Wpisy archiwalne w kategorii
w towarzystwie
Dystans całkowity: | 10659.16 km (w terenie 2.50 km; 0.02%) |
Czas w ruchu: | 474:02 |
Średnia prędkość: | 17.42 km/h |
Maksymalna prędkość: | 69.55 km/h |
Suma podjazdów: | 76940 m |
Liczba aktywności: | 119 |
Średnio na aktywność: | 89.57 km i 5h 12m |
Więcej statystyk |
Dystans166.96 km Czas07:18 Vśrednia22.87 km/h VMAX53.96 km/h Podjazdy1202 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dookoła Wolbromia
Prognozy majówkowe były tradycyjnie: miało być konsekwentnie zimno, mokro, wietrznie. W tej sytuacji postanowiłem wykorzystać ostatni piątek z mniejsza liczbą godzin. Zrobiłem sobie przedmajówkę. W tenże piątek miało być bowiem prowokacyjnie ładnie, słonecznie. Wyruszyłem więc szybko na wschód i przez Pogorie dotarłem na Pustynię Błędowską. Po drodze zachwyciły mnie słowiki szlochające na cały regulator oraz tarniny na Dorotce, które weszły w okres intensywnego kwitnienia. Na Pustyni, na tzw. Dąbrówce, wypoczywał już pokaźny tłumek, majówkował nawet jeden kamper. Zrobiło się ciepło, niemal upalnie. Ponieważ mniejsza połówka miała spore opóźnienie, to zamiast zakończyć jazdę na wschód w Kolbarku, ruszyłem na Gołaczewy, Brzozówkę i Łobzów, wszystko po to by objechać Wolbrom dookoła. Na tym odcinku musiałem walczyć z wiatrem, ale miałem czas. Nagrodą miał być obiad w Kolbarku. Co ciekawe między Kolbarkiem a Zarzeczem tarniny były jeszcze na etapie pączków.
W Dłużcu - po zmaganiach z przeciwnym wiatrem i palącym słońcem - postanowiłem zrobić sobie dłuższą przerwę i dowiedzieć się co z moją mniejszą połówką. Wtedy właśnie TO się stało: szukając zasięgu, zostawiłem aparat na ławce, przy kościele. Zasięg co prawda znalazłem, ale dowiedziałem się że objeżdżając Wolbrom straciłem nie tylko całą przewagę, dorobiłem się straty czasowej! W mig wsiadłem więc na siodełko i ruszyłem sprintem na Bydlin. Do tej pory tempo miałem znakomite, teraz jeszcze podkręciłem. Zadowolony z siebie przystanąłem przy cmentarzu w Krzywopłotach i wtedy to odkryłem: nie mam aparatu! Czekał mnie sprint powrotny, na miejscu - w Dłużcu - okazało się, że aparat grzecznie na mnie czekał. Ja natomiast z powodu zguby straciłem obiad w Kolbarku a mniejszą połówkę (najedzoną) dogoniłem dopiero w Kluczach. Stąd, aż do Jaworzna jechaliśmy razem.
Na Zagrabiu - między Kolbarkiem a Zarzeczem - wszystkie tarniny były jeszcze na etapie pączków.
Na Pustyni Błędowskiej
Gołaczewy
Dłużec
Bydlin
Bolesław - dwór
Trasa:
Prognozy majówkowe były tradycyjnie: miało być konsekwentnie zimno, mokro, wietrznie. W tej sytuacji postanowiłem wykorzystać ostatni piątek z mniejsza liczbą godzin. Zrobiłem sobie przedmajówkę. W tenże piątek miało być bowiem prowokacyjnie ładnie, słonecznie. Wyruszyłem więc szybko na wschód i przez Pogorie dotarłem na Pustynię Błędowską. Po drodze zachwyciły mnie słowiki szlochające na cały regulator oraz tarniny na Dorotce, które weszły w okres intensywnego kwitnienia. Na Pustyni, na tzw. Dąbrówce, wypoczywał już pokaźny tłumek, majówkował nawet jeden kamper. Zrobiło się ciepło, niemal upalnie. Ponieważ mniejsza połówka miała spore opóźnienie, to zamiast zakończyć jazdę na wschód w Kolbarku, ruszyłem na Gołaczewy, Brzozówkę i Łobzów, wszystko po to by objechać Wolbrom dookoła. Na tym odcinku musiałem walczyć z wiatrem, ale miałem czas. Nagrodą miał być obiad w Kolbarku. Co ciekawe między Kolbarkiem a Zarzeczem tarniny były jeszcze na etapie pączków.
W Dłużcu - po zmaganiach z przeciwnym wiatrem i palącym słońcem - postanowiłem zrobić sobie dłuższą przerwę i dowiedzieć się co z moją mniejszą połówką. Wtedy właśnie TO się stało: szukając zasięgu, zostawiłem aparat na ławce, przy kościele. Zasięg co prawda znalazłem, ale dowiedziałem się że objeżdżając Wolbrom straciłem nie tylko całą przewagę, dorobiłem się straty czasowej! W mig wsiadłem więc na siodełko i ruszyłem sprintem na Bydlin. Do tej pory tempo miałem znakomite, teraz jeszcze podkręciłem. Zadowolony z siebie przystanąłem przy cmentarzu w Krzywopłotach i wtedy to odkryłem: nie mam aparatu! Czekał mnie sprint powrotny, na miejscu - w Dłużcu - okazało się, że aparat grzecznie na mnie czekał. Ja natomiast z powodu zguby straciłem obiad w Kolbarku a mniejszą połówkę (najedzoną) dogoniłem dopiero w Kluczach. Stąd, aż do Jaworzna jechaliśmy razem.
Na Zagrabiu - między Kolbarkiem a Zarzeczem - wszystkie tarniny były jeszcze na etapie pączków.
Na Pustyni Błędowskiej
Gołaczewy
Dłużec
Bydlin
Bolesław - dwór
Trasa:
Dystans26.98 km Czas01:24 Vśrednia19.27 km/h Podjazdy223 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Po Jaworznie
Od pewnego momentu silny wiatr i napływające chmury - zgodnie z prognozami. Zwiedzanie m.in. Ciężkowic.
Od pewnego momentu silny wiatr i napływające chmury - zgodnie z prognozami. Zwiedzanie m.in. Ciężkowic.
Dystans166.74 km Czas07:29 Vśrednia22.28 km/h VMAX55.70 km/h Podjazdy940 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Serce Moraw, czyli z wizytą w Ołomuńcu i Kromieryżu
Ostatni zew wolności, nim polska policja zacznie znów bohatersko wyłapywać rowerzystów bez maseczek. Wypad z kosem do Czech. Trasa miała mieć kształt trójkąta, ale wyszło serce. Serce Moraw! Zaskoczyło mnie przewyższenie - przez całą trasę jedynie dwukrotnie próbowało wstać z kolan - przed Ołomuńcem i na odcinku od Goleszowa (Holešov) do Granic (Hranice). Nie projektowałem trasy pod kątem niskiego przewyższenia, o tej porze roku żadne podjazdy nie robią na mnie wrażenia, najmniejszego... Po prostu tak wyszło.
Czeskie kartofliska, zaorane pola i łąki nie pulsowały feerią barw. Jesieni jak na lekarstwo, a przecież za tydzień będzie jej szczyt! Zapowiada się mało kolorowa "złota jesień". W gratisie dostaniemy kolejne ograniczenia i obostrzenia. Czas kończyć "posezon" (sezon skończył się dla mnie pod koniec sierpnia) i przechodzić w sen zimowy... Takie to już są lata przestępne - przedsezon zniszczony przez polską policję, posezon jednakowoż.
Jak wrażenia z jazdy? Rano wilgotno i chłodno, tak że rozgrzałem się dopiero przed Ołomuńcem. W Ołomuńcu trochę sobie pomeandrowałem po brukach, potraciłem czasu gubiąc się po przedmieściach (kilka niedomówień na znakach rowerowych i "puste strzałki" widoczne dopiero z bardzo bliska...) ale na starówce pustawo i spokojnie. Co innego na przedmieściach - sznury aut i korki...
Przejazd trasą rowerową nr 4 (47) na Kromieryż specyficzny. Raz wspaniale, innym razem szutry, błota, płyty. W Kromieryżu wygrzałem się na słońcu i pojechałem do Hranic. Czasu na wjazd na Hostyń zwyczajnie zabrakło, ale górka brzydkawa i upstrzona "atrakcjami", więc nie żałuję. Na drodze do Hranic w jednym miejscu całkiem zdarty asfalt - więc musiałem omijać i straciłem trochę czasu, ale na mecie zameldowałem się równo o 18:00. Chmury "idące" od pleców wydawały się wtedy niezbyt groźne, ale po niecałej godzinie rozpętało się piekło, które tak ciekawie wygląda zza szyby i tak nieciekawie z roweru...
Ołomuniec - Dolny Rynek
Hranice - początek trasy
W drodze do dawnej stolicy Moraw
Te XIX-wieczne przedmieścia godne stolicy...
Pejzaż kulturowy... :)
Ołomuniec - Górny Rynek
Stawy Towaczowskie - ostatni fragment najgorszego (nawierzchniowo) odcinka na trasie.
Kromieryż
Holeszów - pałac
Hostyń widoczny z trasy rowerowej
Mały, biedny jeżyk miał gigantyczne kleszcze "za uchem".
Waga roweru: 26,3 kg (przednia torba + duża sakwa)
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/34376256
Ostatni zew wolności, nim polska policja zacznie znów bohatersko wyłapywać rowerzystów bez maseczek. Wypad z kosem do Czech. Trasa miała mieć kształt trójkąta, ale wyszło serce. Serce Moraw! Zaskoczyło mnie przewyższenie - przez całą trasę jedynie dwukrotnie próbowało wstać z kolan - przed Ołomuńcem i na odcinku od Goleszowa (Holešov) do Granic (Hranice). Nie projektowałem trasy pod kątem niskiego przewyższenia, o tej porze roku żadne podjazdy nie robią na mnie wrażenia, najmniejszego... Po prostu tak wyszło.
Czeskie kartofliska, zaorane pola i łąki nie pulsowały feerią barw. Jesieni jak na lekarstwo, a przecież za tydzień będzie jej szczyt! Zapowiada się mało kolorowa "złota jesień". W gratisie dostaniemy kolejne ograniczenia i obostrzenia. Czas kończyć "posezon" (sezon skończył się dla mnie pod koniec sierpnia) i przechodzić w sen zimowy... Takie to już są lata przestępne - przedsezon zniszczony przez polską policję, posezon jednakowoż.
Jak wrażenia z jazdy? Rano wilgotno i chłodno, tak że rozgrzałem się dopiero przed Ołomuńcem. W Ołomuńcu trochę sobie pomeandrowałem po brukach, potraciłem czasu gubiąc się po przedmieściach (kilka niedomówień na znakach rowerowych i "puste strzałki" widoczne dopiero z bardzo bliska...) ale na starówce pustawo i spokojnie. Co innego na przedmieściach - sznury aut i korki...
Przejazd trasą rowerową nr 4 (47) na Kromieryż specyficzny. Raz wspaniale, innym razem szutry, błota, płyty. W Kromieryżu wygrzałem się na słońcu i pojechałem do Hranic. Czasu na wjazd na Hostyń zwyczajnie zabrakło, ale górka brzydkawa i upstrzona "atrakcjami", więc nie żałuję. Na drodze do Hranic w jednym miejscu całkiem zdarty asfalt - więc musiałem omijać i straciłem trochę czasu, ale na mecie zameldowałem się równo o 18:00. Chmury "idące" od pleców wydawały się wtedy niezbyt groźne, ale po niecałej godzinie rozpętało się piekło, które tak ciekawie wygląda zza szyby i tak nieciekawie z roweru...
Ołomuniec - Dolny Rynek
Hranice - początek trasy
W drodze do dawnej stolicy Moraw
Te XIX-wieczne przedmieścia godne stolicy...
Pejzaż kulturowy... :)
Ołomuniec - Górny Rynek
Stawy Towaczowskie - ostatni fragment najgorszego (nawierzchniowo) odcinka na trasie.
Kromieryż
Holeszów - pałac
Hostyń widoczny z trasy rowerowej
Mały, biedny jeżyk miał gigantyczne kleszcze "za uchem".
Waga roweru: 26,3 kg (przednia torba + duża sakwa)
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/34376256
Lipowska, czyli beskidzkie Krupówki
18 km zmagań ze skutkami bajecznej pogody w polskich Beskidach... Czy Pasmo Lipowskiej ma jakieś zalety? Nie. Kiedyś tak było, ale w tę niedzielę zdegradowane lasy dodatkowo jeszcze "upiększały" tłumy, słaba widoczność oraz zawodnicy BikeAtelier MTB Maratonu coś tam, coś tam... Już na Zapolance mieliśmy przedsmak tego co nas czeka wyżej, czyli schlaną ekipę kilkunastu facetów wydzierających się z werandy na całą okolicę. Doprawdy, skąd biorą się debile, którzy jadą w góry tylko po to by się napić?
Sytuację ratowały humorystyczne momenty, ale osobiście nie po to chodzę w góry by liczyć ludzi i rowerzystów na szlaku, wolę kontemplować ciszę. Na Lipowskiej był armagedon, tłumy sprawiły, ze zamiast planowanego posiłku zeszliśmy szybciej w dolinę... Wygłodniały naród rzucił się na góry łapczywiej niż kornik na Puszczę Białowieską... Jedynym plusem był częsty widok dzieci z rodzicami na szlaku, bo nadreprezentacja pudli nie budziła mojego entuzjazmu (chyba że właściciele wlekli je jako karmę dla wilków :P).
Tu był kiedyś regiel górny - RIP
Tu - na Hali Redykalnej - było kiedyś spokojnie...
Element humorystyczny, czyli drągi fundowane przez nasze województwo...
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/34239725
18 km zmagań ze skutkami bajecznej pogody w polskich Beskidach... Czy Pasmo Lipowskiej ma jakieś zalety? Nie. Kiedyś tak było, ale w tę niedzielę zdegradowane lasy dodatkowo jeszcze "upiększały" tłumy, słaba widoczność oraz zawodnicy BikeAtelier MTB Maratonu coś tam, coś tam... Już na Zapolance mieliśmy przedsmak tego co nas czeka wyżej, czyli schlaną ekipę kilkunastu facetów wydzierających się z werandy na całą okolicę. Doprawdy, skąd biorą się debile, którzy jadą w góry tylko po to by się napić?
Sytuację ratowały humorystyczne momenty, ale osobiście nie po to chodzę w góry by liczyć ludzi i rowerzystów na szlaku, wolę kontemplować ciszę. Na Lipowskiej był armagedon, tłumy sprawiły, ze zamiast planowanego posiłku zeszliśmy szybciej w dolinę... Wygłodniały naród rzucił się na góry łapczywiej niż kornik na Puszczę Białowieską... Jedynym plusem był częsty widok dzieci z rodzicami na szlaku, bo nadreprezentacja pudli nie budziła mojego entuzjazmu (chyba że właściciele wlekli je jako karmę dla wilków :P).
Tu był kiedyś regiel górny - RIP
Tu - na Hali Redykalnej - było kiedyś spokojnie...
Element humorystyczny, czyli drągi fundowane przez nasze województwo...
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/34239725
Góry Kisuckie i dwukrotnie Jaworzynka
Z cyklu "z dala od siodełka", czyli ponad 25 km przedzierania się przez wiatrowały lub wędrówki trasami rowerowymi (świetny pomysł!). Dwukrotne zdobycie Jaworzynki, w tym samiuśkiego szczytu z punktem osnowy. Pomyśleć, że to miało być grzybobranie; brak grzybów (susz straszny przemieszany z zastoiskami wody) rozmnożył kilometry i trzeba było zmienić plany, ale na obiadokolację w Gawrze zdążyliśmy...
Łąki i przysiółki Zazrivy
Krucyfiks na przełączce
Widoczki spod Jaworzynki na południe
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/34239673
Z cyklu "z dala od siodełka", czyli ponad 25 km przedzierania się przez wiatrowały lub wędrówki trasami rowerowymi (świetny pomysł!). Dwukrotne zdobycie Jaworzynki, w tym samiuśkiego szczytu z punktem osnowy. Pomyśleć, że to miało być grzybobranie; brak grzybów (susz straszny przemieszany z zastoiskami wody) rozmnożył kilometry i trzeba było zmienić plany, ale na obiadokolację w Gawrze zdążyliśmy...
Łąki i przysiółki Zazrivy
Krucyfiks na przełączce
Widoczki spod Jaworzynki na południe
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/34239673
Dystans71.51 km Czas03:44 Vśrednia19.15 km/h VMAX60.34 km/h Podjazdy492 m
SprzętFocus Arriba 4.0 Uczestnicy
Lipowiec
Po przyspieszonym powrocie ze Słowacji (finał LM) wybrałem się z M. nad Wisłę i do Lipowca. Było ciepło, ładne widoczki, ale przejazd utrudniały remonty. Pierwszy w Gorzowie (skasowany wiadukt!), drugi w Gromcu (zerwany asfalt). Apogeum nastąpiło w samym Lipowcu. Otóż był pn, wstęp darmowy, ale zamek był zamknięty na 4 spusty. Tym samym cel wycieczki przestał nim być i najwięcej radości miałem z przejazdu w okolicach Płazy. Dzień skończył się średnio smacznym plackiem po węgiersku w "Dwójce", ale Jaworzno raczej nie zachwyca gastronomią (podobnie jak "starówką").
Nad Płazą
Lipowiec - pocałowanie klamki...
Bezczelność i lenistwo w jednym - czyli samorząd (marszałek) woj. małopolskiego w pełnej krasie.
Trasa: Jaworzno - Gorzów - Mętków - Babice - Lipowiec - Płaza - Chrzanów - Jaworzno
Po przyspieszonym powrocie ze Słowacji (finał LM) wybrałem się z M. nad Wisłę i do Lipowca. Było ciepło, ładne widoczki, ale przejazd utrudniały remonty. Pierwszy w Gorzowie (skasowany wiadukt!), drugi w Gromcu (zerwany asfalt). Apogeum nastąpiło w samym Lipowcu. Otóż był pn, wstęp darmowy, ale zamek był zamknięty na 4 spusty. Tym samym cel wycieczki przestał nim być i najwięcej radości miałem z przejazdu w okolicach Płazy. Dzień skończył się średnio smacznym plackiem po węgiersku w "Dwójce", ale Jaworzno raczej nie zachwyca gastronomią (podobnie jak "starówką").
Nad Płazą
Lipowiec - pocałowanie klamki...
Bezczelność i lenistwo w jednym - czyli samorząd (marszałek) woj. małopolskiego w pełnej krasie.
Trasa: Jaworzno - Gorzów - Mętków - Babice - Lipowiec - Płaza - Chrzanów - Jaworzno
Dystans318.05 km Czas17:37 Vśrednia18.05 km/h VMAX69.55 km/h Podjazdy4336 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Kľak - tak, czyli rajd czechosłowacki
Dokładnie 100 lat wcześniej Czechosłowacja celowo i złośliwie utrudniała Polsce walkę z bolszewikami, a warto pamiętać, że dokładnie 4 lipca 1920 r. rozpoczęła się generalna ofensywa Armii Czerwonej na zachód (zakończona "cudem nad Wisłą"). Z kolei prawie 20 lat temu w wyborach prezydenckich startował Marian Krzaklewski. Startował z hasłem "Krzak - tak", ale zakończył szarżę identycznie jak Armia Czerwona w 1920 r. Skoro startowałem z Czech i jechałem na Słowację wypadało wspomnieć nieboszczkę Czechosłowację i podzielić trasę na trzy części, niczym czechosłowacki hymn. Oczywiście - tak jak w hymnie Czechosłowacji - sama przerwa poświęcona była Morawom :P
Uwielbiam mniej oczywiste rocznice, przypominają że historia jest wszechobecna w naszym życiu. No i najważniejsze - pozwala uzasadnić każde szaleństwo. Ten rajd bez pieszej szarży na nieco mniej znany w Polsce, ale wybitny fatrzański szczyt, byłby pozbawiony szaleństwa, a przecież dokładnie 500 lat temu jeden z największych szaleńców w dziejach świata - Ferdynand Magellan - eksplorował wybrzeże Patagonii. Wypadało go uczcić godnie, czyli brawurowo. Taka trasa bez wcześniejszego treningu górskiego była synonimem brawury i wujek Ferdek byłby z niej zadowolony. porwałem się na ten rajd nie mając na koncie (w sezonie) żadnego trzytysięcznika. Chciałem dowalić nogom przed zbliżającą się wyprawą do Korona-Francji. Liczyłem, że ten ból zaprocentuje :)
Zaczynałem w Czechach (konkretnie to na Morawach) i aż do Bojkowic jechałem z Drozdem, znanym pasjonatem tenisa, który na cześć Sereny Williams nosi w nazwie liczbę 23 (turdus23 - od 23 wygranych przez nią wielkich szlemów). Dość teorii spiskowych!
Gdy Drozd męczył bułę z bagażem, ja sobie odpoczywałem wioząc dobrych kilka kilo mniej, tak było w Górach Wizowickich, aż do Bojkowic. Potem - jadąc dalej samotnie - przycisnąłem już mocniej i przez dolinę Towarskiego potoku zjechałem do nadważańskiej Iławy i opuściwszy Białe Karpaty wbiłem w Góry Strażowskie. Tutaj upał zaczął mi doskwierać, do tego stopnia że na południowych zboczach Strażowa chciałem wypieprzyć kask w krzaki. Jakie to było mądre z mojej strony, że nie jechałem rok wcześniej przez Hiszpanię w kasku! Ta skorupa na łbie ani nie chroni przed słońcem, ani przed deszczem. Za to jest wielka i cięższa od czapki. Dopiero na zjeździe do Cziczman miałem trochę wytchnienia, ale tamże snuły się tłumy turystów. Co ciekawe, wielu snuło się w maseczkach.
Na zjeździe zaczął mi dokuczać wiatr, jechałem wszak na płn, a ten był na pd. W porywach potrafił nieźle wyhamować. Gdy skierowałem się na Faczkowską przełęcz odkryłem duża frekwencję motocyklistów. Gdy uzupełniałem zapasy wody (ładownie miałem puste, sklepów po drodze nie było), filtrując przez 20 minut 1,5 l z szemranego strumyczka, słowacki kierowca dopytywał czy mi nie pomóc. Oni tak już mają...
Tak więc podbudowany tym, że Słowacy się nie zmienili ukryłem rower w fantastycznej, powykręcanej i wiekowej buczynie oraz ruszyłem na szlak. Byłem już formalnie w Małej Fatrze. Tutaj lekko nie było: maź, błoto i kamienie. Miejscami naprawdę ślisko, dwa razy leżałem. Lazłem wzwyż ze statywem, bo zakładałem że zdobędę wierzchołek niewiele przed zachodem. Szedłem jednak zbyt szybko i rozkłaczyłem Kłaka równo o 20:00. Na szczycie dwie parki Słowaków (znaczy, mieszane płciowo) nagrywały sobie z drona szczytowanie, znaczy "summited", jak przezwałby ich rytuał Reinhold Messner. Byli jednak w tym entuzjazmie dość malowniczy, dlatego nagrodziłem ich fotką.
Schodziłem już tradycyjnie w żółwim tempie (kontuzje zdarzają się głównie przy zejściu), nikt mnie jednak nie wyprzedził, bo szlak totalnie opustoszał. Gdy dotarłem w okolice ukrycia roweru musiałem długo go szukać wśród głębokich ceni bukowych wężowisk. Jak zwykle ukryłem rower tak dobrze, że sam miałem problem by go odnaleźć... Cóż, lepiej dobrze ukryć, niż wracać pieszo.
Dopiero na zjeździe do Rajca zrobiło mi się chłodno. Na szczycie (1352) były jeszcze 24 stopnie, polany południowe były zaś nagrzane do 29 stopni!
Dalsza trasa zakładała ominięcie Żyliny od wschodu, przez Turie i Wisznowe. No i właśnie w Wiśniowie złapałem panę, a jakże: wystarczył jeden wjazd w dziurę... Konieczność babrania się w rowerze tak mnie jednak zmotywowała, że ani się obejrzałem a byłem w podfatrzańskiej Beli. Ciężko zrobiło się dopiero w Terchowej. Odcinek do Zazriwej jest mocno interwałowy... Miało to swoje plusy: kolejny podjazd, na przełęcz Hola, nie pozwolił mi zasnąć. Rozbudził mnie nawet na tyle, że podjąłem próbę ataku na Paracz - najwyższy szczyt Magury Orawskiej. Zatrzymały mnie poległe świerki - wiatrował był poważny, a moje nogi nie nadawały się już na tor przeszkód - odpuściłem więc, chciałem jedynie uczcić Magellana, nie zaś naśladować jego frajerski zgon.
Ponownie senność dopadła mnie dopiero na nudnym odcinku z Orawskiej Leśnej. Rozbudził mnie dopiero niemrawy podjazd na Nawoć, atakowałem już wtedy Beskid Żywiecki, zwany na Słowacji Beskidem Orawskim. Gdy tylko przekroczyłem granice Rzpltej zdjąłem skorupę z głowy i ruszyłem radośnie w dół. Senność całkiem mi przeszła i baraszkowałem po Ujsołach i Rajczy w poszukiwaniu sklepów. Potem wybrałem się pod Boraczą i zamiast wracać pociągiem o 12, wpadłem na pomysł by coś zjeść i jechać dalej. Mimo usilnych prób, przez 1,5 h poszukiwań nie znalazłem żadnej gastronomii, w której nie byłoby absurdalnych tłumów. Zmęczony tym horrorem wróciłem pod stację w Węgierskiej Górce i przesiedziałem godzinę w cieniu (co ciekawe nie brała mnie senność).
Dopiero w pociągu zaliczyłem odlot. Miałem miejsce siedzące, nie wszyscy mogli się pochwalić takim sukcesem. Wszystko działo się o 14-tej, jak wyglądało obłożenie kolejnych pociągów nie chcę nawet wiedzieć... W każdym razie naród ruszył w góry, warto o tym pamiętać!
Test mocy wypadł pozytywnie. Zaskoczyło mnie to o tyle, że nabroiłem naprawdę pokaźne przewyższenie na trasie i w dodatku utrudniłem sobie zadanie włażąc z buta na Klaka. To ostatnie szaleństwo mogło mnie zresztą zgubić: naciągnąłem ścięgno w łydce (przy poślizgnięciu na błocie, mimo bardzo ostrożnego schodzenia!) i przy chodzeniu zaczęła mnie boleć lewa noga, na rowerze - na szczęście - ten problem nie występował. Pod koniec trasy miałem już ciężkie nogi (od rana w niedzielę), ale nie zdarzyło mi się jeszcze walnąć tak trudnego rajdu bez ani jednej trasy powyżej 3000 metrów przewyższenia w sezonie.
Kľak - tak. Selfie-turyści zwróceni na wschód, to stamtąd nadchodziła 100 lat temu Armia Czerwona...
Wczesnogotycki, autentyczny kościół we wsi Tečovice
W drodze na Uhersky Brod. Drozd tym razem niezbyt odblaskowy...
Uhersky Brod
Coraz cieplej - Štítná nad Vláří
Upał jeszcze nie hiszpański, ale już męczący przy przejeździe przez Góry Strażowskie. Może kiedyś dotrę tu wiosną, gdy młode listki rosną? Te góry proszą się o nieoczywiste i śmiałe eksploracje.
Okrążając masyw Strażowa
Čičmany - dzieło wybitnego słowackiego architekta Duszana Jurkowicza. U nas znany jest głównie z projektów austriackich cmentarzy pierwszowojennych.
Ta liczba samochodów nieco mnie zaniepokoiła, ale jechałem dalej wzwyż, by schować rower przy czerwonym szlaku i ruszyć na Kłaczka-słodziaczka, znanego z widoków... By wznieść się ponad rower, ponad szosy i wioski, by dotknąć majestatu gór, by poczuć kontakt z podłożem, by ulżyć tyłkowi, by dowalić nogom - każdy powód jest dobry aby porzucić rower i ruszyć na szlak :)
Widoczki były przednie - tu na Góry Strażowskie
Rowerzyści rzadko to oglądają - widok z wierzchołka Kłaka na Małą Fatrę w wersji "luczańskiej"
Niestety byłem tak szybki na podejściu, że do zachodu miałem jeszcze 1,5 h (to już zdjęcie z zejścia). Planowe 1:55 podejścia zajęło mi 1:17!
Zejście z Rewania na niemal widoczne stąd Fačkovské sedlo. Tutaj kończy się (lub zaczyna) Mała Fatra! Przede mną Góry Strażowskie, które tak zachwycały mnie z wierzchołka góry Čipčie, w czasie mojego ostatniego fatrzańskiego cyklotreku.
Rajecke Teplice
Coraz bliżej Janosika
Terchova
W drodze na przeł. Hola złapał mnie świt oraz senność, na szczęście było pod górkę i trudniej było zrobić sobie krzywdę
Droga na Paracz - tego było za wiele, zarządziłem wycof
Było przed 8 rano, na przeł. Glinka już jakby południe, tylko "ludziów" jeszcze mało było
Soła w Rajczy
Widowiskowy spływ Sołą odbywało 7. wspaniałych kaczuszek z mamusią na przedzie, bo dowódca musi dać przykład!
W drodze na Boraczą - opony nie pozwoliły na więcej, a od północy podjeżdżać już mi się nie chciało (zbliżałem się do granicy wyporności kolan)
Upalny koniec na stacji, w cieniu jesionów
Podsumowując: za jednym razem - jadąc bez noclegu - załatwiłem Białe Karpaty, Góry Strażowskie, Małą Fatrę (z wejściem na jeden z istotniejszych szczytów!), Magurę Orawską (podjąłem atak "z buta" na Paracz) i Beskid Żywiecki.
Czas brutto: 29 h 42 min.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33234861
Dokładnie 100 lat wcześniej Czechosłowacja celowo i złośliwie utrudniała Polsce walkę z bolszewikami, a warto pamiętać, że dokładnie 4 lipca 1920 r. rozpoczęła się generalna ofensywa Armii Czerwonej na zachód (zakończona "cudem nad Wisłą"). Z kolei prawie 20 lat temu w wyborach prezydenckich startował Marian Krzaklewski. Startował z hasłem "Krzak - tak", ale zakończył szarżę identycznie jak Armia Czerwona w 1920 r. Skoro startowałem z Czech i jechałem na Słowację wypadało wspomnieć nieboszczkę Czechosłowację i podzielić trasę na trzy części, niczym czechosłowacki hymn. Oczywiście - tak jak w hymnie Czechosłowacji - sama przerwa poświęcona była Morawom :P
Uwielbiam mniej oczywiste rocznice, przypominają że historia jest wszechobecna w naszym życiu. No i najważniejsze - pozwala uzasadnić każde szaleństwo. Ten rajd bez pieszej szarży na nieco mniej znany w Polsce, ale wybitny fatrzański szczyt, byłby pozbawiony szaleństwa, a przecież dokładnie 500 lat temu jeden z największych szaleńców w dziejach świata - Ferdynand Magellan - eksplorował wybrzeże Patagonii. Wypadało go uczcić godnie, czyli brawurowo. Taka trasa bez wcześniejszego treningu górskiego była synonimem brawury i wujek Ferdek byłby z niej zadowolony. porwałem się na ten rajd nie mając na koncie (w sezonie) żadnego trzytysięcznika. Chciałem dowalić nogom przed zbliżającą się wyprawą do Korona-Francji. Liczyłem, że ten ból zaprocentuje :)
Zaczynałem w Czechach (konkretnie to na Morawach) i aż do Bojkowic jechałem z Drozdem, znanym pasjonatem tenisa, który na cześć Sereny Williams nosi w nazwie liczbę 23 (turdus23 - od 23 wygranych przez nią wielkich szlemów). Dość teorii spiskowych!
Gdy Drozd męczył bułę z bagażem, ja sobie odpoczywałem wioząc dobrych kilka kilo mniej, tak było w Górach Wizowickich, aż do Bojkowic. Potem - jadąc dalej samotnie - przycisnąłem już mocniej i przez dolinę Towarskiego potoku zjechałem do nadważańskiej Iławy i opuściwszy Białe Karpaty wbiłem w Góry Strażowskie. Tutaj upał zaczął mi doskwierać, do tego stopnia że na południowych zboczach Strażowa chciałem wypieprzyć kask w krzaki. Jakie to było mądre z mojej strony, że nie jechałem rok wcześniej przez Hiszpanię w kasku! Ta skorupa na łbie ani nie chroni przed słońcem, ani przed deszczem. Za to jest wielka i cięższa od czapki. Dopiero na zjeździe do Cziczman miałem trochę wytchnienia, ale tamże snuły się tłumy turystów. Co ciekawe, wielu snuło się w maseczkach.
Na zjeździe zaczął mi dokuczać wiatr, jechałem wszak na płn, a ten był na pd. W porywach potrafił nieźle wyhamować. Gdy skierowałem się na Faczkowską przełęcz odkryłem duża frekwencję motocyklistów. Gdy uzupełniałem zapasy wody (ładownie miałem puste, sklepów po drodze nie było), filtrując przez 20 minut 1,5 l z szemranego strumyczka, słowacki kierowca dopytywał czy mi nie pomóc. Oni tak już mają...
Tak więc podbudowany tym, że Słowacy się nie zmienili ukryłem rower w fantastycznej, powykręcanej i wiekowej buczynie oraz ruszyłem na szlak. Byłem już formalnie w Małej Fatrze. Tutaj lekko nie było: maź, błoto i kamienie. Miejscami naprawdę ślisko, dwa razy leżałem. Lazłem wzwyż ze statywem, bo zakładałem że zdobędę wierzchołek niewiele przed zachodem. Szedłem jednak zbyt szybko i rozkłaczyłem Kłaka równo o 20:00. Na szczycie dwie parki Słowaków (znaczy, mieszane płciowo) nagrywały sobie z drona szczytowanie, znaczy "summited", jak przezwałby ich rytuał Reinhold Messner. Byli jednak w tym entuzjazmie dość malowniczy, dlatego nagrodziłem ich fotką.
Schodziłem już tradycyjnie w żółwim tempie (kontuzje zdarzają się głównie przy zejściu), nikt mnie jednak nie wyprzedził, bo szlak totalnie opustoszał. Gdy dotarłem w okolice ukrycia roweru musiałem długo go szukać wśród głębokich ceni bukowych wężowisk. Jak zwykle ukryłem rower tak dobrze, że sam miałem problem by go odnaleźć... Cóż, lepiej dobrze ukryć, niż wracać pieszo.
Dopiero na zjeździe do Rajca zrobiło mi się chłodno. Na szczycie (1352) były jeszcze 24 stopnie, polany południowe były zaś nagrzane do 29 stopni!
Dalsza trasa zakładała ominięcie Żyliny od wschodu, przez Turie i Wisznowe. No i właśnie w Wiśniowie złapałem panę, a jakże: wystarczył jeden wjazd w dziurę... Konieczność babrania się w rowerze tak mnie jednak zmotywowała, że ani się obejrzałem a byłem w podfatrzańskiej Beli. Ciężko zrobiło się dopiero w Terchowej. Odcinek do Zazriwej jest mocno interwałowy... Miało to swoje plusy: kolejny podjazd, na przełęcz Hola, nie pozwolił mi zasnąć. Rozbudził mnie nawet na tyle, że podjąłem próbę ataku na Paracz - najwyższy szczyt Magury Orawskiej. Zatrzymały mnie poległe świerki - wiatrował był poważny, a moje nogi nie nadawały się już na tor przeszkód - odpuściłem więc, chciałem jedynie uczcić Magellana, nie zaś naśladować jego frajerski zgon.
Ponownie senność dopadła mnie dopiero na nudnym odcinku z Orawskiej Leśnej. Rozbudził mnie dopiero niemrawy podjazd na Nawoć, atakowałem już wtedy Beskid Żywiecki, zwany na Słowacji Beskidem Orawskim. Gdy tylko przekroczyłem granice Rzpltej zdjąłem skorupę z głowy i ruszyłem radośnie w dół. Senność całkiem mi przeszła i baraszkowałem po Ujsołach i Rajczy w poszukiwaniu sklepów. Potem wybrałem się pod Boraczą i zamiast wracać pociągiem o 12, wpadłem na pomysł by coś zjeść i jechać dalej. Mimo usilnych prób, przez 1,5 h poszukiwań nie znalazłem żadnej gastronomii, w której nie byłoby absurdalnych tłumów. Zmęczony tym horrorem wróciłem pod stację w Węgierskiej Górce i przesiedziałem godzinę w cieniu (co ciekawe nie brała mnie senność).
Dopiero w pociągu zaliczyłem odlot. Miałem miejsce siedzące, nie wszyscy mogli się pochwalić takim sukcesem. Wszystko działo się o 14-tej, jak wyglądało obłożenie kolejnych pociągów nie chcę nawet wiedzieć... W każdym razie naród ruszył w góry, warto o tym pamiętać!
Test mocy wypadł pozytywnie. Zaskoczyło mnie to o tyle, że nabroiłem naprawdę pokaźne przewyższenie na trasie i w dodatku utrudniłem sobie zadanie włażąc z buta na Klaka. To ostatnie szaleństwo mogło mnie zresztą zgubić: naciągnąłem ścięgno w łydce (przy poślizgnięciu na błocie, mimo bardzo ostrożnego schodzenia!) i przy chodzeniu zaczęła mnie boleć lewa noga, na rowerze - na szczęście - ten problem nie występował. Pod koniec trasy miałem już ciężkie nogi (od rana w niedzielę), ale nie zdarzyło mi się jeszcze walnąć tak trudnego rajdu bez ani jednej trasy powyżej 3000 metrów przewyższenia w sezonie.
Kľak - tak. Selfie-turyści zwróceni na wschód, to stamtąd nadchodziła 100 lat temu Armia Czerwona...
Wczesnogotycki, autentyczny kościół we wsi Tečovice
W drodze na Uhersky Brod. Drozd tym razem niezbyt odblaskowy...
Uhersky Brod
Coraz cieplej - Štítná nad Vláří
Upał jeszcze nie hiszpański, ale już męczący przy przejeździe przez Góry Strażowskie. Może kiedyś dotrę tu wiosną, gdy młode listki rosną? Te góry proszą się o nieoczywiste i śmiałe eksploracje.
Okrążając masyw Strażowa
Čičmany - dzieło wybitnego słowackiego architekta Duszana Jurkowicza. U nas znany jest głównie z projektów austriackich cmentarzy pierwszowojennych.
Ta liczba samochodów nieco mnie zaniepokoiła, ale jechałem dalej wzwyż, by schować rower przy czerwonym szlaku i ruszyć na Kłaczka-słodziaczka, znanego z widoków... By wznieść się ponad rower, ponad szosy i wioski, by dotknąć majestatu gór, by poczuć kontakt z podłożem, by ulżyć tyłkowi, by dowalić nogom - każdy powód jest dobry aby porzucić rower i ruszyć na szlak :)
Widoczki były przednie - tu na Góry Strażowskie
Rowerzyści rzadko to oglądają - widok z wierzchołka Kłaka na Małą Fatrę w wersji "luczańskiej"
Niestety byłem tak szybki na podejściu, że do zachodu miałem jeszcze 1,5 h (to już zdjęcie z zejścia). Planowe 1:55 podejścia zajęło mi 1:17!
Zejście z Rewania na niemal widoczne stąd Fačkovské sedlo. Tutaj kończy się (lub zaczyna) Mała Fatra! Przede mną Góry Strażowskie, które tak zachwycały mnie z wierzchołka góry Čipčie, w czasie mojego ostatniego fatrzańskiego cyklotreku.
Rajecke Teplice
Coraz bliżej Janosika
Terchova
W drodze na przeł. Hola złapał mnie świt oraz senność, na szczęście było pod górkę i trudniej było zrobić sobie krzywdę
Droga na Paracz - tego było za wiele, zarządziłem wycof
Było przed 8 rano, na przeł. Glinka już jakby południe, tylko "ludziów" jeszcze mało było
Soła w Rajczy
Widowiskowy spływ Sołą odbywało 7. wspaniałych kaczuszek z mamusią na przedzie, bo dowódca musi dać przykład!
W drodze na Boraczą - opony nie pozwoliły na więcej, a od północy podjeżdżać już mi się nie chciało (zbliżałem się do granicy wyporności kolan)
Upalny koniec na stacji, w cieniu jesionów
Podsumowując: za jednym razem - jadąc bez noclegu - załatwiłem Białe Karpaty, Góry Strażowskie, Małą Fatrę (z wejściem na jeden z istotniejszych szczytów!), Magurę Orawską (podjąłem atak "z buta" na Paracz) i Beskid Żywiecki.
Czas brutto: 29 h 42 min.
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33234861
Dystans135.17 km Czas07:39 Vśrednia17.67 km/h Podjazdy2422 m
SprzętFocus Arriba 4.0 Uczestnicy
Przez Kiełek i Górę Ludwiki do sanatorium-krematorium
Pierwszy w roku wypad w góry obfitował w przygody i zwroty akcji. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów dotarłem w góry blachosmrodem. Ostatni raz mój rower podróżował na dachu prawie dekadę temu... To był pierwszy raz w górach w tym roku i od razu z cyklotrekiem. Jak zwykle zaczynanie od cyklotreku było błędem, ale takie błędne decyzje zmieniają trasę w przygodową. A o to przecież chodzi - statystyki to tylko "nieme źródła historyczne". Wymiar trasie zawsze nadaje "styl przeżytych przygód" pisząc Messnerem.
Cyklotrek był nadspodziewanie trudny. Przyczyniło się do tego oznakowanie. Ostatni raz takie problemy orientacyjne miałem w słowackim masywie Čipčie, czyli na mini-Choczu. Tam także zaskoczyła mnie obecność szlaku. Nie nauczyłem się wiele od tego czasu, znów polazłem szlakiem (spacerowy żółty wg oznaczeń PTTK), którego przebiegu nie znałem. Chodzenie znakowanymi szlakami zawsze wyłącza samodzielną orientację, no i przyczynia kłopotów. Na wierzchołku Mount Kiełek zaskoczył mnie wysoki na jakieś 7-8 metrów prowizoryczny maszt ustawiony przez krótkofalowców. Tuz nad punktem osnowy! Podawali właśnie te swoje kody. Pomyślałem: cudacy (pozdrowienia dla Palmy, SW górą!), ale zaraz potem spojrzałem na siebie, włóczącego się po krzakach w rowerowym wdzianku, z dala od roweru... Ostatecznie lepiej wyznaczać trendy niż podążać za tłumem. Brawo Wy! Nie każdy idzie na bezszlakowe (formalnie szlak nie był szlakiem tj. był tylko spacerowy, nie turystyczny) góry z masztem na plecach :)
W masywie Kiełka zaskoczył mnie nie tylko szlak spacerowy i krótkofalowcy, zaskoczyła mnie stromizna stoków. Postanowiłem schodzić bez szlaku, szerokim połogim płajem, ale szeroki płaj z kroku na krok zmieniał się w wąską ścieżynkę, aż zanikł całkowicie w jodłowym młodniku. Zgroza! Ciemniejsze były tylko piwnice na warszawskiej Woli w 1944... Tam całkiem straciłem orientację i tę przesadną pewność siebie (przecież tyle razy już chaszczowałem!). Truizm głoszący, że żadnej góry nie należy lekceważyć potrafi boleśnie smagnąć po kostkach. Dosłownie i w przenośni. Las, choć gatunkowo naturalny (jodłowo-bukowy) był zachwaszczony, pełen posuszu, wykrotów i pętli z jeżyn. Pętle z jeżyn potrafią nie tylko zniszczyć skarpetki, potrafią błyskawicznie wypoziomować każdego, kto nie patrzy pod nogi. Wtedy to, pośród jeżynowisk i jagodzisk trafiłem na bardzo strome zbocze, tak strome że ujrzałem cały masyw Babiej i Pasmo Policy. Po ułożeniu gór zorientowałem się także, że jestem po złej stronie góry. Cóż - musiałem zejść wprost do roweru ukrytego w świerkowym młodniku. Ten warunek potrafi bardzo utrudnić najbardziej nawet rozkoszne chaszczowanie.
Dalsza droga to były rozpaczliwe próby wyjścia z matni, czyli opuszczenia tych świerkowych wężowisk i dojścia do widocznego zarysu kolejnego płaju. Gdy już dotarłem do cywilizacji ukazał mi się... szlak spacerowy. Szkoda tylko, że tym odcinkiem nie szedłem w pierwszą stronę, nie wiedziałem więc gdzie jestem. Uratował mnie dopiero słupek oddziałowy sidzińskiego leśnictwa. Od tego momentu już tylko raz zmyliłem drogę - zszedłem prawie na dno sidzińskiej doliny. Zorientowałem się po altimetrze, który przezornie zabrałem ze sobą. Wtedy też niemal usiadłem na kosim gnieździe, kapitalnie wkomponowanym w skarpę głębocznicy. Spanikowana samica niemal wyleciała mi spod krocza. Gdyby się nie ruszyła nigdy bym nie zauważył tego gniazda. Leśne kosy nie zatraciły wspaniałej zdolności kamuflowania gniazd. Zarówno jednak leśne, jak i miejskie kosy są takimi samymi panikarzami. To spowodowało, że zaliczyłem wreszcie pierwsze zniesienie w tym roku. Gniazdobranie zaliczone! Wiosnę mogę wreszcie uznać za odbytą!
Przydługie "Kiełkowanie" spowodowało 2 godziny straty czasowej do tajemniczego Tinkoffa, który w Zawoi zasłaniał mi widok na Diablaka. Dzięki temu spóźnieniu widziałem jednak drozda cień, znaczy prawdziwego turdusa merulę :P
Rozsierdził mnie prawdziwie dopiero koniec podjazdu na Górę Ludwiki. Kolumb, jak wiemy, odkrył Amerykę, historia wspomina go czule. Jam odkrył więcej, odkrywszy Ludwikę, bo naraz obydwie półkule - pisał mistrz Jan z Krakowa. Podjeżdżałem tym razem od północy (od pd. wjeżdżałem tu w 2016, wracając z Suchych Cipek) i odkryłem tę drugą półkulę. Mój pęd poznawczy wyhamowało wierzchowinowe błoto. Dalej było jeszcze trochę szutru do Wysokiej, a stamtąd już pospolite asfalty, którymi dotarłem do miejsca kaźni - do Rabki.
Przebywałem w tutejszym więzieniu (zwanym dla niepoznaki GORD-em) 23 lata temu. Taki spotkał mnie wyrok – bez sądu, bez prokuratorów. Odsiadywałem skoliozę. Skrzynka do której wrzucaliśmy listy z pozdrowieniami dla sprawców naszej gehenny (tj. do rodziców) jest wciąż w tym samym miejscu. Trwa na przekór czasom. GORD nie jest już GORD-em, teren ośrodka został rozorany pod nowe alejki, stary więzienny mur zastąpiony stalową siatką, po boisku do siaty nie pozostał nawet nikły ślad. Skrzynka jednak trwa, może zachowała w swojej metalowej pamięci naszą genialna akcję, by zbiorowo napisać do rodziców tekst: „Pozdrowienia z sanatorium-krematorium”. Jeszcze jedno się nie zmieniło – kraty w oknach. Z tym wybrzuszeniem, by skazaniec mógł zaczerpnąć trochę powietrza. Ten luksus był zresztą zarezerwowany dla weteranów. Takich co odsiadywali półroczne wyroki (byli tacy, rodzice ich nie kochali).
W roku utraconego kwietnia, roku problemów z oddychaniem, taka puenta z więziennych wspomnień jest wysoce adekwatna!
Ulica Nowy Świat – nasza brama do reglamentowanej wolności (trasa do sklepów w centrum) – była całkiem rozorana, jakże to symboliczne. Mam nieodparte wrażenie, że nasz nowy wspaniały świat lat 20. XX wieku będzie właśnie jak Rabka. To znaczy jak moje wspomnienia z Górnośląskiego Ośrodka Rehabilitacji Dzieci. Szczególnie te związane z Siostrą Ostrą i tym sympatycznym wuefistą na basenie (wyglądał jak Sean Connery przed 70), co przygniatał klapkami palce i serwował kopa z zaskoczenia stojącym na krawędzi głębokiego basenu – RIP.
W Rabce zaskoczyły mnie zmiany w parku. Ten park zawsze był piękny i rozległy. Jak dla mnie – jedyny poważny powód by odwiedzić Rabkę. W tutejszym drewniaku byłem po raz pierwszy… na egzaminie przewodnickim. W czasie niewoli GORD-yjskiej prowadzono nas karnymi oddziałami wyłącznie na msze do pobliskiego ceglaka.
Po wyjechaniu z Rabki dalszą trasę pokonywałem już pospolitym sposobem, czyli bez szczególnych przeżyć i wspomnień, po asfalcie. Mijałem też Żarnówkę, która była z kolei miejscem niemiłych wspomnień dla MalutkiejMi. Odblaskowy drozd miał zaś swoje traumy w nieodległej Kasince. Te rabczańskie okolice kryją w sobie niezliczone mroczne historie. Dość powiedzieć, że wracałem przez matecznik ojca Natanka…
Ruscy są wszędzie, nawet pod Babią
Widok na Babią ze stoków Kiełka
Pierwsze jaja tej wiosny - w kapitalnym miejscu, na skarpie tuż nad ścieżką
Kosie jaja
W drodze na Górę Ludwiki
Po raz drugi przy dworze w Wysokiej
GORD zamienił się w ŚCRU...
Niesamowite. Do tej samej skrzynki 23 lata temu wrzucałem listy do domu
Powrót w dolinę Skawicy
Mapka: https://ridewithgps.com/routes/32661084
Pierwszy w roku wypad w góry obfitował w przygody i zwroty akcji. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów dotarłem w góry blachosmrodem. Ostatni raz mój rower podróżował na dachu prawie dekadę temu... To był pierwszy raz w górach w tym roku i od razu z cyklotrekiem. Jak zwykle zaczynanie od cyklotreku było błędem, ale takie błędne decyzje zmieniają trasę w przygodową. A o to przecież chodzi - statystyki to tylko "nieme źródła historyczne". Wymiar trasie zawsze nadaje "styl przeżytych przygód" pisząc Messnerem.
Cyklotrek był nadspodziewanie trudny. Przyczyniło się do tego oznakowanie. Ostatni raz takie problemy orientacyjne miałem w słowackim masywie Čipčie, czyli na mini-Choczu. Tam także zaskoczyła mnie obecność szlaku. Nie nauczyłem się wiele od tego czasu, znów polazłem szlakiem (spacerowy żółty wg oznaczeń PTTK), którego przebiegu nie znałem. Chodzenie znakowanymi szlakami zawsze wyłącza samodzielną orientację, no i przyczynia kłopotów. Na wierzchołku Mount Kiełek zaskoczył mnie wysoki na jakieś 7-8 metrów prowizoryczny maszt ustawiony przez krótkofalowców. Tuz nad punktem osnowy! Podawali właśnie te swoje kody. Pomyślałem: cudacy (pozdrowienia dla Palmy, SW górą!), ale zaraz potem spojrzałem na siebie, włóczącego się po krzakach w rowerowym wdzianku, z dala od roweru... Ostatecznie lepiej wyznaczać trendy niż podążać za tłumem. Brawo Wy! Nie każdy idzie na bezszlakowe (formalnie szlak nie był szlakiem tj. był tylko spacerowy, nie turystyczny) góry z masztem na plecach :)
W masywie Kiełka zaskoczył mnie nie tylko szlak spacerowy i krótkofalowcy, zaskoczyła mnie stromizna stoków. Postanowiłem schodzić bez szlaku, szerokim połogim płajem, ale szeroki płaj z kroku na krok zmieniał się w wąską ścieżynkę, aż zanikł całkowicie w jodłowym młodniku. Zgroza! Ciemniejsze były tylko piwnice na warszawskiej Woli w 1944... Tam całkiem straciłem orientację i tę przesadną pewność siebie (przecież tyle razy już chaszczowałem!). Truizm głoszący, że żadnej góry nie należy lekceważyć potrafi boleśnie smagnąć po kostkach. Dosłownie i w przenośni. Las, choć gatunkowo naturalny (jodłowo-bukowy) był zachwaszczony, pełen posuszu, wykrotów i pętli z jeżyn. Pętle z jeżyn potrafią nie tylko zniszczyć skarpetki, potrafią błyskawicznie wypoziomować każdego, kto nie patrzy pod nogi. Wtedy to, pośród jeżynowisk i jagodzisk trafiłem na bardzo strome zbocze, tak strome że ujrzałem cały masyw Babiej i Pasmo Policy. Po ułożeniu gór zorientowałem się także, że jestem po złej stronie góry. Cóż - musiałem zejść wprost do roweru ukrytego w świerkowym młodniku. Ten warunek potrafi bardzo utrudnić najbardziej nawet rozkoszne chaszczowanie.
Dalsza droga to były rozpaczliwe próby wyjścia z matni, czyli opuszczenia tych świerkowych wężowisk i dojścia do widocznego zarysu kolejnego płaju. Gdy już dotarłem do cywilizacji ukazał mi się... szlak spacerowy. Szkoda tylko, że tym odcinkiem nie szedłem w pierwszą stronę, nie wiedziałem więc gdzie jestem. Uratował mnie dopiero słupek oddziałowy sidzińskiego leśnictwa. Od tego momentu już tylko raz zmyliłem drogę - zszedłem prawie na dno sidzińskiej doliny. Zorientowałem się po altimetrze, który przezornie zabrałem ze sobą. Wtedy też niemal usiadłem na kosim gnieździe, kapitalnie wkomponowanym w skarpę głębocznicy. Spanikowana samica niemal wyleciała mi spod krocza. Gdyby się nie ruszyła nigdy bym nie zauważył tego gniazda. Leśne kosy nie zatraciły wspaniałej zdolności kamuflowania gniazd. Zarówno jednak leśne, jak i miejskie kosy są takimi samymi panikarzami. To spowodowało, że zaliczyłem wreszcie pierwsze zniesienie w tym roku. Gniazdobranie zaliczone! Wiosnę mogę wreszcie uznać za odbytą!
Przydługie "Kiełkowanie" spowodowało 2 godziny straty czasowej do tajemniczego Tinkoffa, który w Zawoi zasłaniał mi widok na Diablaka. Dzięki temu spóźnieniu widziałem jednak drozda cień, znaczy prawdziwego turdusa merulę :P
Rozsierdził mnie prawdziwie dopiero koniec podjazdu na Górę Ludwiki. Kolumb, jak wiemy, odkrył Amerykę, historia wspomina go czule. Jam odkrył więcej, odkrywszy Ludwikę, bo naraz obydwie półkule - pisał mistrz Jan z Krakowa. Podjeżdżałem tym razem od północy (od pd. wjeżdżałem tu w 2016, wracając z Suchych Cipek) i odkryłem tę drugą półkulę. Mój pęd poznawczy wyhamowało wierzchowinowe błoto. Dalej było jeszcze trochę szutru do Wysokiej, a stamtąd już pospolite asfalty, którymi dotarłem do miejsca kaźni - do Rabki.
Przebywałem w tutejszym więzieniu (zwanym dla niepoznaki GORD-em) 23 lata temu. Taki spotkał mnie wyrok – bez sądu, bez prokuratorów. Odsiadywałem skoliozę. Skrzynka do której wrzucaliśmy listy z pozdrowieniami dla sprawców naszej gehenny (tj. do rodziców) jest wciąż w tym samym miejscu. Trwa na przekór czasom. GORD nie jest już GORD-em, teren ośrodka został rozorany pod nowe alejki, stary więzienny mur zastąpiony stalową siatką, po boisku do siaty nie pozostał nawet nikły ślad. Skrzynka jednak trwa, może zachowała w swojej metalowej pamięci naszą genialna akcję, by zbiorowo napisać do rodziców tekst: „Pozdrowienia z sanatorium-krematorium”. Jeszcze jedno się nie zmieniło – kraty w oknach. Z tym wybrzuszeniem, by skazaniec mógł zaczerpnąć trochę powietrza. Ten luksus był zresztą zarezerwowany dla weteranów. Takich co odsiadywali półroczne wyroki (byli tacy, rodzice ich nie kochali).
W roku utraconego kwietnia, roku problemów z oddychaniem, taka puenta z więziennych wspomnień jest wysoce adekwatna!
Ulica Nowy Świat – nasza brama do reglamentowanej wolności (trasa do sklepów w centrum) – była całkiem rozorana, jakże to symboliczne. Mam nieodparte wrażenie, że nasz nowy wspaniały świat lat 20. XX wieku będzie właśnie jak Rabka. To znaczy jak moje wspomnienia z Górnośląskiego Ośrodka Rehabilitacji Dzieci. Szczególnie te związane z Siostrą Ostrą i tym sympatycznym wuefistą na basenie (wyglądał jak Sean Connery przed 70), co przygniatał klapkami palce i serwował kopa z zaskoczenia stojącym na krawędzi głębokiego basenu – RIP.
W Rabce zaskoczyły mnie zmiany w parku. Ten park zawsze był piękny i rozległy. Jak dla mnie – jedyny poważny powód by odwiedzić Rabkę. W tutejszym drewniaku byłem po raz pierwszy… na egzaminie przewodnickim. W czasie niewoli GORD-yjskiej prowadzono nas karnymi oddziałami wyłącznie na msze do pobliskiego ceglaka.
Po wyjechaniu z Rabki dalszą trasę pokonywałem już pospolitym sposobem, czyli bez szczególnych przeżyć i wspomnień, po asfalcie. Mijałem też Żarnówkę, która była z kolei miejscem niemiłych wspomnień dla MalutkiejMi. Odblaskowy drozd miał zaś swoje traumy w nieodległej Kasince. Te rabczańskie okolice kryją w sobie niezliczone mroczne historie. Dość powiedzieć, że wracałem przez matecznik ojca Natanka…
Ruscy są wszędzie, nawet pod Babią
Widok na Babią ze stoków Kiełka
Pierwsze jaja tej wiosny - w kapitalnym miejscu, na skarpie tuż nad ścieżką
Kosie jaja
W drodze na Górę Ludwiki
Po raz drugi przy dworze w Wysokiej
GORD zamienił się w ŚCRU...
Niesamowite. Do tej samej skrzynki 23 lata temu wrzucałem listy do domu
Powrót w dolinę Skawicy
Mapka: https://ridewithgps.com/routes/32661084
Mały Rozsypaniec
16.5 km, 780 m przewyższenia, w towarzystwie - w telegraficznym skrócie
Wypad w piękną październikową niedzielę w Małą Fatrę był formą obywatelskiego nieposłuszeństwa. W Dierach tłumy, ale na pionowych ścianach Rozsutca pusto. W górach apogeum tegorocznej jesieni. Słonecznie, ciepło, kolorowo.
Diery
Król Orawy widziany z przeł. Medzirozsutce
Hrčova Kečka (1226 m) - moja miłość, zakochałem się w 2014 r. (gdy wchodziłem na nią na nielegalu, ukrywszy rower w haszczach)
Widok ze szczytu Małego Rozsypańca na Fatrę (l) i Góry Kisuckie (p) z wyraźną piramidą Ladonhory - jutrzejszego celu...
Wypad w piękną październikową niedzielę w Małą Fatrę był formą obywatelskiego nieposłuszeństwa. W Dierach tłumy, ale na pionowych ścianach Rozsutca pusto. W górach apogeum tegorocznej jesieni. Słonecznie, ciepło, kolorowo.
Diery
Król Orawy widziany z przeł. Medzirozsutce
Hrčova Kečka (1226 m) - moja miłość, zakochałem się w 2014 r. (gdy wchodziłem na nią na nielegalu, ukrywszy rower w haszczach)
Widok ze szczytu Małego Rozsypańca na Fatrę (l) i Góry Kisuckie (p) z wyraźną piramidą Ladonhory - jutrzejszego celu...
Dystans118.85 km Czas05:39 Vśrednia21.04 km/h Podjazdy923 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Okolice Wolbromia
Towarzyski wypad w okolice Wolbromia i zakończenie przeszło dwutygodniowej jurajskiej epopei (dotarliśmy na skraj Wyżyny Miechowskiej). Przy okazji grzybobranie przed Cieślinem, lody na rynku w Wolbromiu i walka z wiatrem na garbach w rejonie Poręby Dzierżnej i Jeżówki. Podjazd koleją na odcinku Wolbrom - DG Wschodnia (wiele stacji rozkopanych; podstawiony krótki, zatłoczony skład). Powrót ze Strzemieszyc przez Pogorię do domu już w pojedynkę (tempo treningowe). Trasa bez napinki, bo po dwóch tygodniach w ośrodku ZHP "Amonit" miałem już dość "świeżego powietrza"...
Tzw. Jaworzno, czyli w drodze na Bukowno
Pożydowska zabudowa rynku w Wolbromiu. W zasadzie są tu zarysy starówki, a sam rynek jak na standardy regionu zacny...
Wyżyna Miechowska - kocham...
Ziemie od wieków zasiedlone, czyli okolice Jeżówki
Zachód nad Pogorią
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/31226655
https://ridewithgps.com/routes/31226668
Towarzyski wypad w okolice Wolbromia i zakończenie przeszło dwutygodniowej jurajskiej epopei (dotarliśmy na skraj Wyżyny Miechowskiej). Przy okazji grzybobranie przed Cieślinem, lody na rynku w Wolbromiu i walka z wiatrem na garbach w rejonie Poręby Dzierżnej i Jeżówki. Podjazd koleją na odcinku Wolbrom - DG Wschodnia (wiele stacji rozkopanych; podstawiony krótki, zatłoczony skład). Powrót ze Strzemieszyc przez Pogorię do domu już w pojedynkę (tempo treningowe). Trasa bez napinki, bo po dwóch tygodniach w ośrodku ZHP "Amonit" miałem już dość "świeżego powietrza"...
Tzw. Jaworzno, czyli w drodze na Bukowno
Pożydowska zabudowa rynku w Wolbromiu. W zasadzie są tu zarysy starówki, a sam rynek jak na standardy regionu zacny...
Wyżyna Miechowska - kocham...
Ziemie od wieków zasiedlone, czyli okolice Jeżówki
Zachód nad Pogorią
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/31226655
https://ridewithgps.com/routes/31226668