Wpisy archiwalne w kategorii
Cyklotrek
Dystans całkowity: | 9085.28 km (w terenie 15.90 km; 0.18%) |
Czas w ruchu: | 414:56 |
Średnia prędkość: | 18.76 km/h |
Maksymalna prędkość: | 69.55 km/h |
Suma podjazdów: | 96078 m |
Liczba aktywności: | 82 |
Średnio na aktywność: | 110.80 km i 5h 55m |
Więcej statystyk |
Dystans239.16 km Czas10:41 Vśrednia22.39 km/h VMAX65.45 km/h Podjazdy1881 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Góry nad Kielcami
Prognoza pogody ułożyła mi plan trasy. Złowrogie chmury miały sunąć tradycyjnie z zachodu, trzeba było więc uciekać na wschód, w ramiona cywilizacji. Tak oto wybrałem się do stolicy województwa, do Kielc. Świętokrzyskie to chyba najprzyjaźniejsze rowerom polskie województwo. Dróg tu dużo, wariantów wiele i multum atrakcji typowo rowerowych. Moja cyklotrekowa korona Gór Świętokrzyskich obejmowała dotąd zaledwie trzy pozycje (m.in. Perzową i jej malowniczość Miedziankę), nadszedł czas nadrobić zaległości. Celowałem w góry leżące blisko Kielc: Patrol i Telegraf. Przy okazji chciałem odwiedzić Górę Siniewską, która miała być najwyższym punktem trasy.
Wstałem dokładnie o 2:46, na długo przed budzikiem. Miałem podjechać pociągiem o 4:46 do Myszkowa i stamtąd - przez Żarki, Lelów, Koniecpol ruszyć na Włoszczowę i Łopuszno, ale pociąg miał dotrzeć do celu dopiero o 6:00... Gdy wybudzę się o takiej porze w dzień kiedy planuję wyjazd, zawsze wstaję. Nie ma sensu udawać, lepiej skorzystać z faktu że nie pada. Wrzuciłem coś na ząb, ubrałem się i ruszyłem. Postanowiłem skorzystać z absurdalnie wczesnej pory (ruszyłem o 3:40) i jechać najprostszą trasą po linii, czyli przez Będzin (krajówką), Pogorie, Tucznawę i Łazy na Ogrodzieniec i dalej, na Szczekociny, Włoszczową i Łopuszno. Za Łopusznem planowałem zakończyć część sportową i przejść w tryb turystyczny: podjazdowo-podejściowy.
To był dobry pomysł! Owszem, nad Pogorią było nieco wilgotno i temp. odczuwalna niska (4,7), ale pierwszy przystanek zrobiłem dopiero przed Łazami - musiałem się przebrać, bo zrobiło mi się za ciepło. Do Ogro było cały czas wzwyż, co mnie tak rozgrzało, że ściągałem kolejne warstwy i zasiadając do śniadania w Jeziorowicach byłem już ubrany wiosennie. W Szczekocinach byłem tak szybko, że ruch w mieście był spory. Mimo to zaryzykowałem jazdę krajówką do Moskorzewa. W najgorszym miejscu była dobra droga rowerowa, pozostały odcinek był znośny, ruch w mieście wygenerowali więc kupujący z pobliskich miejscowości. Dalej powtarzałem trasę z wypadu na Fajną Rybę: przez spokojne drogi do Radkowa i Bebelna. Dalej jechałem wprost na Włoszczowę i potem od włoszczowskiego rynku już na wschód - na Łopuszno. Z Włoszczowy jechałem do Krasocina trochę niestandardowo, bo przez Ostrów, co okazało się świetnym po pomysłem: droga przyzwoita i pozbawiona ruchu, czego o wojewódzkiej nie można było powiedzieć (ruch nie był duży, ale zapieprzali po wojewódzku).
Prawdziwa przygoda zaczęła się gdy przeszedłem w tryb turystyczny. W tym momencie miałem zawrotną średnią 24,41 i z pełną premedytacją poświęciłem ją dla przygody! W Kuźniakach podziwiałem piec hutniczy z XVIII wieku oraz integrowałem się z lokalsami w miejscowym sklepiku (wygodne ławy!). Dalej pojechałem na północ by wziąć Siniewską od tyłu. Jakkolwiek by to nie brzmiało, był to pierwszy poważny podjazd na mojej trasie, zwieńczony zdobyciem Mount Siniewska! O mało mnie zresztą nie stratowała zrywka drewna i banda 3 góralowców w trakcie zjazdu. Poza tym nie było tu żywej duszy. Był za to piękny las bukowo-jodłowy. Po powrocie na asfalt ruszyłem więc cudownym zjazdem z Widomej do Oblęgóra. 65 km/h wymusił zakręcik śmierci, mogło być więcej. Miejsce z potencjałem!
W Chełmcach zaliczyłem kolejny nieznany mi dotąd zabytek ariański: wieżę rycerską zbudowaną przez sławnego ongiś arianina, Jakuba Sancygniowskiego (rodem z Ponidzia, z Sancygniowa). Jest to dość cenny kościół wczesnobarokowy, o ładnym wnętrzu. Do mety miałem jednak daleko: czekały jeszcze trzy góry. Wpierw musiałem dojechać do podnóża mojego kolejnego celu: góry Patrol. Ta nazwa intrygowała mnie już w dzieciństwie, gdy przeglądałem mamine mapy Gór Świętokrzyskich. Postanowiłem dotknąć tego Patrola osobiście :) Wnioski? Góra wspaniała, tylko ludzie kurwy. Konkretnie błazny na krosssowych motorkach zatruwające powietrze i ciszę, rozjeżdżający ścieżki i tworzący błotniste smugi na szlaku. Gdyby nie oni mógłbym znowu pisać o tym, że było cicho i bezludnie. Las był bukowy, z domieszką świerków, sosen, brzóz. Rzeźba terenu bardzo atrakcyjna. Gdybym tu dotarł w dzieciństwie z pewnością byłby zadowolony. Z atrakcji muszę też niestety wymienić komary - pierwsze w tym roku.
Następny punkt był kolejną fascynacją z dzieciństwa - góra Telegraf. Zdobyłem ją z buta od strony wyciągu, a to jest pewien wyczyn, bo stromizna jest zacna. Widok natomiast trochę mnie rozczarował. Panowie na tarasie opowiadali o sajgonie, jaki zalał o północy (z piątku na sobotę) kielecki rynek, żywioł miał się składać z wyposzczonej młodzieży i nadużywać alkoholu... Trochę mnie wystraszyli, bo odradzali wizytę na rynku. Moje lista celów obejmowała jeszcze Kadzielnię, podjazd na Karczówkę i wizytę na rynku właśnie. Wszystkie cele osiągnąłem. Wracałem pociągiem przez Częstochowę. Zasłyszałem tam miłosne śpiewy na cześć Rakowa (co nie dziwi), które uzupełniły mi odgłosy dobiegające 2 godziny wcześniej ze stadionu Korony Kielce (która wygrała z GKS Bełchatów 3:0). Po drodze do pociągu wsiadła para rowerzystów - rowery zamoczyły pociąg. Czym bliżej byliśmy Częstochowy tym chmury stawały się ciemniejsze. Na zachodzie bez zmian...
Refleksje? W Góry Świetokrzyskie w maju zawsze warto pojechać, szkoda że pociągów powrotnych jest tak mało. Bo te wspaniałe lasy jodłowo-bukowe zawstydzają z łatwością te żałosne wiatrowały w Beskidzie Śląskim czy Żywieckim, które optymiści nazywają szumnie "lasami karpackimi". W Kielcach dużo nowych dróg rowerowych; jeszcze nie wszystko skoordynowane, społeczeństwo jeszcze się przyzwyczaja, ale zważywszy na położenie miasta (niewiele jest w Polsce ciekawiej położonych miast powyżej 100 tys. mieszkańców) może się z tego kiedyś narodzić coś wielkiego. Czego sobie i Kielcom życzę.
Widok z okolic Karczówki na Kielce - finał rajdu
Po miesiącu wróciłem do Moskorzewa a tam: wiosna!
Wiosna w Dziergowie
Wiosna pod Krasocinem (droga z Ostrowa)
Świetokrzysko u stóp Siniewskiej Góry
Widok z Góry Telegraf na Kielce
Więcej zdjęć tutaj:
Galeria z rajdu (chyba już ostania poza bikestats)
Trasa:
Prognoza pogody ułożyła mi plan trasy. Złowrogie chmury miały sunąć tradycyjnie z zachodu, trzeba było więc uciekać na wschód, w ramiona cywilizacji. Tak oto wybrałem się do stolicy województwa, do Kielc. Świętokrzyskie to chyba najprzyjaźniejsze rowerom polskie województwo. Dróg tu dużo, wariantów wiele i multum atrakcji typowo rowerowych. Moja cyklotrekowa korona Gór Świętokrzyskich obejmowała dotąd zaledwie trzy pozycje (m.in. Perzową i jej malowniczość Miedziankę), nadszedł czas nadrobić zaległości. Celowałem w góry leżące blisko Kielc: Patrol i Telegraf. Przy okazji chciałem odwiedzić Górę Siniewską, która miała być najwyższym punktem trasy.
Wstałem dokładnie o 2:46, na długo przed budzikiem. Miałem podjechać pociągiem o 4:46 do Myszkowa i stamtąd - przez Żarki, Lelów, Koniecpol ruszyć na Włoszczowę i Łopuszno, ale pociąg miał dotrzeć do celu dopiero o 6:00... Gdy wybudzę się o takiej porze w dzień kiedy planuję wyjazd, zawsze wstaję. Nie ma sensu udawać, lepiej skorzystać z faktu że nie pada. Wrzuciłem coś na ząb, ubrałem się i ruszyłem. Postanowiłem skorzystać z absurdalnie wczesnej pory (ruszyłem o 3:40) i jechać najprostszą trasą po linii, czyli przez Będzin (krajówką), Pogorie, Tucznawę i Łazy na Ogrodzieniec i dalej, na Szczekociny, Włoszczową i Łopuszno. Za Łopusznem planowałem zakończyć część sportową i przejść w tryb turystyczny: podjazdowo-podejściowy.
To był dobry pomysł! Owszem, nad Pogorią było nieco wilgotno i temp. odczuwalna niska (4,7), ale pierwszy przystanek zrobiłem dopiero przed Łazami - musiałem się przebrać, bo zrobiło mi się za ciepło. Do Ogro było cały czas wzwyż, co mnie tak rozgrzało, że ściągałem kolejne warstwy i zasiadając do śniadania w Jeziorowicach byłem już ubrany wiosennie. W Szczekocinach byłem tak szybko, że ruch w mieście był spory. Mimo to zaryzykowałem jazdę krajówką do Moskorzewa. W najgorszym miejscu była dobra droga rowerowa, pozostały odcinek był znośny, ruch w mieście wygenerowali więc kupujący z pobliskich miejscowości. Dalej powtarzałem trasę z wypadu na Fajną Rybę: przez spokojne drogi do Radkowa i Bebelna. Dalej jechałem wprost na Włoszczowę i potem od włoszczowskiego rynku już na wschód - na Łopuszno. Z Włoszczowy jechałem do Krasocina trochę niestandardowo, bo przez Ostrów, co okazało się świetnym po pomysłem: droga przyzwoita i pozbawiona ruchu, czego o wojewódzkiej nie można było powiedzieć (ruch nie był duży, ale zapieprzali po wojewódzku).
Prawdziwa przygoda zaczęła się gdy przeszedłem w tryb turystyczny. W tym momencie miałem zawrotną średnią 24,41 i z pełną premedytacją poświęciłem ją dla przygody! W Kuźniakach podziwiałem piec hutniczy z XVIII wieku oraz integrowałem się z lokalsami w miejscowym sklepiku (wygodne ławy!). Dalej pojechałem na północ by wziąć Siniewską od tyłu. Jakkolwiek by to nie brzmiało, był to pierwszy poważny podjazd na mojej trasie, zwieńczony zdobyciem Mount Siniewska! O mało mnie zresztą nie stratowała zrywka drewna i banda 3 góralowców w trakcie zjazdu. Poza tym nie było tu żywej duszy. Był za to piękny las bukowo-jodłowy. Po powrocie na asfalt ruszyłem więc cudownym zjazdem z Widomej do Oblęgóra. 65 km/h wymusił zakręcik śmierci, mogło być więcej. Miejsce z potencjałem!
W Chełmcach zaliczyłem kolejny nieznany mi dotąd zabytek ariański: wieżę rycerską zbudowaną przez sławnego ongiś arianina, Jakuba Sancygniowskiego (rodem z Ponidzia, z Sancygniowa). Jest to dość cenny kościół wczesnobarokowy, o ładnym wnętrzu. Do mety miałem jednak daleko: czekały jeszcze trzy góry. Wpierw musiałem dojechać do podnóża mojego kolejnego celu: góry Patrol. Ta nazwa intrygowała mnie już w dzieciństwie, gdy przeglądałem mamine mapy Gór Świętokrzyskich. Postanowiłem dotknąć tego Patrola osobiście :) Wnioski? Góra wspaniała, tylko ludzie kurwy. Konkretnie błazny na krosssowych motorkach zatruwające powietrze i ciszę, rozjeżdżający ścieżki i tworzący błotniste smugi na szlaku. Gdyby nie oni mógłbym znowu pisać o tym, że było cicho i bezludnie. Las był bukowy, z domieszką świerków, sosen, brzóz. Rzeźba terenu bardzo atrakcyjna. Gdybym tu dotarł w dzieciństwie z pewnością byłby zadowolony. Z atrakcji muszę też niestety wymienić komary - pierwsze w tym roku.
Następny punkt był kolejną fascynacją z dzieciństwa - góra Telegraf. Zdobyłem ją z buta od strony wyciągu, a to jest pewien wyczyn, bo stromizna jest zacna. Widok natomiast trochę mnie rozczarował. Panowie na tarasie opowiadali o sajgonie, jaki zalał o północy (z piątku na sobotę) kielecki rynek, żywioł miał się składać z wyposzczonej młodzieży i nadużywać alkoholu... Trochę mnie wystraszyli, bo odradzali wizytę na rynku. Moje lista celów obejmowała jeszcze Kadzielnię, podjazd na Karczówkę i wizytę na rynku właśnie. Wszystkie cele osiągnąłem. Wracałem pociągiem przez Częstochowę. Zasłyszałem tam miłosne śpiewy na cześć Rakowa (co nie dziwi), które uzupełniły mi odgłosy dobiegające 2 godziny wcześniej ze stadionu Korony Kielce (która wygrała z GKS Bełchatów 3:0). Po drodze do pociągu wsiadła para rowerzystów - rowery zamoczyły pociąg. Czym bliżej byliśmy Częstochowy tym chmury stawały się ciemniejsze. Na zachodzie bez zmian...
Refleksje? W Góry Świetokrzyskie w maju zawsze warto pojechać, szkoda że pociągów powrotnych jest tak mało. Bo te wspaniałe lasy jodłowo-bukowe zawstydzają z łatwością te żałosne wiatrowały w Beskidzie Śląskim czy Żywieckim, które optymiści nazywają szumnie "lasami karpackimi". W Kielcach dużo nowych dróg rowerowych; jeszcze nie wszystko skoordynowane, społeczeństwo jeszcze się przyzwyczaja, ale zważywszy na położenie miasta (niewiele jest w Polsce ciekawiej położonych miast powyżej 100 tys. mieszkańców) może się z tego kiedyś narodzić coś wielkiego. Czego sobie i Kielcom życzę.
Widok z okolic Karczówki na Kielce - finał rajdu
Po miesiącu wróciłem do Moskorzewa a tam: wiosna!
Wiosna w Dziergowie
Wiosna pod Krasocinem (droga z Ostrowa)
Świetokrzysko u stóp Siniewskiej Góry
Widok z Góry Telegraf na Kielce
Więcej zdjęć tutaj:
Galeria z rajdu (chyba już ostania poza bikestats)
Trasa:
Dystans108.23 km Teren5.80 km Czas06:45 Vśrednia16.03 km/h Podjazdy889 m
SprzętMerida Drakar
Rajd śnieżny, czyli zimowe Pasmo Smoleńskie
To był szalony pomysł. Zdecydowałem się skorzystać z pociągu i dotrzeć do Jaroszowca, a stamtąd przez Jurę powrócić do domu na rowerze. Niezwykłości dodawały trasie warunki. W pociągu czułem się jak zesłaniec wieziony na Sybir - sosny w okolicach Bukowna pokryte były śnieżnymi welonami, pociąg wzbudzał zadymkę, co w połączeniu z tradycyjną pustką (relacja Katowice-Kozłów) wywoływało wrażenie jazdy przez dziewicze tereny. W dodatku kierownik policzył mi za całość 5 zł (razem z rowerem), pomimo, że wsiadłem w Katowicach bez biletu. Po wysiadce w Jaroszowcu (przy stacji) okazało się, że śniegu jest około 20 cm, nawet na góralu zjazd z linii wątłej ścieżki oznaczał ugrzęźnięcie w śniegach.
Sceneria okolic Jaroszowca, Golczowic i Cieślina była bajkowa. Drogi zazwyczaj białe, ale już wyjeżdżone, idealne na górala. Wszędzie pokryte śniegiem sosny. Czasem wpadałem na zjazdach w kontrolowane poślizgi. Przed Złożeńcem wyszło słońce. Najtrudniej było podjechać pod Zegarowe Skały i odnaleźć się w nowej roli. Przypiąć raczki i ruszyć w niezmącone śniegi, na bezludne skały. Przejazd Doliną Wodącą był już lżejszy, a dalsza trasa na tyle przyjemna, że w Ryczowie zapędziłem się za daleko (jadąc na pamięć na Ogrodzieniec) i musiałem cofać, bo celem był Grochowiec.
Wejście na Grochowiec w zimowym cyklotreku okazało się przecieraniem szlaku, miejscami śniegu za kolana. Dużo miejsc zawianych. Towarzyszył mi widok na Beskidy i niestety zachmurzone już niebo. Dookoła panowała niezmącona cisza, dlatego przejazd przez Śrubarnię znów sprawił, że poczułem się jak na Syberii. Dopiero wjazd do Dąbrowy Górniczej sprawił, że proza życia wybudziła mnie z jurajskiego, zimowego snu. Pojawiły się tabuny aut, błoto pośniegowe i ludzie. Odcinek jurajski był niemal bezludny. To była udana ucieczka od górskich, feryjnych tłumów.
Z ciekawszych wrażeń: w Smoleniu-Podlesiu goniła mnie zgraja psów, w Chruszczobrodzie psy wyły tęsknie razem z sygnałami karetki, a w Rokitnie zaciekawił mnie w ogródku bałwan z toporem. Najpiękniejszym widokiem dnia był zimowy widok na Złożeniec z Zegarowych Skał. Słusznie uważam go za najładniej położoną wieś jurajską.
Na samiuśkim szczycie Zegarowych Skał. Uwielbiam te widoki.
W Smoleniu
Powrót przez Żelazko
Galeria:
Rajd śnieżny - galeria
Trasa:
To był szalony pomysł. Zdecydowałem się skorzystać z pociągu i dotrzeć do Jaroszowca, a stamtąd przez Jurę powrócić do domu na rowerze. Niezwykłości dodawały trasie warunki. W pociągu czułem się jak zesłaniec wieziony na Sybir - sosny w okolicach Bukowna pokryte były śnieżnymi welonami, pociąg wzbudzał zadymkę, co w połączeniu z tradycyjną pustką (relacja Katowice-Kozłów) wywoływało wrażenie jazdy przez dziewicze tereny. W dodatku kierownik policzył mi za całość 5 zł (razem z rowerem), pomimo, że wsiadłem w Katowicach bez biletu. Po wysiadce w Jaroszowcu (przy stacji) okazało się, że śniegu jest około 20 cm, nawet na góralu zjazd z linii wątłej ścieżki oznaczał ugrzęźnięcie w śniegach.
Sceneria okolic Jaroszowca, Golczowic i Cieślina była bajkowa. Drogi zazwyczaj białe, ale już wyjeżdżone, idealne na górala. Wszędzie pokryte śniegiem sosny. Czasem wpadałem na zjazdach w kontrolowane poślizgi. Przed Złożeńcem wyszło słońce. Najtrudniej było podjechać pod Zegarowe Skały i odnaleźć się w nowej roli. Przypiąć raczki i ruszyć w niezmącone śniegi, na bezludne skały. Przejazd Doliną Wodącą był już lżejszy, a dalsza trasa na tyle przyjemna, że w Ryczowie zapędziłem się za daleko (jadąc na pamięć na Ogrodzieniec) i musiałem cofać, bo celem był Grochowiec.
Wejście na Grochowiec w zimowym cyklotreku okazało się przecieraniem szlaku, miejscami śniegu za kolana. Dużo miejsc zawianych. Towarzyszył mi widok na Beskidy i niestety zachmurzone już niebo. Dookoła panowała niezmącona cisza, dlatego przejazd przez Śrubarnię znów sprawił, że poczułem się jak na Syberii. Dopiero wjazd do Dąbrowy Górniczej sprawił, że proza życia wybudziła mnie z jurajskiego, zimowego snu. Pojawiły się tabuny aut, błoto pośniegowe i ludzie. Odcinek jurajski był niemal bezludny. To była udana ucieczka od górskich, feryjnych tłumów.
Z ciekawszych wrażeń: w Smoleniu-Podlesiu goniła mnie zgraja psów, w Chruszczobrodzie psy wyły tęsknie razem z sygnałami karetki, a w Rokitnie zaciekawił mnie w ogródku bałwan z toporem. Najpiękniejszym widokiem dnia był zimowy widok na Złożeniec z Zegarowych Skał. Słusznie uważam go za najładniej położoną wieś jurajską.
Na samiuśkim szczycie Zegarowych Skał. Uwielbiam te widoki.
W Smoleniu
Powrót przez Żelazko
Galeria:
Rajd śnieżny - galeria
Trasa:
Dystans315.03 km Czas12:25 Vśrednia25.37 km/h VMAX59.66 km/h Podjazdy1785 m
SprzętHaibike Tour SL
Szosowy Stradów
Pierwotnie miał być wypad w słowackie góry, ale prognoza pokazywała tak duże amplitudy, że mnie skutecznie zniechęciła. Huczne zakończenie lata zorganizowałem więc na Ponidziu. Niewiele na tym jednak zyskałem termicznie. Od Błędowa do Kolbarku temperatura oscylowała w okolicach 6-7 stopni (minimum wyniosło 5,8), czyli było tylko nieco cieplej niż w górskich dolinach, gdzie miało być 4-5 stopni (choć pewnie było chłodniej).
Po zmaganiach z dyskomfortem cieplnym mogłem rozkoszować się zawsze przyjemnym przejazdem przez dolinę Szreniawy i jeszcze przyjemniejszym zjazdem przez Kalinę do Działoszyc. W Skalbmierzu zdziwiło mnie jakim cudem w mieście liczącym mniej niż 1,5 tys. dusz mogą się utrzymać jednocześnie Dino i Biedronka... Rozmyślałem o tym tak bardzo, że zmyliłem drogę i pojechałem przez Sielec. Droga była lepsza niż przez Kobylniki, ale też bardziej pod górkę. Tuż po 12 osiągnąłem cel wypadu, czyli grodzisko w Stradowie. Czekał na mnie prezent - Tatry widoczne jak na dłoni! Akurat gdy byłem tu na szosie i nie miałem dobrego aparatu...
Stan Stradowa nadal jest opłakany - zniknęły krowy, grodzisko jest więc chwastowiskiem porosłym ostami. Za chwilę zaczną się samosiejki, potem krzaki, potem drzewa... Dlaczego zawsze wszystko potrafimy spieprzyć! Tutaj bezwzględnie powinny się paść owieczki lub krówki. W naszym nieszczęśliwym kraju nikt jednak na to nie wpadnie. Niech zarasta! (Sylwia Spurek lubi to!)
Gdy minąłem zarastające - a jakże! - figury w Młodzawach zaczął mnie prześladować przeciwny wiatr. Szczególnie dotkliwy był od Nawarzyc po Pilicę, na Płaskowyżu Jędrzejowskim nie ma się gdzie przed nim schronić, trzeba stawiać mu czoła... Zacząłem wytracać szybkość i zniechęciłem się do utrzymywania tempa. Co chwilę stawałem, bo zaczęło mnie wszystko boleć. Jednym słowem: zacząłem tracić czas. Za Żarnowcem pojawiło się nawet znużenie ciągłą walką z wiatrem i w Pilicy musiałem zrobić prawie godzinną przerwę na trasie (nawet w Stradowie spędziłem mniej czasu, a tam była kontemplacja, wszak to moje sanktuarium). Ściemniło mi się tuż przed Łazami i Dąbrowę przemierzałem już w ciemnościach. W Jaworznie zameldowałem się o 22:41, wystartowałem o 5:07, gdy świtało. Tempo miałem znakomite, do Stradowa. Potem był już ból, głód i wiatr...
Czas brutto był więc słaby jak na szosę (17h 34'), ale zdecydował o tym przeciwny wiatr na otwartej przestrzeni i jazda bez prowiantu przez prawie 8 godzin (brakło mi go o 14). Uzupełniłem napoje w sklepiku w Chrobrzu, ale nie było tam nic wartościowego na ząb (kupiłem więc Prince Polo) i ten niedobór kalorii mocno odczułem pod koniec trasy. Zwyczajnie opadłem z sił, niesłusznie nabrawszy przekonania że jazda na lekko nie wymaga jedzenia :)
Pomimo możliwie najwygodniejszych ustawień (podwyższony mostek, wygodne siodło) i tak pod koniec byłem obolały na 4 literach i z przodu (urologia odezwała się bardzo boleśnie, choć bez krwi) a rano przywitał mnie ból głowy (walcząc z wiatrem sporo barankowałem), bo odezwało się pochylanie głowy i narażanie zatok. W sumie lepiej stracić te kilka godzin, przyjechać o 2 w nocy, czy choćby o przedświcie, ale jechać wygodnie i wieźć ze sobą zapas prowiantu. Lepiej nosić niż się prosić... Niech żyje Focus! Uwarunkowałem się na jazdę z ciężarem i jazda na szosie jest dla mnie przyjemna jedynie na krótkich dystansach, potem brak sakw bardzo mi doskwiera. Nic się nie zmieniło. Bardziej cenię wygodę niż lekkość. Ciężar i podjazdy przeszkadzają mi znacznie mniej niż pozycja na rowerze, brak komfortu cieplnego, dyskomfort przy sklepach itd. Wypadało jednak pojechać szosą by się o tym przekonać. Kto w dzieciństwie uwarunkował się na krajoznawstwo ten wuefistą i czcicielem średniej już nigdy nie będzie. Po prostu czas przejazdu nie jest wart tych wyrzeczeń. W rowerze nie chodzi o tempo, tylko o wrażenia z trasy (są szybsze środki transportu). Ostatecznie to śmieszna różnica, czy średnia przejazdu wynosi 21 czy 27 km/h.
Ciekawostki, anegdotki, wrażenia? Proszę:
Za Przełajem i przed Żarnowcem strażacy z OSP dzielnie walczyli z wielkim dębem przy drodze, zawracali więc wszystkie blachosmrody, ale cyklistę puścili :)
Przed Udorzem na ściernisku pasło się pokaźne stado bażantów...
W Dąbrowie G. towarzyszył mi zbliżający się do pełni, zamglony księżyc.
Najwspanialszym wrażeniem był totalny spokój na drogach. Od Chechła po Kolbark, w dolinie Szreniawy, od Kaliny Małej aż po Skrzypiów, no i rzecz jasna od Pawłowic nad Mierzawą po Żarnowiec. Tutejsze drogi powiatowe i gminne to plac zabaw dla rowerzysty.
Tak wyglądał cel wycieczki. Jakoweś osty porosły prastare wały
---
Galeria:
Poranna czwórka
Bezchmurne niebo i coraz cieplej
Działoszyce
Wiosną tej autoreklamy Skalbmierza tu nie było..
Porzuciwszy szosę (dosłownie i w przenośni) wspiąłem się na wały
Młodzawy
Wnętrze klasycystyczne, czyli Wrocieryż
Wodzisław
Cóż, z ręki w czasie jazdy aparacik za 209 zł sobie nie radził...
Żarnowiec
W drodze do Pilicy
Brawa dla Pilicy - lepiej tego nazwać nie można: CUD ZJEDNOCZENIA
W Piekle, w drodze na Jaworzno
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33945526
Pierwotnie miał być wypad w słowackie góry, ale prognoza pokazywała tak duże amplitudy, że mnie skutecznie zniechęciła. Huczne zakończenie lata zorganizowałem więc na Ponidziu. Niewiele na tym jednak zyskałem termicznie. Od Błędowa do Kolbarku temperatura oscylowała w okolicach 6-7 stopni (minimum wyniosło 5,8), czyli było tylko nieco cieplej niż w górskich dolinach, gdzie miało być 4-5 stopni (choć pewnie było chłodniej).
Po zmaganiach z dyskomfortem cieplnym mogłem rozkoszować się zawsze przyjemnym przejazdem przez dolinę Szreniawy i jeszcze przyjemniejszym zjazdem przez Kalinę do Działoszyc. W Skalbmierzu zdziwiło mnie jakim cudem w mieście liczącym mniej niż 1,5 tys. dusz mogą się utrzymać jednocześnie Dino i Biedronka... Rozmyślałem o tym tak bardzo, że zmyliłem drogę i pojechałem przez Sielec. Droga była lepsza niż przez Kobylniki, ale też bardziej pod górkę. Tuż po 12 osiągnąłem cel wypadu, czyli grodzisko w Stradowie. Czekał na mnie prezent - Tatry widoczne jak na dłoni! Akurat gdy byłem tu na szosie i nie miałem dobrego aparatu...
Stan Stradowa nadal jest opłakany - zniknęły krowy, grodzisko jest więc chwastowiskiem porosłym ostami. Za chwilę zaczną się samosiejki, potem krzaki, potem drzewa... Dlaczego zawsze wszystko potrafimy spieprzyć! Tutaj bezwzględnie powinny się paść owieczki lub krówki. W naszym nieszczęśliwym kraju nikt jednak na to nie wpadnie. Niech zarasta! (Sylwia Spurek lubi to!)
Gdy minąłem zarastające - a jakże! - figury w Młodzawach zaczął mnie prześladować przeciwny wiatr. Szczególnie dotkliwy był od Nawarzyc po Pilicę, na Płaskowyżu Jędrzejowskim nie ma się gdzie przed nim schronić, trzeba stawiać mu czoła... Zacząłem wytracać szybkość i zniechęciłem się do utrzymywania tempa. Co chwilę stawałem, bo zaczęło mnie wszystko boleć. Jednym słowem: zacząłem tracić czas. Za Żarnowcem pojawiło się nawet znużenie ciągłą walką z wiatrem i w Pilicy musiałem zrobić prawie godzinną przerwę na trasie (nawet w Stradowie spędziłem mniej czasu, a tam była kontemplacja, wszak to moje sanktuarium). Ściemniło mi się tuż przed Łazami i Dąbrowę przemierzałem już w ciemnościach. W Jaworznie zameldowałem się o 22:41, wystartowałem o 5:07, gdy świtało. Tempo miałem znakomite, do Stradowa. Potem był już ból, głód i wiatr...
Czas brutto był więc słaby jak na szosę (17h 34'), ale zdecydował o tym przeciwny wiatr na otwartej przestrzeni i jazda bez prowiantu przez prawie 8 godzin (brakło mi go o 14). Uzupełniłem napoje w sklepiku w Chrobrzu, ale nie było tam nic wartościowego na ząb (kupiłem więc Prince Polo) i ten niedobór kalorii mocno odczułem pod koniec trasy. Zwyczajnie opadłem z sił, niesłusznie nabrawszy przekonania że jazda na lekko nie wymaga jedzenia :)
Pomimo możliwie najwygodniejszych ustawień (podwyższony mostek, wygodne siodło) i tak pod koniec byłem obolały na 4 literach i z przodu (urologia odezwała się bardzo boleśnie, choć bez krwi) a rano przywitał mnie ból głowy (walcząc z wiatrem sporo barankowałem), bo odezwało się pochylanie głowy i narażanie zatok. W sumie lepiej stracić te kilka godzin, przyjechać o 2 w nocy, czy choćby o przedświcie, ale jechać wygodnie i wieźć ze sobą zapas prowiantu. Lepiej nosić niż się prosić... Niech żyje Focus! Uwarunkowałem się na jazdę z ciężarem i jazda na szosie jest dla mnie przyjemna jedynie na krótkich dystansach, potem brak sakw bardzo mi doskwiera. Nic się nie zmieniło. Bardziej cenię wygodę niż lekkość. Ciężar i podjazdy przeszkadzają mi znacznie mniej niż pozycja na rowerze, brak komfortu cieplnego, dyskomfort przy sklepach itd. Wypadało jednak pojechać szosą by się o tym przekonać. Kto w dzieciństwie uwarunkował się na krajoznawstwo ten wuefistą i czcicielem średniej już nigdy nie będzie. Po prostu czas przejazdu nie jest wart tych wyrzeczeń. W rowerze nie chodzi o tempo, tylko o wrażenia z trasy (są szybsze środki transportu). Ostatecznie to śmieszna różnica, czy średnia przejazdu wynosi 21 czy 27 km/h.
Ciekawostki, anegdotki, wrażenia? Proszę:
Za Przełajem i przed Żarnowcem strażacy z OSP dzielnie walczyli z wielkim dębem przy drodze, zawracali więc wszystkie blachosmrody, ale cyklistę puścili :)
Przed Udorzem na ściernisku pasło się pokaźne stado bażantów...
W Dąbrowie G. towarzyszył mi zbliżający się do pełni, zamglony księżyc.
Najwspanialszym wrażeniem był totalny spokój na drogach. Od Chechła po Kolbark, w dolinie Szreniawy, od Kaliny Małej aż po Skrzypiów, no i rzecz jasna od Pawłowic nad Mierzawą po Żarnowiec. Tutejsze drogi powiatowe i gminne to plac zabaw dla rowerzysty.
Tak wyglądał cel wycieczki. Jakoweś osty porosły prastare wały
---
Galeria:
Poranna czwórka
Bezchmurne niebo i coraz cieplej
Działoszyce
Wiosną tej autoreklamy Skalbmierza tu nie było..
Porzuciwszy szosę (dosłownie i w przenośni) wspiąłem się na wały
Młodzawy
Wnętrze klasycystyczne, czyli Wrocieryż
Wodzisław
Cóż, z ręki w czasie jazdy aparacik za 209 zł sobie nie radził...
Żarnowiec
W drodze do Pilicy
Brawa dla Pilicy - lepiej tego nazwać nie można: CUD ZJEDNOCZENIA
W Piekle, w drodze na Jaworzno
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33945526
Dystans318.05 km Czas17:37 Vśrednia18.05 km/h VMAX69.55 km/h Podjazdy4336 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Kľak - tak, czyli rajd czechosłowacki
Dokładnie 100 lat wcześniej Czechosłowacja celowo i złośliwie utrudniała Polsce walkę z bolszewikami, a warto pamiętać, że dokładnie 4 lipca 1920 r. rozpoczęła się generalna ofensywa Armii Czerwonej na zachód (zakończona "cudem nad Wisłą"). Z kolei prawie 20 lat temu w wyborach prezydenckich startował Marian Krzaklewski. Startował z hasłem "Krzak - tak", ale zakończył szarżę identycznie jak Armia Czerwona w 1920 r. Skoro startowałem z Czech i jechałem na Słowację wypadało wspomnieć nieboszczkę Czechosłowację i podzielić trasę na trzy części, niczym czechosłowacki hymn. Oczywiście - tak jak w hymnie Czechosłowacji - sama przerwa poświęcona była Morawom :P
Uwielbiam mniej oczywiste rocznice, przypominają że historia jest wszechobecna w naszym życiu. No i najważniejsze - pozwala uzasadnić każde szaleństwo. Ten rajd bez pieszej szarży na nieco mniej znany w Polsce, ale wybitny fatrzański szczyt, byłby pozbawiony szaleństwa, a przecież dokładnie 500 lat temu jeden z największych szaleńców w dziejach świata - Ferdynand Magellan - eksplorował wybrzeże Patagonii. Wypadało go uczcić godnie, czyli brawurowo. Taka trasa bez wcześniejszego treningu górskiego była synonimem brawury i wujek Ferdek byłby z niej zadowolony. porwałem się na ten rajd nie mając na koncie (w sezonie) żadnego trzytysięcznika. Chciałem dowalić nogom przed zbliżającą się wyprawą do Korona-Francji. Liczyłem, że ten ból zaprocentuje :)
Zaczynałem w Czechach (konkretnie to na Morawach) i aż do Bojkowic jechałem z Drozdem, znanym pasjonatem tenisa, który na cześć Sereny Williams nosi w nazwie liczbę 23 (turdus23 - od 23 wygranych przez nią wielkich szlemów). Dość teorii spiskowych!
Gdy Drozd męczył bułę z bagażem, ja sobie odpoczywałem wioząc dobrych kilka kilo mniej, tak było w Górach Wizowickich, aż do Bojkowic. Potem - jadąc dalej samotnie - przycisnąłem już mocniej i przez dolinę Towarskiego potoku zjechałem do nadważańskiej Iławy i opuściwszy Białe Karpaty wbiłem w Góry Strażowskie. Tutaj upał zaczął mi doskwierać, do tego stopnia że na południowych zboczach Strażowa chciałem wypieprzyć kask w krzaki. Jakie to było mądre z mojej strony, że nie jechałem rok wcześniej przez Hiszpanię w kasku! Ta skorupa na łbie ani nie chroni przed słońcem, ani przed deszczem. Za to jest wielka i cięższa od czapki. Dopiero na zjeździe do Cziczman miałem trochę wytchnienia, ale tamże snuły się tłumy turystów. Co ciekawe, wielu snuło się w maseczkach.
Na zjeździe zaczął mi dokuczać wiatr, jechałem wszak na płn, a ten był na pd. W porywach potrafił nieźle wyhamować. Gdy skierowałem się na Faczkowską przełęcz odkryłem duża frekwencję motocyklistów. Gdy uzupełniałem zapasy wody (ładownie miałem puste, sklepów po drodze nie było), filtrując przez 20 minut 1,5 l z szemranego strumyczka, słowacki kierowca dopytywał czy mi nie pomóc. Oni tak już mają...
Tak więc podbudowany tym, że Słowacy się nie zmienili ukryłem rower w fantastycznej, powykręcanej i wiekowej buczynie oraz ruszyłem na szlak. Byłem już formalnie w Małej Fatrze. Tutaj lekko nie było: maź, błoto i kamienie. Miejscami naprawdę ślisko, dwa razy leżałem. Lazłem wzwyż ze statywem, bo zakładałem że zdobędę wierzchołek niewiele przed zachodem. Szedłem jednak zbyt szybko i rozkłaczyłem Kłaka równo o 20:00. Na szczycie dwie parki Słowaków (znaczy, mieszane płciowo) nagrywały sobie z drona szczytowanie, znaczy "summited", jak przezwałby ich rytuał Reinhold Messner. Byli jednak w tym entuzjazmie dość malowniczy, dlatego nagrodziłem ich fotką.
Schodziłem już tradycyjnie w żółwim tempie (kontuzje zdarzają się głównie przy zejściu), nikt mnie jednak nie wyprzedził, bo szlak totalnie opustoszał. Gdy dotarłem w okolice ukrycia roweru musiałem długo go szukać wśród głębokich ceni bukowych wężowisk. Jak zwykle ukryłem rower tak dobrze, że sam miałem problem by go odnaleźć... Cóż, lepiej dobrze ukryć, niż wracać pieszo.
Dopiero na zjeździe do Rajca zrobiło mi się chłodno. Na szczycie (1352) były jeszcze 24 stopnie, polany południowe były zaś nagrzane do 29 stopni!
Dalsza trasa zakładała ominięcie Żyliny od wschodu, przez Turie i Wisznowe. No i właśnie w Wiśniowie złapałem panę, a jakże: wystarczył jeden wjazd w dziurę... Konieczność babrania się w rowerze tak mnie jednak zmotywowała, że ani się obejrzałem a byłem w podfatrzańskiej Beli. Ciężko zrobiło się dopiero w Terchowej. Odcinek do Zazriwej jest mocno interwałowy... Miało to swoje plusy: kolejny podjazd, na przełęcz Hola, nie pozwolił mi zasnąć. Rozbudził mnie nawet na tyle, że podjąłem próbę ataku na Paracz - najwyższy szczyt Magury Orawskiej. Zatrzymały mnie poległe świerki - wiatrował był poważny, a moje nogi nie nadawały się już na tor przeszkód - odpuściłem więc, chciałem jedynie uczcić Magellana, nie zaś naśladować jego frajerski zgon.
Ponownie senność dopadła mnie dopiero na nudnym odcinku z Orawskiej Leśnej. Rozbudził mnie dopiero niemrawy podjazd na Nawoć, atakowałem już wtedy Beskid Żywiecki, zwany na Słowacji Beskidem Orawskim. Gdy tylko przekroczyłem granice Rzpltej zdjąłem skorupę z głowy i ruszyłem radośnie w dół. Senność całkiem mi przeszła i baraszkowałem po Ujsołach i Rajczy w poszukiwaniu sklepów. Potem wybrałem się pod Boraczą i zamiast wracać pociągiem o 12, wpadłem na pomysł by coś zjeść i jechać dalej. Mimo usilnych prób, przez 1,5 h poszukiwań nie znalazłem żadnej gastronomii, w której nie byłoby absurdalnych tłumów. Zmęczony tym horrorem wróciłem pod stację w Węgierskiej Górce i przesiedziałem godzinę w cieniu (co ciekawe nie brała mnie senność).
Dopiero w pociągu zaliczyłem odlot. Miałem miejsce siedzące, nie wszyscy mogli się pochwalić takim sukcesem. Wszystko działo się o 14-tej, jak wyglądało obłożenie kolejnych pociągów nie chcę nawet wiedzieć... W każdym razie naród ruszył w góry, warto o tym pamiętać!
Test mocy wypadł pozytywnie. Zaskoczyło mnie to o tyle, że nabroiłem naprawdę pokaźne przewyższenie na trasie i w dodatku utrudniłem sobie zadanie włażąc z buta na Klaka. To ostatnie szaleństwo mogło mnie zresztą zgubić: naciągnąłem ścięgno w łydce (przy poślizgnięciu na błocie, mimo bardzo ostrożnego schodzenia!) i przy chodzeniu zaczęła mnie boleć lewa noga, na rowerze - na szczęście - ten problem nie występował. Pod koniec trasy miałem już ciężkie nogi (od rana w niedzielę), ale nie zdarzyło mi się jeszcze walnąć tak trudnego rajdu bez ani jednej trasy powyżej 3000 metrów przewyższenia w sezonie.
Kľak - tak. Selfie-turyści zwróceni na wschód, to stamtąd nadchodziła 100 lat temu Armia Czerwona...
Wczesnogotycki, autentyczny kościół we wsi Tečovice
W drodze na Uhersky Brod. Drozd tym razem niezbyt odblaskowy...
Uhersky Brod
Coraz cieplej - Štítná nad Vláří
Upał jeszcze nie hiszpański, ale już męczący przy przejeździe przez Góry Strażowskie. Może kiedyś dotrę tu wiosną, gdy młode listki rosną? Te góry proszą się o nieoczywiste i śmiałe eksploracje.
Okrążając masyw Strażowa
Čičmany - dzieło wybitnego słowackiego architekta Duszana Jurkowicza. U nas znany jest głównie z projektów austriackich cmentarzy pierwszowojennych.
Ta liczba samochodów nieco mnie zaniepokoiła, ale jechałem dalej wzwyż, by schować rower przy czerwonym szlaku i ruszyć na Kłaczka-słodziaczka, znanego z widoków... By wznieść się ponad rower, ponad szosy i wioski, by dotknąć majestatu gór, by poczuć kontakt z podłożem, by ulżyć tyłkowi, by dowalić nogom - każdy powód jest dobry aby porzucić rower i ruszyć na szlak :)
Widoczki były przednie - tu na Góry Strażowskie
Rowerzyści rzadko to oglądają - widok z wierzchołka Kłaka na Małą Fatrę w wersji "luczańskiej"
Niestety byłem tak szybki na podejściu, że do zachodu miałem jeszcze 1,5 h (to już zdjęcie z zejścia). Planowe 1:55 podejścia zajęło mi 1:17!
Zejście z Rewania na niemal widoczne stąd Fačkovské sedlo. Tutaj kończy się (lub zaczyna) Mała Fatra! Przede mną Góry Strażowskie, które tak zachwycały mnie z wierzchołka góry Čipčie, w czasie mojego ostatniego fatrzańskiego cyklotreku.
Rajecke Teplice
Coraz bliżej Janosika
Terchova
W drodze na przeł. Hola złapał mnie świt oraz senność, na szczęście było pod górkę i trudniej było zrobić sobie krzywdę
Droga na Paracz - tego było za wiele, zarządziłem wycof
Było przed 8 rano, na przeł. Glinka już jakby południe, tylko "ludziów" jeszcze mało było
Soła w Rajczy
Widowiskowy spływ Sołą odbywało 7. wspaniałych kaczuszek z mamusią na przedzie, bo dowódca musi dać przykład!
W drodze na Boraczą - opony nie pozwoliły na więcej, a od północy podjeżdżać już mi się nie chciało (zbliżałem się do granicy wyporności kolan)
Upalny koniec na stacji, w cieniu jesionów
Podsumowując: za jednym razem - jadąc bez noclegu - załatwiłem Białe Karpaty, Góry Strażowskie, Małą Fatrę (z wejściem na jeden z istotniejszych szczytów!), Magurę Orawską (podjąłem atak "z buta" na Paracz) i Beskid Żywiecki.
Czas brutto: 29 h 42 min.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33234861
Dokładnie 100 lat wcześniej Czechosłowacja celowo i złośliwie utrudniała Polsce walkę z bolszewikami, a warto pamiętać, że dokładnie 4 lipca 1920 r. rozpoczęła się generalna ofensywa Armii Czerwonej na zachód (zakończona "cudem nad Wisłą"). Z kolei prawie 20 lat temu w wyborach prezydenckich startował Marian Krzaklewski. Startował z hasłem "Krzak - tak", ale zakończył szarżę identycznie jak Armia Czerwona w 1920 r. Skoro startowałem z Czech i jechałem na Słowację wypadało wspomnieć nieboszczkę Czechosłowację i podzielić trasę na trzy części, niczym czechosłowacki hymn. Oczywiście - tak jak w hymnie Czechosłowacji - sama przerwa poświęcona była Morawom :P
Uwielbiam mniej oczywiste rocznice, przypominają że historia jest wszechobecna w naszym życiu. No i najważniejsze - pozwala uzasadnić każde szaleństwo. Ten rajd bez pieszej szarży na nieco mniej znany w Polsce, ale wybitny fatrzański szczyt, byłby pozbawiony szaleństwa, a przecież dokładnie 500 lat temu jeden z największych szaleńców w dziejach świata - Ferdynand Magellan - eksplorował wybrzeże Patagonii. Wypadało go uczcić godnie, czyli brawurowo. Taka trasa bez wcześniejszego treningu górskiego była synonimem brawury i wujek Ferdek byłby z niej zadowolony. porwałem się na ten rajd nie mając na koncie (w sezonie) żadnego trzytysięcznika. Chciałem dowalić nogom przed zbliżającą się wyprawą do Korona-Francji. Liczyłem, że ten ból zaprocentuje :)
Zaczynałem w Czechach (konkretnie to na Morawach) i aż do Bojkowic jechałem z Drozdem, znanym pasjonatem tenisa, który na cześć Sereny Williams nosi w nazwie liczbę 23 (turdus23 - od 23 wygranych przez nią wielkich szlemów). Dość teorii spiskowych!
Gdy Drozd męczył bułę z bagażem, ja sobie odpoczywałem wioząc dobrych kilka kilo mniej, tak było w Górach Wizowickich, aż do Bojkowic. Potem - jadąc dalej samotnie - przycisnąłem już mocniej i przez dolinę Towarskiego potoku zjechałem do nadważańskiej Iławy i opuściwszy Białe Karpaty wbiłem w Góry Strażowskie. Tutaj upał zaczął mi doskwierać, do tego stopnia że na południowych zboczach Strażowa chciałem wypieprzyć kask w krzaki. Jakie to było mądre z mojej strony, że nie jechałem rok wcześniej przez Hiszpanię w kasku! Ta skorupa na łbie ani nie chroni przed słońcem, ani przed deszczem. Za to jest wielka i cięższa od czapki. Dopiero na zjeździe do Cziczman miałem trochę wytchnienia, ale tamże snuły się tłumy turystów. Co ciekawe, wielu snuło się w maseczkach.
Na zjeździe zaczął mi dokuczać wiatr, jechałem wszak na płn, a ten był na pd. W porywach potrafił nieźle wyhamować. Gdy skierowałem się na Faczkowską przełęcz odkryłem duża frekwencję motocyklistów. Gdy uzupełniałem zapasy wody (ładownie miałem puste, sklepów po drodze nie było), filtrując przez 20 minut 1,5 l z szemranego strumyczka, słowacki kierowca dopytywał czy mi nie pomóc. Oni tak już mają...
Tak więc podbudowany tym, że Słowacy się nie zmienili ukryłem rower w fantastycznej, powykręcanej i wiekowej buczynie oraz ruszyłem na szlak. Byłem już formalnie w Małej Fatrze. Tutaj lekko nie było: maź, błoto i kamienie. Miejscami naprawdę ślisko, dwa razy leżałem. Lazłem wzwyż ze statywem, bo zakładałem że zdobędę wierzchołek niewiele przed zachodem. Szedłem jednak zbyt szybko i rozkłaczyłem Kłaka równo o 20:00. Na szczycie dwie parki Słowaków (znaczy, mieszane płciowo) nagrywały sobie z drona szczytowanie, znaczy "summited", jak przezwałby ich rytuał Reinhold Messner. Byli jednak w tym entuzjazmie dość malowniczy, dlatego nagrodziłem ich fotką.
Schodziłem już tradycyjnie w żółwim tempie (kontuzje zdarzają się głównie przy zejściu), nikt mnie jednak nie wyprzedził, bo szlak totalnie opustoszał. Gdy dotarłem w okolice ukrycia roweru musiałem długo go szukać wśród głębokich ceni bukowych wężowisk. Jak zwykle ukryłem rower tak dobrze, że sam miałem problem by go odnaleźć... Cóż, lepiej dobrze ukryć, niż wracać pieszo.
Dopiero na zjeździe do Rajca zrobiło mi się chłodno. Na szczycie (1352) były jeszcze 24 stopnie, polany południowe były zaś nagrzane do 29 stopni!
Dalsza trasa zakładała ominięcie Żyliny od wschodu, przez Turie i Wisznowe. No i właśnie w Wiśniowie złapałem panę, a jakże: wystarczył jeden wjazd w dziurę... Konieczność babrania się w rowerze tak mnie jednak zmotywowała, że ani się obejrzałem a byłem w podfatrzańskiej Beli. Ciężko zrobiło się dopiero w Terchowej. Odcinek do Zazriwej jest mocno interwałowy... Miało to swoje plusy: kolejny podjazd, na przełęcz Hola, nie pozwolił mi zasnąć. Rozbudził mnie nawet na tyle, że podjąłem próbę ataku na Paracz - najwyższy szczyt Magury Orawskiej. Zatrzymały mnie poległe świerki - wiatrował był poważny, a moje nogi nie nadawały się już na tor przeszkód - odpuściłem więc, chciałem jedynie uczcić Magellana, nie zaś naśladować jego frajerski zgon.
Ponownie senność dopadła mnie dopiero na nudnym odcinku z Orawskiej Leśnej. Rozbudził mnie dopiero niemrawy podjazd na Nawoć, atakowałem już wtedy Beskid Żywiecki, zwany na Słowacji Beskidem Orawskim. Gdy tylko przekroczyłem granice Rzpltej zdjąłem skorupę z głowy i ruszyłem radośnie w dół. Senność całkiem mi przeszła i baraszkowałem po Ujsołach i Rajczy w poszukiwaniu sklepów. Potem wybrałem się pod Boraczą i zamiast wracać pociągiem o 12, wpadłem na pomysł by coś zjeść i jechać dalej. Mimo usilnych prób, przez 1,5 h poszukiwań nie znalazłem żadnej gastronomii, w której nie byłoby absurdalnych tłumów. Zmęczony tym horrorem wróciłem pod stację w Węgierskiej Górce i przesiedziałem godzinę w cieniu (co ciekawe nie brała mnie senność).
Dopiero w pociągu zaliczyłem odlot. Miałem miejsce siedzące, nie wszyscy mogli się pochwalić takim sukcesem. Wszystko działo się o 14-tej, jak wyglądało obłożenie kolejnych pociągów nie chcę nawet wiedzieć... W każdym razie naród ruszył w góry, warto o tym pamiętać!
Test mocy wypadł pozytywnie. Zaskoczyło mnie to o tyle, że nabroiłem naprawdę pokaźne przewyższenie na trasie i w dodatku utrudniłem sobie zadanie włażąc z buta na Klaka. To ostatnie szaleństwo mogło mnie zresztą zgubić: naciągnąłem ścięgno w łydce (przy poślizgnięciu na błocie, mimo bardzo ostrożnego schodzenia!) i przy chodzeniu zaczęła mnie boleć lewa noga, na rowerze - na szczęście - ten problem nie występował. Pod koniec trasy miałem już ciężkie nogi (od rana w niedzielę), ale nie zdarzyło mi się jeszcze walnąć tak trudnego rajdu bez ani jednej trasy powyżej 3000 metrów przewyższenia w sezonie.
Kľak - tak. Selfie-turyści zwróceni na wschód, to stamtąd nadchodziła 100 lat temu Armia Czerwona...
Wczesnogotycki, autentyczny kościół we wsi Tečovice
W drodze na Uhersky Brod. Drozd tym razem niezbyt odblaskowy...
Uhersky Brod
Coraz cieplej - Štítná nad Vláří
Upał jeszcze nie hiszpański, ale już męczący przy przejeździe przez Góry Strażowskie. Może kiedyś dotrę tu wiosną, gdy młode listki rosną? Te góry proszą się o nieoczywiste i śmiałe eksploracje.
Okrążając masyw Strażowa
Čičmany - dzieło wybitnego słowackiego architekta Duszana Jurkowicza. U nas znany jest głównie z projektów austriackich cmentarzy pierwszowojennych.
Ta liczba samochodów nieco mnie zaniepokoiła, ale jechałem dalej wzwyż, by schować rower przy czerwonym szlaku i ruszyć na Kłaczka-słodziaczka, znanego z widoków... By wznieść się ponad rower, ponad szosy i wioski, by dotknąć majestatu gór, by poczuć kontakt z podłożem, by ulżyć tyłkowi, by dowalić nogom - każdy powód jest dobry aby porzucić rower i ruszyć na szlak :)
Widoczki były przednie - tu na Góry Strażowskie
Rowerzyści rzadko to oglądają - widok z wierzchołka Kłaka na Małą Fatrę w wersji "luczańskiej"
Niestety byłem tak szybki na podejściu, że do zachodu miałem jeszcze 1,5 h (to już zdjęcie z zejścia). Planowe 1:55 podejścia zajęło mi 1:17!
Zejście z Rewania na niemal widoczne stąd Fačkovské sedlo. Tutaj kończy się (lub zaczyna) Mała Fatra! Przede mną Góry Strażowskie, które tak zachwycały mnie z wierzchołka góry Čipčie, w czasie mojego ostatniego fatrzańskiego cyklotreku.
Rajecke Teplice
Coraz bliżej Janosika
Terchova
W drodze na przeł. Hola złapał mnie świt oraz senność, na szczęście było pod górkę i trudniej było zrobić sobie krzywdę
Droga na Paracz - tego było za wiele, zarządziłem wycof
Było przed 8 rano, na przeł. Glinka już jakby południe, tylko "ludziów" jeszcze mało było
Soła w Rajczy
Widowiskowy spływ Sołą odbywało 7. wspaniałych kaczuszek z mamusią na przedzie, bo dowódca musi dać przykład!
W drodze na Boraczą - opony nie pozwoliły na więcej, a od północy podjeżdżać już mi się nie chciało (zbliżałem się do granicy wyporności kolan)
Upalny koniec na stacji, w cieniu jesionów
Podsumowując: za jednym razem - jadąc bez noclegu - załatwiłem Białe Karpaty, Góry Strażowskie, Małą Fatrę (z wejściem na jeden z istotniejszych szczytów!), Magurę Orawską (podjąłem atak "z buta" na Paracz) i Beskid Żywiecki.
Czas brutto: 29 h 42 min.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33234861
Dystans128.38 km Czas07:46 Vśrednia16.53 km/h VMAX44.72 km/h Podjazdy658 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dookoła Radomia, dzień 3: Burzliwy odwrót
Od rana towarzyszył mi upał. Komary które terroryzowały mnie szwadronami przy rozbijaniu namiotu, nad ranem jeszcze dosypiały trudy dobijania się do mnie przez sypialnię. Pomyśleć, że kiedyś jeździłem z samym tropikiem, byłem świrem. W Chotczy Dolnej dokonałem pożegnania z Wisłą, która tutaj już nieco opadła i umożliwiła podejście nad sam brzeg. W Lipsku nawiedziłem Lewiatan max, taki powiatowy (duża powierzchnia i wybór).
W najmniejszym mieście powiatowym Rzpltej dumnie sterczy gmach starostwa. Bloczkowy, jak całe miasto, które w najzabawniejszym miejscu kończy się kilka metrów od rynku… Ostatnio gdy tu byłem (2010!) miasto było szare i beznadziejne, teraz dalej jest beznadziejne, ale przynajmniej ukwiecone i kolorowe. Postęp. Ja, wśród upajających zapachów kwitnących lip zmierzałem z Lipska (nomen omen) do Sienna, do gniazda polskich praoligarchów Oleśnickich, co ufundowali tu wspaniały gotycki kościół.
Po dwóch dniach wycisku bez wytchnienia organizm mi się zbuntował i czułem całym sobą, że chcę do mamusi, albo przynajmniej do pociągu. Tężał ten pieprzony zleżały upał, więc zamiast jechać do Wąchocka, postanowiłem nie ryzykować i ruszyłem od razu do Ostrowca. Miałem sporo czasu do pociągu, rozmyślałem właśnie gdzie zjem obiad (tak jak ostatnio, w pizzerii na rynku?) gdy nagle poczułem tąpnięcie. Wjechałem w sam środek krateru, typowej dla polskich dróg studni i zaraz usłyszałem charakterystyczne syczenie, po chwili dobiegało też z drugiego koła. Dublet – przebiłem naraz dwie dętki – rekord w idealnym momencie!
Potem było 7 km cyklotreku (hehe) aż na dworzec w Ostrowcu. Na rynku zdołałem nabyć tanie i dobre dętki. Kupiłem od razu trzy, na więcej nie miałem kasy. Na dworcu musiałem pokonać te 190 schodów, ale nagrodą był pociąg bezpośredni Ostro-Kraków, z którego wysiadłem o godz. 18:03 na stacji Klimontów. Dalej, aż do Wiesiółki jechałem rowerem. Zrobiło się chłodno, drogi były zalane lub poprzecinane wstęgami namulisk, ale nie padało, ani nie grzmiało. Zdążyłem na pociąg o 21:47, byłem na kwadrans przed czasem (do Chorzowa B). Ten poburzowy chłód bardzo mi pomógł. Uwielbiam 18 stopni, nie znoszę 28 i więcej. Przed 23 byłem w domu, a pomyśleć że miałem być przed 19 i pokonać 60 km rowerem mniej. Los płata takie figle i zamienia nudny dzień powrotu w festiwal emocji.
Zanim dotarłem na dworzec, usłyszałem od ekipy radiowej pytanie:
- Co pan myśli o wyborach?
- Nie jestem w humorze – odpowiedziałem, wlokąc rower z dwoma flakami zamiast opon
- Rozumiem – odparł dziennikarz
---------------------------------------------
To wszystko wydarzyło się naprawdę. To jest największy atut roweru: moc przygód. Dlaczego dookoła Radomia? Bo od dawna planowałem rowerowy spływ Pilicą. Jechałem wielokrotnie wzdłuż Pilicy, ale w jednym ciągu najdalej do Tomaszowa (jechałem też od Spały do Warki, ale to przy innej okazji). Pilica góruje na Wisłą, Wartą czy Odrą tym, że nie trzeba przedzierać się przez żadne duże miasta, nigdzie też najbliższa rzece przejezdna droga nie oddala się bardziej niż na odległość 5-6 km. Jakby tego było mało, jedynie na odcinku kilkuset metrów trzeba jechać krajówką. Większą i bardziej przyjazną rowerzystom rzeką jest tylko Bug. Wzdłuż Bugu już jednak jechałem (od Kryłowa po Wyszków), no i Pilica leży w całości w granicach Polski, można więc bez problemu przedsięwziąć trasę od źródeł do ujścia. Wśród lewobrzeżnych dopływów Wisły Pilica nie ma sobie równych. W wersji optimum miałem dotrzeć aż do ujścia Wieprza i do Bobrownik, ale z racji zagrożeń oponowych i pogodowych szybko odrzuciłem ten wariant. Z Czarnolasu był tylko rzut beretem do Dęblina, ale wolałem Janowiec.
Wisła w Chotczy Dolnej
Między Lucimią a Borowcem
Lipsko
Cudo - tablica erekcyjna w kościele św. Zygmunta w Siennie
Piesze zwiedzanie Ostrowca...
Mstyczów
Działo się w Przełaju
Łazy, blisko mety
Trasa, cz. I:
https://ridewithgps.com/routes/33219878
Trasa. cz. II:
https://ridewithgps.com/routes/33219921
Mapa:
Od rana towarzyszył mi upał. Komary które terroryzowały mnie szwadronami przy rozbijaniu namiotu, nad ranem jeszcze dosypiały trudy dobijania się do mnie przez sypialnię. Pomyśleć, że kiedyś jeździłem z samym tropikiem, byłem świrem. W Chotczy Dolnej dokonałem pożegnania z Wisłą, która tutaj już nieco opadła i umożliwiła podejście nad sam brzeg. W Lipsku nawiedziłem Lewiatan max, taki powiatowy (duża powierzchnia i wybór).
W najmniejszym mieście powiatowym Rzpltej dumnie sterczy gmach starostwa. Bloczkowy, jak całe miasto, które w najzabawniejszym miejscu kończy się kilka metrów od rynku… Ostatnio gdy tu byłem (2010!) miasto było szare i beznadziejne, teraz dalej jest beznadziejne, ale przynajmniej ukwiecone i kolorowe. Postęp. Ja, wśród upajających zapachów kwitnących lip zmierzałem z Lipska (nomen omen) do Sienna, do gniazda polskich praoligarchów Oleśnickich, co ufundowali tu wspaniały gotycki kościół.
Po dwóch dniach wycisku bez wytchnienia organizm mi się zbuntował i czułem całym sobą, że chcę do mamusi, albo przynajmniej do pociągu. Tężał ten pieprzony zleżały upał, więc zamiast jechać do Wąchocka, postanowiłem nie ryzykować i ruszyłem od razu do Ostrowca. Miałem sporo czasu do pociągu, rozmyślałem właśnie gdzie zjem obiad (tak jak ostatnio, w pizzerii na rynku?) gdy nagle poczułem tąpnięcie. Wjechałem w sam środek krateru, typowej dla polskich dróg studni i zaraz usłyszałem charakterystyczne syczenie, po chwili dobiegało też z drugiego koła. Dublet – przebiłem naraz dwie dętki – rekord w idealnym momencie!
Potem było 7 km cyklotreku (hehe) aż na dworzec w Ostrowcu. Na rynku zdołałem nabyć tanie i dobre dętki. Kupiłem od razu trzy, na więcej nie miałem kasy. Na dworcu musiałem pokonać te 190 schodów, ale nagrodą był pociąg bezpośredni Ostro-Kraków, z którego wysiadłem o godz. 18:03 na stacji Klimontów. Dalej, aż do Wiesiółki jechałem rowerem. Zrobiło się chłodno, drogi były zalane lub poprzecinane wstęgami namulisk, ale nie padało, ani nie grzmiało. Zdążyłem na pociąg o 21:47, byłem na kwadrans przed czasem (do Chorzowa B). Ten poburzowy chłód bardzo mi pomógł. Uwielbiam 18 stopni, nie znoszę 28 i więcej. Przed 23 byłem w domu, a pomyśleć że miałem być przed 19 i pokonać 60 km rowerem mniej. Los płata takie figle i zamienia nudny dzień powrotu w festiwal emocji.
Zanim dotarłem na dworzec, usłyszałem od ekipy radiowej pytanie:
- Co pan myśli o wyborach?
- Nie jestem w humorze – odpowiedziałem, wlokąc rower z dwoma flakami zamiast opon
- Rozumiem – odparł dziennikarz
---------------------------------------------
To wszystko wydarzyło się naprawdę. To jest największy atut roweru: moc przygód. Dlaczego dookoła Radomia? Bo od dawna planowałem rowerowy spływ Pilicą. Jechałem wielokrotnie wzdłuż Pilicy, ale w jednym ciągu najdalej do Tomaszowa (jechałem też od Spały do Warki, ale to przy innej okazji). Pilica góruje na Wisłą, Wartą czy Odrą tym, że nie trzeba przedzierać się przez żadne duże miasta, nigdzie też najbliższa rzece przejezdna droga nie oddala się bardziej niż na odległość 5-6 km. Jakby tego było mało, jedynie na odcinku kilkuset metrów trzeba jechać krajówką. Większą i bardziej przyjazną rowerzystom rzeką jest tylko Bug. Wzdłuż Bugu już jednak jechałem (od Kryłowa po Wyszków), no i Pilica leży w całości w granicach Polski, można więc bez problemu przedsięwziąć trasę od źródeł do ujścia. Wśród lewobrzeżnych dopływów Wisły Pilica nie ma sobie równych. W wersji optimum miałem dotrzeć aż do ujścia Wieprza i do Bobrownik, ale z racji zagrożeń oponowych i pogodowych szybko odrzuciłem ten wariant. Z Czarnolasu był tylko rzut beretem do Dęblina, ale wolałem Janowiec.
Wisła w Chotczy Dolnej
Między Lucimią a Borowcem
Lipsko
Cudo - tablica erekcyjna w kościele św. Zygmunta w Siennie
Piesze zwiedzanie Ostrowca...
Mstyczów
Działo się w Przełaju
Łazy, blisko mety
Trasa, cz. I:
https://ridewithgps.com/routes/33219878
Trasa. cz. II:
https://ridewithgps.com/routes/33219921
Mapa:
Dystans323.22 km Czas15:11 Vśrednia21.29 km/h VMAX57.81 km/h Podjazdy2824 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Orlich Gniazd, czyli parszywa trzynastka
Miałem wstać o 4 rano i podjechać pociągiem do Poraja (tak odmieniają lokalsi), ale pełnia Księżyca obudziła mnie o 1:51. Rozsierdzony zerwałem się więc, sprawdziłem prognozę, spakowałem i wskoczyłem na rower. Tuż przed 3 w nocy wyruszyłem i… wpierw musiałem uciekać przed nieprzyjemnymi wyziewami chemicznymi (Chorzów Stary) a następnie przed „misterium wstającej mgły”.
Nawet słowiki się zamknęły nad Brynicą, uciszone przez pełzające, lodowate jęzory mgły. Marzyłem o momencie gdy zacznie się podjazd na Próg Woźnicki, i faktycznie: tam mgły się rozstąpiły i wróciły dopiero za Koziegłowami. W mlecznej scenerii, w ciszy, wśród konturów wyłaniających się sprzed snopu światła pni drzew, podążałem więc slalomem przez dziury i wyboje drogi Strąków – Cynków. Gdy mijając tabliczkę Poraj cieszyłem się już na myśl o kolejnym podjeździe i uwolnieniu od ostrego cienia mgły – wtedy to napotkałem czeluść. Skasowany całkiem (zniknięty) most na Warcie. To była spora niespodzianka – bo pod koniec kwietnia, gdy byłem tu ostatnio nic nie wskazywało na takie plany…
Jak to często bywa po fatalnym początku - po marznięciu w temp. 1,4 stopnia (Poraj), po przemoczeniu mgłą – nastąpiło przełamanie. W Choroniu ujrzałem wreszcie skrawek pogodnego nieba, w Olsztynie nieboskłon ukazał mi już cały swój majestat. W Olsztynie, Ostrężniku, Przewodziszowicach, nawet w Mirowie i Bobolicach – wszędzie witały mnie chłód i bezludność. Dopiero w Ogrodzieńcu spotkałem jurajską stonkę turystyczną. Na zamku w Smoleniu trafiali się pojedynczy zwiedzający, ale tylko ja byłem bezbiletny, bo bezczelnie ominąłem kasę podjeżdżając od strony lasu czarnym szlakiem i dziwiąc się, że można to spokojnie zrobić na trekkingu. Z tych 8 orlich gniazd zaskoczył negatywnie głównie Mirów, który w tygodniu, o tak wczesnej porze miał… otwartą kasę! Jakieś jaja…
Zanim dotarłem do budzącego się Ogrodzieńca, zrobiłem sobie przerwę przy ośrodku ZHP Amonit w Siamoszycach. Wszędzie dobrze, ale na starych śmieciach najbezpieczniej. Brama zabezpieczona łańcuchem, na kimś kto nie wie jak łatwo wjechać od drugiej strony musiało robić wrażenie ;) W każdym razie był to pierwszy widoczny objaw Covida, bo o tej porze Zamonit zawsze tętni życiem…
Kolejnym zdziwieniem na trasie były dobrze mi znane ruinki kościoło-warowni w Krzywopłotach/Bydlinie. Jakiś czas temu coś tu grzebali i proszę: odsłonięte okopy z I wojny, porządny opis. Z minusów: wyszutrowana ścieżka i ławki. Całkiem zniszczyło to atmosferę miejsca. Gdy byłem tu ostatnio przestraszyły mnie właśnie pryzmy żwirku…
Od Bydlina do Jaroszowca ścigałem się z jakimś jadącym na lekko „trenującym” na góralu, co poprawiło mi tempo i sprawiło, że z rozmachem podjeżdżałem na Bogucin. Ostatni odcinek gruntówką, pod zamek Rabsztyn, był jednak beznadziejny. Same kałuże i błoto. Choć Rabsztyn był dziesiątym orlim gniazdem na mojej trasie, to nie był to strzał w „10”. Kałuże, błoto, chmury. Z kolei odcinek do wsi Troks to wreszcie skończony nowy asfalt (droga na Jangrot), ale też zadziwiający ruch pojazdów (było coś między 12 a 13). Skrót „przez grzbiety” do Kosmolowa okazał się tragiczną pomyłką. Fajnie jeździ się tu na góralu, ale dla trekkinga te „przeręble” w asfalcie są nie do ominięcia…
Gdy już dotarłem „w bulu i nadzieji” do asfatu nr 773, zaczęła się najprzyjemniejsza część trasy, czyli rajd doliną Prądnika aż po Biały Kościół. Minąłem więc jedenastkę (Pieskowa) i dwunastkę na trasie. Przy dwunastce, znaczy się przy Ojcowie parking zapełniony po brzegi, wszędy tłumy szwędających się człapaków. Było zatem jak zwykle – z tą różnicą, że nie było autobusów wycieczkowych.
Podjazd na Biały Kościół i dalej, do Bębła ujawnił mały kryzysik. Moja trasa była mocno interwałowa, na tym etapie miałem już sporo ponad 2000 metrów przewyższenia, a przecież jechałem tylko przez Jurę. "Odkryłem" to wszystko na tym odcinku, poczułem nogi i zacząłem dogorywać na podjazdach. Wtedy też podjąłem dziwną decyzję by przy pierwszej okazji zjechać w Dolinę Będkowską. To nie był błąd, to był wielki wielbłąd. Władowałem się w błotną maź, musiałem 2 razy przenosić rower, cały się upaćkałem i zanim dotarłem do biegnącej doliną asfaltówki miałem już serdecznie dość. W dolinie zrobiło się zresztą przejmująco zimno. W tych chwilach słabości myślałem by zakończyć rajd w Jaworznie. W dodatku skończyły mi się zapasy i musiałem dokonać aprowizacji w Rudawie.
Gdy jednak znalazłem się w tenczyńskich lasach, zregenerowałem siły. Przyczyną była pewnie płaskość odcinka. Ta chwila wytchnienia była bezcenna. Zamek Tenczyn był trzynastym orlim gniazdem na mojej trasie. Z racji tego, że gonił mnie czas (musiałem być w czwartek rano w pracy) nie podjeżdżałem pod sam zamek, ale odkąd stał się sanktuarium komercji totalnie mnie nie pociąga. Do Chrzanowa gnałem już znowu rześki jak niemowlaczek. W niezłym tempie przejechałem Baliny, Jaworzna i Pogorie, by równo o zmierzchu ucałować dziękczynnie próg własnego mieszkania - feci, quod potui, faciant meliora potentes!
Zaiste, był to chyba mój najtrudniejszy rajd na lekko - poza górami - w krótkim czasie. Taka wyżynna, interwałowa trzysetka z pier.olnięciem! Od przedświtu do zachodu. Dobrze przepracowany czerwcowy dzień!
Cynków już za mną, zorza poranna przede mną
Mgły ponownie dopadły mnie nad zbiornikiem Poraj
Olsztyn w porannym słońcu - cudnie, jak dobrze mieć blisko na Jurę i w góry. Jak dobrze mieszkać w woj. śląskim!
Ostrężnik, podszedłem pod same mury. Dawno tu nie byłem...
Przewidziszowice, bezludne! Uroki tygodnia na Jurze są warte marznięcia w mgle o przedświcie.
Mirów - kasa była już czynna!
Bobolice jeszcze spały
Ogrodzieniec powoli budził się do jarmarku tandety. To jest kwintesencja małopolskiego wyczucia harmonii krajobrazu
Ryczów - orle gniazdo numer 7 na trasie
Ósmy cud trasy, czyli Smoleń. Tu byli już pierwsi turyści, ale kasa jest łatwa do ominięcia (kmwtw)
Dziewiątka, czyli Bydlin-Krzywopłoty. Na wygodnej ławce (skandal) zrobiłem sobie piknik.
Dyszka wypadła w Rabsztynie. Remont, błoto, nieoczekiwany zaduch i duży ruch na drogach - przestało być fajnie, to nie był strzał w dziesiątkę.
Jedenastka skompletowana w Pieskowej Skale. Który to już raz na rowerze? O takich kwotach mówimy już ilość, bo są niepoliczalne :P
Dwunasty apostoł w łańcuchu orlich gniazd. Na parkingu tradycyjnie pełno, ludzi też sporo
No i jest: parszywa trzynastka. Odcinek między 12 a 13 gniazdem był najtrudniejszy. Przewyższenie było tu niczego sobie.
Chrzanowski rynek po raz trzeci (tylko w tym roku!)
Pogoria w złotej godzinie. Jak jej nie kochać?
Trasa:
Miałem wstać o 4 rano i podjechać pociągiem do Poraja (tak odmieniają lokalsi), ale pełnia Księżyca obudziła mnie o 1:51. Rozsierdzony zerwałem się więc, sprawdziłem prognozę, spakowałem i wskoczyłem na rower. Tuż przed 3 w nocy wyruszyłem i… wpierw musiałem uciekać przed nieprzyjemnymi wyziewami chemicznymi (Chorzów Stary) a następnie przed „misterium wstającej mgły”.
Nawet słowiki się zamknęły nad Brynicą, uciszone przez pełzające, lodowate jęzory mgły. Marzyłem o momencie gdy zacznie się podjazd na Próg Woźnicki, i faktycznie: tam mgły się rozstąpiły i wróciły dopiero za Koziegłowami. W mlecznej scenerii, w ciszy, wśród konturów wyłaniających się sprzed snopu światła pni drzew, podążałem więc slalomem przez dziury i wyboje drogi Strąków – Cynków. Gdy mijając tabliczkę Poraj cieszyłem się już na myśl o kolejnym podjeździe i uwolnieniu od ostrego cienia mgły – wtedy to napotkałem czeluść. Skasowany całkiem (zniknięty) most na Warcie. To była spora niespodzianka – bo pod koniec kwietnia, gdy byłem tu ostatnio nic nie wskazywało na takie plany…
Jak to często bywa po fatalnym początku - po marznięciu w temp. 1,4 stopnia (Poraj), po przemoczeniu mgłą – nastąpiło przełamanie. W Choroniu ujrzałem wreszcie skrawek pogodnego nieba, w Olsztynie nieboskłon ukazał mi już cały swój majestat. W Olsztynie, Ostrężniku, Przewodziszowicach, nawet w Mirowie i Bobolicach – wszędzie witały mnie chłód i bezludność. Dopiero w Ogrodzieńcu spotkałem jurajską stonkę turystyczną. Na zamku w Smoleniu trafiali się pojedynczy zwiedzający, ale tylko ja byłem bezbiletny, bo bezczelnie ominąłem kasę podjeżdżając od strony lasu czarnym szlakiem i dziwiąc się, że można to spokojnie zrobić na trekkingu. Z tych 8 orlich gniazd zaskoczył negatywnie głównie Mirów, który w tygodniu, o tak wczesnej porze miał… otwartą kasę! Jakieś jaja…
Zanim dotarłem do budzącego się Ogrodzieńca, zrobiłem sobie przerwę przy ośrodku ZHP Amonit w Siamoszycach. Wszędzie dobrze, ale na starych śmieciach najbezpieczniej. Brama zabezpieczona łańcuchem, na kimś kto nie wie jak łatwo wjechać od drugiej strony musiało robić wrażenie ;) W każdym razie był to pierwszy widoczny objaw Covida, bo o tej porze Zamonit zawsze tętni życiem…
Kolejnym zdziwieniem na trasie były dobrze mi znane ruinki kościoło-warowni w Krzywopłotach/Bydlinie. Jakiś czas temu coś tu grzebali i proszę: odsłonięte okopy z I wojny, porządny opis. Z minusów: wyszutrowana ścieżka i ławki. Całkiem zniszczyło to atmosferę miejsca. Gdy byłem tu ostatnio przestraszyły mnie właśnie pryzmy żwirku…
Od Bydlina do Jaroszowca ścigałem się z jakimś jadącym na lekko „trenującym” na góralu, co poprawiło mi tempo i sprawiło, że z rozmachem podjeżdżałem na Bogucin. Ostatni odcinek gruntówką, pod zamek Rabsztyn, był jednak beznadziejny. Same kałuże i błoto. Choć Rabsztyn był dziesiątym orlim gniazdem na mojej trasie, to nie był to strzał w „10”. Kałuże, błoto, chmury. Z kolei odcinek do wsi Troks to wreszcie skończony nowy asfalt (droga na Jangrot), ale też zadziwiający ruch pojazdów (było coś między 12 a 13). Skrót „przez grzbiety” do Kosmolowa okazał się tragiczną pomyłką. Fajnie jeździ się tu na góralu, ale dla trekkinga te „przeręble” w asfalcie są nie do ominięcia…
Gdy już dotarłem „w bulu i nadzieji” do asfatu nr 773, zaczęła się najprzyjemniejsza część trasy, czyli rajd doliną Prądnika aż po Biały Kościół. Minąłem więc jedenastkę (Pieskowa) i dwunastkę na trasie. Przy dwunastce, znaczy się przy Ojcowie parking zapełniony po brzegi, wszędy tłumy szwędających się człapaków. Było zatem jak zwykle – z tą różnicą, że nie było autobusów wycieczkowych.
Podjazd na Biały Kościół i dalej, do Bębła ujawnił mały kryzysik. Moja trasa była mocno interwałowa, na tym etapie miałem już sporo ponad 2000 metrów przewyższenia, a przecież jechałem tylko przez Jurę. "Odkryłem" to wszystko na tym odcinku, poczułem nogi i zacząłem dogorywać na podjazdach. Wtedy też podjąłem dziwną decyzję by przy pierwszej okazji zjechać w Dolinę Będkowską. To nie był błąd, to był wielki wielbłąd. Władowałem się w błotną maź, musiałem 2 razy przenosić rower, cały się upaćkałem i zanim dotarłem do biegnącej doliną asfaltówki miałem już serdecznie dość. W dolinie zrobiło się zresztą przejmująco zimno. W tych chwilach słabości myślałem by zakończyć rajd w Jaworznie. W dodatku skończyły mi się zapasy i musiałem dokonać aprowizacji w Rudawie.
Gdy jednak znalazłem się w tenczyńskich lasach, zregenerowałem siły. Przyczyną była pewnie płaskość odcinka. Ta chwila wytchnienia była bezcenna. Zamek Tenczyn był trzynastym orlim gniazdem na mojej trasie. Z racji tego, że gonił mnie czas (musiałem być w czwartek rano w pracy) nie podjeżdżałem pod sam zamek, ale odkąd stał się sanktuarium komercji totalnie mnie nie pociąga. Do Chrzanowa gnałem już znowu rześki jak niemowlaczek. W niezłym tempie przejechałem Baliny, Jaworzna i Pogorie, by równo o zmierzchu ucałować dziękczynnie próg własnego mieszkania - feci, quod potui, faciant meliora potentes!
Zaiste, był to chyba mój najtrudniejszy rajd na lekko - poza górami - w krótkim czasie. Taka wyżynna, interwałowa trzysetka z pier.olnięciem! Od przedświtu do zachodu. Dobrze przepracowany czerwcowy dzień!
Cynków już za mną, zorza poranna przede mną
Mgły ponownie dopadły mnie nad zbiornikiem Poraj
Olsztyn w porannym słońcu - cudnie, jak dobrze mieć blisko na Jurę i w góry. Jak dobrze mieszkać w woj. śląskim!
Ostrężnik, podszedłem pod same mury. Dawno tu nie byłem...
Przewidziszowice, bezludne! Uroki tygodnia na Jurze są warte marznięcia w mgle o przedświcie.
Mirów - kasa była już czynna!
Bobolice jeszcze spały
Ogrodzieniec powoli budził się do jarmarku tandety. To jest kwintesencja małopolskiego wyczucia harmonii krajobrazu
Ryczów - orle gniazdo numer 7 na trasie
Ósmy cud trasy, czyli Smoleń. Tu byli już pierwsi turyści, ale kasa jest łatwa do ominięcia (kmwtw)
Dziewiątka, czyli Bydlin-Krzywopłoty. Na wygodnej ławce (skandal) zrobiłem sobie piknik.
Dyszka wypadła w Rabsztynie. Remont, błoto, nieoczekiwany zaduch i duży ruch na drogach - przestało być fajnie, to nie był strzał w dziesiątkę.
Jedenastka skompletowana w Pieskowej Skale. Który to już raz na rowerze? O takich kwotach mówimy już ilość, bo są niepoliczalne :P
Dwunasty apostoł w łańcuchu orlich gniazd. Na parkingu tradycyjnie pełno, ludzi też sporo
No i jest: parszywa trzynastka. Odcinek między 12 a 13 gniazdem był najtrudniejszy. Przewyższenie było tu niczego sobie.
Chrzanowski rynek po raz trzeci (tylko w tym roku!)
Pogoria w złotej godzinie. Jak jej nie kochać?
Trasa:
Dystans135.17 km Czas07:39 Vśrednia17.67 km/h Podjazdy2422 m
SprzętFocus Arriba 4.0 Uczestnicy
Przez Kiełek i Górę Ludwiki do sanatorium-krematorium
Pierwszy w roku wypad w góry obfitował w przygody i zwroty akcji. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów dotarłem w góry blachosmrodem. Ostatni raz mój rower podróżował na dachu prawie dekadę temu... To był pierwszy raz w górach w tym roku i od razu z cyklotrekiem. Jak zwykle zaczynanie od cyklotreku było błędem, ale takie błędne decyzje zmieniają trasę w przygodową. A o to przecież chodzi - statystyki to tylko "nieme źródła historyczne". Wymiar trasie zawsze nadaje "styl przeżytych przygód" pisząc Messnerem.
Cyklotrek był nadspodziewanie trudny. Przyczyniło się do tego oznakowanie. Ostatni raz takie problemy orientacyjne miałem w słowackim masywie Čipčie, czyli na mini-Choczu. Tam także zaskoczyła mnie obecność szlaku. Nie nauczyłem się wiele od tego czasu, znów polazłem szlakiem (spacerowy żółty wg oznaczeń PTTK), którego przebiegu nie znałem. Chodzenie znakowanymi szlakami zawsze wyłącza samodzielną orientację, no i przyczynia kłopotów. Na wierzchołku Mount Kiełek zaskoczył mnie wysoki na jakieś 7-8 metrów prowizoryczny maszt ustawiony przez krótkofalowców. Tuz nad punktem osnowy! Podawali właśnie te swoje kody. Pomyślałem: cudacy (pozdrowienia dla Palmy, SW górą!), ale zaraz potem spojrzałem na siebie, włóczącego się po krzakach w rowerowym wdzianku, z dala od roweru... Ostatecznie lepiej wyznaczać trendy niż podążać za tłumem. Brawo Wy! Nie każdy idzie na bezszlakowe (formalnie szlak nie był szlakiem tj. był tylko spacerowy, nie turystyczny) góry z masztem na plecach :)
W masywie Kiełka zaskoczył mnie nie tylko szlak spacerowy i krótkofalowcy, zaskoczyła mnie stromizna stoków. Postanowiłem schodzić bez szlaku, szerokim połogim płajem, ale szeroki płaj z kroku na krok zmieniał się w wąską ścieżynkę, aż zanikł całkowicie w jodłowym młodniku. Zgroza! Ciemniejsze były tylko piwnice na warszawskiej Woli w 1944... Tam całkiem straciłem orientację i tę przesadną pewność siebie (przecież tyle razy już chaszczowałem!). Truizm głoszący, że żadnej góry nie należy lekceważyć potrafi boleśnie smagnąć po kostkach. Dosłownie i w przenośni. Las, choć gatunkowo naturalny (jodłowo-bukowy) był zachwaszczony, pełen posuszu, wykrotów i pętli z jeżyn. Pętle z jeżyn potrafią nie tylko zniszczyć skarpetki, potrafią błyskawicznie wypoziomować każdego, kto nie patrzy pod nogi. Wtedy to, pośród jeżynowisk i jagodzisk trafiłem na bardzo strome zbocze, tak strome że ujrzałem cały masyw Babiej i Pasmo Policy. Po ułożeniu gór zorientowałem się także, że jestem po złej stronie góry. Cóż - musiałem zejść wprost do roweru ukrytego w świerkowym młodniku. Ten warunek potrafi bardzo utrudnić najbardziej nawet rozkoszne chaszczowanie.
Dalsza droga to były rozpaczliwe próby wyjścia z matni, czyli opuszczenia tych świerkowych wężowisk i dojścia do widocznego zarysu kolejnego płaju. Gdy już dotarłem do cywilizacji ukazał mi się... szlak spacerowy. Szkoda tylko, że tym odcinkiem nie szedłem w pierwszą stronę, nie wiedziałem więc gdzie jestem. Uratował mnie dopiero słupek oddziałowy sidzińskiego leśnictwa. Od tego momentu już tylko raz zmyliłem drogę - zszedłem prawie na dno sidzińskiej doliny. Zorientowałem się po altimetrze, który przezornie zabrałem ze sobą. Wtedy też niemal usiadłem na kosim gnieździe, kapitalnie wkomponowanym w skarpę głębocznicy. Spanikowana samica niemal wyleciała mi spod krocza. Gdyby się nie ruszyła nigdy bym nie zauważył tego gniazda. Leśne kosy nie zatraciły wspaniałej zdolności kamuflowania gniazd. Zarówno jednak leśne, jak i miejskie kosy są takimi samymi panikarzami. To spowodowało, że zaliczyłem wreszcie pierwsze zniesienie w tym roku. Gniazdobranie zaliczone! Wiosnę mogę wreszcie uznać za odbytą!
Przydługie "Kiełkowanie" spowodowało 2 godziny straty czasowej do tajemniczego Tinkoffa, który w Zawoi zasłaniał mi widok na Diablaka. Dzięki temu spóźnieniu widziałem jednak drozda cień, znaczy prawdziwego turdusa merulę :P
Rozsierdził mnie prawdziwie dopiero koniec podjazdu na Górę Ludwiki. Kolumb, jak wiemy, odkrył Amerykę, historia wspomina go czule. Jam odkrył więcej, odkrywszy Ludwikę, bo naraz obydwie półkule - pisał mistrz Jan z Krakowa. Podjeżdżałem tym razem od północy (od pd. wjeżdżałem tu w 2016, wracając z Suchych Cipek) i odkryłem tę drugą półkulę. Mój pęd poznawczy wyhamowało wierzchowinowe błoto. Dalej było jeszcze trochę szutru do Wysokiej, a stamtąd już pospolite asfalty, którymi dotarłem do miejsca kaźni - do Rabki.
Przebywałem w tutejszym więzieniu (zwanym dla niepoznaki GORD-em) 23 lata temu. Taki spotkał mnie wyrok – bez sądu, bez prokuratorów. Odsiadywałem skoliozę. Skrzynka do której wrzucaliśmy listy z pozdrowieniami dla sprawców naszej gehenny (tj. do rodziców) jest wciąż w tym samym miejscu. Trwa na przekór czasom. GORD nie jest już GORD-em, teren ośrodka został rozorany pod nowe alejki, stary więzienny mur zastąpiony stalową siatką, po boisku do siaty nie pozostał nawet nikły ślad. Skrzynka jednak trwa, może zachowała w swojej metalowej pamięci naszą genialna akcję, by zbiorowo napisać do rodziców tekst: „Pozdrowienia z sanatorium-krematorium”. Jeszcze jedno się nie zmieniło – kraty w oknach. Z tym wybrzuszeniem, by skazaniec mógł zaczerpnąć trochę powietrza. Ten luksus był zresztą zarezerwowany dla weteranów. Takich co odsiadywali półroczne wyroki (byli tacy, rodzice ich nie kochali).
W roku utraconego kwietnia, roku problemów z oddychaniem, taka puenta z więziennych wspomnień jest wysoce adekwatna!
Ulica Nowy Świat – nasza brama do reglamentowanej wolności (trasa do sklepów w centrum) – była całkiem rozorana, jakże to symboliczne. Mam nieodparte wrażenie, że nasz nowy wspaniały świat lat 20. XX wieku będzie właśnie jak Rabka. To znaczy jak moje wspomnienia z Górnośląskiego Ośrodka Rehabilitacji Dzieci. Szczególnie te związane z Siostrą Ostrą i tym sympatycznym wuefistą na basenie (wyglądał jak Sean Connery przed 70), co przygniatał klapkami palce i serwował kopa z zaskoczenia stojącym na krawędzi głębokiego basenu – RIP.
W Rabce zaskoczyły mnie zmiany w parku. Ten park zawsze był piękny i rozległy. Jak dla mnie – jedyny poważny powód by odwiedzić Rabkę. W tutejszym drewniaku byłem po raz pierwszy… na egzaminie przewodnickim. W czasie niewoli GORD-yjskiej prowadzono nas karnymi oddziałami wyłącznie na msze do pobliskiego ceglaka.
Po wyjechaniu z Rabki dalszą trasę pokonywałem już pospolitym sposobem, czyli bez szczególnych przeżyć i wspomnień, po asfalcie. Mijałem też Żarnówkę, która była z kolei miejscem niemiłych wspomnień dla MalutkiejMi. Odblaskowy drozd miał zaś swoje traumy w nieodległej Kasince. Te rabczańskie okolice kryją w sobie niezliczone mroczne historie. Dość powiedzieć, że wracałem przez matecznik ojca Natanka…
Ruscy są wszędzie, nawet pod Babią
Widok na Babią ze stoków Kiełka
Pierwsze jaja tej wiosny - w kapitalnym miejscu, na skarpie tuż nad ścieżką
Kosie jaja
W drodze na Górę Ludwiki
Po raz drugi przy dworze w Wysokiej
GORD zamienił się w ŚCRU...
Niesamowite. Do tej samej skrzynki 23 lata temu wrzucałem listy do domu
Powrót w dolinę Skawicy
Mapka: https://ridewithgps.com/routes/32661084
Pierwszy w roku wypad w góry obfitował w przygody i zwroty akcji. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów dotarłem w góry blachosmrodem. Ostatni raz mój rower podróżował na dachu prawie dekadę temu... To był pierwszy raz w górach w tym roku i od razu z cyklotrekiem. Jak zwykle zaczynanie od cyklotreku było błędem, ale takie błędne decyzje zmieniają trasę w przygodową. A o to przecież chodzi - statystyki to tylko "nieme źródła historyczne". Wymiar trasie zawsze nadaje "styl przeżytych przygód" pisząc Messnerem.
Cyklotrek był nadspodziewanie trudny. Przyczyniło się do tego oznakowanie. Ostatni raz takie problemy orientacyjne miałem w słowackim masywie Čipčie, czyli na mini-Choczu. Tam także zaskoczyła mnie obecność szlaku. Nie nauczyłem się wiele od tego czasu, znów polazłem szlakiem (spacerowy żółty wg oznaczeń PTTK), którego przebiegu nie znałem. Chodzenie znakowanymi szlakami zawsze wyłącza samodzielną orientację, no i przyczynia kłopotów. Na wierzchołku Mount Kiełek zaskoczył mnie wysoki na jakieś 7-8 metrów prowizoryczny maszt ustawiony przez krótkofalowców. Tuz nad punktem osnowy! Podawali właśnie te swoje kody. Pomyślałem: cudacy (pozdrowienia dla Palmy, SW górą!), ale zaraz potem spojrzałem na siebie, włóczącego się po krzakach w rowerowym wdzianku, z dala od roweru... Ostatecznie lepiej wyznaczać trendy niż podążać za tłumem. Brawo Wy! Nie każdy idzie na bezszlakowe (formalnie szlak nie był szlakiem tj. był tylko spacerowy, nie turystyczny) góry z masztem na plecach :)
W masywie Kiełka zaskoczył mnie nie tylko szlak spacerowy i krótkofalowcy, zaskoczyła mnie stromizna stoków. Postanowiłem schodzić bez szlaku, szerokim połogim płajem, ale szeroki płaj z kroku na krok zmieniał się w wąską ścieżynkę, aż zanikł całkowicie w jodłowym młodniku. Zgroza! Ciemniejsze były tylko piwnice na warszawskiej Woli w 1944... Tam całkiem straciłem orientację i tę przesadną pewność siebie (przecież tyle razy już chaszczowałem!). Truizm głoszący, że żadnej góry nie należy lekceważyć potrafi boleśnie smagnąć po kostkach. Dosłownie i w przenośni. Las, choć gatunkowo naturalny (jodłowo-bukowy) był zachwaszczony, pełen posuszu, wykrotów i pętli z jeżyn. Pętle z jeżyn potrafią nie tylko zniszczyć skarpetki, potrafią błyskawicznie wypoziomować każdego, kto nie patrzy pod nogi. Wtedy to, pośród jeżynowisk i jagodzisk trafiłem na bardzo strome zbocze, tak strome że ujrzałem cały masyw Babiej i Pasmo Policy. Po ułożeniu gór zorientowałem się także, że jestem po złej stronie góry. Cóż - musiałem zejść wprost do roweru ukrytego w świerkowym młodniku. Ten warunek potrafi bardzo utrudnić najbardziej nawet rozkoszne chaszczowanie.
Dalsza droga to były rozpaczliwe próby wyjścia z matni, czyli opuszczenia tych świerkowych wężowisk i dojścia do widocznego zarysu kolejnego płaju. Gdy już dotarłem do cywilizacji ukazał mi się... szlak spacerowy. Szkoda tylko, że tym odcinkiem nie szedłem w pierwszą stronę, nie wiedziałem więc gdzie jestem. Uratował mnie dopiero słupek oddziałowy sidzińskiego leśnictwa. Od tego momentu już tylko raz zmyliłem drogę - zszedłem prawie na dno sidzińskiej doliny. Zorientowałem się po altimetrze, który przezornie zabrałem ze sobą. Wtedy też niemal usiadłem na kosim gnieździe, kapitalnie wkomponowanym w skarpę głębocznicy. Spanikowana samica niemal wyleciała mi spod krocza. Gdyby się nie ruszyła nigdy bym nie zauważył tego gniazda. Leśne kosy nie zatraciły wspaniałej zdolności kamuflowania gniazd. Zarówno jednak leśne, jak i miejskie kosy są takimi samymi panikarzami. To spowodowało, że zaliczyłem wreszcie pierwsze zniesienie w tym roku. Gniazdobranie zaliczone! Wiosnę mogę wreszcie uznać za odbytą!
Przydługie "Kiełkowanie" spowodowało 2 godziny straty czasowej do tajemniczego Tinkoffa, który w Zawoi zasłaniał mi widok na Diablaka. Dzięki temu spóźnieniu widziałem jednak drozda cień, znaczy prawdziwego turdusa merulę :P
Rozsierdził mnie prawdziwie dopiero koniec podjazdu na Górę Ludwiki. Kolumb, jak wiemy, odkrył Amerykę, historia wspomina go czule. Jam odkrył więcej, odkrywszy Ludwikę, bo naraz obydwie półkule - pisał mistrz Jan z Krakowa. Podjeżdżałem tym razem od północy (od pd. wjeżdżałem tu w 2016, wracając z Suchych Cipek) i odkryłem tę drugą półkulę. Mój pęd poznawczy wyhamowało wierzchowinowe błoto. Dalej było jeszcze trochę szutru do Wysokiej, a stamtąd już pospolite asfalty, którymi dotarłem do miejsca kaźni - do Rabki.
Przebywałem w tutejszym więzieniu (zwanym dla niepoznaki GORD-em) 23 lata temu. Taki spotkał mnie wyrok – bez sądu, bez prokuratorów. Odsiadywałem skoliozę. Skrzynka do której wrzucaliśmy listy z pozdrowieniami dla sprawców naszej gehenny (tj. do rodziców) jest wciąż w tym samym miejscu. Trwa na przekór czasom. GORD nie jest już GORD-em, teren ośrodka został rozorany pod nowe alejki, stary więzienny mur zastąpiony stalową siatką, po boisku do siaty nie pozostał nawet nikły ślad. Skrzynka jednak trwa, może zachowała w swojej metalowej pamięci naszą genialna akcję, by zbiorowo napisać do rodziców tekst: „Pozdrowienia z sanatorium-krematorium”. Jeszcze jedno się nie zmieniło – kraty w oknach. Z tym wybrzuszeniem, by skazaniec mógł zaczerpnąć trochę powietrza. Ten luksus był zresztą zarezerwowany dla weteranów. Takich co odsiadywali półroczne wyroki (byli tacy, rodzice ich nie kochali).
W roku utraconego kwietnia, roku problemów z oddychaniem, taka puenta z więziennych wspomnień jest wysoce adekwatna!
Ulica Nowy Świat – nasza brama do reglamentowanej wolności (trasa do sklepów w centrum) – była całkiem rozorana, jakże to symboliczne. Mam nieodparte wrażenie, że nasz nowy wspaniały świat lat 20. XX wieku będzie właśnie jak Rabka. To znaczy jak moje wspomnienia z Górnośląskiego Ośrodka Rehabilitacji Dzieci. Szczególnie te związane z Siostrą Ostrą i tym sympatycznym wuefistą na basenie (wyglądał jak Sean Connery przed 70), co przygniatał klapkami palce i serwował kopa z zaskoczenia stojącym na krawędzi głębokiego basenu – RIP.
W Rabce zaskoczyły mnie zmiany w parku. Ten park zawsze był piękny i rozległy. Jak dla mnie – jedyny poważny powód by odwiedzić Rabkę. W tutejszym drewniaku byłem po raz pierwszy… na egzaminie przewodnickim. W czasie niewoli GORD-yjskiej prowadzono nas karnymi oddziałami wyłącznie na msze do pobliskiego ceglaka.
Po wyjechaniu z Rabki dalszą trasę pokonywałem już pospolitym sposobem, czyli bez szczególnych przeżyć i wspomnień, po asfalcie. Mijałem też Żarnówkę, która była z kolei miejscem niemiłych wspomnień dla MalutkiejMi. Odblaskowy drozd miał zaś swoje traumy w nieodległej Kasince. Te rabczańskie okolice kryją w sobie niezliczone mroczne historie. Dość powiedzieć, że wracałem przez matecznik ojca Natanka…
Ruscy są wszędzie, nawet pod Babią
Widok na Babią ze stoków Kiełka
Pierwsze jaja tej wiosny - w kapitalnym miejscu, na skarpie tuż nad ścieżką
Kosie jaja
W drodze na Górę Ludwiki
Po raz drugi przy dworze w Wysokiej
GORD zamienił się w ŚCRU...
Niesamowite. Do tej samej skrzynki 23 lata temu wrzucałem listy do domu
Powrót w dolinę Skawicy
Mapka: https://ridewithgps.com/routes/32661084
Dystans367.98 km Czas16:56 Vśrednia21.73 km/h Podjazdy2144 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd małomiasteczkowy, czyli z wizytą w Opatowcu
Nazwa mikro-wyprawy nawiązywała do faktu, że na jej trasie znalazły się dwa najmniejsze miasta w Polsce: Opatowiec i Wiślica. Gdybym jeszcze zahaczył o Koszyce, byłby tryplet! Przejechałem też przez piąte najmniejsze miasto Polski (Działoszyce) a siódme (Nowy Korczyn) minąłem podobnie jak Koszyce, o włos! Na 8 polskich miast liczących poniżej tysiąca dusz (8 cudów Polski!), aż pięć znajduje się na historycznym pograniczu Ziemi Krakowskiej i Sandomierskiej. Obszar to ciekawy historycznie i przyrodniczo, w dodatku o tej porze pulsujący barwami i zapachami.
Zacznę jednak od początku, od lodowni jaka tradycyjnie dała mi w kość w Błędowie. Przemsza jest mściwa i tworzy takie zastoiska chłodu, że odnotowałem 0,6 stopnia i nawet pobyt nad Pogorią wspominałem jako tropiki (tam było komfortowe 2,7). Nawet zimowe skarpety nie sprawiły, że czułem pełen komfort, choć mgiełka tym razem była ażurowa, tzn. znośna. W Chorzowie jak zwykle mijałem same radiowozy, dopiero za Łośniem poczułem się swobodnie i zsunąłem mokrą maseczkę. Dalej było już tradycyjnie - maseczkę miałem na nosie przejeżdzając jedynie przez miasta i siedziby gmin.
Towarzyszyło mi kwilenie piskląt i głosy ostrzegawcze kosów i pokrzewek. Za Przybysławicami w dolinie Szreniawy prześladował mnie ten sam zajadły kundel. Znów zachwycał mnie ptasi gwar nad Szreniawą, który najintensywniejszy jest w Sulisławicach i tuż za nimi, gdzie rzeczka zaczyna mocno meandrować. Usłyszałem pierwsze wilgi. Ptasi szczebiot towarzyszył mi w roli motywu przewodniego także na przerwie śniadaniowej na opłotkach Miechowa. Zająłem miejsce między rewirami kapturki i słowika. W samym Miechowie, na podjeździe na Bukowską Wolę mijałem słabych rowerzystów z "Grupy Rowerowej Murcki". Piękne mieli koszulki i gołe kolanka, ale formy podjazdowej nie mieli, podobnie jak rozsądku w zakresie zapobiegania artroskopii kolan. Widać stać ich na to, mnie nie. Dlatego jechałem wtedy jeszcze w długich nogawkach...
Interesująco wyglądały moje obserwacje mentalne. W Miechowie znów ludzie bardzo zdyscyplinowani i wszyscy w maseczkach. W Łośniu transparenty i plandeki z napisami oprotestowującymi budowę masztu 5G (o wpływie 5G na koronawirusa nic nie było). Za Skalbmierzem, gdzieś w Sielcu Biskupim płoty obwieszone transparentami oprotestowującymi budowę jakiejś biogazowni. Tłumy wycieczkowiczów i imprezowiczów w rezerwatach Ponidzia: Przęślinie (tam nigdy żywej duszy nie było!) i Skorocicach. Młodzieńcy rozjeżdżający murawy kserotermiczne na motorkach. Tragicznie wykonana ścieżka rowerowa Pasturka-Pińczów, wzbogacona 5-cm. wysokości progami. Oto Polska w pigułce.
W okolicach Kazimierzy cieszyły oczy ciemne, żyzne i co ważne, wilgotne skiby ziemi. Tu i ówdzie radował mnie kwitnący rzepak. Widok potrzeszczy, kląskawek, pliszek żółtych i kuropatw nie należał do rzadkości, ba, w okolicach Kowali, nad Nidą mogłem usłyszeć piosenkę godową czajki. Ponidzie ptactwem stoi, zawsze tak było. Tradycyjnie w okolicach Wodzisławia, już po zmierzchu, miałem spotkanie z chrabąszczami majowymi, które krążyły jak Don Kiszot wokół każdej latarni przy drodze. Co jakiś czas słyszałem charakterystyczne chrupnięcie gdy najeżdżałem na zalegające drogę chrabąszcze. Same drogi jak zwykle były puste, jak za dawnych lat. Na odcinku Wodzisław - Żarnowiec panował tradycyjny, niezmącony spokój. Najważniejsze, że dotarłem do miłków wiosennych i nasyciłem się wiosennym Ponidziem. To była rekompensata za utraconą przerwę wielkanocną.
Na koniec, w Rokitnie dopadła mnie niespodziewanie ulewa. Przeczekałem w Łazach. Kolejny raz silna ulewa dorwała mnie w Ząbkowicach i łącznie straciłem ponad godzinę czasu. Powrót przez Pogorię (o przedświcie) i Grodziec (o świcie) miał jednak dzięki temu swój czar. Czar wynikał z mokrych nawierzchni i odbijania się w nich księżyca, ustępującego wschodzącemu słońcu. To była wyjątkowo piękna trasa, a od 11 do 17 panował pierwszy w tym roku mini-upał (w cieniu było ponad 26 stopni, w słońcu 29,6), który rozkosznie spędziłem w nadnidziańskim stepie!
Galeria: https://photos.app.goo.gl/io5onW2K8sm5FGbW7
Mapka
Nazwa mikro-wyprawy nawiązywała do faktu, że na jej trasie znalazły się dwa najmniejsze miasta w Polsce: Opatowiec i Wiślica. Gdybym jeszcze zahaczył o Koszyce, byłby tryplet! Przejechałem też przez piąte najmniejsze miasto Polski (Działoszyce) a siódme (Nowy Korczyn) minąłem podobnie jak Koszyce, o włos! Na 8 polskich miast liczących poniżej tysiąca dusz (8 cudów Polski!), aż pięć znajduje się na historycznym pograniczu Ziemi Krakowskiej i Sandomierskiej. Obszar to ciekawy historycznie i przyrodniczo, w dodatku o tej porze pulsujący barwami i zapachami.
Zacznę jednak od początku, od lodowni jaka tradycyjnie dała mi w kość w Błędowie. Przemsza jest mściwa i tworzy takie zastoiska chłodu, że odnotowałem 0,6 stopnia i nawet pobyt nad Pogorią wspominałem jako tropiki (tam było komfortowe 2,7). Nawet zimowe skarpety nie sprawiły, że czułem pełen komfort, choć mgiełka tym razem była ażurowa, tzn. znośna. W Chorzowie jak zwykle mijałem same radiowozy, dopiero za Łośniem poczułem się swobodnie i zsunąłem mokrą maseczkę. Dalej było już tradycyjnie - maseczkę miałem na nosie przejeżdzając jedynie przez miasta i siedziby gmin.
Towarzyszyło mi kwilenie piskląt i głosy ostrzegawcze kosów i pokrzewek. Za Przybysławicami w dolinie Szreniawy prześladował mnie ten sam zajadły kundel. Znów zachwycał mnie ptasi gwar nad Szreniawą, który najintensywniejszy jest w Sulisławicach i tuż za nimi, gdzie rzeczka zaczyna mocno meandrować. Usłyszałem pierwsze wilgi. Ptasi szczebiot towarzyszył mi w roli motywu przewodniego także na przerwie śniadaniowej na opłotkach Miechowa. Zająłem miejsce między rewirami kapturki i słowika. W samym Miechowie, na podjeździe na Bukowską Wolę mijałem słabych rowerzystów z "Grupy Rowerowej Murcki". Piękne mieli koszulki i gołe kolanka, ale formy podjazdowej nie mieli, podobnie jak rozsądku w zakresie zapobiegania artroskopii kolan. Widać stać ich na to, mnie nie. Dlatego jechałem wtedy jeszcze w długich nogawkach...
Interesująco wyglądały moje obserwacje mentalne. W Miechowie znów ludzie bardzo zdyscyplinowani i wszyscy w maseczkach. W Łośniu transparenty i plandeki z napisami oprotestowującymi budowę masztu 5G (o wpływie 5G na koronawirusa nic nie było). Za Skalbmierzem, gdzieś w Sielcu Biskupim płoty obwieszone transparentami oprotestowującymi budowę jakiejś biogazowni. Tłumy wycieczkowiczów i imprezowiczów w rezerwatach Ponidzia: Przęślinie (tam nigdy żywej duszy nie było!) i Skorocicach. Młodzieńcy rozjeżdżający murawy kserotermiczne na motorkach. Tragicznie wykonana ścieżka rowerowa Pasturka-Pińczów, wzbogacona 5-cm. wysokości progami. Oto Polska w pigułce.
W okolicach Kazimierzy cieszyły oczy ciemne, żyzne i co ważne, wilgotne skiby ziemi. Tu i ówdzie radował mnie kwitnący rzepak. Widok potrzeszczy, kląskawek, pliszek żółtych i kuropatw nie należał do rzadkości, ba, w okolicach Kowali, nad Nidą mogłem usłyszeć piosenkę godową czajki. Ponidzie ptactwem stoi, zawsze tak było. Tradycyjnie w okolicach Wodzisławia, już po zmierzchu, miałem spotkanie z chrabąszczami majowymi, które krążyły jak Don Kiszot wokół każdej latarni przy drodze. Co jakiś czas słyszałem charakterystyczne chrupnięcie gdy najeżdżałem na zalegające drogę chrabąszcze. Same drogi jak zwykle były puste, jak za dawnych lat. Na odcinku Wodzisław - Żarnowiec panował tradycyjny, niezmącony spokój. Najważniejsze, że dotarłem do miłków wiosennych i nasyciłem się wiosennym Ponidziem. To była rekompensata za utraconą przerwę wielkanocną.
Na koniec, w Rokitnie dopadła mnie niespodziewanie ulewa. Przeczekałem w Łazach. Kolejny raz silna ulewa dorwała mnie w Ząbkowicach i łącznie straciłem ponad godzinę czasu. Powrót przez Pogorię (o przedświcie) i Grodziec (o świcie) miał jednak dzięki temu swój czar. Czar wynikał z mokrych nawierzchni i odbijania się w nich księżyca, ustępującego wschodzącemu słońcu. To była wyjątkowo piękna trasa, a od 11 do 17 panował pierwszy w tym roku mini-upał (w cieniu było ponad 26 stopni, w słońcu 29,6), który rozkosznie spędziłem w nadnidziańskim stepie!
Galeria: https://photos.app.goo.gl/io5onW2K8sm5FGbW7
Mapka
Dystans237.43 km Czas10:58 Vśrednia21.65 km/h VMAX57.08 km/h Podjazdy1922 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Mont Blanc, czyli Alpy Miechowskie
Nie katowałem się wstawaniem po nocach i wyruszyłem dopiero w okolicach siódmej. Nad Pogorią upomniano mnie przez megafon, że należy nosić maskę na twarzy. Tak, to był nieoznakowany radiowóz... Co ciekawe tydzień wcześniej (wiosenny Grochowiec) miałem olbrzymie problemy z siodełkiem, ono jak się rozreguluje to trzeba je ustawiać wielokrotnie i walczyć z nim co kilka kilometrów. Teraz problem wrócił od Pogorii, i przez niego o mało nie zarobiłem mandatu... Zanim zdążyłem nacieszyć się pierwszą widzianą makolągwą doznałem tradycyjnych już problemów żołądkowych i musiałem ratować się w lesie zaspokojeniem naglącej potrzeby. Właśnie w tej chwili poczułem dziabnięcie w przyrodzenie, nie zwróciłem na to uwagi, myślałem, że to wbiła się szpilka.
Dopiero w połowie trasy odkryłem, że dziabnięcie miało swoje konsekwencje. Na szczęście jad mnie nie uczulał aż tak bardzo, bo przy ciągłych potarciach czasie jazdy byłbym skończony. Problem stał się poważny dopiero nazajutrz, gdy opuchlizna osiągnęła imponujące rozmiary i utrudniała chodzenie. Do kroniki nieszczęść wypada mi tez zaliczyć fakt, że ponownie zapomniałem kremu z filtrem. Słońce okazało jednak miłosierdzie i w okolicach godz. 11 skryło się za chmurami.
Z innych incydentów: w Gołaczewach kursowała tam i z powrotem policja i raz dzielni strusze prafa próbowali się na mnie bohatersko zaczaić, bo słońce jeszcze dopiekało, a ja byłem w trakcie podjazdu na Kamienną Górę. Liczyli, że zdejmę maseczkę. Mieli pecha, przewidziałem ich dziecinna reakcję...
Czym dalej od miast tym spokojniej, kolejny raz policję widziałem dopiero u bram Pilicy. W Miechowie ich nie wiedziałem, dużo się jednak zmieniło przez półtora miesiąca i wszyscy paradowali w maseczkach. Sama eksploracja Białej Góry była dużo ciekawsza niż igraszki na Złotej Górze, choć krajobraz w okolicy wsi Krępa jest wyjątkowo malowniczy.
Przymusowe zamknięcie w okresie wielkanocnym oraz "przygody" na trasie skłoniły mnie do skrócenia planowanej trasy i dzięki temu zaliczyłem trzy góry: Kamienną, Złotą i Białą oraz trzy rezerwaty: Złotą Górę, Białą Górę i Kępie. Po minięciu Miechowa pojechałem na Tunel, czyli odbyłem trasę u stóp "Dolinek Podmiechowskich", bo tak nazywam okolice Widnicy. Dzięki wizycie na Mont Blanc zaliczyłem też wreszcie najwyższy wierch Alp Miechowskich. Innych Alp w tym roku nie będzie :)
Tyle lat odkładałem eksplorację Białej Góry, zawsze była nie po drodze, tak już jest położona. Tymczasem droga Uniejowa-Rędzin do Przysieki okazała się być w znacznej mierze asfaltowa, w dodatku o tej porze jazda przez buczynę to uczta ze świeżej zieloności. Sam rezerwat także okazał się pięknie położony, no i mogłem zdjąć tę pieprzoną maskę, choć tym razem był to już dużo lepszy model.
Ledwo zjechałem do Przesieki, ledwo przekroczyłem eLHaeSkę a dopadł mnie zew Białej Góry. To wtedy skojarzyłem Białą Górę z Mont Blanc. W miejscu gdzie nie spadła kropla deszczu od miesiąca rozpętała się na chwile prawdziwa, wiosenna ulewa. Dorwało mnie w rezerwacie Kępie. Ponieważ gradowa chmura szła na zachód, odbiłem na północny-wschód i przez Kozłów wracałem na Żarnowiec, Pilicę i Ogrodzieniec. By trochę urozmaicić powrót puściłem się jeszcze w Koci Las by przejechać całe Zabrodzie. Tamże próbował mnie ugryźć w łydkę wilczur, już przejechał mi pyskiem po nodze. Straciłem więc cierpliwość iw wydarłem się na właścicieli, którzy byli kilkadziesiąt metrów ode mnie, oczywiście bez maseczek. Na spacerku z psami (bo psy były dwa), których w żaden sposób nie potrafili opanować. Głos mam donośny, więc na podwórka wyległo pół wsi - i bardzo dobrze. Ja też mogę czasem postraszyć policją.
By mi wynagrodzić bezruch dwóch dekad kwietnia Opatrzność zsyłała mi chyba zaległości przeżyć, bo ledwie przejechałem przez strefę smrodu palonego mięsa (zakłady Okrasa w Pilicy) a dorwała mnie kolejna ulewa. Tym razem schroniłem się w Delikatesach Centrum. Ostatnią przerwę - konsumpcyjną - zrobiłem w Kocikowej, gdy definitywnie przestało padać. Zdąrzyłem też na ładny zachód nad Pogorią i już bez nadrabiania niedoboru przygód dotarłem do domu.
Po trzech tygodniach przymusowego postoju dałem sobie solidny wycisk. Najważniejsze było jednak to, że zobaczyłem nowe miejsca.
Obłędny, kwitnący Błędów
Droga Golczowska, hajże do Cieślina
Przed Mostkiem
Tuż przed rezerwatem Złota Góra
Dolinki Podmiechowskie
Rezerwat Biała Góra
Cuda leśnej drogi z Uniejowa do Przesieki
Tuż po przejściu ulewy
Ogrodzieniec upiększony. Ciekawe co pomyślałby Olek Janowski gdyby widział te budy i rusztowania...?
Molo zachodzącego słońca
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32492893
Galeria:
Alpy Miechowskie
Nie katowałem się wstawaniem po nocach i wyruszyłem dopiero w okolicach siódmej. Nad Pogorią upomniano mnie przez megafon, że należy nosić maskę na twarzy. Tak, to był nieoznakowany radiowóz... Co ciekawe tydzień wcześniej (wiosenny Grochowiec) miałem olbrzymie problemy z siodełkiem, ono jak się rozreguluje to trzeba je ustawiać wielokrotnie i walczyć z nim co kilka kilometrów. Teraz problem wrócił od Pogorii, i przez niego o mało nie zarobiłem mandatu... Zanim zdążyłem nacieszyć się pierwszą widzianą makolągwą doznałem tradycyjnych już problemów żołądkowych i musiałem ratować się w lesie zaspokojeniem naglącej potrzeby. Właśnie w tej chwili poczułem dziabnięcie w przyrodzenie, nie zwróciłem na to uwagi, myślałem, że to wbiła się szpilka.
Dopiero w połowie trasy odkryłem, że dziabnięcie miało swoje konsekwencje. Na szczęście jad mnie nie uczulał aż tak bardzo, bo przy ciągłych potarciach czasie jazdy byłbym skończony. Problem stał się poważny dopiero nazajutrz, gdy opuchlizna osiągnęła imponujące rozmiary i utrudniała chodzenie. Do kroniki nieszczęść wypada mi tez zaliczyć fakt, że ponownie zapomniałem kremu z filtrem. Słońce okazało jednak miłosierdzie i w okolicach godz. 11 skryło się za chmurami.
Z innych incydentów: w Gołaczewach kursowała tam i z powrotem policja i raz dzielni strusze prafa próbowali się na mnie bohatersko zaczaić, bo słońce jeszcze dopiekało, a ja byłem w trakcie podjazdu na Kamienną Górę. Liczyli, że zdejmę maseczkę. Mieli pecha, przewidziałem ich dziecinna reakcję...
Czym dalej od miast tym spokojniej, kolejny raz policję widziałem dopiero u bram Pilicy. W Miechowie ich nie wiedziałem, dużo się jednak zmieniło przez półtora miesiąca i wszyscy paradowali w maseczkach. Sama eksploracja Białej Góry była dużo ciekawsza niż igraszki na Złotej Górze, choć krajobraz w okolicy wsi Krępa jest wyjątkowo malowniczy.
Przymusowe zamknięcie w okresie wielkanocnym oraz "przygody" na trasie skłoniły mnie do skrócenia planowanej trasy i dzięki temu zaliczyłem trzy góry: Kamienną, Złotą i Białą oraz trzy rezerwaty: Złotą Górę, Białą Górę i Kępie. Po minięciu Miechowa pojechałem na Tunel, czyli odbyłem trasę u stóp "Dolinek Podmiechowskich", bo tak nazywam okolice Widnicy. Dzięki wizycie na Mont Blanc zaliczyłem też wreszcie najwyższy wierch Alp Miechowskich. Innych Alp w tym roku nie będzie :)
Tyle lat odkładałem eksplorację Białej Góry, zawsze była nie po drodze, tak już jest położona. Tymczasem droga Uniejowa-Rędzin do Przysieki okazała się być w znacznej mierze asfaltowa, w dodatku o tej porze jazda przez buczynę to uczta ze świeżej zieloności. Sam rezerwat także okazał się pięknie położony, no i mogłem zdjąć tę pieprzoną maskę, choć tym razem był to już dużo lepszy model.
Ledwo zjechałem do Przesieki, ledwo przekroczyłem eLHaeSkę a dopadł mnie zew Białej Góry. To wtedy skojarzyłem Białą Górę z Mont Blanc. W miejscu gdzie nie spadła kropla deszczu od miesiąca rozpętała się na chwile prawdziwa, wiosenna ulewa. Dorwało mnie w rezerwacie Kępie. Ponieważ gradowa chmura szła na zachód, odbiłem na północny-wschód i przez Kozłów wracałem na Żarnowiec, Pilicę i Ogrodzieniec. By trochę urozmaicić powrót puściłem się jeszcze w Koci Las by przejechać całe Zabrodzie. Tamże próbował mnie ugryźć w łydkę wilczur, już przejechał mi pyskiem po nodze. Straciłem więc cierpliwość iw wydarłem się na właścicieli, którzy byli kilkadziesiąt metrów ode mnie, oczywiście bez maseczek. Na spacerku z psami (bo psy były dwa), których w żaden sposób nie potrafili opanować. Głos mam donośny, więc na podwórka wyległo pół wsi - i bardzo dobrze. Ja też mogę czasem postraszyć policją.
By mi wynagrodzić bezruch dwóch dekad kwietnia Opatrzność zsyłała mi chyba zaległości przeżyć, bo ledwie przejechałem przez strefę smrodu palonego mięsa (zakłady Okrasa w Pilicy) a dorwała mnie kolejna ulewa. Tym razem schroniłem się w Delikatesach Centrum. Ostatnią przerwę - konsumpcyjną - zrobiłem w Kocikowej, gdy definitywnie przestało padać. Zdąrzyłem też na ładny zachód nad Pogorią i już bez nadrabiania niedoboru przygód dotarłem do domu.
Po trzech tygodniach przymusowego postoju dałem sobie solidny wycisk. Najważniejsze było jednak to, że zobaczyłem nowe miejsca.
Obłędny, kwitnący Błędów
Droga Golczowska, hajże do Cieślina
Przed Mostkiem
Tuż przed rezerwatem Złota Góra
Dolinki Podmiechowskie
Rezerwat Biała Góra
Cuda leśnej drogi z Uniejowa do Przesieki
Tuż po przejściu ulewy
Ogrodzieniec upiększony. Ciekawe co pomyślałby Olek Janowski gdyby widział te budy i rusztowania...?
Molo zachodzącego słońca
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32492893
Galeria:
Alpy Miechowskie
Dystans148.43 km Czas07:05 Vśrednia20.95 km/h Podjazdy1193 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Wiosenny Grochowiec
Rano jechałem w kołnierzu, ale że to kołnierz polarowy, i tak musiałem go co chwilę ściągać z gorąca. Przepociłem go całkowicie do Błędowa i dalej jechałem już w maseczce, której jedyną zaletą było to, że była biała i duża, przez co patrole mi się nie przyglądały szczególnie (z wyjątkiem łapanki w Chruszczobrodzie, ale tam akurat miałem maskę idealnie na twarzy).
Żar wiosny mnie oszołomił, wszystko już kwitło i spiewało. Pierwszy piknik zrobiłem nad Centurią w Błędowie. Kolejny przy Ruskich Górach. W pierwszym przypadku rozłożyłem się na łące, w drugim na ściółce. Najpiękniej było jednak na Grochowcu, wiosna pulsowała barwami i zapachami. Wszędzie wokół kwitnące śliwy, jabłonie, czereśnie, tarniny. Były już nawet kwitnące poziomki, nie pisząc nawet o pięciornikach, mniszkach etc.
Gdy wróciłem w ramiona konurbacji musiałem znowu dusić się w masce. Najdłużej wytrzymałem bez zdejmowania dystans 15 km, tylko dlatego, że było płasko lub nieco z górki.Gdy zdejmowałem maskę była już cała zasmarkana i musiałem obcierać twarz z glutów... Gdy masz chore zatoki i skrzywiona przegrodę nosową, wiesz że ten sezon jest dla wszelkich poważniejszych podjazdów bezpowrotnie stracony i w maseczce nie masz szans na utrzymanie dobrego tempa. No chyba, że robiąc przerwy tlenowe co 8-10 km...
Migdałek grodziecki
Po miesiącu nad Pogorią...
Centuria w Błędowie
Na pustyni
Ryczów
Wiosna na Grochowcu
Ogrodzieniec
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32453444
Galeria: Wiosenny Grochowiec
Rano jechałem w kołnierzu, ale że to kołnierz polarowy, i tak musiałem go co chwilę ściągać z gorąca. Przepociłem go całkowicie do Błędowa i dalej jechałem już w maseczce, której jedyną zaletą było to, że była biała i duża, przez co patrole mi się nie przyglądały szczególnie (z wyjątkiem łapanki w Chruszczobrodzie, ale tam akurat miałem maskę idealnie na twarzy).
Żar wiosny mnie oszołomił, wszystko już kwitło i spiewało. Pierwszy piknik zrobiłem nad Centurią w Błędowie. Kolejny przy Ruskich Górach. W pierwszym przypadku rozłożyłem się na łące, w drugim na ściółce. Najpiękniej było jednak na Grochowcu, wiosna pulsowała barwami i zapachami. Wszędzie wokół kwitnące śliwy, jabłonie, czereśnie, tarniny. Były już nawet kwitnące poziomki, nie pisząc nawet o pięciornikach, mniszkach etc.
Gdy wróciłem w ramiona konurbacji musiałem znowu dusić się w masce. Najdłużej wytrzymałem bez zdejmowania dystans 15 km, tylko dlatego, że było płasko lub nieco z górki.Gdy zdejmowałem maskę była już cała zasmarkana i musiałem obcierać twarz z glutów... Gdy masz chore zatoki i skrzywiona przegrodę nosową, wiesz że ten sezon jest dla wszelkich poważniejszych podjazdów bezpowrotnie stracony i w maseczce nie masz szans na utrzymanie dobrego tempa. No chyba, że robiąc przerwy tlenowe co 8-10 km...
Migdałek grodziecki
Po miesiącu nad Pogorią...
Centuria w Błędowie
Na pustyni
Ryczów
Wiosna na Grochowcu
Ogrodzieniec
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32453444
Galeria: Wiosenny Grochowiec