Wpisy archiwalne w kategorii

Cyklotrek

Dystans całkowity:9085.28 km (w terenie 15.90 km; 0.18%)
Czas w ruchu:414:56
Średnia prędkość:18.76 km/h
Maksymalna prędkość:69.55 km/h
Suma podjazdów:96078 m
Liczba aktywności:82
Średnio na aktywność:110.80 km i 5h 55m
Więcej statystyk
Dystans129.05 km Czas05:51 Vśrednia22.06 km/h VMAX45.46 km/h Podjazdy894 m
Złote łany brzóz
Kategoria >100 km, Cyklotrek

 To była 101. rocznica odzyskania niepodległości. I cóż? Ano, złote łany brzóz. Warto napomknąć, że brzoza niektórym polskim patriotom kojarzyła się złowrogo:

Jadę, ot w pochodzie, i przypominam: znałem takiego malarza-patriotę. Ach, powiadał on, jak ja nienawidzę tych "rosyjskich brzóz i topoli" w motywach! Ja bym, powiada, wyrąbał u nas wszystkie brzozy i topole - pisał Józef Mackiewicz.

Z Mackiewiczem łączy mnie patriotyzm pejzażu, a każdy patriota pejzażu brzozy kocha. To one dają nam resztki kolorów w listopadzie. Wespół z modrzewiami. Proweniencja tych ohydnych modrzewi jest jeszcze bardziej podejrzana - toć chaty Sybiraków jeno z modrzewi powstawały. To są dopiero antypolskie konotacje!  
Tak więc ten antypolski duet zdominował moje zdjęcia - o zgrozo! - dokumentujące rajdzik przez prapolskie, odwiecznie małopolskie dziedziny Jury Środkowej (Pasmo Smoleńsko-Niegowonickie). Gościńce były czasem wilgotne, chmury tylko raz po raz dopuszczały do głosu promienie słońca:

Gdzieniegdzie domki szpeciły z poddasza.
 To Polska!... Polska!... To Ojczyzna nasza! -
parafrazując tego starego Ukraińca, Fredrę.

Ja zaś, korzystając z nostalgicznych resztówek jesieni, wspiąłem się na wzgórze Grochowcem Wielkim zwane i tym samym odbyłem ostatni w roku cyklotrek. A kto był pierwszym Polakiem w tej najszlachetniejszej z dyscyplin? Chyba Kazimierz Nowak...
Dopiero gdy dobiłem do Dąbrowy Górniczej, chmury zaczęły się rozstępować. Końcówkę na Szląsku odbywałem już przy bezchmurnym, czystym niebie. 

Jesienny Krążek

Kwaśniów Górny

W drodze do Ryczowa - skrzą się złotem brzozy i modrzewie

W okolicach Ruskich Gór

Ryczowski "złoty róg": 
A dołem, dołem jak wzrok sięgnąć może,
Złocistych brzóz kołysze się morze -
parafrazując Fredrę

Widok na Ruskie Góry. Tak, tak - ruskie... 

Widok z Grochowca na Ruskie Góry. Tu było imperium; rosyjskie... Do granicy stąd jeszcze daleko było, gdzie tam Brynica...

Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/31446569/edit
Dystans51.81 km Czas02:27 Vśrednia21.15 km/h Podjazdy348 m
SprzętMerida Drakar
Do źródeł Jaworznika

 Kolejny dzień z bardzo rześką pogodą. Było jednak słonecznie, a cel bardzo kusił. Najważniejsze było odnalezienie kolejnego wywierzyska na Płaskowyżu. Miejsce jest dobrze znane dzikom, które cenią sobie smaczną wodę prosto z wypływu... Dotarcie do celu było wspaniałą przygodą: musiałem kilka razy pokonywać brody na strumieniu, co w tej temp. wymagało sporej ostrożności i wspomagania na konarach... Przez całą trasę nie zdjąłem zimowych rękawiczek i czapki. 

Północna odnoga źródlisk Jaworznika - sama misa źródliskowa zmasakrowana przez dziki

Zachodnia odnoga okazała się być zwykłym wysiękiem, było tu jednak bardziej jesiennie i słonecznie

Na koniec jesienny Rogoźnik, który bardzo późno nabiera kolorów

Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/31391247
Dystans118.14 km Czas06:21 Vśrednia18.60 km/h VMAX57.41 km/h Podjazdy2297 m
Temp.21.0 °C SprzętFocus Arriba 4.0
Beskid Śląski
To była ostania górska setka w tym roku. Za tydzień będzie tu już całkiem bez liści. No i o 17. będzie już ciemno :(
Wypadało zakończyć rdzeń tegorocznego sezonu jakimś mocniejszym akcentem. Wybór padł Beskid Śląski. Zaliczyłem w tym sezonie porządne podjazdowe monografie Beskidów Małego, Żywieckiego i Makowskiego; wypadało uczcić osobnym monograficznym wypadem także Beskid Śląski. Trasa obfitowała w podjazdy: Kubalonka, Jaworzynka, Przeł. Zwardońska, Przeł. Rupienka, Przeł. Koniakowska, Ochodzita, Tyniok (wjazd na sam wierzchołek z Kamesznicy - niezły wycisk), Stecówka, Salmopol. 
Na Stecówce wygrałem wyścig z elektrykiem (mogłem mieć zawał, ale prowokował), na Salmopolu z jakimś kiepskim kolarzem. Po raz pierwszy byłem w pustelni (remontowanej aktualnie) pod Siwoniowskim Wierchem i zdobyłem go w cyklotreku. Zjazd z Ochodzitej uświadomił mi jak wiele przeszły w tym roku moje hamulce i poczułem strach... 
Najzimniej było na Trójstyku, w gratisie też zerowa widoczność. Potem było już ciepło i widokowo. Resztki kolorów zapewniały brzozy i wierzby iwe. W odwodzie natury pozostają już tylko modrzewie, potem nastąpi mroczne półrocze. 

Kubalonka

Wjazd w mgielny horror przed Trójstykiem

W dolinie Rupienki, przed atakiem na Siwoniowski

Nostalgiczna kapliczka, pustelnia ani trochę

Na szczycie Siwoniowskiego - droga graniczna

Kopia ujęcia z wiosny - jest czas smutny, był radosny

W tym miejscu na asfalcie jest napis "UPS..." 20% to nigdy nie wiadomo: dużo czy mało. Mnie przekonał widoczek :)

Zamek pod nieobecność gospodarza

Podjazdowy finał. Szokujące jest to, że po jakichś 2 km zjazdu do Szczyrku zaczyna się nowy, równiutki asfalt! Chyba będzie trzeba się za rok częściej salmopolić

Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/31378699
https://ridewithgps.com/routes/31378728
Dystans73.48 km Czas04:53 Vśrednia15.05 km/h Podjazdy1594 m
Góry Kisuckie
Kategoria Cyklotrek, Karpaty 2019

 Szansę na wolny poniedziałek należało wykorzystać na cyklotrek w Górach Kisuckich. Celem była tajemnicza Ladonhora. Kolorów była tu cudowność, stromość i śliskość podejścia najwyższej próby. Na szczycie zaś nagroda: księga wejść (wpisaliśmy się) i ławeczka. We wpisie nawiązałem do stromości podejścia, czyli podobieństwa do Buszowa i Lackowej w Beskidzie Niskim. Podobna jest też wysokość i te wszechobecne buki. Ladonhora jest cudowna - bo przenosi nas na wschód. Turystów tu nie ma (mimo szlaków), są buki i stromizny. Górę stosunkowo często zdobywają członkowie PTT z Bielska (czytałem szczegółowo księgę wejść). 

Glinka

Na Orawie

Uroki podejścia

Na grzebieniu szczytowym. Podobnie jest na Lackowej: to nie grzbiet, bardziej grań... Ladonhora wygrywa z Beskidem Niskim widokami na Fatrę: nawet ograniczony widok na Rozsutca i Stoha bije uroki Łemkowyny :P

Cudowne widoki na Małą Fatrę przy zejściu

Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/31344221
Dystans166.13 km Czas08:50 Vśrednia18.81 km/h VMAX53.10 km/h Podjazdy2462 m
Turikov Ziar

 Dzień zaczął się specyficznie: najpierw poznałem ksywkę najładniejszej konduktorki Kolei Śląskich ("Smerfetka"), potem kierownika pociągu spisywała policja (oddał zgubę pasażerki, która - jak się okazało - jechała popełnić samobójstwo i zostawiła w domu list pożegnalny).
Po wysiadce w Milówce uświadomiłem sobie, że  w weekendy pociąg nie kończy tu biegu, jadąc aż do Zwardonia. Nie było jednak sensu wracać do składu i dopłacać. W dolinie Soły powitała mnie temp. rzędu 5 stopni. Gdy dotarłem w okolice Lokczy, silny wiatr z południa zaczął mnie prześladować. Gdy wypoczywałem za Orawskim Podzamczem, mijała mnie przeszło 100-osobowa wycieczka rowerowa. Gdy przejechała ukryłem rower za stertą drewna i ruszyłem w cyklotrek na Turikov. Po drodze mijałem sporo podstarzałych kani, kilka podgrzybków, ale las był suchy. Po zejściu przyspieszyłem tempo i udało mi się przed zmierzchem osiągnąć Holę. Zrobiło się zimno, a od Orawskiej Leśnej wręcz lodowato, co dodatkowo podkręciło mi tempo. Po godz. 20 dotarłem do Ujsoł na nocleg.  

Widok na Kubińską Halę z okolic Babina

Przeł. Prislop w jesiennych barwach

Widok z Orawskiego Podzamcza na Tatry Zachodnie

W drodze na Pribis

Widoki z podejścia na Turikov Ziar

Na szczycie Turikov Ziaru (852) był stary zręb, nieci już zarastający, ale zapewniający jeszcze piękne widoki na Góry Choczańskie

Widok na Wieliczną i Małą Fatrę

Droga 583 na Zazrivę

Widok z drogi na przeł. Hola

Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/31344296

Dystans51.00 km Czas03:05 Vśrednia16.54 km/h Podjazdy2650 m
Dzień 31: Aiguille de la Grande Sassière

Pstryczek od Ouille d’Arberon działa na mnie mobilizująco. Wcześnie rano jestem więc już spakowany i jako pierwszy opuszczam kemping. Z całym moim ładunkiem ruszam w kierunku najwyższego punktu wyprawy. Ma nim być szczyt Aiguille de la Grande Sassiere (3747). Gdy wyjeżdżam z Val d’Isere obniżam się ledwie kilkadziesiąt metrów i muszę rozpocząć misterium ukrywania bagażu, czyli zakładania depozytu. Sakwy ukrywam po prostu za murem, bezpośrednio przy drodze odbijającej do zapory w Le Saut. Dalej jadę już tylko z plecakiem. Mijają mnie co jakiś czas mniej ambitni zdobywcy, ci w blachosmrodach. Jestem jedynym rowerzystą na tej drodze. Jest wąska i momentami stroma, wznosi się aż na wysokość 2280 m n.p.m. Zapewnia sporo wrażeń, a w końcówce świetne widoki. Dziw bierze, że jest tak mało znana wśród rowerzystów. Gdy droga się kończy postanawiam przypiąć rower zwyczajnie do barierek wejścia technicznego, tuż przy zaporze zbiornika retencyjnego. Dalej ruszam pieszo.

Ogromny, trójgraniasty masyw Aiguille de la Grande Sassiere stanowi dziki kontrast za zabetonowanej i zaasafaltowanej doliny u jego podnóża. Na szczycie, z jego skalistą ścianą południową i lodowymi ścianami północno-wschodnią i północno-zachodnią, próżno szukać sztucznych ułatwień – człowiek zdany jest tam tylko dla siebie - ten opis autorstwa Richarda Goedeke wydawał mi się przesadny, ale ów kontrast istotnie rzuca się w oczy. Nie ma tu nigdzie schroniska. Nie ma żadnych ubezpieczeń, nie ma oznakowań, trzeba uważnie się rozglądać, by nie zboczyć ze ścieżki. Nie ma tu także trudności technicznych, ale wyrazisty wierzchołek góry i tak robi wrażenie. Podejście wiedzie dość długo tuż obok lodowca, którym dziś nikt już nie podchodzi, jest zbyt niebezpieczny. Końcówka podejścia wiedzie stromymi zakosami po wilgotnych marglowych skałach. Już jednak spod parkingu rozpościera się cudowny widok na przysadzistą, nieco pierdołowatą, czapę Gran Paradiso i ostro ciosany, niepokorny grzebień La Grivoli. Z wierzchołka podziwiam typowo lodowcową, wysokoalpejską panoramę. Miejsca nie ma tu za wiele - kopuła szczytowa jest stroma i przepaścista - bardzo mnie to cieszy, nie znoszę płaskich kop typu Pilsko lub Pradziad. Tutaj czuć, że jesteśmy na samiuśkim szczycie.

  Po raz dziesiąty w życiu wdrapałem się w cyklotreku powyżej 3000 metrów. Gdybym tylko dysponował odpowiednim sprzętem, z marszu wszedłbym na Mont Blanc. Na szczęście oklepane cele mnie nie pociągają, nie muszę więc wozić dodatkowego złomu. Nic tak nie buduje kondycji jak jazda przez góry na objuczonym bagażami rowerze. Nie jest to mój najtrudniejszy cyklotrek w życiu, pod względem wysiłkowym daleko mu do czołówki. Inaczej jest pod kątem widokowym, przyczynia się też do tego piękny dzień, który na tej wysokości można jeszcze nazwać przyjemnym, choć w dolinach panuje już uciążliwy upał. Nie mam złudzeń - ten dzień był zbyt piękny, drugi dzień z idealną pogodą w Alpach zwiastuje kłopoty - będzie tylko gorzej.

Gdy schodzę na parking spotykam kilka osób które mnie wyprzedziły triumfalnie na zejściu. Widok ich min, gdy odkrywają, że jestem rowerzystą, jest najlepszą nagrodą za wysiłek. Oni rozwalili się w samochodach, by spożyć swoje obfite posiłki, by się przebrać. Ja zjeżdżam, by z powrotem załadować bagaże na rower i podjąć dalszą walkę z górami, już z poziomu siodełka. To jest piękny dzień, harówka od świtu do zmierzchu. Miejsca noclegowego szukam długo. Na podjeździe na Małą Przełęcz św. Bernarda towarzyszą mi długo stromizny, przez chwile rozważam nawet nocny zjazd z przełęczy do doliny Aosty. Sabaudia okazuje jednak łaskę i przytrafia się odbijająca od asfaltu, szutrowa stokówka. To mój ostatni nocleg we Francji.


Widok z Le Saut na Gerlacha (Paradiso) i Krywań (Grivola)

Nazwa szczytu - Aiguille, czyli igła, iglica - nie jest bezpodstawna. To zadziwiające, że wysoki alpejski trzytysięcznik może być zarazem elegancki, prosty technicznie, wybitny topograficznie i mało kojarzony (nawet bez schroniska w okolicy)... Góra dla świadomych rowerzystów! Zrobiłbym na dole barierki dla samochodów, a u góry, w Le Saut, parking rowerowy. Czas promować turystykę ekologiczną. Ta góra powinna być dostępna tylko dla rowerzystów. Tymczasem świadomi jej istnienia są wyłącznie nieliczni góralowcy-zjazdowcy, Wniesienie tu roweru i zjazd z tej góry budzi mój olbrzymi szacunek. Na zdjęciu widać dwóch Sabaudczyków, którzy byli tego dnia lepsi ode mnie. Powiedziałem im to, co wszyscy inni zdobywcy - chapeau bas!

Dystans76.94 km Czas05:43 Vśrednia13.46 km/h VMAX55.96 km/h Podjazdy2804 m
Dzień 30: Gloria victis!

W zasadzie dzień zaczął się już o 3 w nocy, sprintem do toalety. Sprint zakończył się powodzeniem, boje się nawet pomyśleć, co by było gdyby… Było niewiarygodnie zimno. Zdążyłem całkowicie odzwyczaić się od takich temperatur. Czasem jednak złe okoliczności przynoszą dobre skutki. Dla mnie takim pożytkiem było rekordowo szybkie wyruszenie na trasę około 5 rano. Nie wybiło jeszcze wpół do siódmej a ja ruszałem już na szlak. Rower ukryłem w gęstwie niekoszonej łąki, tuż obok kościółka, w malowniczej osadzie Averole. Kończyła się tu wąska asfaltówka, która od mikro-wioski Vincenderes wznosiła się ostro do góry i notowała spore nachylenia.

 Na trasie czuję się coraz dziwniej. Choć idę ostrożnie (kontuzja mnie eliminuje z wyprawy) i nie forsuję tempa, z łatwością wyprzedzam idącą przede mną parkę. Przede mną nie ma nikogo. Tymczasem za schroniskiem będę odbijał w boczną dolinę. Nie spodziewałem się traperskiej wyprawy. Liczyłem że będą tu ludzie i wyznaczone szlaki. Szlak jest znakowany palikami z chorągiewkami. Z rzadka pojawiają się tabliczki z nazwami na rozstajach. W kierunku bocznych dolin trzeba już iść metodą pierwszych zdobywców – na nosa.

Nie zlekceważyłem góry, zlekceważyłem rozpracowanie kartograficzne. Mapa którą posiadałem dobrze pokazywała rzeźbę terenu, ale nie uwzględniała kluczowego rozejścia za schroniskiem. Usprawiedliwia mnie tylko to, że nie mogłem przewidzieć aż tak niewielkiej frekwencji w tej części Alp. Są tu przecież schroniska, znaczące szczyty, są szlaki. Nie zakładałem, że będę musiał już od schroniska polegać wyłącznie na sobie i mapach. Zawiodłem jak Santiago, trudy eksploracji mnie przerosły. Nie nastawiałem się na tak bezludną wycieczkę. To miała być rozgrzewka przed Aiquille, a było wręcz odwrotnie. Oille d’Arberon wywalczył prymat w mojej hierarchii górskich celów. Historia upomniała się o swoje: Pic du Taillon był ucieczką przed TdF, pieszą ekspedycję podjąłem więc ku czci San Antonia, który też uciekł do Hiszpanii (na szczycie przekroczyłem granicę fr-hiszp). Ouille d’Arberon mnie przechytrzył, tak jak Cieśnina Magellana pokonała Santiago. Podzieliłem na szczęście los tych nielicznych rozbitków co przeżyli katastrofę Santiaga.

Nie brnąłem dalej, ściana zrobiła się niebywale sypka i stroma. Od dojścia do właściwego „szlaku” wiodącego na wierzchołek dzieliło mnie jakieś 30 metrów w pionie. Naigrywały się ze mnie kozice, obok grzały się w słońcu koziorożce. Znowu trafiłem do faunistycznego raju przy okazji nieudanego ataku szczytowego. Alpy potrafią wspaniale osłodzić porażkę. Tutaj niepowodzenie to naprawdę jest bonus wzmacniający doświadczenie.

Decyzję o wycofie z dalszego atakowania szczytu i rezygnacji z poszukiwania alternatywnej drogi podjąłem w ostatnim momencie. Uświadomił mi to odwrót – było bardzo stromo i bardzo łupliwie. Schodziłem po stromych i ostrych płytach, nieraz fantazyjnie między siebie zakleszczonych. Wkoło – jak wzrok sięgał – nie było nikogo, nie licząc kozic i koziorożców rzecz jasna. Na świstaki było tu już zbyt surowo.

Mój powrót przypominał już marszobieg. Postanowiłem wykorzystać resztówkę dnia (było po 14), zbiec do roweru i ruszyć na przełęcz Iseran. Przebyłem ją tego samego dnia w którym zrobiłem po alpejskich bezdrożach 23 km pieszo. Dzień zakończyłem nielegalnym kempingiem w Val d'Isere...


Traperski wypad do czoła lodowca Baounet. "Żywej duszy nie ma wokół, powoli narasta niepokój"

Widoki w cudownej dolinie Averole
Dystans91.36 km Czas06:21 Vśrednia14.39 km/h VMAX58.78 km/h Podjazdy3005 m
Dzień 28: Widmo Brockenu

Rano wszystko idzie jak z płatka, tak mniej więcej dopóki nie odkrywam, że moja wygodna droga wiodąca dnem doliny jest zabarykadowana i widnieje na niej nawet zakaz przejścia dla pieszych…
Zakaz dla pieszych mnie przekonuję. Jestem wściekły, ale mozolnie wspinam się przeszło 200 metrów w pionie, by po chwili – z tym całym bagażem – znowu zjechać na poziom rzeki. Zależy mi na czasie. Prognozy są tradycyjne – gdy zbliżam się do celu widokowego zawsze musi się zepsuć pogoda, ma mnie zatem dopaść wpierw silny front burzowy, a potem drastycznie ochłodzenie – nie jestem zaskoczony. Nie odpuszczę jednak – najwyżej przeczekam sztorm. Będę cierpiał jak Magellańczycy, ale cel osiągnę!

Mając już pewność, że jutrzejszy dzień spiszę na straty, postanawiam mocniej depnąć po pedałach. Odcinek z Val-Cenis do Lanslebourga pokonuje już w ciężkich warunkach. Duszno i gorąco, na graniach zaczynają tworzyć się chmury, ja zaś ciągle nie pozbyłem się bagażowego garbu. Maskuję bagaże dopiero na wysokości 1450 m n.p.m., powyżej znajduje się łąka. Niedawno skoszona, zatem pozostająca poza zainteresowaniem właściciela.

Gdy ruszam ponownie w górę, po raz pierwszy na lekkim rowerze, wstępują we mnie nowe siły. Przez cały podjazd miałem słońce, tymczasem na przełęczy zaczyna padać, wszystko jest w chmurach i mgle… Stwierdziłem, że muszę spróbować, może ta „zadymka” jest tylko na przełęczy. Jadę w kierunku na Lac du Mont Cenis, ale odbijam na Refuge du Petit Mont Cenis. Wszędzie wkoło mnie tylko pastwiska, nieliczne skarlałe drzewa i brak zarośli. Muszę gdzieś zostawić rower, postanawiam zrobić to „na luzaka”. Przypinam rower do małego smreczka rosnącego na wzniesieniu, kilkanaście metrów od szlaku. Zakładam, że nikt się nim nie poczęstuje i nie będę musiał wracać piechotą. Zakładam plecaczek na ramiona i jakby nigdy nic ruszam na szlak.

Góra na którą się wspinam to Signal du Petit Mont Cenis, znana także jako Punta Clairy. Na wierzchołku tablica pamiątkowa, ale brak skrzynki z księgą wejść. Widok jest stąd rozległy, ale psuja mi go tworzące się chmury. Sunący prosto w stronę wierzchołka obłok wygania mnie w końcu z najwyższego punktu. No i dzieje się: operujące resztką sił słońce kreśli na obłoku moją sylwetkę. Widmo Brockenu! Zobaczyć swoją sylwetkę w glorii to przednie uczucie. Zyskuje głębszy wymiar przeżywane w ciszy, nad tak sławną historycznie przełęczą jaką jest Mont Cenis. Schodzę rozentuzjazmowany, nie zważam na złowieszcze przepowiednie związane z widmem.

Gdy w drodze powrotnej ponownie pokonuję Cenis, jest już za późno na dobre zdjęcie tych kapitalnych historycznych szablonów, prezentujących zdobywców przełęczy: Hannibala, rzymskie legiony, Napoleona. W resztkach dnia powracam do depozytu i gramolę się na siodło łąki. Szykuje sobie wygodny, bardzo alpejski, nocleg.


W drodze do Refuge du Petit Mont Cenis

Na szczycie Signal Mont Cenis

Dystans50.39 km Czas02:20 Vśrednia21.60 km/h Podjazdy1876 m
Dzień 16: Wieszczki w Pirenejach

 Tym razem upał mi nie przeszkadza. Niemal cały dzień spędzam na wysokości powyżej 2000 metrów. Wchodzę na najbliższy samodzielny trzytysięcznik – Pic du Thailon (3144) – i towarzyszą mi tłumy. Dziwi mnie to tym bardziej, że szlak nie zalicza się do spacerowych. Nie mam żadnego sprzętu (kijki, raki, dedykowane buty, choćby podejściówki) a muszę walczyć ze stromym i rozległym polem firnowym. Jeszcze przed nim zaliczam kąpiel w rwącym lodowcowym potoku. Szlak nie tylko nie jest w żaden sposób wyznakowany, poważna przeprawa przez te wodogrzmoty nie jest w żaden sposób zabezpieczona. Jedne poślizgnięcie gwarantuje tu natychmiastowe przejście do historii. Obie przeszkody – śnieżną i wodną – pokonać muszę dwukrotnie. Rower zostawiłem przecież 1300 metrów niżej…

Podoba mi się naturalność i zróżnicowanie tej trasy. Podobają się powietrzne akrobacje licznych tutaj wieszczków. To najdoskonalsi lotnicy wśród krukowatych. Są bardzo płochliwe, nie biorą nawet rzucanych im smakołyków. Tyle pozytywów, drażni mnie jednak wysoka frekwencja. Nie lubię tłumu w górach, nie gustuję w zbiorowych wycieczkach. Idący za mną Hiszpanie (są ty wyłącznie Francuzi i Hiszpanie) widząc zatory na polu firnowym komentują, że jest tu jak na Mount Evereście. Wszyscy którzy to usłyszeli wybuchają gromkim śmiechem. W tym tłumie wyróżniają mnie trzy cechy: brak sprzętu przydatnego do pokonywania pól firnowych, wchodzenie o własnych siłach z poziomu 1800 m n.p.m. oraz osiągnięcie punktu wyjściowego inaczej niż samochodem – z tych dwóch ostatnich powodów rozpiera mnie duma. Bycie tym jedynym w pełni uczciwym zdobywcą, pozwala mi odzyskać poczucie wyjątkowości. Czuję się jak niedzielny taternik gardzący „stonką” w Tatrach. Niby byliśmy na tym samym szczycie, ale w jak różnym stylu.

Gdy wreszcie docieram do depozytu (bagaż i rower), pomimo braku osłony przed słońcem, muszę zrobić dłuższą przerwę. Wszędzie dookoła mnie łażą owce. Wylegiwały się też w najlepsze na wstęgach asfaltu mozolnie wspinających się na przełęcz Tentes. Tamowały ruch, bo uciekały przed stalowymi intruzami zawsze w niewłaściwym kierunku, lub po prostu „inteligentnie” biegły dalej asfaltem. 
Gdy wreszcie kompletuję z powrotem mój okręt, spływam raźnie w dół. Uciekam przed perspektywą kolejnej nocy z owcami. W szybkim tempie mijam kolejne kilometry i wytracam wysokość. Na dole zastaję rejwach. Niemożebne tłumy w Luz, utrzymujący się jeszcze upał - sprawiają że uciekam z powrotem w górę doliny, do upatrzonego na zjeździe miejsca biwakowego. 


Tłumy na Col de Tentes gęstnieją. Jest tu tylko jeden osobnik, który nie wjechał blachosmrodem - piszący te słowa. Godzina? 7 rano...

Choć tłumy były tatrzańskie, to wszyscy - poza mną - posiadali kijki lub raki. 

Dystans84.11 km Czas05:09 Vśrednia16.33 km/h Podjazdy2196 m
Dzień 9: Pico Susaron

 Cały dzionek na drogach i bezdrożach Gór Kantabryjskich. Wpierw na bezdrożach, bo przyciągał mnie cel - Pico Susaron. To już był 9. dzień podróży, a ja wciąż nie stanąłem na żadnym szczycie. Hańbę postanowiłem zmazać skoro świt. 
Wybrałem go sobie po długich godzinach studiowania map. Spełniał wszystkie moje wymagania tj. odosobnione położenie, niewielkie zainteresowanie turystów, imponujący wygląd i gwarantował piękne widoki z wierzchołka. Susek (bo tak go szybko przezwałem) okazał się dużo trudniejszym przeciwnikiem, niż wskazywałaby jego wysokość. Początek nie zwiastował wielkich emocji – zgodnie ze wskazaniami dokładnych map namierzyłem szutrówkę wspinającą się u podnóży mojej góry. Tym sposobem dotarłem na wysokość 1400 m n.p.m. Do najwyższego punktu pozostało mi niespełna 500 metrów przewyższenia. Cóż to jest dla piechura? Gdy tradycyjnie ukryłem rower w zaroślach i dokonałem przepakowania (w ruch poszedł wożony w tym celu plecak, gdzie włożyłem wszystkie cenne i niezbędne w czasie wędrówki artefakty), wkroczyłem raźnie do lasu.

Gdy leśny dukt osiągnął wreszcie siodło, las ustąpił i otwarł się widok na mój cel, i poprzedzający go grzbiet. Nastąpiłem więc z ulgą na rozgrzane w słońcu wapienie, wówczas rozpierzchły mi się spod stóp setki jaszczurek. To wzmogło moją czujność, bo nie planowałem zaznajamiać się z wężami. Na szczęście obfitość jaszczurek nie oznaczała obecności węży. Odnalazłem natomiast, w zasadzie to nastąpiłem na, podlotka. Pierwszy raz w długiej karierze ptasznika natknąłem się na pisklę tego gatunku. Akurat w Hiszpanii. Przyniósł mi szczęście, bo choć stok zrobił się niewiarygodnie stromy to natrafiłem na wątłą ścieżynkę. Odcinek traperski dobiegł końca. Z racji tego, że podchodziłem od zachodu, ścieżynka pozostawała długo w cieniu własnym góry. Po długiej walce z grawitacją dotarłem wreszcie na szczyt; czekały tam na mnie kolejne niespodzianki. Zamiast księgi wejść, czy chociażby nędznej tabliczki z nazwą góry, wierzchołek wieńczyło gniazdo mrówek. Paskudztwo rozlazło się i rozfrunęło na kilkadziesiąt metrów od głównej kulminacji. Na ostatniej prostej góra wyszczerzyła zęby i pokazała mi język.

Widoczność miałem niestety kiepską, nad dalszymi, wyższymi graniami kłębiły się chmury. Ta szczytowa prognoza pogody nakazuje szybki wycof i powrót na rower. Dokonywana bowiem w pieleszach domowych analiza dalszej trasy wyraźnie wykazała niedobór dogodnych miejsc biwakowych. Gdy docieram w malowniczą okolicę osady Reina chmury piętrzą się już groźnie nade mną.
Rozkosznie byłoby uciec przed ulewą do namiotu, włączyć kuchenkę i kontemplować uderzenia kropli o tropik. Nie jest mi dane cieszyć się tym scenariuszem.

W rozpaczliwych poszukiwaniach dogodnej miejscówki (przed oberwaniem chmury) zapędzam się nawet daleko w boczną dolinkę, próba przeprawy przez strumień okazuje się jednak zbyt niebezpieczna i świetna miejscówka położona na drugim brzegu nie dostępuje zaszczytu goszczenia mojego jestestwa. Chwilę potem sznury wody lecą mi na głowę. W końcu pękam i przy pierwszej okazji odbijam na łąkę. W strugach deszczu rozbijam namiot. Łąka jest skoszona, siano niedawno zebrane, nie mam wyrzutów sumienia – zabieram się do niemiłej czynności rozstawiania namiotu w ulewie. Po kilkudziesięciu minutach deszcz dudni o tropik i zagłusza syczenie kuchenki. Jem pomidorową z podwójną porcją makaronu i zasypiam.


Widok z Pico Susaron na zalew Porma i wapienne ostańce Gór Kantabryskich

Na przeł. Las Señales (1625) - widać wpływy Oceanu