmieniło – kraty w oknach. Z tym wybrzuszeniem, by skazaniec mógł zaczerpnąć trochę powietrza. Ten luksus był zresztą zarezerwowany dla weteranów. Takich co odsiadywali półroczne wyroki (byli tacy, rodzice ich nie kochali).
W roku utraconego kwietnia, roku problemów z oddychaniem, taka puenta z więziennych wspomnień jest wysoce adekwatna!
Ulica Nowy Świat – nasza brama do reglamentowanej wolności (trasa do sklepów w centrum) – była całkiem rozorana, jakże to symboliczne. Mam nieodparte wrażenie, że nasz nowy wspaniały świat lat 20. XX wieku będzie właśnie jak Rabka. To znaczy jak moje wspomnienia z Górnośląskiego Ośrodka Rehabilitacji Dzieci. Szczególnie te związane z Siostrą Ostrą i tym sympatycznym wuefistą na basenie (wyglądał jak Sean Connery przed 70), co przygniatał klapkami palce i serwował kopa z zaskoczenia stojącym na krawędzi głębokiego basenu – RIP.
W Rabce zaskoczyły mnie zmiany w parku. Ten park zawsze był piękny i rozległy. Jak dla mnie – jedyny poważny powód by odwiedzić Rabkę. W tutejszym drewniaku byłem po raz pierwszy… na egzaminie przewodnickim. W czasie niewoli GORD-yjskiej prowadzono nas karnymi oddziałami wyłącznie na msze do pobliskiego ceglaka.
Po wyjechaniu z Rabki dalszą trasę pokonywałem już pospolitym sposobem, czyli bez szczególnych przeżyć i wspomnień, po asfalcie. Mijałem też Żarnówkę, która była z kolei miejscem niemiłych wspomnień dla MalutkiejMi. Odblaskowy drozd miał zaś swoje traumy w nieodległej Kasince. Te rabczańskie okolice kryją w sobie niezliczone mroczne historie. Dość powiedzieć, że wracałem przez matecznik ojca Natanka…

Ruscy są wszędzie, nawet pod Babią

Widok na Babią ze stoków Kiełka

Pierwsze jaja tej wiosny - w kapitalnym miejscu, na skarpie tuż nad ścieżką

Kosie jaja

W drodze na Górę Ludwiki

Po raz drugi przy dworze w Wysokiej

GORD zamienił się w ŚCRU...

Niesamowite. Do tej samej skrzynki 23 lata temu wrzucałem listy do domu

Powrót w dolinę Skawicy
Mapka: https://ridewithgps.com/routes/32661084
Pierwszy w roku wypad w góry obfitował w przygody i zwroty akcji. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów dotarłem w góry blachosmrodem. Ostatni raz mój rower podróżował na dachu prawie dekadę temu... To był pierwszy raz w górach w tym roku i od razu z cyklotrekiem. Jak zwykle zaczynanie od cyklotreku było błędem, ale takie błędne decyzje zmieniają trasę w przygodową. A o to przecież chodzi - statystyki to tylko "nieme źródła historyczne". Wymiar trasie zawsze nadaje "styl przeżytych przygód" pisząc Messnerem.
Cyklotrek był nadspodziewanie trudny. Przyczyniło się do tego oznakowanie. Ostatni raz takie problemy orientacyjne miałem w słowackim masywie Čipčie, czyli na mini-Choczu. Tam także zaskoczyła mnie obecność szlaku. Nie nauczyłem się wiele od tego czasu, znów polazłem szlakiem (spacerowy żółty wg oznaczeń PTTK), którego przebiegu nie znałem. Chodzenie znakowanymi szlakami zawsze wyłącza samodzielną orientację, no i przyczynia kłopotów. Na wierzchołku Mount Kiełek zaskoczył mnie wysoki na jakieś 7-8 metrów prowizoryczny maszt ustawiony przez krótkofalowców. Tuz nad punktem osnowy! Podawali właśnie te swoje kody. Pomyślałem: cudacy (pozdrowienia dla Palmy, SW górą!), ale zaraz potem spojrzałem na siebie, włóczącego się po krzakach w rowerowym wdzianku, z dala od roweru... Ostatecznie lepiej wyznaczać trendy niż podążać za tłumem. Brawo Wy! Nie każdy idzie na bezszlakowe (formalnie szlak nie był szlakiem tj. był tylko spacerowy, nie turystyczny) góry z masztem na plecach :)
W masywie Kiełka zaskoczył mnie nie tylko szlak spacerowy i krótkofalowcy, zaskoczyła mnie stromizna stoków. Postanowiłem schodzić bez szlaku, szerokim połogim płajem, ale szeroki płaj z kroku na krok zmieniał się w wąską ścieżynkę, aż zanikł całkowicie w jodłowym młodniku. Zgroza! Ciemniejsze były tylko piwnice na warszawskiej Woli w 1944... Tam całkiem straciłem orientację i tę przesadną pewność siebie (przecież tyle razy już chaszczowałem!). Truizm głoszący, że żadnej góry nie należy lekceważyć potrafi boleśnie smagnąć po kostkach. Dosłownie i w przenośni. Las, choć gatunkowo naturalny (jodłowo-bukowy) był zachwaszczony, pełen posuszu, wykrotów i pętli z jeżyn. Pętle z jeżyn potrafią nie tylko zniszczyć skarpetki, potrafią błyskawicznie wypoziomować każdego, kto nie patrzy pod nogi. Wtedy to, pośród jeżynowisk i jagodzisk trafiłem na bardzo strome zbocze, tak strome że ujrzałem cały masyw Babiej i Pasmo Policy. Po ułożeniu gór zorientowałem się także, że jestem po złej stronie góry. Cóż - musiałem zejść wprost do roweru ukrytego w świerkowym młodniku. Ten warunek potrafi bardzo utrudnić najbardziej nawet rozkoszne chaszczowanie.
Dalsza droga to były rozpaczliwe próby wyjścia z matni, czyli opuszczenia tych świerkowych wężowisk i dojścia do widocznego zarysu kolejnego płaju. Gdy już dotarłem do cywilizacji ukazał mi się... szlak spacerowy. Szkoda tylko, że tym odcinkiem nie szedłem w pierwszą stronę, nie wiedziałem więc gdzie jestem. Uratował mnie dopiero słupek oddziałowy sidzińskiego leśnictwa. Od tego momentu już tylko raz zmyliłem drogę - zszedłem prawie na dno sidzińskiej doliny. Zorientowałem się po altimetrze, który przezornie zabrałem ze sobą. Wtedy też niemal usiadłem na kosim gnieździe, kapitalnie wkomponowanym w skarpę głębocznicy. Spanikowana samica niemal wyleciała mi spod krocza. Gdyby się nie ruszyła nigdy bym nie zauważył tego gniazda. Leśne kosy nie zatraciły wspaniałej zdolności kamuflowania gniazd. Zarówno jednak leśne, jak i miejskie kosy są takimi samymi panikarzami. To spowodowało, że zaliczyłem wreszcie pierwsze zniesienie w tym roku. Gniazdobranie zaliczone! Wiosnę mogę wreszcie uznać za odbytą!
Przydługie "Kiełkowanie" spowodowało 2 godziny straty czasowej do tajemniczego Tinkoffa, który w Zawoi zasłaniał mi widok na Diablaka. Dzięki temu spóźnieniu widziałem jednak drozda cień, znaczy prawdziwego turdusa merulę :P
Rozsierdził mnie prawdziwie dopiero koniec podjazdu na Górę Ludwiki. Kolumb, jak wiemy, odkrył Amerykę, historia wspomina go czule. Jam odkrył więcej, odkrywszy Ludwikę, bo naraz obydwie półkule - pisał mistrz Jan z Krakowa. Podjeżdżałem tym razem od północy (od pd. wjeżdżałem tu w 2016, wracając z Suchych Cipek) i odkryłem tę drugą półkulę. Mój pęd poznawczy wyhamowało wierzchowinowe błoto. Dalej było jeszcze trochę szutru do Wysokiej, a stamtąd już pospolite asfalty, którymi dotarłem do miejsca kaźni - do Rabki.
Przebywałem w tutejszym więzieniu (zwanym dla niepoznaki GORD-em) 23 lata temu. Taki spotkał mnie wyrok – bez sądu, bez prokuratorów. Odsiadywałem skoliozę. Skrzynka do której wrzucaliśmy listy z pozdrowieniami dla sprawców naszej gehenny (tj. do rodziców) jest wciąż w tym samym miejscu. Trwa na przekór czasom. GORD nie jest już GORD-em, teren ośrodka został rozorany pod nowe alejki, stary więzienny mur zastąpiony stalową siatką, po boisku do siaty nie pozostał nawet nikły ślad. Skrzynka jednak trwa, może zachowała w swojej metalowej pamięci naszą genialna akcję, by zbiorowo napisać do rodziców tekst: „Pozdrowienia z sanatorium-krematorium”. Jeszcze jedno się nie zmieniło – kraty w oknach. Z tym wybrzuszeniem, by skazaniec mógł zaczerpnąć trochę powietrza. Ten luksus był zresztą zarezerwowany dla weteranów. Takich co odsiadywali półroczne wyroki (byli tacy, rodzice ich nie kochali).
W roku utraconego kwietnia, roku problemów z oddychaniem, taka puenta z więziennych wspomnień jest wysoce adekwatna!
Ulica Nowy Świat – nasza brama do reglamentowanej wolności (trasa do sklepów w centrum) – była całkiem rozorana, jakże to symboliczne. Mam nieodparte wrażenie, że nasz nowy wspaniały świat lat 20. XX wieku będzie właśnie jak Rabka. To znaczy jak moje wspomnienia z Górnośląskiego Ośrodka Rehabilitacji Dzieci. Szczególnie te związane z Siostrą Ostrą i tym sympatycznym wuefistą na basenie (wyglądał jak Sean Connery przed 70), co przygniatał klapkami palce i serwował kopa z zaskoczenia stojącym na krawędzi głębokiego basenu – RIP.
W Rabce zaskoczyły mnie zmiany w parku. Ten park zawsze był piękny i rozległy. Jak dla mnie – jedyny poważny powód by odwiedzić Rabkę. W tutejszym drewniaku byłem po raz pierwszy… na egzaminie przewodnickim. W czasie niewoli GORD-yjskiej prowadzono nas karnymi oddziałami wyłącznie na msze do pobliskiego ceglaka.
Po wyjechaniu z Rabki dalszą trasę pokonywałem już pospolitym sposobem, czyli bez szczególnych przeżyć i wspomnień, po asfalcie. Mijałem też Żarnówkę, która była z kolei miejscem niemiłych wspomnień dla MalutkiejMi. Odblaskowy drozd miał zaś swoje traumy w nieodległej Kasince. Te rabczańskie okolice kryją w sobie niezliczone mroczne historie. Dość powiedzieć, że wracałem przez matecznik ojca Natanka…

Ruscy są wszędzie, nawet pod Babią

Widok na Babią ze stoków Kiełka

Pierwsze jaja tej wiosny - w kapitalnym miejscu, na skarpie tuż nad ścieżką

Kosie jaja

W drodze na Górę Ludwiki

Po raz drugi przy dworze w Wysokiej

GORD zamienił się w ŚCRU...

Niesamowite. Do tej samej skrzynki 23 lata temu wrzucałem listy do domu

Powrót w dolinę Skawicy
Mapka: https://ridewithgps.com/routes/32661084
Dystans367.98 km Czas16:56 Vśrednia21.73 km/h Podjazdy2144 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd małomiasteczkowy, czyli z wizytą w Opatowcu
Nazwa mikro-wyprawy nawiązywała do faktu, że na jej trasie znalazły się dwa najmniejsze miasta w Polsce: Opatowiec i Wiślica. Gdybym jeszcze zahaczył o Koszyce, byłby tryplet! Przejechałem też przez piąte najmniejsze miasto Polski (Działoszyce) a siódme (Nowy Korczyn) minąłem podobnie jak Koszyce, o włos! Na 8 polskich miast liczących poniżej tysiąca dusz (8 cudów Polski!), aż pięć znajduje się na historycznym pograniczu Ziemi Krakowskiej i Sandomierskiej. Obszar to ciekawy historycznie i przyrodniczo, w dodatku o tej porze pulsujący barwami i zapachami.
Zacznę jednak od początku, od lodowni jaka tradycyjnie dała mi w kość w Błędowie. Przemsza jest mściwa i tworzy takie zastoiska chłodu, że odnotowałem 0,6 stopnia i nawet pobyt nad Pogorią wspominałem jako tropiki (tam było komfortowe 2,7). Nawet zimowe skarpety nie sprawiły, że czułem pełen komfort, choć mgiełka tym razem była ażurowa, tzn. znośna. W Chorzowie jak zwykle mijałem same radiowozy, dopiero za Łośniem poczułem się swobodnie i zsunąłem mokrą maseczkę. Dalej było już tradycyjnie - maseczkę miałem na nosie przejeżdzając jedynie przez miasta i siedziby gmin.
Towarzyszyło mi kwilenie piskląt i głosy ostrzegawcze kosów i pokrzewek. Za Przybysławicami w dolinie Szreniawy prześladował mnie ten sam zajadły kundel. Znów zachwycał mnie ptasi gwar nad Szreniawą, który najintensywniejszy jest w Sulisławicach i tuż za nimi, gdzie rzeczka zaczyna mocno meandrować. Usłyszałem pierwsze wilgi. Ptasi szczebiot towarzyszył mi w roli motywu przewodniego także na przerwie śniadaniowej na opłotkach Miechowa. Zająłem miejsce między rewirami kapturki i słowika. W samym Miechowie, na podjeździe na Bukowską Wolę mijałem słabych rowerzystów z "Grupy Rowerowej Murcki". Piękne mieli koszulki i gołe kolanka, ale formy podjazdowej nie mieli, podobnie jak rozsądku w zakresie zapobiegania artroskopii kolan. Widać stać ich na to, mnie nie. Dlatego jechałem wtedy jeszcze w długich nogawkach...
Interesująco wyglądały moje obserwacje mentalne. W Miechowie znów ludzie bardzo zdyscyplinowani i wszyscy w maseczkach. W Łośniu transparenty i plandeki z napisami oprotestowującymi budowę masztu 5G (o wpływie 5G na koronawirusa nic nie było). Za Skalbmierzem, gdzieś w Sielcu Biskupim płoty obwieszone transparentami oprotestowującymi budowę jakiejś biogazowni. Tłumy wycieczkowiczów i imprezowiczów w rezerwatach Ponidzia: Przęślinie (tam nigdy żywej duszy nie było!) i Skorocicach. Młodzieńcy rozjeżdżający murawy kserotermiczne na motorkach. Tragicznie wykonana ścieżka rowerowa Pasturka-Pińczów, wzbogacona 5-cm. wysokości progami. Oto Polska w pigułce.
W okolicach Kazimierzy cieszyły oczy ciemne, żyzne i co ważne, wilgotne skiby ziemi. Tu i ówdzie radował mnie kwitnący rzepak. Widok potrzeszczy, kląskawek, pliszek żółtych i kuropatw nie należał do rzadkości, ba, w okolicach Kowali, nad Nidą mogłem usłyszeć piosenkę godową czajki. Ponidzie ptactwem stoi, zawsze tak było. Tradycyjnie w okolicach Wodzisławia, już po zmierzchu, miałem spotkanie z chrabąszczami majowymi, które krążyły jak Don Kiszot wokół każdej latarni przy drodze. Co jakiś czas słyszałem charakterystyczne chrupnięcie gdy najeżdżałem na zalegające drogę chrabąszcze. Same drogi jak zwykle były puste, jak za dawnych lat. Na odcinku Wodzisław - Żarnowiec panował tradycyjny, niezmącony spokój. Najważniejsze, że dotarłem do miłków wiosennych i nasyciłem się wiosennym Ponidziem. To była rekompensata za utraconą przerwę wielkanocną.
Na koniec, w Rokitnie dopadła mnie niespodziewanie ulewa. Przeczekałem w Łazach. Kolejny raz silna ulewa dorwała mnie w Ząbkowicach i łącznie straciłem ponad godzinę czasu. Powrót przez Pogorię (o przedświcie) i Grodziec (o świcie) miał jednak dzięki temu swój czar. Czar wynikał z mokrych nawierzchni i odbijania się w nich księżyca, ustępującego wschodzącemu słońcu. To była wyjątkowo piękna trasa, a od 11 do 17 panował pierwszy w tym roku mini-upał (w cieniu było ponad 26 stopni, w słońcu 29,6), który rozkosznie spędziłem w nadnidziańskim stepie!

Galeria: https://photos.app.goo.gl/io5onW2K8sm5FGbW7
Mapka
Nazwa mikro-wyprawy nawiązywała do faktu, że na jej trasie znalazły się dwa najmniejsze miasta w Polsce: Opatowiec i Wiślica. Gdybym jeszcze zahaczył o Koszyce, byłby tryplet! Przejechałem też przez piąte najmniejsze miasto Polski (Działoszyce) a siódme (Nowy Korczyn) minąłem podobnie jak Koszyce, o włos! Na 8 polskich miast liczących poniżej tysiąca dusz (8 cudów Polski!), aż pięć znajduje się na historycznym pograniczu Ziemi Krakowskiej i Sandomierskiej. Obszar to ciekawy historycznie i przyrodniczo, w dodatku o tej porze pulsujący barwami i zapachami.
Zacznę jednak od początku, od lodowni jaka tradycyjnie dała mi w kość w Błędowie. Przemsza jest mściwa i tworzy takie zastoiska chłodu, że odnotowałem 0,6 stopnia i nawet pobyt nad Pogorią wspominałem jako tropiki (tam było komfortowe 2,7). Nawet zimowe skarpety nie sprawiły, że czułem pełen komfort, choć mgiełka tym razem była ażurowa, tzn. znośna. W Chorzowie jak zwykle mijałem same radiowozy, dopiero za Łośniem poczułem się swobodnie i zsunąłem mokrą maseczkę. Dalej było już tradycyjnie - maseczkę miałem na nosie przejeżdzając jedynie przez miasta i siedziby gmin.
Towarzyszyło mi kwilenie piskląt i głosy ostrzegawcze kosów i pokrzewek. Za Przybysławicami w dolinie Szreniawy prześladował mnie ten sam zajadły kundel. Znów zachwycał mnie ptasi gwar nad Szreniawą, który najintensywniejszy jest w Sulisławicach i tuż za nimi, gdzie rzeczka zaczyna mocno meandrować. Usłyszałem pierwsze wilgi. Ptasi szczebiot towarzyszył mi w roli motywu przewodniego także na przerwie śniadaniowej na opłotkach Miechowa. Zająłem miejsce między rewirami kapturki i słowika. W samym Miechowie, na podjeździe na Bukowską Wolę mijałem słabych rowerzystów z "Grupy Rowerowej Murcki". Piękne mieli koszulki i gołe kolanka, ale formy podjazdowej nie mieli, podobnie jak rozsądku w zakresie zapobiegania artroskopii kolan. Widać stać ich na to, mnie nie. Dlatego jechałem wtedy jeszcze w długich nogawkach...
Interesująco wyglądały moje obserwacje mentalne. W Miechowie znów ludzie bardzo zdyscyplinowani i wszyscy w maseczkach. W Łośniu transparenty i plandeki z napisami oprotestowującymi budowę masztu 5G (o wpływie 5G na koronawirusa nic nie było). Za Skalbmierzem, gdzieś w Sielcu Biskupim płoty obwieszone transparentami oprotestowującymi budowę jakiejś biogazowni. Tłumy wycieczkowiczów i imprezowiczów w rezerwatach Ponidzia: Przęślinie (tam nigdy żywej duszy nie było!) i Skorocicach. Młodzieńcy rozjeżdżający murawy kserotermiczne na motorkach. Tragicznie wykonana ścieżka rowerowa Pasturka-Pińczów, wzbogacona 5-cm. wysokości progami. Oto Polska w pigułce.
W okolicach Kazimierzy cieszyły oczy ciemne, żyzne i co ważne, wilgotne skiby ziemi. Tu i ówdzie radował mnie kwitnący rzepak. Widok potrzeszczy, kląskawek, pliszek żółtych i kuropatw nie należał do rzadkości, ba, w okolicach Kowali, nad Nidą mogłem usłyszeć piosenkę godową czajki. Ponidzie ptactwem stoi, zawsze tak było. Tradycyjnie w okolicach Wodzisławia, już po zmierzchu, miałem spotkanie z chrabąszczami majowymi, które krążyły jak Don Kiszot wokół każdej latarni przy drodze. Co jakiś czas słyszałem charakterystyczne chrupnięcie gdy najeżdżałem na zalegające drogę chrabąszcze. Same drogi jak zwykle były puste, jak za dawnych lat. Na odcinku Wodzisław - Żarnowiec panował tradycyjny, niezmącony spokój. Najważniejsze, że dotarłem do miłków wiosennych i nasyciłem się wiosennym Ponidziem. To była rekompensata za utraconą przerwę wielkanocną.
Na koniec, w Rokitnie dopadła mnie niespodziewanie ulewa. Przeczekałem w Łazach. Kolejny raz silna ulewa dorwała mnie w Ząbkowicach i łącznie straciłem ponad godzinę czasu. Powrót przez Pogorię (o przedświcie) i Grodziec (o świcie) miał jednak dzięki temu swój czar. Czar wynikał z mokrych nawierzchni i odbijania się w nich księżyca, ustępującego wschodzącemu słońcu. To była wyjątkowo piękna trasa, a od 11 do 17 panował pierwszy w tym roku mini-upał (w cieniu było ponad 26 stopni, w słońcu 29,6), który rozkosznie spędziłem w nadnidziańskim stepie!

Galeria: https://photos.app.goo.gl/io5onW2K8sm5FGbW7
Mapka
Dystans237.43 km Czas10:58 Vśrednia21.65 km/h VMAX57.08 km/h Podjazdy1922 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Mont Blanc, czyli Alpy Miechowskie
Nie katowałem się wstawaniem po nocach i wyruszyłem dopiero w okolicach siódmej. Nad Pogorią upomniano mnie przez megafon, że należy nosić maskę na twarzy. Tak, to był nieoznakowany radiowóz... Co ciekawe tydzień wcześniej (wiosenny Grochowiec) miałem olbrzymie problemy z siodełkiem, ono jak się rozreguluje to trzeba je ustawiać wielokrotnie i walczyć z nim co kilka kilometrów. Teraz problem wrócił od Pogorii, i przez niego o mało nie zarobiłem mandatu... Zanim zdążyłem nacieszyć się pierwszą widzianą makolągwą doznałem tradycyjnych już problemów żołądkowych i musiałem ratować się w lesie zaspokojeniem naglącej potrzeby. Właśnie w tej chwili poczułem dziabnięcie w przyrodzenie, nie zwróciłem na to uwagi, myślałem, że to wbiła się szpilka.
Dopiero w połowie trasy odkryłem, że dziabnięcie miało swoje konsekwencje. Na szczęście jad mnie nie uczulał aż tak bardzo, bo przy ciągłych potarciach czasie jazdy byłbym skończony. Problem stał się poważny dopiero nazajutrz, gdy opuchlizna osiągnęła imponujące rozmiary i utrudniała chodzenie. Do kroniki nieszczęść wypada mi tez zaliczyć fakt, że ponownie zapomniałem kremu z filtrem. Słońce okazało jednak miłosierdzie i w okolicach godz. 11 skryło się za chmurami.
Z innych incydentów: w Gołaczewach kursowała tam i z powrotem policja i raz dzielni strusze prafa próbowali się na mnie bohatersko zaczaić, bo słońce jeszcze dopiekało, a ja byłem w trakcie podjazdu na Kamienną Górę. Liczyli, że zdejmę maseczkę. Mieli pecha, przewidziałem ich dziecinna reakcję...
Czym dalej od miast tym spokojniej, kolejny raz policję widziałem dopiero u bram Pilicy. W Miechowie ich nie wiedziałem, dużo się jednak zmieniło przez półtora miesiąca i wszyscy paradowali w maseczkach. Sama eksploracja Białej Góry była dużo ciekawsza niż igraszki na Złotej Górze, choć krajobraz w okolicy wsi Krępa jest wyjątkowo malowniczy.
Przymusowe zamknięcie w okresie wielkanocnym oraz "przygody" na trasie skłoniły mnie do skrócenia planowanej trasy i dzięki temu zaliczyłem trzy góry: Kamienną, Złotą i Białą oraz trzy rezerwaty: Złotą Górę, Białą Górę i Kępie. Po minięciu Miechowa pojechałem na Tunel, czyli odbyłem trasę u stóp "Dolinek Podmiechowskich", bo tak nazywam okolice Widnicy. Dzięki wizycie na Mont Blanc zaliczyłem też wreszcie najwyższy wierch Alp Miechowskich. Innych Alp w tym roku nie będzie :)
Tyle lat odkładałem eksplorację Białej Góry, zawsze była nie po drodze, tak już jest położona. Tymczasem droga Uniejowa-Rędzin do Przysieki okazała się być w znacznej mierze asfaltowa, w dodatku o tej porze jazda przez buczynę to uczta ze świeżej zieloności. Sam rezerwat także okazał się pięknie położony, no i mogłem zdjąć tę pieprzoną maskę, choć tym razem był to już dużo lepszy model.
Ledwo zjechałem do Przesieki, ledwo przekroczyłem eLHaeSkę a dopadł mnie zew Białej Góry. To wtedy skojarzyłem Białą Górę z Mont Blanc. W miejscu gdzie nie spadła kropla deszczu od miesiąca rozpętała się na chwile prawdziwa, wiosenna ulewa. Dorwało mnie w rezerwacie Kępie. Ponieważ gradowa chmura szła na zachód, odbiłem na północny-wschód i przez Kozłów wracałem na Żarnowiec, Pilicę i Ogrodzieniec. By trochę urozmaicić powrót puściłem się jeszcze w Koci Las by przejechać całe Zabrodzie. Tamże próbował mnie ugryźć w łydkę wilczur, już przejechał mi pyskiem po nodze. Straciłem więc cierpliwość iw wydarłem się na właścicieli, którzy byli kilkadziesiąt metrów ode mnie, oczywiście bez maseczek. Na spacerku z psami (bo psy były dwa), których w żaden sposób nie potrafili opanować. Głos mam donośny, więc na podwórka wyległo pół wsi - i bardzo dobrze. Ja też mogę czasem postraszyć policją.
By mi wynagrodzić bezruch dwóch dekad kwietnia Opatrzność zsyłała mi chyba zaległości przeżyć, bo ledwie przejechałem przez strefę smrodu palonego mięsa (zakłady Okrasa w Pilicy) a dorwała mnie kolejna ulewa. Tym razem schroniłem się w Delikatesach Centrum. Ostatnią przerwę - konsumpcyjną - zrobiłem w Kocikowej, gdy definitywnie przestało padać. Zdąrzyłem też na ładny zachód nad Pogorią i już bez nadrabiania niedoboru przygód dotarłem do domu.
Po trzech tygodniach przymusowego postoju dałem sobie solidny wycisk. Najważniejsze było jednak to, że zobaczyłem nowe miejsca.

Obłędny, kwitnący Błędów

Droga Golczowska, hajże do Cieślina

Przed Mostkiem

Tuż przed rezerwatem Złota Góra

Dolinki Podmiechowskie

Rezerwat Biała Góra

Cuda leśnej drogi z Uniejowa do Przesieki

Tuż po przejściu ulewy

Ogrodzieniec upiększony. Ciekawe co pomyślałby Olek Janowski gdyby widział te budy i rusztowania...?

Molo zachodzącego słońca
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32492893
Galeria:
Alpy Miechowskie
Nie katowałem się wstawaniem po nocach i wyruszyłem dopiero w okolicach siódmej. Nad Pogorią upomniano mnie przez megafon, że należy nosić maskę na twarzy. Tak, to był nieoznakowany radiowóz... Co ciekawe tydzień wcześniej (wiosenny Grochowiec) miałem olbrzymie problemy z siodełkiem, ono jak się rozreguluje to trzeba je ustawiać wielokrotnie i walczyć z nim co kilka kilometrów. Teraz problem wrócił od Pogorii, i przez niego o mało nie zarobiłem mandatu... Zanim zdążyłem nacieszyć się pierwszą widzianą makolągwą doznałem tradycyjnych już problemów żołądkowych i musiałem ratować się w lesie zaspokojeniem naglącej potrzeby. Właśnie w tej chwili poczułem dziabnięcie w przyrodzenie, nie zwróciłem na to uwagi, myślałem, że to wbiła się szpilka.
Dopiero w połowie trasy odkryłem, że dziabnięcie miało swoje konsekwencje. Na szczęście jad mnie nie uczulał aż tak bardzo, bo przy ciągłych potarciach czasie jazdy byłbym skończony. Problem stał się poważny dopiero nazajutrz, gdy opuchlizna osiągnęła imponujące rozmiary i utrudniała chodzenie. Do kroniki nieszczęść wypada mi tez zaliczyć fakt, że ponownie zapomniałem kremu z filtrem. Słońce okazało jednak miłosierdzie i w okolicach godz. 11 skryło się za chmurami.
Z innych incydentów: w Gołaczewach kursowała tam i z powrotem policja i raz dzielni strusze prafa próbowali się na mnie bohatersko zaczaić, bo słońce jeszcze dopiekało, a ja byłem w trakcie podjazdu na Kamienną Górę. Liczyli, że zdejmę maseczkę. Mieli pecha, przewidziałem ich dziecinna reakcję...
Czym dalej od miast tym spokojniej, kolejny raz policję widziałem dopiero u bram Pilicy. W Miechowie ich nie wiedziałem, dużo się jednak zmieniło przez półtora miesiąca i wszyscy paradowali w maseczkach. Sama eksploracja Białej Góry była dużo ciekawsza niż igraszki na Złotej Górze, choć krajobraz w okolicy wsi Krępa jest wyjątkowo malowniczy.
Przymusowe zamknięcie w okresie wielkanocnym oraz "przygody" na trasie skłoniły mnie do skrócenia planowanej trasy i dzięki temu zaliczyłem trzy góry: Kamienną, Złotą i Białą oraz trzy rezerwaty: Złotą Górę, Białą Górę i Kępie. Po minięciu Miechowa pojechałem na Tunel, czyli odbyłem trasę u stóp "Dolinek Podmiechowskich", bo tak nazywam okolice Widnicy. Dzięki wizycie na Mont Blanc zaliczyłem też wreszcie najwyższy wierch Alp Miechowskich. Innych Alp w tym roku nie będzie :)
Tyle lat odkładałem eksplorację Białej Góry, zawsze była nie po drodze, tak już jest położona. Tymczasem droga Uniejowa-Rędzin do Przysieki okazała się być w znacznej mierze asfaltowa, w dodatku o tej porze jazda przez buczynę to uczta ze świeżej zieloności. Sam rezerwat także okazał się pięknie położony, no i mogłem zdjąć tę pieprzoną maskę, choć tym razem był to już dużo lepszy model.
Ledwo zjechałem do Przesieki, ledwo przekroczyłem eLHaeSkę a dopadł mnie zew Białej Góry. To wtedy skojarzyłem Białą Górę z Mont Blanc. W miejscu gdzie nie spadła kropla deszczu od miesiąca rozpętała się na chwile prawdziwa, wiosenna ulewa. Dorwało mnie w rezerwacie Kępie. Ponieważ gradowa chmura szła na zachód, odbiłem na północny-wschód i przez Kozłów wracałem na Żarnowiec, Pilicę i Ogrodzieniec. By trochę urozmaicić powrót puściłem się jeszcze w Koci Las by przejechać całe Zabrodzie. Tamże próbował mnie ugryźć w łydkę wilczur, już przejechał mi pyskiem po nodze. Straciłem więc cierpliwość iw wydarłem się na właścicieli, którzy byli kilkadziesiąt metrów ode mnie, oczywiście bez maseczek. Na spacerku z psami (bo psy były dwa), których w żaden sposób nie potrafili opanować. Głos mam donośny, więc na podwórka wyległo pół wsi - i bardzo dobrze. Ja też mogę czasem postraszyć policją.
By mi wynagrodzić bezruch dwóch dekad kwietnia Opatrzność zsyłała mi chyba zaległości przeżyć, bo ledwie przejechałem przez strefę smrodu palonego mięsa (zakłady Okrasa w Pilicy) a dorwała mnie kolejna ulewa. Tym razem schroniłem się w Delikatesach Centrum. Ostatnią przerwę - konsumpcyjną - zrobiłem w Kocikowej, gdy definitywnie przestało padać. Zdąrzyłem też na ładny zachód nad Pogorią i już bez nadrabiania niedoboru przygód dotarłem do domu.
Po trzech tygodniach przymusowego postoju dałem sobie solidny wycisk. Najważniejsze było jednak to, że zobaczyłem nowe miejsca.

Obłędny, kwitnący Błędów

Droga Golczowska, hajże do Cieślina

Przed Mostkiem

Tuż przed rezerwatem Złota Góra

Dolinki Podmiechowskie

Rezerwat Biała Góra

Cuda leśnej drogi z Uniejowa do Przesieki

Tuż po przejściu ulewy

Ogrodzieniec upiększony. Ciekawe co pomyślałby Olek Janowski gdyby widział te budy i rusztowania...?

Molo zachodzącego słońca
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32492893
Galeria:
Alpy Miechowskie
Dystans148.43 km Czas07:05 Vśrednia20.95 km/h Podjazdy1193 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Wiosenny Grochowiec
Rano jechałem w kołnierzu, ale że to kołnierz polarowy, i tak musiałem go co chwilę ściągać z gorąca. Przepociłem go całkowicie do Błędowa i dalej jechałem już w maseczce, której jedyną zaletą było to, że była biała i duża, przez co patrole mi się nie przyglądały szczególnie (z wyjątkiem łapanki w Chruszczobrodzie, ale tam akurat miałem maskę idealnie na twarzy).
Żar wiosny mnie oszołomił, wszystko już kwitło i spiewało. Pierwszy piknik zrobiłem nad Centurią w Błędowie. Kolejny przy Ruskich Górach. W pierwszym przypadku rozłożyłem się na łące, w drugim na ściółce. Najpiękniej było jednak na Grochowcu, wiosna pulsowała barwami i zapachami. Wszędzie wokół kwitnące śliwy, jabłonie, czereśnie, tarniny. Były już nawet kwitnące poziomki, nie pisząc nawet o pięciornikach, mniszkach etc.
Gdy wróciłem w ramiona konurbacji musiałem znowu dusić się w masce. Najdłużej wytrzymałem bez zdejmowania dystans 15 km, tylko dlatego, że było płasko lub nieco z górki.Gdy zdejmowałem maskę była już cała zasmarkana i musiałem obcierać twarz z glutów... Gdy masz chore zatoki i skrzywiona przegrodę nosową, wiesz że ten sezon jest dla wszelkich poważniejszych podjazdów bezpowrotnie stracony i w maseczce nie masz szans na utrzymanie dobrego tempa. No chyba, że robiąc przerwy tlenowe co 8-10 km...

Migdałek grodziecki

Po miesiącu nad Pogorią...

Centuria w Błędowie

Na pustyni

Ryczów

Wiosna na Grochowcu

Ogrodzieniec
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32453444
Galeria: Wiosenny Grochowiec
Rano jechałem w kołnierzu, ale że to kołnierz polarowy, i tak musiałem go co chwilę ściągać z gorąca. Przepociłem go całkowicie do Błędowa i dalej jechałem już w maseczce, której jedyną zaletą było to, że była biała i duża, przez co patrole mi się nie przyglądały szczególnie (z wyjątkiem łapanki w Chruszczobrodzie, ale tam akurat miałem maskę idealnie na twarzy).
Żar wiosny mnie oszołomił, wszystko już kwitło i spiewało. Pierwszy piknik zrobiłem nad Centurią w Błędowie. Kolejny przy Ruskich Górach. W pierwszym przypadku rozłożyłem się na łące, w drugim na ściółce. Najpiękniej było jednak na Grochowcu, wiosna pulsowała barwami i zapachami. Wszędzie wokół kwitnące śliwy, jabłonie, czereśnie, tarniny. Były już nawet kwitnące poziomki, nie pisząc nawet o pięciornikach, mniszkach etc.
Gdy wróciłem w ramiona konurbacji musiałem znowu dusić się w masce. Najdłużej wytrzymałem bez zdejmowania dystans 15 km, tylko dlatego, że było płasko lub nieco z górki.Gdy zdejmowałem maskę była już cała zasmarkana i musiałem obcierać twarz z glutów... Gdy masz chore zatoki i skrzywiona przegrodę nosową, wiesz że ten sezon jest dla wszelkich poważniejszych podjazdów bezpowrotnie stracony i w maseczce nie masz szans na utrzymanie dobrego tempa. No chyba, że robiąc przerwy tlenowe co 8-10 km...

Migdałek grodziecki

Po miesiącu nad Pogorią...

Centuria w Błędowie

Na pustyni

Ryczów

Wiosna na Grochowcu

Ogrodzieniec
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32453444
Galeria: Wiosenny Grochowiec
Dystans129.05 km Czas05:51 Vśrednia22.06 km/h VMAX45.46 km/h Podjazdy894 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Złote łany brzóz
To była 101. rocznica odzyskania niepodległości. I cóż? Ano, złote łany brzóz. Warto napomknąć, że brzoza niektórym polskim patriotom kojarzyła się złowrogo:
Jadę, ot w pochodzie, i przypominam: znałem takiego malarza-patriotę. Ach, powiadał on, jak ja nienawidzę tych "rosyjskich brzóz i topoli" w motywach! Ja bym, powiada, wyrąbał u nas wszystkie brzozy i topole - pisał Józef Mackiewicz.
Z Mackiewiczem łączy mnie patriotyzm pejzażu, a każdy patriota pejzażu brzozy kocha. To one dają nam resztki kolorów w listopadzie. Wespół z modrzewiami. Proweniencja tych ohydnych modrzewi jest jeszcze bardziej podejrzana - toć chaty Sybiraków jeno z modrzewi powstawały. To są dopiero antypolskie konotacje!
Tak więc ten antypolski duet zdominował moje zdjęcia - o zgrozo! - dokumentujące rajdzik przez prapolskie, odwiecznie małopolskie dziedziny Jury Środkowej (Pasmo Smoleńsko-Niegowonickie). Gościńce były czasem wilgotne, chmury tylko raz po raz dopuszczały do głosu promienie słońca:
Gdzieniegdzie domki szpeciły z poddasza.
To Polska!... Polska!... To Ojczyzna nasza! - parafrazując tego starego Ukraińca, Fredrę.
Ja zaś, korzystając z nostalgicznych resztówek jesieni, wspiąłem się na wzgórze Grochowcem Wielkim zwane i tym samym odbyłem ostatni w roku cyklotrek. A kto był pierwszym Polakiem w tej najszlachetniejszej z dyscyplin? Chyba Kazimierz Nowak...
Dopiero gdy dobiłem do Dąbrowy Górniczej, chmury zaczęły się rozstępować. Końcówkę na Szląsku odbywałem już przy bezchmurnym, czystym niebie.

Jesienny Krążek

Kwaśniów Górny

W drodze do Ryczowa - skrzą się złotem brzozy i modrzewie

W okolicach Ruskich Gór

Ryczowski "złoty róg":
A dołem, dołem jak wzrok sięgnąć może,
Złocistych brzóz kołysze się morze - parafrazując Fredrę

Widok na Ruskie Góry. Tak, tak - ruskie...

Widok z Grochowca na Ruskie Góry. Tu było imperium; rosyjskie... Do granicy stąd jeszcze daleko było, gdzie tam Brynica...
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/31446569/edit
To była 101. rocznica odzyskania niepodległości. I cóż? Ano, złote łany brzóz. Warto napomknąć, że brzoza niektórym polskim patriotom kojarzyła się złowrogo:
Jadę, ot w pochodzie, i przypominam: znałem takiego malarza-patriotę. Ach, powiadał on, jak ja nienawidzę tych "rosyjskich brzóz i topoli" w motywach! Ja bym, powiada, wyrąbał u nas wszystkie brzozy i topole - pisał Józef Mackiewicz.
Z Mackiewiczem łączy mnie patriotyzm pejzażu, a każdy patriota pejzażu brzozy kocha. To one dają nam resztki kolorów w listopadzie. Wespół z modrzewiami. Proweniencja tych ohydnych modrzewi jest jeszcze bardziej podejrzana - toć chaty Sybiraków jeno z modrzewi powstawały. To są dopiero antypolskie konotacje!
Tak więc ten antypolski duet zdominował moje zdjęcia - o zgrozo! - dokumentujące rajdzik przez prapolskie, odwiecznie małopolskie dziedziny Jury Środkowej (Pasmo Smoleńsko-Niegowonickie). Gościńce były czasem wilgotne, chmury tylko raz po raz dopuszczały do głosu promienie słońca:
Gdzieniegdzie domki szpeciły z poddasza.
To Polska!... Polska!... To Ojczyzna nasza! - parafrazując tego starego Ukraińca, Fredrę.
Ja zaś, korzystając z nostalgicznych resztówek jesieni, wspiąłem się na wzgórze Grochowcem Wielkim zwane i tym samym odbyłem ostatni w roku cyklotrek. A kto był pierwszym Polakiem w tej najszlachetniejszej z dyscyplin? Chyba Kazimierz Nowak...
Dopiero gdy dobiłem do Dąbrowy Górniczej, chmury zaczęły się rozstępować. Końcówkę na Szląsku odbywałem już przy bezchmurnym, czystym niebie.

Jesienny Krążek

Kwaśniów Górny

W drodze do Ryczowa - skrzą się złotem brzozy i modrzewie

W okolicach Ruskich Gór

Ryczowski "złoty róg":
A dołem, dołem jak wzrok sięgnąć może,
Złocistych brzóz kołysze się morze - parafrazując Fredrę

Widok na Ruskie Góry. Tak, tak - ruskie...

Widok z Grochowca na Ruskie Góry. Tu było imperium; rosyjskie... Do granicy stąd jeszcze daleko było, gdzie tam Brynica...
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/31446569/edit
Dystans51.81 km Czas02:27 Vśrednia21.15 km/h Podjazdy348 m
SprzętMerida Drakar
Do źródeł Jaworznika
Kolejny dzień z bardzo rześką pogodą. Było jednak słonecznie, a cel bardzo kusił. Najważniejsze było odnalezienie kolejnego wywierzyska na Płaskowyżu. Miejsce jest dobrze znane dzikom, które cenią sobie smaczną wodę prosto z wypływu... Dotarcie do celu było wspaniałą przygodą: musiałem kilka razy pokonywać brody na strumieniu, co w tej temp. wymagało sporej ostrożności i wspomagania na konarach... Przez całą trasę nie zdjąłem zimowych rękawiczek i czapki.

Północna odnoga źródlisk Jaworznika - sama misa źródliskowa zmasakrowana przez dziki

Zachodnia odnoga okazała się być zwykłym wysiękiem, było tu jednak bardziej jesiennie i słonecznie

Na koniec jesienny Rogoźnik, który bardzo późno nabiera kolorów
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/31391247
Kolejny dzień z bardzo rześką pogodą. Było jednak słonecznie, a cel bardzo kusił. Najważniejsze było odnalezienie kolejnego wywierzyska na Płaskowyżu. Miejsce jest dobrze znane dzikom, które cenią sobie smaczną wodę prosto z wypływu... Dotarcie do celu było wspaniałą przygodą: musiałem kilka razy pokonywać brody na strumieniu, co w tej temp. wymagało sporej ostrożności i wspomagania na konarach... Przez całą trasę nie zdjąłem zimowych rękawiczek i czapki.

Północna odnoga źródlisk Jaworznika - sama misa źródliskowa zmasakrowana przez dziki

Zachodnia odnoga okazała się być zwykłym wysiękiem, było tu jednak bardziej jesiennie i słonecznie

Na koniec jesienny Rogoźnik, który bardzo późno nabiera kolorów
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/31391247
Dystans118.14 km Czas06:21 Vśrednia18.60 km/h VMAX57.41 km/h Podjazdy2297 m
Temp.21.0 °C SprzętFocus Arriba 4.0
Beskid Śląski
To była ostania górska setka w tym roku. Za tydzień będzie tu już całkiem bez liści. No i o 17. będzie już ciemno :(
Wypadało zakończyć rdzeń tegorocznego sezonu jakimś mocniejszym akcentem. Wybór padł Beskid Śląski. Zaliczyłem w tym sezonie porządne podjazdowe monografie Beskidów Małego, Żywieckiego i Makowskiego; wypadało uczcić osobnym monograficznym wypadem także Beskid Śląski. Trasa obfitowała w podjazdy: Kubalonka, Jaworzynka, Przeł. Zwardońska, Przeł. Rupienka, Przeł. Koniakowska, Ochodzita, Tyniok (wjazd na sam wierzchołek z Kamesznicy - niezły wycisk), Stecówka, Salmopol.
Na Stecówce wygrałem wyścig z elektrykiem (mogłem mieć zawał, ale prowokował), na Salmopolu z jakimś kiepskim kolarzem. Po raz pierwszy byłem w pustelni (remontowanej aktualnie) pod Siwoniowskim Wierchem i zdobyłem go w cyklotreku. Zjazd z Ochodzitej uświadomił mi jak wiele przeszły w tym roku moje hamulce i poczułem strach...
Najzimniej było na Trójstyku, w gratisie też zerowa widoczność. Potem było już ciepło i widokowo. Resztki kolorów zapewniały brzozy i wierzby iwe. W odwodzie natury pozostają już tylko modrzewie, potem nastąpi mroczne półrocze.

Kubalonka

Wjazd w mgielny horror przed Trójstykiem

W dolinie Rupienki, przed atakiem na Siwoniowski

Nostalgiczna kapliczka, pustelnia ani trochę

Na szczycie Siwoniowskiego - droga graniczna

Kopia ujęcia z wiosny - jest czas smutny, był radosny

W tym miejscu na asfalcie jest napis "UPS..." 20% to nigdy nie wiadomo: dużo czy mało. Mnie przekonał widoczek :)

Zamek pod nieobecność gospodarza

Podjazdowy finał. Szokujące jest to, że po jakichś 2 km zjazdu do Szczyrku zaczyna się nowy, równiutki asfalt! Chyba będzie trzeba się za rok częściej salmopolić
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/31378699
https://ridewithgps.com/routes/31378728
Wypadało zakończyć rdzeń tegorocznego sezonu jakimś mocniejszym akcentem. Wybór padł Beskid Śląski. Zaliczyłem w tym sezonie porządne podjazdowe monografie Beskidów Małego, Żywieckiego i Makowskiego; wypadało uczcić osobnym monograficznym wypadem także Beskid Śląski. Trasa obfitowała w podjazdy: Kubalonka, Jaworzynka, Przeł. Zwardońska, Przeł. Rupienka, Przeł. Koniakowska, Ochodzita, Tyniok (wjazd na sam wierzchołek z Kamesznicy - niezły wycisk), Stecówka, Salmopol.
Na Stecówce wygrałem wyścig z elektrykiem (mogłem mieć zawał, ale prowokował), na Salmopolu z jakimś kiepskim kolarzem. Po raz pierwszy byłem w pustelni (remontowanej aktualnie) pod Siwoniowskim Wierchem i zdobyłem go w cyklotreku. Zjazd z Ochodzitej uświadomił mi jak wiele przeszły w tym roku moje hamulce i poczułem strach...
Najzimniej było na Trójstyku, w gratisie też zerowa widoczność. Potem było już ciepło i widokowo. Resztki kolorów zapewniały brzozy i wierzby iwe. W odwodzie natury pozostają już tylko modrzewie, potem nastąpi mroczne półrocze.

Kubalonka

Wjazd w mgielny horror przed Trójstykiem

W dolinie Rupienki, przed atakiem na Siwoniowski

Nostalgiczna kapliczka, pustelnia ani trochę

Na szczycie Siwoniowskiego - droga graniczna

Kopia ujęcia z wiosny - jest czas smutny, był radosny

W tym miejscu na asfalcie jest napis "UPS..." 20% to nigdy nie wiadomo: dużo czy mało. Mnie przekonał widoczek :)

Zamek pod nieobecność gospodarza

Podjazdowy finał. Szokujące jest to, że po jakichś 2 km zjazdu do Szczyrku zaczyna się nowy, równiutki asfalt! Chyba będzie trzeba się za rok częściej salmopolić
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/31378699
https://ridewithgps.com/routes/31378728
Dystans73.48 km Czas04:53 Vśrednia15.05 km/h Podjazdy1594 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Góry Kisuckie
Szansę na wolny poniedziałek należało wykorzystać na cyklotrek w Górach Kisuckich. Celem była tajemnicza Ladonhora. Kolorów była tu cudowność, stromość i śliskość podejścia najwyższej próby. Na szczycie zaś nagroda: księga wejść (wpisaliśmy się) i ławeczka. We wpisie nawiązałem do stromości podejścia, czyli podobieństwa do Buszowa i Lackowej w Beskidzie Niskim. Podobna jest też wysokość i te wszechobecne buki. Ladonhora jest cudowna - bo przenosi nas na wschód. Turystów tu nie ma (mimo szlaków), są buki i stromizny. Górę stosunkowo często zdobywają członkowie PTT z Bielska (czytałem szczegółowo księgę wejść).

Glinka

Na Orawie

Uroki podejścia

Na grzebieniu szczytowym. Podobnie jest na Lackowej: to nie grzbiet, bardziej grań... Ladonhora wygrywa z Beskidem Niskim widokami na Fatrę: nawet ograniczony widok na Rozsutca i Stoha bije uroki Łemkowyny :P

Cudowne widoki na Małą Fatrę przy zejściu
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/31344221
Szansę na wolny poniedziałek należało wykorzystać na cyklotrek w Górach Kisuckich. Celem była tajemnicza Ladonhora. Kolorów była tu cudowność, stromość i śliskość podejścia najwyższej próby. Na szczycie zaś nagroda: księga wejść (wpisaliśmy się) i ławeczka. We wpisie nawiązałem do stromości podejścia, czyli podobieństwa do Buszowa i Lackowej w Beskidzie Niskim. Podobna jest też wysokość i te wszechobecne buki. Ladonhora jest cudowna - bo przenosi nas na wschód. Turystów tu nie ma (mimo szlaków), są buki i stromizny. Górę stosunkowo często zdobywają członkowie PTT z Bielska (czytałem szczegółowo księgę wejść).

Glinka

Na Orawie

Uroki podejścia

Na grzebieniu szczytowym. Podobnie jest na Lackowej: to nie grzbiet, bardziej grań... Ladonhora wygrywa z Beskidem Niskim widokami na Fatrę: nawet ograniczony widok na Rozsutca i Stoha bije uroki Łemkowyny :P

Cudowne widoki na Małą Fatrę przy zejściu
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/31344221