Wpisy archiwalne w kategorii

Cyklotrek.

88 aktywności, średnio 110.75 km
Dystans całkowity:9746.01 km (w terenie 15.90 km; 0.16%)
Czas w ruchu:450:10
Średnia prędkość:18.76 km/h
Maksymalna prędkość:69.55 km/h
Suma podjazdów:103432 m
Liczba aktywności:88
Średnio na aktywność:110.75 km i 5h 55m
Więcej statystyk
Dystans101.89 km Czas06:47 Vśrednia15.02 km/h VMAX53.05 km/h Podjazdy2175 m
Międzygórze Susko-Żywieckie, cz. II: Żywcowanie w deszczu
Kategoria >100 km, Cyklotrek

Niby człowiek wiedział (miało w górach padać do południa), ale się łudził. Co gorsza, obudziłem się bardzo wcześnie i po prostu - z braku laku - ruszyłem na pociąg. Na miejscu - rzecz jasna - kazało się, że wcale nie mży, tylko leje... Do okolic 11 wysiadywałem więc głównie po przystankach. Jedynym plusem była fajna atmosfera i spokój, ale lepiej było zostać w ciepłym i suchym mieszkanku. 

Trzebinia: mokro, deszczowo, wilgotno, mgliście, nieprzyjemnie

W drodze na Korbielów

Owce sopotniańskie

Krzyżówki

Przed Watówkami

Na samiuśkim szczycie Jaworzyny (1046)

Widoki znad Watówek

Podjazd na Moczarki, miejscami ułański

Z Moczarek na Pilsko

Widok na Ślemień z podjazdu na Czeretnik

Trasa (+ 2x dojazd na dworzec Katowice):


Dystans38.21 km Czas02:39 Vśrednia14.42 km/h Podjazdy307 m
Lasy Panewnickie

Cyklotrek po Lasach Panewnickich. Początek w Chorzowie, potem przez Świony i Rudy do Panewnik i Brynowa. Z Parku Kościuszki powrót przez Wełnowiec i Park Śląski do domu. 

Ekipa na trasie

Apogeum kolorów  w lesie

Park Kościuszki


Dystans106.05 km Czas06:32 Vśrednia16.23 km/h VMAX56.77 km/h Podjazdy1829 m
Góry Świętokrzyskie, dzień 2: Korona Gór Świętokrzyskich

Uff, czekał mnie ciężki dzień. Gdy wstawałem, o 5, panowała ciemność. Byłem przecież w jodłowym lesie... Spakowałem się i ruszyłem na szlak, bo spałem na zboczach Szczytniaka.
Plan był prosty: zdobyć o poranku Szczytniaka i Jeleniowską po czym ruszyć na Nową Słupię, uzupełnić tamże zapasy i podjechać pod Łysicę, główny punkt programu. Potem czekały jeszcze eksploracje na Klonówce, Bukowej Górze i Miejskiej Górze. 6 gór jednego dnia i skompletowanie wybitnościowej Korony Gór Świętokrzyskich. Do tego sądnego dnia, czyli do 30 lipca zdobyłem w kolejności: Łysiec (595 x 2), Perzową (396), Miedziankę (354), Siniewską (449), Patrol (388), Telegraf (408) i Kiełki (453). Z wyjątkiem Miedzianki wszystkie zaliczały się do Wielkiej Korony Gór Świętokrzyskich, która sam wcześniej zweryfikowałem (na wzór Wielkiej Korony Tatr Piotra Mielusa). Szczytniak (554), Jeleniowska (533), Łysica (614), Klonówka (473), Bukowa Góra (484) i Miejska Góra (426) były mi niezbędne do skompletowania koronnej dwunastki. Na dwóch pierwszych nie spotkałem żywego ducha i choć Jeleniowska była nieco stromsza, to ciekawszy był Szczytniak. Na Jeleniowskiej długo szukałem jakiegokolwiek znaku charakterystycznego, nie trafiłem ani na tablice rezerwatu, ani na tabliczkę z nazwa szczytu. Po dłuższej eksploracji, wśród kłębowiska jeżyn, natrafiłem na kartkę z napisem Jeleniiowska i wysokością. Zadziwiające jak taka bzdeta może poprawić humor, czyzby dlatego że zaświadcza o mojej staranności krajoznawczej? Nie wiem. Szczytniak był ciekawszy, nie tylko z racji zauważalnej kulminacji i tablicy z nazwą rezerwatu, także z racji końcówki po "gołoborzu" i ciemnego młodnika przed wierzchołkiem. 

Po aprowizacji w Nowej Słupi ruszyłem mozolnie pod Łysicę. Świętokrzyska góra gór dała mi solidnie w kość: nastał upał a dodatkowo walczyłem z silnym przeciwnym wiatrem i podjazdami. zdecydowałem się atakować ją na dziko, tzw. Starym Gościńcem. To był wyśmienity pomysł: bezludnie i romantycznie, ścieżka dobrze przedeptana, ale bez śmieci i błota. Była przeciwieństwem grzbietówki Łysica - Łysiec. No cóż. Gdy wróciłem, już legalnie, na moją miejscówkę (gdzie ukryłem rower) odkryłem jej walory noclegowe i pejzażowe. Jeślibym kiedyś miał namiotować u stóp Łysogór to tylko tutaj!

Niestety odcinek ze świętej Kaśki do Ciekot był remontowany i nieprzyjemny a przełom Lubrzanki o tej porze całkiem nieciekawy. Siódme poty wylałem za to podjeżdżając na Klonówkę a potem na Klonów. Zaduch i słońce sprawiały, że wciąż marzyłem o cieniu. Dopiero za Klonowem zrobiło się chłodniej: wjechałem w las, no i zbliżała się 18. O złotej godzinie fotografowałem już widok Bodzentyna z podjazdu na Miejską Górę. To był najstromszy odcinek w całych Górach Świętokrzyskich i godne zakończenie zmagań z koroną! Wszystko skończyło się wizytą w Storotce, kolacją na rynku w Bodzentynie i udanym poszukiwaniem noclegu na Wzdołem Rządowym. Przewyższenie jak na trasę wyżynną było imponujące, choć przyczynił się do niego styl (cyklotrek). Gdyby tak zdobyć całą dwunastkę w dobę przewyższenie z łatwością przekroczyłoby 3000 metrów, nie wierzę jednak że dałoby się do zrobić w jasnościach dnia...

Galeria:

"Zanocuj w lesie" pod Szczytniakiem

W drodze na Szczytniak

Na szczycie Szczytniaka

Bywało "polskie błoto"

W drodze na Jeleniewską

Na Jeleniewskiej

Widoczki z biwaku

Na nielegalu na Łysicę

Najwyższy punkt między morzem a Karpatami, moja 9. górka w kolekcji koronnej (dziewiątka, jak Lewandowski!)

Świętokrzysko

W drodze na Klonówkę

Sam wierzchołek

Widoki z Klonówki

Byli nawet paralotniarze

Łysica od zachodu

Bukowa Góra, nr 11 w kolekcji

Morderczy podjeździk na Miejską Górę

Finał: dwunasta przeszkoda pokonana

Nagrodą była panorama Bodzentyna w złotej godzinie

Mapa:

Dystans220.19 km Czas10:27 Vśrednia21.07 km/h VMAX53.23 km/h Podjazdy1575 m
Góry Świętokrzyskie, dzień 1: z Chorzowa w Pasmo Jeleniowskie

Wiatr był korzystny, ogary więc poszły w las. Co ważne miało się trochę ochłodzić, tym bardziej że postępowałem za ustępującym frontem. W Ogrodzieńcu było jeszcze chmurno i wilgotno, o dziwo dostałem się na dziedziniec zamkowy, było otwarte, zjeżdżali pracownicy "zamkowi". Przy zamkniętych budach, delektując się ciszą, zrobiłem więc pierwsza przerwę. Następną miałem dopiero za Przełajem, w miejscu gdzie kiedyś często się rozbijałem, ale w końcu lipca jest tak zarośnięte, że trudno je poznać. Niestety towarzyszyły mi odtąd jusznice i komary. W proporcjach odwrotnych od łotewskich, czyli więcej komarów, ale pokłuty jestem nieźle... Jadąc tradycyjnie przez Tarnawę gładko ominąłem bloczki sędziszowskie i podziwiałem mrowie torów w drodze na Krzcięcice. Uświadomiłem sobie jak bardzo zmieniło się otoczenie kościoła. Stary proboszcz był bardzo porządnym człowiekiem. 19 lat temu, gdy byłem tu po raz pierwszy, miał dużo estymy dla PTTK. Szedł z tym wielkim XVI-wiecznym kluczem raźno po stromych, rozpadających się schodach, pozwolił zrobić zdjęcie nagrobka Niemsty, zainteresował się skąd jestem. Dziś schody są nowiutkie, otoczenie wypielęgnowane jak pole golfowe, tylko drzwi zamknięte szczelnie, dodatkowo na kratę. Już wiem wszystko o nowym plebanie. Boże daj zbawienie staremu farorzowi! 

Słoneczko dyndało na niebie jak Judasz na osice, musiałem więc przy szkole w Niegosławicach nad Mierzawą zrobić przerwę w cieniu. Dalej, podziwiając już ponidziańskie, wypalone, krajobrazy dotarłem na rynek w Pińczowie. Kusił zielenią i cieniem, ja jednak po dowiedzeniu Anny z krypty (w kościele Jana Ewangelisty) ruszyłem na Chmielnik. Cudna powiatówka była pusta jak w weekend, między Chmielnikiem a Pińczowem nie ma chemii, co skutkuje pustą drogą. Przed Chomentówkiem zrobiłem kolejny popas, znów walcząc z komarami i odkrywając ładną miejscówkę na potencjalny biwak. W Chmielniku korzystałem z usług Biedronki i dotarłem szczęśliwie pod piękną kapliczkę w Drugni. Była ławeczka "majowa" i cień, ale zaczęły się problemy z trzewiami. Znak dawał sos z Radomyśla Wielkiego. Dotąd jechałem absurdalnym tempem (ponad 22 km/h z bagażem) i rozruszałem za bardzo jelita. Było tradycyjnie: ból i dwie defekacje. Szkoda, że ból zmącił te piękne widoki, bo Pogórze Szydłowskie jest tutaj idylliczne: łąki, lasy, wzgórza, niewielkie wsie...

Wbrew mapom, aż do Widełek nie napotkałem problemów z nawierzchnią. Horror zaczął się przy przeprawie przez Pasmo Cisowsko-Orłowińskie. Mając dobry czas postanowiłem zdobyć Mount Kiełki w dobrym stylu. Droga była na zmianę ciężkim brukiem lub szutrem. Same Kiełki nie oferowały zaś nic poza pięknym lasem, a las trzeba przyznać wszędzie był tu piękny. To największa zaleta tych "gór": piękne lasy bukowo-jodłowe. Na eksploracje straciłem sporo czasu i wypiłem sporo wody, nieodzowna była więc wizyta  w lokalnym ognisku cywilizacji znanym jako Łagów. Za Łagowem były dalsze podjazdy z finałem w Piotrowie i wjazdem na Przełęcz Jeleniowską. Tutaj skorzystałem z programu "zanocuj w lesie", poziomice okazały się nie kłamać: w lesie było sporo dogodnych miejsc biwakowych. Las był jodłowo-bukowy i pełen grzybów!

Galeria: 

Pejzaż Pogórza Szydłowskiego w okolicy Drugni (okolice 170. kilometra)

W Ogrodzieńcu chmurno i wilgotno jeszcze było, zło jeszcze się nie rozeszło

Udorskie koniki

Żarnowiec o poranku

"Międzymierzawie" w praktyce

Gdzieś przed Krzelowem 

Widok z Tarnawy na Sędziszów

Majestat kościoła św. Prokopa w Krzcięcicach. Onomastyczne i architektoniczne cudeńko (oryginalna więźba dachowa z XVI wieku).
Wieś Konary. Piękna XVIII-wieczna figura przydrożna św. Katarzyny Sienieńskiej, patronki Europy. Od tego miejsca wjeżdżam w kulturowe Ponidzie :)

Pińczów lipcowy, kwitnący i skwarny, ale z cudownym cienistym rynkiem (którego na szczęście żaden bałwan nie "rewitalizował")

Anna z Łaszczów Jakubczykowa wciąż na swoim miejscu, od przeszło 400 lat lustruje wszystkich wchodzących do kościoła. Taki już urok Ponidzia.

Nowość w Śladkowie, czyli pałac zabezpieczony przed menelami

Centrum sztetlu chmielnickiego

Piękna kapliczka w Drugni (XVIII wiek). Tu symbolicznie żegnam się z Ponidziem.

W drodze na Widełki

W drodze na Mount Kiełki

Pasmo Cisowsko-Orłowińskie

Dobre opracowanie turystyczne

Górska perć przed szczytem Kiełków

Na samiuśkim szczycie (mój nr 6 w Wielkiej Koronie Gór Świetokrzyskich)

Orłowiny. Na końcu świata

Atmosfera jak w Beskidzie Niskim: wyludnione wsie, cisza...

Widoczki z pasma

Święty Krzyż widoczny znad Łagowa

Który to już raz w Łagowie? Nawet tu spałem kiedyś... (w PTSM-ie)

Ortografia świętokrzyska jakieś 2 km przed miejscem noclegowym

Mapa:

Dystans37.31 km Czas01:42 Vśrednia21.95 km/h Podjazdy441 m
2 x praca + Park Śląski
Kategoria Cyklotrek, praca

Efekt 3-godzinnego okienka w pracy. 

Park cywilizowany

Park puszczański (eksploracje) 
Dystans30.92 km Podjazdy260 m
SprzętMerida Drakar
Lasy Panewnickie
Kategoria Cyklotrek

Rowerowa asysta w marszu kondycyjnym. Dojazd i powrót z trasy także na rowerze. Kilka odcinków pieszo (by wspomóc uczestników). 

Hugoberg od pd.

W Parku Kościuszki

Trasa: Chorzów - Św. Zgoda - Kochłowice - Lasy Panewnickie - Park Kościuszki - Chorzów
Dystans239.16 km Czas10:41 Vśrednia22.39 km/h VMAX65.45 km/h Podjazdy1881 m
Góry nad Kielcami
Kategoria >200 km, Cyklotrek

 Prognoza pogody ułożyła mi plan trasy. Złowrogie chmury miały sunąć tradycyjnie z zachodu, trzeba było więc uciekać na wschód, w ramiona cywilizacji. Tak oto wybrałem się do stolicy województwa, do Kielc. Świętokrzyskie to chyba najprzyjaźniejsze rowerom polskie województwo. Dróg tu dużo, wariantów wiele i multum atrakcji typowo rowerowych. Moja cyklotrekowa korona Gór Świętokrzyskich obejmowała dotąd zaledwie trzy pozycje (m.in. Perzową i jej malowniczość Miedziankę), nadszedł czas nadrobić zaległości. Celowałem w góry leżące blisko Kielc: Patrol i Telegraf. Przy okazji chciałem odwiedzić Górę Siniewską, która miała być najwyższym punktem trasy. 

Wstałem dokładnie o 2:46, na długo przed budzikiem. Miałem podjechać pociągiem o 4:46 do Myszkowa i stamtąd - przez Żarki, Lelów, Koniecpol ruszyć na Włoszczowę i Łopuszno, ale pociąg miał dotrzeć do celu dopiero o 6:00... Gdy wybudzę się o takiej porze w dzień kiedy planuję wyjazd, zawsze wstaję. Nie ma sensu udawać, lepiej skorzystać z faktu że nie pada. Wrzuciłem coś na ząb, ubrałem się i ruszyłem. Postanowiłem skorzystać z absurdalnie wczesnej pory (ruszyłem o 3:40) i jechać najprostszą trasą po linii, czyli przez Będzin (krajówką), Pogorie, Tucznawę i Łazy na Ogrodzieniec i dalej, na Szczekociny, Włoszczową i Łopuszno. Za Łopusznem planowałem zakończyć część sportową i przejść w tryb turystyczny: podjazdowo-podejściowy. 

To był dobry pomysł! Owszem, nad Pogorią było nieco wilgotno i temp. odczuwalna niska (4,7), ale pierwszy przystanek zrobiłem dopiero przed Łazami - musiałem się przebrać, bo zrobiło mi się za ciepło. Do Ogro było cały czas wzwyż, co mnie tak rozgrzało, że ściągałem kolejne warstwy i zasiadając do śniadania w Jeziorowicach byłem już ubrany wiosennie. W Szczekocinach byłem tak szybko, że ruch w mieście był spory. Mimo to zaryzykowałem jazdę krajówką do Moskorzewa. W najgorszym miejscu była dobra droga rowerowa, pozostały odcinek był znośny, ruch w mieście wygenerowali więc kupujący z pobliskich miejscowości. Dalej powtarzałem trasę z wypadu na Fajną Rybę: przez spokojne drogi do Radkowa i Bebelna. Dalej jechałem wprost na Włoszczowę i potem od włoszczowskiego rynku już na wschód - na Łopuszno. Z Włoszczowy jechałem do Krasocina trochę niestandardowo, bo przez Ostrów, co okazało się świetnym po pomysłem: droga przyzwoita i pozbawiona ruchu, czego o wojewódzkiej nie można było powiedzieć (ruch nie był duży, ale zapieprzali po wojewódzku). 

Prawdziwa przygoda zaczęła się gdy przeszedłem w tryb turystyczny. W tym momencie miałem zawrotną średnią 24,41 i z pełną premedytacją poświęciłem ją dla przygody! W Kuźniakach podziwiałem piec hutniczy z XVIII wieku oraz integrowałem się z lokalsami w miejscowym sklepiku (wygodne ławy!). Dalej pojechałem na północ by wziąć Siniewską od tyłu. Jakkolwiek by to nie brzmiało, był to pierwszy poważny podjazd na mojej trasie, zwieńczony zdobyciem Mount Siniewska! O mało mnie zresztą nie stratowała zrywka drewna i banda 3 góralowców w trakcie zjazdu. Poza tym nie było tu żywej duszy. Był za to piękny las bukowo-jodłowy. Po powrocie na asfalt ruszyłem więc cudownym zjazdem z Widomej do Oblęgóra. 65 km/h wymusił zakręcik śmierci, mogło być więcej. Miejsce z potencjałem! 

W Chełmcach zaliczyłem kolejny nieznany mi dotąd zabytek ariański: wieżę rycerską zbudowaną przez sławnego ongiś arianina, Jakuba Sancygniowskiego (rodem z Ponidzia, z Sancygniowa). Jest to dość cenny kościół wczesnobarokowy, o ładnym wnętrzu. Do mety miałem jednak daleko: czekały jeszcze trzy góry. Wpierw musiałem dojechać do podnóża mojego kolejnego celu: góry Patrol. Ta nazwa intrygowała mnie już w dzieciństwie, gdy przeglądałem mamine mapy Gór Świętokrzyskich. Postanowiłem dotknąć tego Patrola osobiście :) Wnioski? Góra wspaniała, tylko ludzie kurwy. Konkretnie błazny na krosssowych motorkach zatruwające powietrze i ciszę, rozjeżdżający ścieżki i tworzący błotniste smugi na szlaku. Gdyby nie oni mógłbym znowu pisać o tym, że było cicho i bezludnie. Las był bukowy, z domieszką świerków, sosen, brzóz. Rzeźba terenu bardzo atrakcyjna. Gdybym tu dotarł w dzieciństwie z pewnością byłby zadowolony. Z atrakcji muszę też niestety wymienić komary - pierwsze w tym roku. 

Następny punkt był kolejną fascynacją z dzieciństwa - góra Telegraf. Zdobyłem ją z buta od strony wyciągu, a to jest pewien wyczyn, bo stromizna jest zacna. Widok natomiast trochę mnie rozczarował. Panowie na tarasie opowiadali o sajgonie, jaki zalał o północy (z piątku na sobotę) kielecki rynek, żywioł miał się składać z wyposzczonej młodzieży i nadużywać alkoholu...  Trochę mnie wystraszyli, bo odradzali wizytę na rynku. Moje lista celów obejmowała jeszcze Kadzielnię, podjazd na Karczówkę i wizytę na rynku właśnie. Wszystkie cele osiągnąłem. Wracałem pociągiem przez Częstochowę. Zasłyszałem tam miłosne śpiewy na cześć Rakowa (co nie dziwi), które uzupełniły mi odgłosy dobiegające 2 godziny wcześniej ze stadionu Korony Kielce (która wygrała z GKS Bełchatów 3:0). Po drodze do pociągu wsiadła para rowerzystów - rowery zamoczyły pociąg. Czym bliżej byliśmy Częstochowy tym chmury stawały się ciemniejsze. Na zachodzie bez zmian...  

Refleksje? W Góry Świetokrzyskie w maju zawsze warto pojechać, szkoda że pociągów powrotnych jest tak mało. Bo te wspaniałe lasy jodłowo-bukowe zawstydzają z łatwością te żałosne wiatrowały w Beskidzie Śląskim czy Żywieckim, które optymiści nazywają szumnie "lasami karpackimi". W Kielcach dużo nowych dróg rowerowych; jeszcze nie wszystko skoordynowane, społeczeństwo jeszcze się przyzwyczaja, ale zważywszy na położenie miasta (niewiele jest w Polsce ciekawiej położonych miast powyżej 100 tys. mieszkańców) może się z tego kiedyś narodzić coś wielkiego. Czego sobie i Kielcom życzę. 


Widok z okolic Karczówki na Kielce - finał rajdu

Po miesiącu wróciłem do Moskorzewa a tam: wiosna!

Wiosna w Dziergowie

Wiosna pod Krasocinem (droga z Ostrowa)

Świetokrzysko u stóp Siniewskiej Góry

Widok z Góry Telegraf na Kielce

Więcej zdjęć tutaj:
Galeria z rajdu (chyba już ostania poza bikestats)

Trasa:


Dystans108.23 km Teren5.80 km Czas06:45 Vśrednia16.03 km/h Podjazdy889 m
SprzętMerida Drakar
Rajd śnieżny, czyli zimowe Pasmo Smoleńskie
Kategoria Cyklotrek, >100 km

 To był szalony pomysł. Zdecydowałem się skorzystać z pociągu i dotrzeć do Jaroszowca, a stamtąd przez Jurę powrócić do domu na rowerze. Niezwykłości dodawały trasie warunki. W pociągu czułem się jak zesłaniec wieziony na Sybir - sosny w okolicach Bukowna pokryte były śnieżnymi welonami, pociąg wzbudzał zadymkę, co w połączeniu z tradycyjną pustką (relacja Katowice-Kozłów) wywoływało wrażenie jazdy przez dziewicze tereny. W dodatku kierownik policzył mi za całość 5 zł (razem z rowerem), pomimo, że wsiadłem w Katowicach bez biletu. Po wysiadce w Jaroszowcu (przy stacji) okazało się, że śniegu jest około 20 cm, nawet na góralu zjazd z linii wątłej ścieżki oznaczał ugrzęźnięcie w śniegach. 

Sceneria okolic Jaroszowca, Golczowic i Cieślina była bajkowa. Drogi zazwyczaj białe, ale już wyjeżdżone, idealne na górala. Wszędzie pokryte śniegiem sosny. Czasem wpadałem na zjazdach w kontrolowane poślizgi. Przed Złożeńcem wyszło słońce. Najtrudniej było podjechać pod Zegarowe Skały i odnaleźć się w nowej roli. Przypiąć raczki i ruszyć w niezmącone śniegi, na bezludne skały. Przejazd Doliną Wodącą był już lżejszy, a dalsza trasa na tyle przyjemna, że w Ryczowie zapędziłem się za daleko (jadąc na pamięć na Ogrodzieniec) i musiałem cofać, bo celem był Grochowiec.

Wejście na Grochowiec w zimowym cyklotreku okazało się przecieraniem szlaku, miejscami śniegu za kolana. Dużo miejsc zawianych. Towarzyszył mi widok na Beskidy i niestety zachmurzone już niebo. Dookoła panowała niezmącona cisza, dlatego przejazd przez Śrubarnię znów sprawił, że poczułem się jak na Syberii. Dopiero wjazd do Dąbrowy Górniczej sprawił, że proza życia wybudziła mnie z jurajskiego, zimowego snu. Pojawiły się tabuny aut, błoto pośniegowe i ludzie. Odcinek jurajski był niemal bezludny. To była udana ucieczka od górskich, feryjnych tłumów. 

Z ciekawszych wrażeń: w Smoleniu-Podlesiu goniła mnie zgraja psów, w Chruszczobrodzie psy wyły tęsknie razem z sygnałami karetki, a w Rokitnie zaciekawił mnie w ogródku bałwan z toporem. Najpiękniejszym widokiem dnia był zimowy widok na Złożeniec z Zegarowych Skał. Słusznie uważam go za najładniej położoną wieś jurajską. 

Na samiuśkim szczycie Zegarowych Skał. Uwielbiam te widoki. 

W Smoleniu

Powrót przez Żelazko

Galeria:
Rajd śnieżny - galeria
 
Trasa:
Dystans315.03 km Czas12:25 Vśrednia25.37 km/h VMAX59.66 km/h Podjazdy1785 m
Szosowy Stradów
Kategoria >300 km, Cyklotrek

Pierwotnie miał być wypad w słowackie góry, ale prognoza pokazywała tak duże amplitudy, że mnie skutecznie zniechęciła. Huczne zakończenie lata zorganizowałem więc na Ponidziu. Niewiele na tym jednak zyskałem termicznie. Od Błędowa do Kolbarku temperatura oscylowała w okolicach 6-7 stopni (minimum wyniosło 5,8), czyli było tylko nieco cieplej niż w górskich dolinach, gdzie miało być 4-5 stopni (choć pewnie było chłodniej). 

Po zmaganiach z dyskomfortem cieplnym mogłem rozkoszować się zawsze przyjemnym przejazdem przez dolinę Szreniawy i jeszcze przyjemniejszym zjazdem przez Kalinę do Działoszyc. W Skalbmierzu zdziwiło mnie jakim cudem w mieście liczącym mniej niż 1,5 tys. dusz mogą się utrzymać jednocześnie Dino i Biedronka... Rozmyślałem o tym tak bardzo, że zmyliłem drogę i pojechałem przez Sielec. Droga była lepsza niż przez Kobylniki, ale też bardziej pod górkę. Tuż po 12 osiągnąłem cel wypadu, czyli grodzisko w Stradowie. Czekał na mnie prezent - Tatry widoczne jak na dłoni! Akurat gdy byłem tu na szosie i nie miałem dobrego aparatu... 

Stan Stradowa nadal jest opłakany - zniknęły krowy, grodzisko jest więc chwastowiskiem porosłym ostami. Za chwilę zaczną się samosiejki, potem krzaki, potem drzewa... Dlaczego zawsze wszystko potrafimy spieprzyć! Tutaj bezwzględnie powinny się paść owieczki lub krówki. W naszym nieszczęśliwym kraju nikt jednak na to nie wpadnie. Niech zarasta! (Sylwia Spurek lubi to!)

Gdy minąłem zarastające - a jakże! - figury w Młodzawach zaczął mnie prześladować przeciwny wiatr. Szczególnie dotkliwy był od Nawarzyc po Pilicę, na Płaskowyżu Jędrzejowskim nie ma się gdzie przed nim schronić, trzeba stawiać mu czoła... Zacząłem wytracać szybkość i zniechęciłem się do utrzymywania tempa. Co chwilę stawałem, bo zaczęło mnie wszystko boleć. Jednym słowem: zacząłem tracić czas. Za Żarnowcem pojawiło się nawet znużenie ciągłą walką z wiatrem i w Pilicy musiałem zrobić prawie godzinną przerwę na trasie (nawet w Stradowie spędziłem mniej czasu, a tam była kontemplacja, wszak to moje sanktuarium).  Ściemniło mi się tuż przed Łazami i Dąbrowę przemierzałem już w ciemnościach. W Jaworznie zameldowałem się o 22:41, wystartowałem o 5:07, gdy świtało. Tempo miałem znakomite, do Stradowa. Potem był już ból, głód i wiatr... 

Czas brutto był więc słaby jak na szosę (17h 34'), ale zdecydował o tym przeciwny wiatr na otwartej przestrzeni i jazda bez prowiantu przez prawie 8 godzin (brakło mi go o 14). Uzupełniłem napoje w sklepiku w Chrobrzu, ale nie było tam nic wartościowego na ząb (kupiłem więc Prince Polo) i ten niedobór kalorii mocno odczułem pod koniec trasy. Zwyczajnie opadłem z sił, niesłusznie nabrawszy przekonania że jazda na lekko nie wymaga jedzenia :) 

Pomimo możliwie najwygodniejszych ustawień (podwyższony mostek, wygodne siodło) i tak pod koniec byłem obolały na 4 literach i z przodu (urologia odezwała się bardzo boleśnie, choć bez krwi) a rano przywitał mnie ból głowy (walcząc z wiatrem sporo barankowałem), bo odezwało się pochylanie głowy i narażanie zatok. W sumie lepiej stracić te kilka godzin, przyjechać o 2 w nocy, czy choćby o przedświcie, ale jechać wygodnie i wieźć ze sobą zapas prowiantu. Lepiej nosić niż się prosić... Niech żyje Focus!  Uwarunkowałem się na jazdę z ciężarem i jazda na szosie jest dla mnie przyjemna jedynie na krótkich dystansach, potem brak sakw bardzo mi doskwiera. Nic się nie zmieniło. Bardziej cenię wygodę niż lekkość. Ciężar i podjazdy przeszkadzają mi znacznie mniej niż pozycja na rowerze, brak komfortu cieplnego, dyskomfort przy sklepach itd. Wypadało jednak pojechać szosą by się o tym przekonać. Kto w dzieciństwie uwarunkował się na krajoznawstwo ten wuefistą i czcicielem średniej już nigdy nie będzie. Po prostu czas przejazdu nie jest wart tych wyrzeczeń. W rowerze nie chodzi o tempo, tylko o wrażenia z trasy (są szybsze środki transportu). Ostatecznie to śmieszna różnica, czy średnia przejazdu wynosi 21 czy 27 km/h. 

Ciekawostki, anegdotki, wrażenia? Proszę:
Za Przełajem i przed Żarnowcem strażacy z OSP dzielnie walczyli z wielkim dębem przy drodze, zawracali więc wszystkie blachosmrody, ale cyklistę puścili :)
Przed Udorzem na ściernisku pasło się pokaźne stado bażantów...
W Dąbrowie G. towarzyszył mi zbliżający się do pełni, zamglony księżyc.

Najwspanialszym wrażeniem był totalny spokój na drogach. Od Chechła po Kolbark, w dolinie Szreniawy, od Kaliny Małej aż po Skrzypiów, no i rzecz jasna od Pawłowic nad Mierzawą po Żarnowiec. Tutejsze drogi powiatowe i gminne to plac zabaw dla rowerzysty. 


Tak wyglądał cel wycieczki. Jakoweś osty porosły prastare wały
---
Galeria:

Poranna czwórka

Bezchmurne niebo i coraz cieplej

Działoszyce

Wiosną tej autoreklamy Skalbmierza tu nie było..

Porzuciwszy szosę (dosłownie i w przenośni) wspiąłem się na wały

Młodzawy

Wnętrze klasycystyczne, czyli Wrocieryż

Wodzisław

Cóż, z ręki w czasie jazdy aparacik za 209 zł sobie nie radził...

Żarnowiec

W drodze do Pilicy

Brawa dla Pilicy - lepiej tego nazwać nie można: CUD ZJEDNOCZENIA

W Piekle, w drodze na Jaworzno

Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33945526


Dystans318.05 km Czas17:37 Vśrednia18.05 km/h VMAX69.55 km/h Podjazdy4336 m
Kľak - tak, czyli rajd czechosłowacki

 Dokładnie 100 lat wcześniej Czechosłowacja celowo i złośliwie utrudniała Polsce walkę z bolszewikami, a warto pamiętać, że dokładnie 4 lipca 1920 r. rozpoczęła się generalna ofensywa Armii Czerwonej na zachód (zakończona "cudem nad Wisłą"). Z kolei prawie 20 lat temu w wyborach prezydenckich startował Marian Krzaklewski. Startował z hasłem "Krzak - tak", ale zakończył szarżę identycznie jak Armia Czerwona w 1920 r. Skoro startowałem z Czech i jechałem na Słowację wypadało wspomnieć nieboszczkę Czechosłowację i podzielić trasę na trzy części, niczym czechosłowacki hymn. Oczywiście - tak jak w hymnie Czechosłowacji - sama przerwa poświęcona była Morawom :P

Uwielbiam mniej oczywiste rocznice, przypominają że historia jest wszechobecna w naszym życiu. No i najważniejsze - pozwala uzasadnić każde szaleństwo. Ten rajd bez pieszej szarży na nieco mniej znany w Polsce, ale wybitny fatrzański szczyt, byłby pozbawiony szaleństwa, a przecież dokładnie 500 lat temu jeden z największych szaleńców w dziejach świata - Ferdynand Magellan - eksplorował wybrzeże Patagonii. Wypadało go uczcić godnie, czyli brawurowo. Taka trasa bez wcześniejszego treningu górskiego była synonimem brawury i wujek Ferdek byłby z niej zadowolony. porwałem się na ten rajd nie mając na koncie (w sezonie) żadnego trzytysięcznika. Chciałem dowalić nogom przed zbliżającą się wyprawą do Korona-Francji. Liczyłem, że ten ból zaprocentuje :)

Zaczynałem w Czechach (konkretnie to na Morawach) i aż do Bojkowic jechałem z Drozdem, znanym pasjonatem tenisa, który na cześć Sereny Williams nosi w nazwie liczbę 23 (turdus23 - od 23 wygranych przez nią wielkich szlemów). Dość teorii spiskowych! 

Gdy Drozd męczył bułę z bagażem, ja sobie odpoczywałem wioząc dobrych kilka kilo mniej, tak było w Górach Wizowickich, aż do Bojkowic. Potem - jadąc dalej samotnie - przycisnąłem już mocniej i przez dolinę Towarskiego potoku zjechałem do nadważańskiej Iławy i opuściwszy Białe Karpaty wbiłem w Góry Strażowskie. Tutaj upał zaczął mi doskwierać, do tego stopnia że na południowych zboczach Strażowa chciałem wypieprzyć kask w krzaki. Jakie to było mądre z mojej strony, że nie jechałem rok wcześniej przez Hiszpanię w kasku! Ta skorupa na łbie ani nie chroni przed słońcem, ani przed deszczem. Za to jest wielka i cięższa od czapki. Dopiero na zjeździe do Cziczman miałem trochę wytchnienia, ale tamże snuły się tłumy turystów. Co ciekawe, wielu snuło się w maseczkach. 

Na zjeździe zaczął mi dokuczać wiatr, jechałem wszak na płn, a ten był na pd. W porywach potrafił nieźle wyhamować. Gdy skierowałem się na Faczkowską przełęcz odkryłem duża frekwencję motocyklistów. Gdy uzupełniałem zapasy wody (ładownie miałem puste, sklepów po drodze nie było), filtrując przez 20 minut 1,5 l z szemranego strumyczka, słowacki kierowca dopytywał czy mi nie pomóc. Oni tak już mają... 

Tak więc podbudowany tym, że Słowacy się nie zmienili ukryłem rower w fantastycznej, powykręcanej i wiekowej buczynie oraz ruszyłem na szlak. Byłem już formalnie w Małej Fatrze. Tutaj lekko nie było: maź, błoto i kamienie. Miejscami naprawdę ślisko, dwa razy leżałem. Lazłem wzwyż ze statywem, bo zakładałem że zdobędę wierzchołek niewiele przed zachodem. Szedłem jednak zbyt szybko i rozkłaczyłem Kłaka równo o 20:00. Na szczycie dwie parki Słowaków (znaczy, mieszane płciowo) nagrywały sobie z drona szczytowanie, znaczy "summited", jak przezwałby ich rytuał Reinhold Messner. Byli jednak w tym entuzjazmie dość malowniczy, dlatego nagrodziłem ich fotką. 

Schodziłem już tradycyjnie w żółwim tempie (kontuzje zdarzają się głównie przy zejściu), nikt mnie jednak nie wyprzedził, bo szlak totalnie opustoszał. Gdy dotarłem w okolice ukrycia roweru musiałem długo go szukać wśród głębokich ceni bukowych wężowisk. Jak zwykle ukryłem rower tak dobrze, że sam miałem problem by go odnaleźć... Cóż, lepiej dobrze ukryć, niż wracać pieszo. 

Dopiero na zjeździe do Rajca zrobiło mi się chłodno. Na szczycie (1352) były jeszcze 24 stopnie, polany południowe były zaś nagrzane do 29 stopni!

Dalsza trasa zakładała ominięcie Żyliny od wschodu, przez Turie i Wisznowe. No i właśnie w Wiśniowie złapałem panę, a jakże: wystarczył jeden wjazd w dziurę... Konieczność babrania się w rowerze tak mnie jednak zmotywowała, że ani się obejrzałem a byłem w podfatrzańskiej Beli. Ciężko zrobiło się dopiero w Terchowej. Odcinek do Zazriwej jest mocno interwałowy... Miało to swoje plusy: kolejny podjazd, na przełęcz Hola, nie pozwolił mi zasnąć. Rozbudził mnie nawet na tyle, że podjąłem próbę ataku na Paracz - najwyższy szczyt Magury Orawskiej. Zatrzymały mnie poległe świerki - wiatrował był poważny, a moje nogi nie nadawały się już na tor przeszkód - odpuściłem więc, chciałem jedynie uczcić Magellana, nie zaś naśladować jego frajerski zgon.

Ponownie senność dopadła mnie dopiero na nudnym odcinku z Orawskiej Leśnej. Rozbudził mnie dopiero niemrawy podjazd na Nawoć, atakowałem już wtedy Beskid Żywiecki, zwany na Słowacji Beskidem Orawskim. Gdy tylko przekroczyłem granice Rzpltej zdjąłem skorupę z głowy i ruszyłem radośnie w dół. Senność całkiem mi przeszła i baraszkowałem po Ujsołach i Rajczy w poszukiwaniu sklepów. Potem wybrałem się pod Boraczą i zamiast wracać pociągiem o 12, wpadłem na pomysł by coś zjeść i jechać dalej. Mimo usilnych prób, przez 1,5 h poszukiwań nie znalazłem żadnej gastronomii, w której nie byłoby absurdalnych tłumów. Zmęczony tym horrorem wróciłem pod stację w Węgierskiej Górce i przesiedziałem godzinę w cieniu (co ciekawe nie brała mnie senność).

Dopiero w pociągu zaliczyłem odlot. Miałem miejsce siedzące, nie wszyscy mogli się pochwalić takim sukcesem. Wszystko działo się o 14-tej, jak wyglądało obłożenie kolejnych pociągów nie chcę nawet wiedzieć... W każdym razie naród ruszył w góry, warto o tym pamiętać!

Test mocy wypadł pozytywnie. Zaskoczyło mnie to o tyle, że nabroiłem naprawdę pokaźne przewyższenie na trasie i w dodatku utrudniłem sobie zadanie włażąc z buta na Klaka. To ostatnie szaleństwo mogło mnie zresztą zgubić: naciągnąłem ścięgno w łydce (przy poślizgnięciu na błocie, mimo bardzo ostrożnego schodzenia!) i przy chodzeniu zaczęła mnie boleć lewa noga, na rowerze - na szczęście - ten problem nie występował. Pod koniec trasy miałem już ciężkie nogi (od rana w niedzielę), ale nie zdarzyło mi się jeszcze walnąć tak trudnego rajdu bez ani jednej trasy powyżej 3000 metrów przewyższenia w sezonie. 
 


Kľak - tak. Selfie-turyści zwróceni na wschód, to stamtąd nadchodziła 100 lat temu Armia Czerwona... 

Wczesnogotycki, autentyczny kościół we wsi Tečovice

W drodze na Uhersky Brod. Drozd tym razem niezbyt odblaskowy...

Uhersky Brod

Coraz cieplej - Štítná nad Vláří

Upał jeszcze nie hiszpański, ale już męczący przy przejeździe przez Góry Strażowskie. Może kiedyś dotrę tu wiosną, gdy młode listki rosną? Te góry proszą się o nieoczywiste i śmiałe eksploracje.

Okrążając masyw Strażowa

Čičmany - dzieło wybitnego słowackiego architekta Duszana Jurkowicza. U nas znany jest głównie z projektów austriackich cmentarzy pierwszowojennych.  

Ta liczba samochodów nieco mnie zaniepokoiła, ale jechałem dalej wzwyż, by schować rower przy czerwonym szlaku i ruszyć na Kłaczka-słodziaczka, znanego z widoków... By wznieść się ponad rower, ponad szosy i wioski, by dotknąć majestatu gór, by poczuć kontakt z podłożem, by ulżyć tyłkowi, by dowalić nogom - każdy powód jest dobry aby porzucić rower i ruszyć na szlak :)

Widoczki były przednie - tu na Góry Strażowskie

Rowerzyści rzadko to oglądają - widok z wierzchołka Kłaka na Małą Fatrę w wersji "luczańskiej"

Niestety byłem tak szybki na podejściu, że do zachodu miałem jeszcze 1,5 h (to już zdjęcie z zejścia). Planowe 1:55 podejścia zajęło mi 1:17!

Zejście z Rewania na niemal widoczne stąd Fačkovské sedlo. Tutaj kończy się (lub zaczyna) Mała Fatra! Przede mną Góry Strażowskie, które tak zachwycały mnie z wierzchołka góry Čipčie, w czasie mojego ostatniego fatrzańskiego cyklotreku. 

Rajecke Teplice

Coraz bliżej Janosika

Terchova

W drodze na przeł. Hola złapał mnie świt oraz senność, na szczęście było pod górkę i trudniej było zrobić sobie krzywdę

Droga na Paracz - tego było za wiele, zarządziłem wycof

Było przed 8 rano, na przeł. Glinka już jakby południe, tylko "ludziów" jeszcze mało było

Soła w Rajczy

Widowiskowy spływ Sołą odbywało 7. wspaniałych kaczuszek z mamusią na przedzie, bo dowódca musi dać przykład!

W drodze na Boraczą - opony nie pozwoliły na więcej, a od północy podjeżdżać już mi się nie chciało (zbliżałem się do granicy wyporności kolan)

Upalny koniec na stacji, w cieniu jesionów

Podsumowując: za jednym razem - jadąc bez noclegu - załatwiłem Białe Karpaty, Góry Strażowskie, Małą Fatrę (z wejściem na jeden z istotniejszych szczytów!), Magurę Orawską (podjąłem atak "z buta" na Paracz) i Beskid Żywiecki. 

Czas brutto: 29 h 42 min. 

Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33234861