Wpisy archiwalne w kategorii
wielodniowe
Dystans całkowity: | 43477.79 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 2022:58 |
Średnia prędkość: | 17.68 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.22 km/h |
Suma podjazdów: | 273662 m |
Liczba aktywności: | 326 |
Średnio na aktywność: | 133.37 km i 7h 57m |
Więcej statystyk |
Dystans207.84 km Czas11:39 Vśrednia17.84 km/h VMAX54.52 km/h Podjazdy1498 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 2: Stradovius ad portas Nymburka
Wiodła mnie zaplanowana ambicja, czyli rzecz głupia. Chciałem koniecznie przejechać Nymburk, miałem tam upatrzone miejsca noclegowe. Zależało mi więc, by jak najszybciej pokonać odcinek interwałowy do Pardubic; potem miało być już płasko i łatwo. Do Litomyśla było - zgodnie z planem - interwałowo, ale trudy łagodził chłód poranka. Między Litomyślem a Pardubicami szło mi już jednak jak po grudzie. Słoneczko szybko zaczęło denerwować, zanikły poranne chmurki, niebo zrobiło się totalitarnie bezchmurne. Słoneczko było jak gorejący jaskier. Do rozpalonego słońcem miasteczka Chrast było bardzo interwałowo. Piękny pałac w Nowych Hradach okazał się straszyć budką biletową już przed wejściem. Osłabiło to moje morale, a rosnący upał zrobił swoje. Jechałem cały czas w odsłoniętym terenie, gdy w końcy dotarłem nad Chrudimkę, w przypływie desperacji zarządziłem sobie sjestę. Rzeka była mętna, cienia było mało, amatorów rzeczki wielu. Dopiero po tym resecie odważyłem się wjechać do Pardubic.
W Pardubicach symbolicznie wkroczyłem w drugą fazę dnia i charakter trasy zmienił się w spływ Łabą. Odtąd miałem jechać od miasta do miasta. Wzdłuż jednej z najsławniejszych rzek Europy, rzeki symbolicznej i od zawsze granicznej. Starówka miała tu charakter wertykalny: była złożona z wysokich, kapitalnych kamienic, ale zajmowała malutki obszar. Wrażenie robił też rozległy zamek, zbudowany z wielu "warstw". Wyjazd z Pardubic był niestety skomplikowany i nieprzyjemny, pomimo szczegółowego rozkminiania go przed wyjazdem, nie znalazłem przyjemnego korytarza do jazdy. Było jak na mapach - nieprzyjemnie. Ostatnim pozytywnym akcentem było pierwsze zetknięcie z Łabą. Uregulowaną, zurbanizowaną i nieciekawą. Gdy wydostałem się z kotła pardubickego (swoistej czarnej dziury), czym dalej byłem od Pardubic tym było spokojniej. Przejeżdżałem przez rozległe tereny wybiegów i stadnin. Jechałem zazwyczaj szlakiem rowerowym, trzymając się terasy rzecznej. Sama rzeka była nieciekawa, w zasadzie stała w miejscu i była mętna. Przypominała kanał. Ten odcinek pozbawiony był większych ośrodków. Dopiero w Kolinie zaznałem znów pięknych kamienic. Miasto różniło się charakterem od Pardubic. Było też mniej męczące transportowo, bo trzykrotnie mniej ludne.
Ostatni odcinek wiódł mnie do sławnych Podiebradów, siedziby sławnego króla Jerzego. Miasto mnie jednak mocno zawiodło. Co gorsza, pomnik króla był w remoncie. Trasa rowerowa z Podiebradów do Nymburka prowadziła wzdłuż Łaby i jechało się nią wspaniale. Pognałem więc do Nymburka, by w resztkach dnia podziwiać mury miejskie. Dobrze się stało, że widziałem je o zmierzchu. Mniej światła korzystniej działa na rekonstrukcje. Ja miałem podwójnie mniej światła, pojawiły się znikąd ciemne chmury i niepokojący wiatr, zwiastujący poważne kłopoty. Miałem upatrzone miejsca noclegowe za Kostomlotami nad Labem, ledwo przejechałem miejscowość rozpętało się piekło. Od celu biwakowego dzieliło mnie kilka kilometrów. Musiałem się poddać wcześniej: w strugach deszczu rzuciłem się przez wysokie, mokre trawy, do przydrożnego sadu. Namiot rozkładałem w deszczu i wietrze, szarpało nim na wszystkie strony. Zalało mnie całkowicie, w dodatku wchodząc do namiotu zalałem jego wnętrze, tyle miałem wody na pelerynie (zapomniałem ją wcześniej ściągnąć). Miałem całkiem przemoczone buty, ale jazda dalej była szaleństwem. Na koniec dopadł mnie więc potop, przelewanie wody z sypialni namiotu na zewnątrz i wykręcanie ubrań. Cena za zrealizowanie celu była wysoka. Dałem z siebie wszystko, a jak mawiał gen. Patton: "gdy żołnierz da z siebie wszystko, to co mu zostanie?"
Czeskotrebovska vrchovina, czyli w drodze z Opatovca na Litomyśl.
Po latach w Litomyślu. Pierwszy raz na rowerze.
Nowe Hrady. Tyle było widać sprzed kasy biletowej.
Cudna zabudowa pardubickiej starówki
Malutka wertykalna starówka
Zetknięcie z Łabą, która potowarzyszy mi przez kolejne 800 km.
Pardubickie stadniny
Śliczne gniazdo zięby. Instynktu ptasiarza nigdy się nie traci...
Kolin - najpiękniejszy rynek dnia
Kolin
Nad Łabą jechało się cudnie
Oszpecony rusztowaniami król Jerzy
Nymburk. Zapadający zmierzch przykrył brutalność rekonstrukcji. Układ miasta jest jednak oryginalny, choć zabudowa nieco przetrzebiona.
Trasa:
Wiodła mnie zaplanowana ambicja, czyli rzecz głupia. Chciałem koniecznie przejechać Nymburk, miałem tam upatrzone miejsca noclegowe. Zależało mi więc, by jak najszybciej pokonać odcinek interwałowy do Pardubic; potem miało być już płasko i łatwo. Do Litomyśla było - zgodnie z planem - interwałowo, ale trudy łagodził chłód poranka. Między Litomyślem a Pardubicami szło mi już jednak jak po grudzie. Słoneczko szybko zaczęło denerwować, zanikły poranne chmurki, niebo zrobiło się totalitarnie bezchmurne. Słoneczko było jak gorejący jaskier. Do rozpalonego słońcem miasteczka Chrast było bardzo interwałowo. Piękny pałac w Nowych Hradach okazał się straszyć budką biletową już przed wejściem. Osłabiło to moje morale, a rosnący upał zrobił swoje. Jechałem cały czas w odsłoniętym terenie, gdy w końcy dotarłem nad Chrudimkę, w przypływie desperacji zarządziłem sobie sjestę. Rzeka była mętna, cienia było mało, amatorów rzeczki wielu. Dopiero po tym resecie odważyłem się wjechać do Pardubic.
W Pardubicach symbolicznie wkroczyłem w drugą fazę dnia i charakter trasy zmienił się w spływ Łabą. Odtąd miałem jechać od miasta do miasta. Wzdłuż jednej z najsławniejszych rzek Europy, rzeki symbolicznej i od zawsze granicznej. Starówka miała tu charakter wertykalny: była złożona z wysokich, kapitalnych kamienic, ale zajmowała malutki obszar. Wrażenie robił też rozległy zamek, zbudowany z wielu "warstw". Wyjazd z Pardubic był niestety skomplikowany i nieprzyjemny, pomimo szczegółowego rozkminiania go przed wyjazdem, nie znalazłem przyjemnego korytarza do jazdy. Było jak na mapach - nieprzyjemnie. Ostatnim pozytywnym akcentem było pierwsze zetknięcie z Łabą. Uregulowaną, zurbanizowaną i nieciekawą. Gdy wydostałem się z kotła pardubickego (swoistej czarnej dziury), czym dalej byłem od Pardubic tym było spokojniej. Przejeżdżałem przez rozległe tereny wybiegów i stadnin. Jechałem zazwyczaj szlakiem rowerowym, trzymając się terasy rzecznej. Sama rzeka była nieciekawa, w zasadzie stała w miejscu i była mętna. Przypominała kanał. Ten odcinek pozbawiony był większych ośrodków. Dopiero w Kolinie zaznałem znów pięknych kamienic. Miasto różniło się charakterem od Pardubic. Było też mniej męczące transportowo, bo trzykrotnie mniej ludne.
Ostatni odcinek wiódł mnie do sławnych Podiebradów, siedziby sławnego króla Jerzego. Miasto mnie jednak mocno zawiodło. Co gorsza, pomnik króla był w remoncie. Trasa rowerowa z Podiebradów do Nymburka prowadziła wzdłuż Łaby i jechało się nią wspaniale. Pognałem więc do Nymburka, by w resztkach dnia podziwiać mury miejskie. Dobrze się stało, że widziałem je o zmierzchu. Mniej światła korzystniej działa na rekonstrukcje. Ja miałem podwójnie mniej światła, pojawiły się znikąd ciemne chmury i niepokojący wiatr, zwiastujący poważne kłopoty. Miałem upatrzone miejsca noclegowe za Kostomlotami nad Labem, ledwo przejechałem miejscowość rozpętało się piekło. Od celu biwakowego dzieliło mnie kilka kilometrów. Musiałem się poddać wcześniej: w strugach deszczu rzuciłem się przez wysokie, mokre trawy, do przydrożnego sadu. Namiot rozkładałem w deszczu i wietrze, szarpało nim na wszystkie strony. Zalało mnie całkowicie, w dodatku wchodząc do namiotu zalałem jego wnętrze, tyle miałem wody na pelerynie (zapomniałem ją wcześniej ściągnąć). Miałem całkiem przemoczone buty, ale jazda dalej była szaleństwem. Na koniec dopadł mnie więc potop, przelewanie wody z sypialni namiotu na zewnątrz i wykręcanie ubrań. Cena za zrealizowanie celu była wysoka. Dałem z siebie wszystko, a jak mawiał gen. Patton: "gdy żołnierz da z siebie wszystko, to co mu zostanie?"
Czeskotrebovska vrchovina, czyli w drodze z Opatovca na Litomyśl.
Po latach w Litomyślu. Pierwszy raz na rowerze.
Nowe Hrady. Tyle było widać sprzed kasy biletowej.
Cudna zabudowa pardubickiej starówki
Malutka wertykalna starówka
Zetknięcie z Łabą, która potowarzyszy mi przez kolejne 800 km.
Pardubickie stadniny
Śliczne gniazdo zięby. Instynktu ptasiarza nigdy się nie traci...
Kolin - najpiękniejszy rynek dnia
Kolin
Nad Łabą jechało się cudnie
Oszpecony rusztowaniami król Jerzy
Nymburk. Zapadający zmierzch przykrył brutalność rekonstrukcji. Układ miasta jest jednak oryginalny, choć zabudowa nieco przetrzebiona.
Trasa:
Dystans177.57 km Czas09:24 Vśrednia18.89 km/h VMAX53.50 km/h Podjazdy2026 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 1: Trudne rajdu początki
Ciężki dzień inauguracyjny: duże przewyższenie, ciągłe interwały, niebo bez ani jednej chmurki, nieznośne sierpniowe słońce. Pozostałe wrażenia na plus: ludowe czeskie pieśniczki emitowane ze szczekaczek w Raduniu; zmurszałe jabłonie i poskręcane wiekiem czereśnie tworzące piękne aleje wzdłuż dróg. Ta pozostałość starych, dobrych czasów, gdy objedzenie się po drodze owocami ratowało godność peregrynanta. Czereśnie mocno brudziły asfalt zwłokami opadłych owoców. Nikt ich już nie zbiera, europejskie marnotrawstwo. Było mi trochę przykro, gdy widziałem w sierpniu zasuszone ze starości czereśnie na gałęziach... Czesi nie wycięli jednak tych drzew i zyskała na tym malowniczość trasy. Ja niezbyt skorzystałem, bo rachityczne czereśnie rzucały cień głównie na pobliskie pola.
Gdy dotarłem do atrakcji dnia - Sternberku - byłem już nieźle podsmażony i wymęczony. Podpicowany neogotycko zamek Liechtensteinów robi kapitalne wrażenie, podobnie jak samo położenie miasta. By dotrzeć do miasta musiałem pokonać niezliczoną liczbę garbów i podjazdów, by finalnie cieszyć się ostrymi zakosami zjazdu na starówkę. Stare Miasto było niewielkie, ale urokliwe. Ładny był tez rynek w Unicovie. W Usovie ciekawy był tylko zamek, a w kolejnym mieście - Mohelnicach - myślałem już tylko o noclegu. Za Sternbergiem wjechałem w strefę "pięknych zagród", czyli zachowanych układów gospodarskich z bramami wjazdowymi. Podziwianie ich urozmaicało mi wycieczkę aż do Mohelnic. Z premedytacją ominąłem tamtejszy kamping, było jeszcze jasno, w scenerii gasnącego dnia mijałem więc zamek w Mirovie (obrzydliwy kolor tynku). Rozłożyłem się nieco ponad doliną potoku Mirovka. Miejsce wypatrzyłem jeszcze przez wyjazdem z satelity. Takie biwaki lubię najbardziej.
Pałac z parkiem w Raduniu. Znakomite to było miejsce na posiłek i przerwę.
Sternberg - malowniczy zamek z kaplicą
Unicov - typowy czeski rynek, choć to Morawy...
Usov. Miasta było tyle co kot napłakał, ale zamek dawał radę
Trasa (+ 7,5 km dojazd na dworzec w Katowicach):
Ciężki dzień inauguracyjny: duże przewyższenie, ciągłe interwały, niebo bez ani jednej chmurki, nieznośne sierpniowe słońce. Pozostałe wrażenia na plus: ludowe czeskie pieśniczki emitowane ze szczekaczek w Raduniu; zmurszałe jabłonie i poskręcane wiekiem czereśnie tworzące piękne aleje wzdłuż dróg. Ta pozostałość starych, dobrych czasów, gdy objedzenie się po drodze owocami ratowało godność peregrynanta. Czereśnie mocno brudziły asfalt zwłokami opadłych owoców. Nikt ich już nie zbiera, europejskie marnotrawstwo. Było mi trochę przykro, gdy widziałem w sierpniu zasuszone ze starości czereśnie na gałęziach... Czesi nie wycięli jednak tych drzew i zyskała na tym malowniczość trasy. Ja niezbyt skorzystałem, bo rachityczne czereśnie rzucały cień głównie na pobliskie pola.
Gdy dotarłem do atrakcji dnia - Sternberku - byłem już nieźle podsmażony i wymęczony. Podpicowany neogotycko zamek Liechtensteinów robi kapitalne wrażenie, podobnie jak samo położenie miasta. By dotrzeć do miasta musiałem pokonać niezliczoną liczbę garbów i podjazdów, by finalnie cieszyć się ostrymi zakosami zjazdu na starówkę. Stare Miasto było niewielkie, ale urokliwe. Ładny był tez rynek w Unicovie. W Usovie ciekawy był tylko zamek, a w kolejnym mieście - Mohelnicach - myślałem już tylko o noclegu. Za Sternbergiem wjechałem w strefę "pięknych zagród", czyli zachowanych układów gospodarskich z bramami wjazdowymi. Podziwianie ich urozmaicało mi wycieczkę aż do Mohelnic. Z premedytacją ominąłem tamtejszy kamping, było jeszcze jasno, w scenerii gasnącego dnia mijałem więc zamek w Mirovie (obrzydliwy kolor tynku). Rozłożyłem się nieco ponad doliną potoku Mirovka. Miejsce wypatrzyłem jeszcze przez wyjazdem z satelity. Takie biwaki lubię najbardziej.
Pałac z parkiem w Raduniu. Znakomite to było miejsce na posiłek i przerwę.
Sternberg - malowniczy zamek z kaplicą
Unicov - typowy czeski rynek, choć to Morawy...
Usov. Miasta było tyle co kot napłakał, ale zamek dawał radę
Trasa (+ 7,5 km dojazd na dworzec w Katowicach):
Dystans97.60 km Czas05:18 Vśrednia18.42 km/h Podjazdy587 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 48: Powrót do macierzystego portu
No i nadszedł ostatni poranek na mojej wyprawie. Było pochmurno i wilgotno, panowała ogłuszająca cisza. Gdy ostatnio jechałem tym odcinkiem dobiegał zewsząd śpiew ptaków, teraz towarzyszyła mi cisza typowa dla końca sierpnia. Wypadało zakończyć symbolicznie i z przytupem. Powlokłem się więc z całym bagażem z terenów historycznej Galicji, należącej do nieboszczki Austrii, na ziemie Imperium Rosyjskiego. Nadszedł czas, by przekroczyć tę sławną wirtualną granicę i naruszyć areał Sosnowca. Granica istniejąca niegdyś w Maczkach, była przecież granicą między zaborem austriackim a rosyjskim. Nad Pogorią poczułem się jednak jak w Europie. Po kilkuset kilometrach znowu znalazłem się w strefie bezpieczeństwa. W dodatku spotkałem tego samego co zawsze pana jeżdżącego z radyjkiem oraz po raz pierwszy przejechałem nowo zbudowanym łącznikiem między zbiornikami Pogoria III i Kuźnica Warężyńska.
Ruszyłem dalej na północ, było chmurnie i wilgotno, ale nie padało. Odwiedziłem przeto kościół św. Jana Chrzciciela oraz zamek w Siewierzu. Tym samym dotarłem do ostatniego zamku na moim szlaku. Pojechałem też dalej na północ, do Brudzowic i stamtąd dopiero dokonałem zwrotu na południe, w kierunku lotniska w Pyrzowicach.
Powróciłem zatem o własnych siłach do portu z którego wyruszyłem. Z Porto do portu Pyrzowice. Nie opłynąłem świata jak Magellańczycy, ale przejechałem Europę i dokonałem wielu własnych odkryć. Feci, quod potui, faciant meliora potentes.
Ostatnią regionalną, historyczną granice pokonałem na granicy Wojkowic i Piekar Śląskich. Przekroczyłem Brynicę. Zrobiwszy spory łuk wjechałem wreszcie z Małopolski na Górny Śląsk. Równo z granicami Chorzowa wjechałem ponownie na ścieżkę rowerową. Dojechałem w ten sposób na odnowiony rynek. Zarówno jakość tego traktu jak i świeżość odnowionej rynkowej przestrzeni wywarły na mnie spore wrażenie. We własnym mieście poczułem się przez chwilę jak w Szwajcarii. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
Nad Pogorią Trzecią
Tu wzbijałem się w przestworza i tutaj powróciłem na ziemię, do szarej rzeczywistości
No i nadszedł ostatni poranek na mojej wyprawie. Było pochmurno i wilgotno, panowała ogłuszająca cisza. Gdy ostatnio jechałem tym odcinkiem dobiegał zewsząd śpiew ptaków, teraz towarzyszyła mi cisza typowa dla końca sierpnia. Wypadało zakończyć symbolicznie i z przytupem. Powlokłem się więc z całym bagażem z terenów historycznej Galicji, należącej do nieboszczki Austrii, na ziemie Imperium Rosyjskiego. Nadszedł czas, by przekroczyć tę sławną wirtualną granicę i naruszyć areał Sosnowca. Granica istniejąca niegdyś w Maczkach, była przecież granicą między zaborem austriackim a rosyjskim. Nad Pogorią poczułem się jednak jak w Europie. Po kilkuset kilometrach znowu znalazłem się w strefie bezpieczeństwa. W dodatku spotkałem tego samego co zawsze pana jeżdżącego z radyjkiem oraz po raz pierwszy przejechałem nowo zbudowanym łącznikiem między zbiornikami Pogoria III i Kuźnica Warężyńska.
Ruszyłem dalej na północ, było chmurnie i wilgotno, ale nie padało. Odwiedziłem przeto kościół św. Jana Chrzciciela oraz zamek w Siewierzu. Tym samym dotarłem do ostatniego zamku na moim szlaku. Pojechałem też dalej na północ, do Brudzowic i stamtąd dopiero dokonałem zwrotu na południe, w kierunku lotniska w Pyrzowicach.
Powróciłem zatem o własnych siłach do portu z którego wyruszyłem. Z Porto do portu Pyrzowice. Nie opłynąłem świata jak Magellańczycy, ale przejechałem Europę i dokonałem wielu własnych odkryć. Feci, quod potui, faciant meliora potentes.
Ostatnią regionalną, historyczną granice pokonałem na granicy Wojkowic i Piekar Śląskich. Przekroczyłem Brynicę. Zrobiwszy spory łuk wjechałem wreszcie z Małopolski na Górny Śląsk. Równo z granicami Chorzowa wjechałem ponownie na ścieżkę rowerową. Dojechałem w ten sposób na odnowiony rynek. Zarówno jakość tego traktu jak i świeżość odnowionej rynkowej przestrzeni wywarły na mnie spore wrażenie. We własnym mieście poczułem się przez chwilę jak w Szwajcarii. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
Nad Pogorią Trzecią
Tu wzbijałem się w przestworza i tutaj powróciłem na ziemię, do szarej rzeczywistości
Dystans133.31 km Czas07:30 Vśrednia17.77 km/h Podjazdy1161 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 47: Małopolski potop
Po raz ostatni na tej wyprawie rozpoczynam dzień od podjazdu, po kilku minutach zjeżdżam już do wsi Skalite i doliną Skaliczanki wspinam się łagodnie do końca wsi. Ostatni fragment jest już ostrzejszy, osiągam 18. granicę państwową i przełęcz Przysłop. Na powitanie pada mi ekspander, rozpada się od tej ciągłej wilgoci. Ważne, że jestem w Polsce, w Zwardoniu! Skończyła mi się ostatnia mapa, ale mapy nie są mi już do niczego potrzebne. Doliną Soły, po raz kolejny w tym roku zmierzam do Żywca. Ten przejazd jest jednak wyjątkowy, wyruszyłem przecież z Portugalii.
Rzucają się w oczy żenujące wiaty przystankowe oraz ciągi pieszo-rowerowe w stylu rodeo. Mój największy „zachwyt” budzi w tym upale całkowicie plastikowa wiata przystanku w Pietrzykowicach. Świetny pomysł na udar cieplny, brawa dla projektanta!
Przed zbędnym sentymentalizmem i pomysłami na skok w bok chroni mnie fatalna pogoda. Od rana zbiera się na pokaźne deszczobicie, ale Armagedon każe na siebie czekać. Nie daję się jednak sprowokować, nie wsiadam do pociągu. Chcę całość trasy przebyć o własnych siłach. Zmierzam na pierwszy i ostatni nocleg pod dachem, do Jaworzna. Dlaczego nie do Chorzowa? Przecież to oczywiste, moja przełomowa trasa wymusza jeszcze jeden przełom, przełom Soły. Pcham się więc w objęcia żywiołu z zadowoloną miną kogoś kto uciekł pokusie.
Udało mi się umknąć gniewowi Oceanu, przetrwałem załamanie pogody nad jeziorem Maggiore i w Austrii, postanowiłem stawić czoła Beskidowi Małemu. Nie doceniłem furii żywiołu. To było prawdziwie alpejskie oberwanie chmury. Zanim przemoczyło mnie do ostatniej suchej nitki, dopadłem do stróżówki jakiegoś nieczynnego ośrodka wypoczynkowego. Dach był obszerny, ale po godzinie i tak musiałem przeskakiwać z nogi na nogę, bo zalewało mi buty, od spodu!
Na parkingu należącym do ośrodka zbierały się blachosmrody. Nawet puszkini nie dawali rady w tym małopolskim potopie. Oni mieli o tyle lepiej, że ich nie zalewało, ja miałem o tyle lepiej że mogłem zaspokoić potrzebę nr 1 w pobliskich krzakach. Gdy w końcu uścisk żywiołu słabnie, ruszam dalej. Droga zamieniła się w rzekę, pobocze w namulisko. Na tej dalszej drodze spotykam kompana – zroweryzowanego górnika, który wkrótce będzie cieszył się emeryturą. Na początku biorę go za żołnierza, gdy chwali się swoim młodoemeryckim statusem. Mówi że jest sztygarem i sprawia wrażenie gościa na poziomie. Jedziemy razem aż pod Oświęcim, potem nasze drogi się rozchodzą.
W międzyczasie cały czas leje, ale jest mi już wszystko jedno. Zmierzam na nocleg, nocleg pod dachem. Ciekawe czy nie odwykłem? Dopóki jeszcze jadę przez te przedjaworznickie Gorzowy i parajaworznickie Jelenie rozmyślam nad tym, jak ciężko i źle jedzie mi się przez Polskę. Drogi ruchliwe i wąskie, infrastruktura rowerowa w powijakach. Przejeżdżając z Austrii do Polski zdegradowałem się z poziomu rowerowego pierwszego świata (Austria) do trzeciego świata (Polska, Słowacja), zahaczając przy okazji o drugi świat (Czechy), który teraz wydaje mi się niedoścignionym ideałem..
.
Jakby na pocieszenie, u progu mety przestaje padać. Mogę zdjąć strój płetwonurka, po raz ostatni na tej wyprawie. Tego dnia pokonałem ostatnią granicę, ostatni przełom i ostatni potop. Zasłużyłem na rundę honorową, na ten ostatni triumfalny etap.
Ostatnia granica
Serdeczne powitanie w przełomie Soły
Po raz ostatni na tej wyprawie rozpoczynam dzień od podjazdu, po kilku minutach zjeżdżam już do wsi Skalite i doliną Skaliczanki wspinam się łagodnie do końca wsi. Ostatni fragment jest już ostrzejszy, osiągam 18. granicę państwową i przełęcz Przysłop. Na powitanie pada mi ekspander, rozpada się od tej ciągłej wilgoci. Ważne, że jestem w Polsce, w Zwardoniu! Skończyła mi się ostatnia mapa, ale mapy nie są mi już do niczego potrzebne. Doliną Soły, po raz kolejny w tym roku zmierzam do Żywca. Ten przejazd jest jednak wyjątkowy, wyruszyłem przecież z Portugalii.
Rzucają się w oczy żenujące wiaty przystankowe oraz ciągi pieszo-rowerowe w stylu rodeo. Mój największy „zachwyt” budzi w tym upale całkowicie plastikowa wiata przystanku w Pietrzykowicach. Świetny pomysł na udar cieplny, brawa dla projektanta!
Przed zbędnym sentymentalizmem i pomysłami na skok w bok chroni mnie fatalna pogoda. Od rana zbiera się na pokaźne deszczobicie, ale Armagedon każe na siebie czekać. Nie daję się jednak sprowokować, nie wsiadam do pociągu. Chcę całość trasy przebyć o własnych siłach. Zmierzam na pierwszy i ostatni nocleg pod dachem, do Jaworzna. Dlaczego nie do Chorzowa? Przecież to oczywiste, moja przełomowa trasa wymusza jeszcze jeden przełom, przełom Soły. Pcham się więc w objęcia żywiołu z zadowoloną miną kogoś kto uciekł pokusie.
Udało mi się umknąć gniewowi Oceanu, przetrwałem załamanie pogody nad jeziorem Maggiore i w Austrii, postanowiłem stawić czoła Beskidowi Małemu. Nie doceniłem furii żywiołu. To było prawdziwie alpejskie oberwanie chmury. Zanim przemoczyło mnie do ostatniej suchej nitki, dopadłem do stróżówki jakiegoś nieczynnego ośrodka wypoczynkowego. Dach był obszerny, ale po godzinie i tak musiałem przeskakiwać z nogi na nogę, bo zalewało mi buty, od spodu!
Na parkingu należącym do ośrodka zbierały się blachosmrody. Nawet puszkini nie dawali rady w tym małopolskim potopie. Oni mieli o tyle lepiej, że ich nie zalewało, ja miałem o tyle lepiej że mogłem zaspokoić potrzebę nr 1 w pobliskich krzakach. Gdy w końcu uścisk żywiołu słabnie, ruszam dalej. Droga zamieniła się w rzekę, pobocze w namulisko. Na tej dalszej drodze spotykam kompana – zroweryzowanego górnika, który wkrótce będzie cieszył się emeryturą. Na początku biorę go za żołnierza, gdy chwali się swoim młodoemeryckim statusem. Mówi że jest sztygarem i sprawia wrażenie gościa na poziomie. Jedziemy razem aż pod Oświęcim, potem nasze drogi się rozchodzą.
W międzyczasie cały czas leje, ale jest mi już wszystko jedno. Zmierzam na nocleg, nocleg pod dachem. Ciekawe czy nie odwykłem? Dopóki jeszcze jadę przez te przedjaworznickie Gorzowy i parajaworznickie Jelenie rozmyślam nad tym, jak ciężko i źle jedzie mi się przez Polskę. Drogi ruchliwe i wąskie, infrastruktura rowerowa w powijakach. Przejeżdżając z Austrii do Polski zdegradowałem się z poziomu rowerowego pierwszego świata (Austria) do trzeciego świata (Polska, Słowacja), zahaczając przy okazji o drugi świat (Czechy), który teraz wydaje mi się niedoścignionym ideałem..
.
Jakby na pocieszenie, u progu mety przestaje padać. Mogę zdjąć strój płetwonurka, po raz ostatni na tej wyprawie. Tego dnia pokonałem ostatnią granicę, ostatni przełom i ostatni potop. Zasłużyłem na rundę honorową, na ten ostatni triumfalny etap.
Ostatnia granica
Serdeczne powitanie w przełomie Soły
Dystans163.22 km Czas09:23 Vśrednia17.39 km/h Podjazdy1678 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 46: Czeskie i słowackie Karpaty
Nad ranem zamiast w Białe Karpaty ruszam w Góry Wizowickie. Na początek odwiedzam Plac Masaryka (rynek) w Uherskim Brodzie, potem przyglądam się niezbyt urokliwej zabudowie uzdrowiskowej w Luhaczowicach. Sam Uhersky Brod wyraźnie ucierpiał w zakresie oryginalności zabudowy. Główny grzbiet filigranowych Gór Wizowickich przejeżdżam na przełęczy Pod Doubravou (607). W samych Wizowicach również nie za wiele jest do oglądania. Takie morawskie bieda-miasteczko. Trafiam na jakiś substytut rynku, jest kolumna maryjna i kilka ławek. Są nawet trzy „pierzeje”, kilka niedobitych kamieniczek, ale najwięcej miejsca zajmuje supermarket Albert.
Największym logistycznym wyzwaniem dnia okazuje się przejazd przez Vsetin: tak by nie wjechać na ruchliwą drogę nr 57 łączącą rejon Ostrawy ze Słowacją. W mieście trwają remonty, ale istnieją też wyznakowane trasy rowerowe, które ostatecznie umożliwiają mi wykonanie zadania. Tutejsze centrum również nie zachwyca. Czym bliżej jestem Polski, tym rzadziej wpadam w zachwyt. Doliną Wsetyńskiej Beczwy, między Górami Wsetyńskimi a Jawornikami podążam sobie spokojnie, zgodnie z trasą rowerową, do granicy czesko-słowackiej. Gdy osiągam wreszcie przełęcz cieszę się z pokonania przedostatniej, siedemnastej granicy na mojej wyprawie.
Nie posiadam kasku, który na Słowacji (poza miejscowościami) jest obowiązkowy, ale miejscowi jeżdżą masowo bez kasków, co bardzo mnie uspokaja. Od Turzovki znam drogę na pamięć, mogę napisać, że dojechałem do domu, choć tego dnia nie zdołam jeszcze przekroczyć granicy Polski. Oszczadnicę znam aż za dobrze, ale trwający latami remont tutejszej drogi zawsze mnie zaskakuje upierdliwością. Z tej nieszczęsnej Czadcy nie sposób się wydostać rowerem, albo absurdalnie ruchliwe drogi, albo drogi nieprzejezdne…
Namiot rozbijam na podjeździe, już powyżej Oszczadnicy, jakieś 5 km w linii prostej od granicy Rzeczypospolitej. W trakcie rozbijania pada jeden z zamków sypialni; ja i tak się cieszę, że nie padł drugi…
Góry Wizowickie
W spokojnej, przyjaznej rowerom dolinie Beczwy
Nad ranem zamiast w Białe Karpaty ruszam w Góry Wizowickie. Na początek odwiedzam Plac Masaryka (rynek) w Uherskim Brodzie, potem przyglądam się niezbyt urokliwej zabudowie uzdrowiskowej w Luhaczowicach. Sam Uhersky Brod wyraźnie ucierpiał w zakresie oryginalności zabudowy. Główny grzbiet filigranowych Gór Wizowickich przejeżdżam na przełęczy Pod Doubravou (607). W samych Wizowicach również nie za wiele jest do oglądania. Takie morawskie bieda-miasteczko. Trafiam na jakiś substytut rynku, jest kolumna maryjna i kilka ławek. Są nawet trzy „pierzeje”, kilka niedobitych kamieniczek, ale najwięcej miejsca zajmuje supermarket Albert.
Największym logistycznym wyzwaniem dnia okazuje się przejazd przez Vsetin: tak by nie wjechać na ruchliwą drogę nr 57 łączącą rejon Ostrawy ze Słowacją. W mieście trwają remonty, ale istnieją też wyznakowane trasy rowerowe, które ostatecznie umożliwiają mi wykonanie zadania. Tutejsze centrum również nie zachwyca. Czym bliżej jestem Polski, tym rzadziej wpadam w zachwyt. Doliną Wsetyńskiej Beczwy, między Górami Wsetyńskimi a Jawornikami podążam sobie spokojnie, zgodnie z trasą rowerową, do granicy czesko-słowackiej. Gdy osiągam wreszcie przełęcz cieszę się z pokonania przedostatniej, siedemnastej granicy na mojej wyprawie.
Nie posiadam kasku, który na Słowacji (poza miejscowościami) jest obowiązkowy, ale miejscowi jeżdżą masowo bez kasków, co bardzo mnie uspokaja. Od Turzovki znam drogę na pamięć, mogę napisać, że dojechałem do domu, choć tego dnia nie zdołam jeszcze przekroczyć granicy Polski. Oszczadnicę znam aż za dobrze, ale trwający latami remont tutejszej drogi zawsze mnie zaskakuje upierdliwością. Z tej nieszczęsnej Czadcy nie sposób się wydostać rowerem, albo absurdalnie ruchliwe drogi, albo drogi nieprzejezdne…
Namiot rozbijam na podjeździe, już powyżej Oszczadnicy, jakieś 5 km w linii prostej od granicy Rzeczypospolitej. W trakcie rozbijania pada jeden z zamków sypialni; ja i tak się cieszę, że nie padł drugi…
Góry Wizowickie
W spokojnej, przyjaznej rowerom dolinie Beczwy
Dystans127.60 km Czas07:25 Vśrednia17.20 km/h Podjazdy795 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 45: Morawski upał
Od rana jadę znów wzdłuż Dyi, ale opuszczam ją dla wizyty w Mikulovie. Potem zwiedzam Lednice i Brzecław, ocierając się tym samym o Trójkąt Dyjski - jeden z trzech skrawków Dolnej Austrii przyłączonych do Czechosłowacji po rozpadzie monarchii habsburskiej. Ten bezludny obszar wschodził niegdyś razem z pobliskim Brzecławiem w skład Państwa Samona i Wielkich Moraw. Mikulov i Lednice są mi dobrze znane, zadbane i popularne wśród turystów. W porównaniu z nimi Brzecław nie ma wiele do zaoferowania, choć założył go książę Brzetysław, ten sam który najechał w 1039 r. Polskę w stylu Chrobrego, tj. rabując co się da. Zwędził wtedy zwłoki św. Wojciecha oraz przyłączył Śląsk i Małopolskę do Czech. Można więc nazwać Brzecław miastem antypolskim. Sąsiedni Lanžhot/Landshut to z kolei najniżej położone miasto Moraw.
Od tego miejsca zmieniam kierunek jazdy na północo-wschodni, kierując się w górę Morawy. W Morawskiej Nowej Wsi tężejący upał skłania mnie do rozbicia biwaku u stóp Tomasza G. Masaryka, tzn. u cokołu jego pomnika. Dalsza trasa jest monotonna, droga nr 55 ruchliwa, a atrakcji jak na lekarstwo. Mijam Hodonin, Strażnice i Wesołe nad Morawą. Z tych miejsc moją ciekawość wzbudzają jedynie pozostałości fortyfikacji z drugiej połowy XVI wieku, z czasów wojen z Imperium Osmańskim w Strażnicach.
Na horyzoncie pojawiają się Białe Karpaty a przede mną wyrasta przeszkoda w postaci miasta Uherske Hradiste, odbijam więc na wschód, do miasta Hluk oraz dalej, na Nivnice. W pierwszym odruchu entuzjazmu chcę nawet zacząć podjazd na najwyższy szczyt Białych Karpat – Wielką Jaworzynę – ale stwierdzam, że niepewna pogoda w połączeniu z upałem przemienią mój wypad w drogę cierniową. Czuję już wyraźnie znużenie trasą, a bliskość Polski zamiast motywować, demoralizuje. Przed Nivnicami, niedaleko drogi na Uhersky Brod, rozkładam biwak. Rozbijam się przy czyimś domku letniskowym.
Zanim jednak kończę bieg, odcinek drogi przed Hlukiem oferuje mi zapadające w pamięć widowisko: droga nr 495 biegnie tutaj prostą linią przez pola, pola tuż po żniwach. Droga usiana jest gęsto trupkami nornic. Wśród trucheł wysychających na poboczu, trafiają się także większe sztuki: chomiki europejskie, jeże i sporo łasic, uganiających się zapewne za nornicami i kończących podobnie – jako sprasowane dywaniki lub dmuchane futrzane baloniki. Czasem ta bliskość natury, którą oferuje rower, potrafi bardziej przygnębić niż zachwycić. Droga nr 495 będzie dla mnie już zawsze spektaklem masowej śmierci, zbiorową mogiłą polnych stworzeń.
Mikulov
Lednice
Od rana jadę znów wzdłuż Dyi, ale opuszczam ją dla wizyty w Mikulovie. Potem zwiedzam Lednice i Brzecław, ocierając się tym samym o Trójkąt Dyjski - jeden z trzech skrawków Dolnej Austrii przyłączonych do Czechosłowacji po rozpadzie monarchii habsburskiej. Ten bezludny obszar wschodził niegdyś razem z pobliskim Brzecławiem w skład Państwa Samona i Wielkich Moraw. Mikulov i Lednice są mi dobrze znane, zadbane i popularne wśród turystów. W porównaniu z nimi Brzecław nie ma wiele do zaoferowania, choć założył go książę Brzetysław, ten sam który najechał w 1039 r. Polskę w stylu Chrobrego, tj. rabując co się da. Zwędził wtedy zwłoki św. Wojciecha oraz przyłączył Śląsk i Małopolskę do Czech. Można więc nazwać Brzecław miastem antypolskim. Sąsiedni Lanžhot/Landshut to z kolei najniżej położone miasto Moraw.
Od tego miejsca zmieniam kierunek jazdy na północo-wschodni, kierując się w górę Morawy. W Morawskiej Nowej Wsi tężejący upał skłania mnie do rozbicia biwaku u stóp Tomasza G. Masaryka, tzn. u cokołu jego pomnika. Dalsza trasa jest monotonna, droga nr 55 ruchliwa, a atrakcji jak na lekarstwo. Mijam Hodonin, Strażnice i Wesołe nad Morawą. Z tych miejsc moją ciekawość wzbudzają jedynie pozostałości fortyfikacji z drugiej połowy XVI wieku, z czasów wojen z Imperium Osmańskim w Strażnicach.
Na horyzoncie pojawiają się Białe Karpaty a przede mną wyrasta przeszkoda w postaci miasta Uherske Hradiste, odbijam więc na wschód, do miasta Hluk oraz dalej, na Nivnice. W pierwszym odruchu entuzjazmu chcę nawet zacząć podjazd na najwyższy szczyt Białych Karpat – Wielką Jaworzynę – ale stwierdzam, że niepewna pogoda w połączeniu z upałem przemienią mój wypad w drogę cierniową. Czuję już wyraźnie znużenie trasą, a bliskość Polski zamiast motywować, demoralizuje. Przed Nivnicami, niedaleko drogi na Uhersky Brod, rozkładam biwak. Rozbijam się przy czyimś domku letniskowym.
Zanim jednak kończę bieg, odcinek drogi przed Hlukiem oferuje mi zapadające w pamięć widowisko: droga nr 495 biegnie tutaj prostą linią przez pola, pola tuż po żniwach. Droga usiana jest gęsto trupkami nornic. Wśród trucheł wysychających na poboczu, trafiają się także większe sztuki: chomiki europejskie, jeże i sporo łasic, uganiających się zapewne za nornicami i kończących podobnie – jako sprasowane dywaniki lub dmuchane futrzane baloniki. Czasem ta bliskość natury, którą oferuje rower, potrafi bardziej przygnębić niż zachwycić. Droga nr 495 będzie dla mnie już zawsze spektaklem masowej śmierci, zbiorową mogiłą polnych stworzeń.
Mikulov
Lednice
Dystans123.03 km Czas07:27 Vśrednia16.51 km/h VMAX60.24 km/h Podjazdy1145 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 44: Pogranicze czesko-austriackie
To był mój pierwszy poranek na Morawach. Zależało mi na tym by zmierzać w stronę domu, ale możliwie jak najciekawszą trasą. Tak jednak, by omijać wszystkie większe miasta, wtopić się w morawską prowincję. Pogranicze czesko-austriackie meandruje wzdłuż przełomu rzeki Dyi i właśnie tu liczyłem na intensywniejsze krajoznawcze przeżycia.
Starałem się trzymać biegu Dyi, bo chciałem zaliczyć kolejny, przedostatni już na mojej trasie, przełom. Wizyta na Morawach, tej słowiańskiej Mezopotamii, wymagała jazdy wzdłuż Tygrysu i Eufratu, czyli wzdłuż Dyi i Morawy. Dyja jest tym morawskim Tygrysem, nie tylko z racji charakteru, jest także krótsza od morawskiego Eufratu – Morawy. Renesansowy pałac w Uhercicach/Ungarschitz stał się drugim obiektem typu pałac-zamek, jaki oglądałem nad Dyją. Niestety był bardzo zaniedbany i odstający atrakcyjnością od zamku w Raabs. Niemieckojęzyczni mieszkańcy zostali stąd po wojnie wysiedleni, a w pałacu zorganizowano najpierw obóz pracy przymusowej, a później strażnicę graniczną. Kolejna z atrakcji na mojej trasie – zamek Bitov – to już poważna twierdza, która chroniła ziem Przemyslidów od XI w. Z zamku Cornštejn nie zachowło się z kolei za wiele, choć został zbudowany w pięknym miejscu. Przed kolejna atrakcją – zamkiem we Wronowie – moja uwagę przykuwała kiepska nawierzchnia, remonty i ruch wahadłowy. Sam zamek Vranov, powstały również za Przemyslidów, swój obecny kszałt zawdzięcza gruntownej barokowej przebudowie, ale zawiera też w swoich dziejach polskie akcenty w postaci stuletnich rządów Stadnickich i kilku wizyt Henryka Sienkiewicza. Również obecnie wśród turystów nie brakuje Polaków, co czwarty przechodzący obok mnie turysta mówił po polsku.
Ja tymczasem zamiast jechać do dobrze znanego mi Znojma, postanawiam wrócić do Austrii. Oglądam przy okazji surowe oblicze starej twierdzy granicznej w Dolnej Austrii, czyli zamku Hardegg, ale zmierzam do uroczego miasta Retz. Wraz z ponownym przekroczniem granicy znajduję się w Weinviertel. Ten winny kwartał świetnie pasuje do miasta Retz, które przez stulecia rozwijało się dzięki handlowi winem. Przyciągnął mnie tu piękny rynek, ale równie imponujący jest wydrążony pod miastem system piwnic, w których składowano beczki wina.
Dzień spędzany na pograniczu wymagał ode mnie częstego przekraczania granicy, za Retz powracam zatem do Republiki Czeskiej i kieruję się wzdłuż granicy z Austrią do Jaroslavic. Dopiero tutaj rzuca się w oczy, że są to czeskie Ziemie Odzyskane. Atmosfera oraz poziom zaniedbania są tu identyczne jak na naszym Dzikim Zachodzie. Ciężko doszukiwać się tu jakichś różnic mentalnych. Rozbawia mnie jedynie młodzież afiszująca się słuchaniem czeskiego rap-u, bo nie zgadza się jedynie język, cała reszta wypisz-wymaluj Polska. To podobieństwo świadczy o tym, że podobna historia generuje podobne problemy. W Jarosławicach, dbając o częstotliwość naruszeń granicy, po raz kolejny urządzam rejzę na stronę austriacką. Domy są tu równie skromne, panuje podobny chaos kolorystyczny, jedyną różnicą jest brak zaniedbanych budynków. Estetyka pogranicza łączy tutaj wyraźnie Austriaków z Czechami/Morawcami. Gdy docieram do austriackiego miasta Laa an der Thaya na rynku trwa typowy festyn piwno-kiełbasiany, uciekam więc od gwaru i w ostatnich błyskach zachodzącego słońca ponownie wkraczam na morawską ziemię. Każdy jej skrawek jest wykorzystany rolniczo, rozbijam się więc wśród pokrzyw nieopodal patronki dnia – Dyi.
Pierwszy morawski poranek - trochę jak w Polsce
Zamek Vranov
To był mój pierwszy poranek na Morawach. Zależało mi na tym by zmierzać w stronę domu, ale możliwie jak najciekawszą trasą. Tak jednak, by omijać wszystkie większe miasta, wtopić się w morawską prowincję. Pogranicze czesko-austriackie meandruje wzdłuż przełomu rzeki Dyi i właśnie tu liczyłem na intensywniejsze krajoznawcze przeżycia.
Starałem się trzymać biegu Dyi, bo chciałem zaliczyć kolejny, przedostatni już na mojej trasie, przełom. Wizyta na Morawach, tej słowiańskiej Mezopotamii, wymagała jazdy wzdłuż Tygrysu i Eufratu, czyli wzdłuż Dyi i Morawy. Dyja jest tym morawskim Tygrysem, nie tylko z racji charakteru, jest także krótsza od morawskiego Eufratu – Morawy. Renesansowy pałac w Uhercicach/Ungarschitz stał się drugim obiektem typu pałac-zamek, jaki oglądałem nad Dyją. Niestety był bardzo zaniedbany i odstający atrakcyjnością od zamku w Raabs. Niemieckojęzyczni mieszkańcy zostali stąd po wojnie wysiedleni, a w pałacu zorganizowano najpierw obóz pracy przymusowej, a później strażnicę graniczną. Kolejna z atrakcji na mojej trasie – zamek Bitov – to już poważna twierdza, która chroniła ziem Przemyslidów od XI w. Z zamku Cornštejn nie zachowło się z kolei za wiele, choć został zbudowany w pięknym miejscu. Przed kolejna atrakcją – zamkiem we Wronowie – moja uwagę przykuwała kiepska nawierzchnia, remonty i ruch wahadłowy. Sam zamek Vranov, powstały również za Przemyslidów, swój obecny kszałt zawdzięcza gruntownej barokowej przebudowie, ale zawiera też w swoich dziejach polskie akcenty w postaci stuletnich rządów Stadnickich i kilku wizyt Henryka Sienkiewicza. Również obecnie wśród turystów nie brakuje Polaków, co czwarty przechodzący obok mnie turysta mówił po polsku.
Ja tymczasem zamiast jechać do dobrze znanego mi Znojma, postanawiam wrócić do Austrii. Oglądam przy okazji surowe oblicze starej twierdzy granicznej w Dolnej Austrii, czyli zamku Hardegg, ale zmierzam do uroczego miasta Retz. Wraz z ponownym przekroczniem granicy znajduję się w Weinviertel. Ten winny kwartał świetnie pasuje do miasta Retz, które przez stulecia rozwijało się dzięki handlowi winem. Przyciągnął mnie tu piękny rynek, ale równie imponujący jest wydrążony pod miastem system piwnic, w których składowano beczki wina.
Dzień spędzany na pograniczu wymagał ode mnie częstego przekraczania granicy, za Retz powracam zatem do Republiki Czeskiej i kieruję się wzdłuż granicy z Austrią do Jaroslavic. Dopiero tutaj rzuca się w oczy, że są to czeskie Ziemie Odzyskane. Atmosfera oraz poziom zaniedbania są tu identyczne jak na naszym Dzikim Zachodzie. Ciężko doszukiwać się tu jakichś różnic mentalnych. Rozbawia mnie jedynie młodzież afiszująca się słuchaniem czeskiego rap-u, bo nie zgadza się jedynie język, cała reszta wypisz-wymaluj Polska. To podobieństwo świadczy o tym, że podobna historia generuje podobne problemy. W Jarosławicach, dbając o częstotliwość naruszeń granicy, po raz kolejny urządzam rejzę na stronę austriacką. Domy są tu równie skromne, panuje podobny chaos kolorystyczny, jedyną różnicą jest brak zaniedbanych budynków. Estetyka pogranicza łączy tutaj wyraźnie Austriaków z Czechami/Morawcami. Gdy docieram do austriackiego miasta Laa an der Thaya na rynku trwa typowy festyn piwno-kiełbasiany, uciekam więc od gwaru i w ostatnich błyskach zachodzącego słońca ponownie wkraczam na morawską ziemię. Każdy jej skrawek jest wykorzystany rolniczo, rozbijam się więc wśród pokrzyw nieopodal patronki dnia – Dyi.
Pierwszy morawski poranek - trochę jak w Polsce
Zamek Vranov
Dystans117.95 km Czas07:44 Vśrednia15.25 km/h VMAX53.91 km/h Podjazdy1581 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 43: Dzień zaskakujących interwałów
Gdyby tak każdy nocleg zapewniał mi taki komfort, jak ten w prastarych winnicach ponad Weisenkirchen, no właśnie: gdyby. Zadziwia mnie jednak wciąż bogactwo europejskiego ogrodu obfitości. Przejechałem przeszło 4 tysiące kilometrów i dalej towarzyszą mi zachwycające miejsca. Wyjechałem niby z gór, a dalej jestem w górach. Tutejsze „pagórki” wyrastają 500-metrową ściana ponad terasę Dunaju. Osiągają zaś wysokości powyżej 1000-metrów. Formalnie należą do Masywu Czeskiego, a więc do siódmego systemu górskiego, który stanął na mojej drodze. Rzecz jasna planuje przebyć tę przeszkodę. Dlaczego? Nawet nie dlatego, że jest, bardziej dlatego że zawadza na drodze do kolejnego przełomu, tym razem rzeki Dyi. Do Krems jadę jeszcze doliną Wachau i arcyeuropejskim przełomem Dunaju.
Tu oddycha się Europą, a świadectw jej historii nie trzeba poszukiwać, same wyrastają wzdłuż drogi. Mają swoje nazwy, ot, chociażby Durnstein, ów Durny Kamień to jedno z miejsc więzienia sławnego Ryszarda Lwie Serce. Za serce chwyta tu jednak nie los błędnego króla, ale architektura. Te wykusze, portale, mury i daty – roi się od XV i XVI wieku. Bogactwo detali oszołamia niemal tak bardzo jak fakt, że te kamieniczki są nieraz przybrudzone i bez pelargonii w oknach… Do teraz nie potrafię rozgryźć tej zagadki. Nie sądziłem, że w Austrii istnieją w ogóle takie domy. Jedyny raz nie bałem się, że pobrudzę mur budynku.
Stein i Krems, choć piękne, zrobiły na mnie mniejsze wrażenie. Gdy umykam z Krems na północ, żegnam się także z kulturowym dziedzictwem UNESCO, jaki stanowi dolina Wachau. Niektóre atrakcje na liście UNESCO mnie nie przekonują, ale Wachau się do nich nie zalicza. Zasługuje na moc gwiazdek w przewodniku turystycznym, najwięcej ile ten czy ów oferuje. Wachau to prawdziwa kumulacja europejskości, manifestacja jedności natury z dziedzictwem kultury.
Zmierzam na północ, do tajemniczej krainy nazioli, psycholi i odmieńców – do Waldviertel. Cały dzień będzie mnie ścigać deszcz, czyli będzie to typowy dzień z austriacką pogodą (Osterreichwetter). Ilekroć jestem na rowerze w Austrii, zawsze towarzyszy mi kiepska pogoda. Na niebie utworzy się coś co nazywam inwazją burzowych chmurek. Wizualnie przypomina to nieco naloty dywanowe, potężne ławice chmur-bombowców nadlatują zgrają i na zmianę spuszczają ładunek. Między nimi niebo wygląda niewinnie. Mnie bombowce trafiły po trzykroć, rzecz jasna zawsze z zaskoczenia. Obmyśliłem sobie, że po naddunajskiej uczcie zaliczę kolejne rzeczne doliny, po kolei będą to: dolina Wielkiego Kremsu, dolina rzeki Kamp, no i przełom Dyi.
Początki są jeszcze idylliczne, spokojna, dolna część doliny Kremsu, winnice na stokach przeplatane ruinami zamków. W miarę gdy przenikam w głąb leśnego kwartału (Waldviertel) idylla znika. Płaskowyżowy odcinek między Gfohl a Krumau jest nieciekawy krajobrazowo i pogodowo. Potem atrakcyjność wzrasta: zamek Ottenstein i największy w Austrii poligon Allentsteig. Na koniec piękny zamek w Raabs an der Thaya i wymarzony nocleg już na obszarze Czech. W Czechach powitały mnie pozłacane barokowe krucyfiksy i figury świętych. Było bardziej austriacko niż na ostatnich kilometrach w Austrii. Rozłożyłem się w zaroślach tarniny, tuż przy drodze. Po drugiej strony drogi, na rozległym „postkołchozowym” polu, aż do ostatnich chwil widności pracowały liczne kombajny. Trwały żniwa.
Dolina Wachau o poranku
Kolejny w pełni pochmurny dzień na ostatnią atrakcję wyznaczał zamek w Raabs
Gdyby tak każdy nocleg zapewniał mi taki komfort, jak ten w prastarych winnicach ponad Weisenkirchen, no właśnie: gdyby. Zadziwia mnie jednak wciąż bogactwo europejskiego ogrodu obfitości. Przejechałem przeszło 4 tysiące kilometrów i dalej towarzyszą mi zachwycające miejsca. Wyjechałem niby z gór, a dalej jestem w górach. Tutejsze „pagórki” wyrastają 500-metrową ściana ponad terasę Dunaju. Osiągają zaś wysokości powyżej 1000-metrów. Formalnie należą do Masywu Czeskiego, a więc do siódmego systemu górskiego, który stanął na mojej drodze. Rzecz jasna planuje przebyć tę przeszkodę. Dlaczego? Nawet nie dlatego, że jest, bardziej dlatego że zawadza na drodze do kolejnego przełomu, tym razem rzeki Dyi. Do Krems jadę jeszcze doliną Wachau i arcyeuropejskim przełomem Dunaju.
Tu oddycha się Europą, a świadectw jej historii nie trzeba poszukiwać, same wyrastają wzdłuż drogi. Mają swoje nazwy, ot, chociażby Durnstein, ów Durny Kamień to jedno z miejsc więzienia sławnego Ryszarda Lwie Serce. Za serce chwyta tu jednak nie los błędnego króla, ale architektura. Te wykusze, portale, mury i daty – roi się od XV i XVI wieku. Bogactwo detali oszołamia niemal tak bardzo jak fakt, że te kamieniczki są nieraz przybrudzone i bez pelargonii w oknach… Do teraz nie potrafię rozgryźć tej zagadki. Nie sądziłem, że w Austrii istnieją w ogóle takie domy. Jedyny raz nie bałem się, że pobrudzę mur budynku.
Stein i Krems, choć piękne, zrobiły na mnie mniejsze wrażenie. Gdy umykam z Krems na północ, żegnam się także z kulturowym dziedzictwem UNESCO, jaki stanowi dolina Wachau. Niektóre atrakcje na liście UNESCO mnie nie przekonują, ale Wachau się do nich nie zalicza. Zasługuje na moc gwiazdek w przewodniku turystycznym, najwięcej ile ten czy ów oferuje. Wachau to prawdziwa kumulacja europejskości, manifestacja jedności natury z dziedzictwem kultury.
Zmierzam na północ, do tajemniczej krainy nazioli, psycholi i odmieńców – do Waldviertel. Cały dzień będzie mnie ścigać deszcz, czyli będzie to typowy dzień z austriacką pogodą (Osterreichwetter). Ilekroć jestem na rowerze w Austrii, zawsze towarzyszy mi kiepska pogoda. Na niebie utworzy się coś co nazywam inwazją burzowych chmurek. Wizualnie przypomina to nieco naloty dywanowe, potężne ławice chmur-bombowców nadlatują zgrają i na zmianę spuszczają ładunek. Między nimi niebo wygląda niewinnie. Mnie bombowce trafiły po trzykroć, rzecz jasna zawsze z zaskoczenia. Obmyśliłem sobie, że po naddunajskiej uczcie zaliczę kolejne rzeczne doliny, po kolei będą to: dolina Wielkiego Kremsu, dolina rzeki Kamp, no i przełom Dyi.
Początki są jeszcze idylliczne, spokojna, dolna część doliny Kremsu, winnice na stokach przeplatane ruinami zamków. W miarę gdy przenikam w głąb leśnego kwartału (Waldviertel) idylla znika. Płaskowyżowy odcinek między Gfohl a Krumau jest nieciekawy krajobrazowo i pogodowo. Potem atrakcyjność wzrasta: zamek Ottenstein i największy w Austrii poligon Allentsteig. Na koniec piękny zamek w Raabs an der Thaya i wymarzony nocleg już na obszarze Czech. W Czechach powitały mnie pozłacane barokowe krucyfiksy i figury świętych. Było bardziej austriacko niż na ostatnich kilometrach w Austrii. Rozłożyłem się w zaroślach tarniny, tuż przy drodze. Po drugiej strony drogi, na rozległym „postkołchozowym” polu, aż do ostatnich chwil widności pracowały liczne kombajny. Trwały żniwa.
Dolina Wachau o poranku
Kolejny w pełni pochmurny dzień na ostatnią atrakcję wyznaczał zamek w Raabs
Dystans150.60 km Czas08:15 Vśrednia18.25 km/h VMAX61.40 km/h Podjazdy1231 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 42: Objazdy psują radość z jazdy
Rano mam poważny dylemat, serce chciałoby jechać wzdłuż Anizy do Steyr, obdarowanego przez historię cudownym wrzecionowatym rynkiem, o jeszcze wspanialszej zabudowie. Rozum jednak hamuje te zapędy, wciąż zagraża mi front burzowy i robienie łuku na zachód będzie igraniem z ogniem. Rozum wygrywa (w moim przypadku to zawsze oznacza, że trasa rajdu dobiega końca) i decyduję się jechać do matecznika Józefa Fritzla, potwora z Amstetten. Złośliwcy umieszczają go w trójce najsławniejszych Austriaków, obok Hitlera i Conchity Wurst.
Do Amstetten jadę sobie dalej „Kaiserradwegiem”, ciesząc się Kaiserwetter. Alpy karleją coraz bardziej, aż znikają całkowicie z mojego „dnia codziennego rowerzysty”. Pozostaną jednak do końca dnia widoczne na drugim planie i zdołają nawet o sobie przypomnieć. W Amstetten wyłączam autopilota, dość mam na chwilę tego prowadzenia za rączkę. Na własną więc rękę wydostaję się z Amstetten i okazuje się, że trzeba sporo jeszcze podjechać żeby dotrzeć do nieustającej sielanki doliny Dunaju.
Ależ ta dolina Dunaju jest piękna. Tym odcinkiem akurat jeszcze nie rowerowałem. Cóż za błoga rozkosz. Mijam stacje ładowania rowerów elektrycznych, które w niemieckim narzeczu zwą się swojsko, e-bike’ami. Nie ibajki mnie jednak zajmują, a widoki, nie tylko wzgórzyste naddunajskie landszafty wzbogacone dziedzictwem kulturowym. Nawet pospolite kępy niecierpków i skupiska białodrzewów budzą moje zaciekawienie. Kiedy je ostatnio widziałem? Zachwycają hiperrozbudowane oznakowania rowerowe, denerwują umlautungi, znaczy objazdy. Co chwilę coś remontują i od razu mnie straszą napisy: „Achtung”, „Umlautung” itp. czułe słówka.
Nad pięknym, sinym Dunajem (bo modry to on nie jest, w czym duża zasługa ostatnich dni) czas mija mi na podziwianiu i przyglądaniu się setkom rowerzystów.
W tej pięknej historii nadchodzi wreszcie czas dla bohatera drugiego planu, dla Alp. Mściwe to góry i pamiętliwe, pozazdrościły mi chwil szczęścia nad Dunajem i właśnie od Alp nadciąga, długo nad nimi tężejący, front burzowy. Dościga mnie już za Melkiem, tak bym nie mógł w statystykach zaliczyć tego dnia do bezdeszczowych. Na szczęście żywioł po kilkudziesięciu minutach ustaje i okazuje się że moja czynna ucieczka przed żywiołem (bierna oznaczałaby przeczekanie na przystanku) była znakomitą taktyką. Symbolicznym jest fakt, że dzieje się to w Willendorfie, tym samym gdzie znaleziono słynną paleollityczną Wenus.
Wieczorne pejzaże są w dolinie Wachau smakowite. Wstęga Dunaju, strome zbocza gór Ostrong, winnice i ruiny zamków. Jak zwykle gdy robi się romantycznie zapada zmierzch. Wdaję się więc w krótki romans (na jedną noc) z winnicami górującymi ponad uroczym Weisenkirchen. Terasa rzeki jest tu od wieków przedłużona wertykalnie terasami winnic, które wspinają się po stokach. Czynią to zresztą z taką śmiałością, że drogi gospodarcze zapewniają nachylenia rzędu 20%.
Jeszcze w Alpach
Już w Masywie Czeskim, tzn. nad pięknym, sinym Dunajem
Rano mam poważny dylemat, serce chciałoby jechać wzdłuż Anizy do Steyr, obdarowanego przez historię cudownym wrzecionowatym rynkiem, o jeszcze wspanialszej zabudowie. Rozum jednak hamuje te zapędy, wciąż zagraża mi front burzowy i robienie łuku na zachód będzie igraniem z ogniem. Rozum wygrywa (w moim przypadku to zawsze oznacza, że trasa rajdu dobiega końca) i decyduję się jechać do matecznika Józefa Fritzla, potwora z Amstetten. Złośliwcy umieszczają go w trójce najsławniejszych Austriaków, obok Hitlera i Conchity Wurst.
Do Amstetten jadę sobie dalej „Kaiserradwegiem”, ciesząc się Kaiserwetter. Alpy karleją coraz bardziej, aż znikają całkowicie z mojego „dnia codziennego rowerzysty”. Pozostaną jednak do końca dnia widoczne na drugim planie i zdołają nawet o sobie przypomnieć. W Amstetten wyłączam autopilota, dość mam na chwilę tego prowadzenia za rączkę. Na własną więc rękę wydostaję się z Amstetten i okazuje się, że trzeba sporo jeszcze podjechać żeby dotrzeć do nieustającej sielanki doliny Dunaju.
Ależ ta dolina Dunaju jest piękna. Tym odcinkiem akurat jeszcze nie rowerowałem. Cóż za błoga rozkosz. Mijam stacje ładowania rowerów elektrycznych, które w niemieckim narzeczu zwą się swojsko, e-bike’ami. Nie ibajki mnie jednak zajmują, a widoki, nie tylko wzgórzyste naddunajskie landszafty wzbogacone dziedzictwem kulturowym. Nawet pospolite kępy niecierpków i skupiska białodrzewów budzą moje zaciekawienie. Kiedy je ostatnio widziałem? Zachwycają hiperrozbudowane oznakowania rowerowe, denerwują umlautungi, znaczy objazdy. Co chwilę coś remontują i od razu mnie straszą napisy: „Achtung”, „Umlautung” itp. czułe słówka.
Nad pięknym, sinym Dunajem (bo modry to on nie jest, w czym duża zasługa ostatnich dni) czas mija mi na podziwianiu i przyglądaniu się setkom rowerzystów.
W tej pięknej historii nadchodzi wreszcie czas dla bohatera drugiego planu, dla Alp. Mściwe to góry i pamiętliwe, pozazdrościły mi chwil szczęścia nad Dunajem i właśnie od Alp nadciąga, długo nad nimi tężejący, front burzowy. Dościga mnie już za Melkiem, tak bym nie mógł w statystykach zaliczyć tego dnia do bezdeszczowych. Na szczęście żywioł po kilkudziesięciu minutach ustaje i okazuje się że moja czynna ucieczka przed żywiołem (bierna oznaczałaby przeczekanie na przystanku) była znakomitą taktyką. Symbolicznym jest fakt, że dzieje się to w Willendorfie, tym samym gdzie znaleziono słynną paleollityczną Wenus.
Wieczorne pejzaże są w dolinie Wachau smakowite. Wstęga Dunaju, strome zbocza gór Ostrong, winnice i ruiny zamków. Jak zwykle gdy robi się romantycznie zapada zmierzch. Wdaję się więc w krótki romans (na jedną noc) z winnicami górującymi ponad uroczym Weisenkirchen. Terasa rzeki jest tu od wieków przedłużona wertykalnie terasami winnic, które wspinają się po stokach. Czynią to zresztą z taką śmiałością, że drogi gospodarcze zapewniają nachylenia rzędu 20%.
Jeszcze w Alpach
Już w Masywie Czeskim, tzn. nad pięknym, sinym Dunajem
Dystans117.92 km Czas07:40 Vśrednia15.38 km/h Podjazdy1315 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 41: Dzień awarii
Kolejna deszczowa noc musiała dać popalić kablom z mojego licznika, bo od rana szwankuje. Moją uwagę zwracają jednak zabudowania austriackich wiosek. Trasa rowerowa nieraz przebiega niemal przez kuchnie gospodarstw, podziwiam ich zaplecza gospodarcze. Ta pedantyczna czystość robi niesamowite wrażenie, wydaje się być wyobrażeniem. Mnie jest wilgotno i niewygodnie pod tymi warstwami deszczochronnymi, spod kapucy podziwiam jednak kolejne wymuskane podwórza, drogie sprzęty rolnicze i pelargonie w oknach. W co trzecim gospodarstwie dominantą jest wielki krucyfiks. Często umieszczane są w specjalnej niszy, na ścianie frontowej lub bocznej, ale nigdy nie są małe, jak u nas. Są tak samo zamożne jak zabudowania którym patronują.
W wiosce Oblarn przejeżdżam obok parafialnej toalety. Wstrzymuję konie, czas się przebrać i skorzystać z dobrodziejstw austriackiego katolicyzmu. To co zastaje w środku mnie onieśmiela. Zainstalowane czujniki ruchu, nieskazitelna czystość, zawstydzająca jakość wyposażenia. Wszystko gratis.
Korzystam wciąż z systemu austriackich tras rowerowych. Przyzwyczaiłem się do tego, że szlak raz po raz wiedzie mnie na manowce dziwnych podjazdów. Mógłbym je ominąć jadąc z samochodami główną drogą, ale zasmakowałem już w zwiedzaniu austriackich podwórek. Gwoli ścisłości są to styryjskie podwórka a styryjskie trasy rowerowe znacznie odstają infrastrukturą od tych salzburskich i tyrolskich. Wiaty i ogródki rowerzystów zniknęły całkowicie. Trudniej jest o wodopój i miejsce odpoczynku. Takie są konsekwencje tego mojego upartego Drang nach Osten. Po cykadach i doskwierającym słońcu zostały tylko mgliste wspomnienia. Aktualnie cieszą mnie rozstępy w poszyciu ołowianych chmur, które wciąż jeszcze trwają na nieboskłonie. Tęsknie za słońcem niemal tak mocno, jak w poprzednich tygodniach jazdy tęskniłem za zachmurzeniem. Za deszczem nigdy nie tęsknię, jazda rowerem w deszczu to nic przyjemnego.
Za Liezen mogłem jechać kolejnym przełomem, tym razem rzeki Anizy. Miałem jednak fatalne wspomnienia z tego przejazdu, o mało nie spadłem tu w przepaść w 2016 r. Nie chciałem też powtarzać przejazdu, wybrałem więc inny wariant. Po przejeździe przez przełęcz Buchauer Sattel dotarłem do ostatniej atrakcji dnia – miasteczka Sankt Gallen. Nazwę otrzymało oczywiście na cześć św. Gawła (Galla) i zgodnie z moja intuicją miało w herbie niedźwiedzia. Tenże legendarny niedźwiedź znajduje się także – w formie rzeźby – na rynku miasteczka. Uzupełniam tu, w ostatnim styryjskim miasteczku na mojej trasie, zapasy wody i jadę dalej na północ, do Górnej Austrii. Rozbijam się w pobliżu Kleinreifling, nad najdłuższą (wewnętrzną) rzeką Austrii, Anizą (Enns).
Chmurno, wilgotno, ale zabudowa zachwyca
Nic mi więcej nie potrzeba, oprócz błękitnego nieba...
Kolejna deszczowa noc musiała dać popalić kablom z mojego licznika, bo od rana szwankuje. Moją uwagę zwracają jednak zabudowania austriackich wiosek. Trasa rowerowa nieraz przebiega niemal przez kuchnie gospodarstw, podziwiam ich zaplecza gospodarcze. Ta pedantyczna czystość robi niesamowite wrażenie, wydaje się być wyobrażeniem. Mnie jest wilgotno i niewygodnie pod tymi warstwami deszczochronnymi, spod kapucy podziwiam jednak kolejne wymuskane podwórza, drogie sprzęty rolnicze i pelargonie w oknach. W co trzecim gospodarstwie dominantą jest wielki krucyfiks. Często umieszczane są w specjalnej niszy, na ścianie frontowej lub bocznej, ale nigdy nie są małe, jak u nas. Są tak samo zamożne jak zabudowania którym patronują.
W wiosce Oblarn przejeżdżam obok parafialnej toalety. Wstrzymuję konie, czas się przebrać i skorzystać z dobrodziejstw austriackiego katolicyzmu. To co zastaje w środku mnie onieśmiela. Zainstalowane czujniki ruchu, nieskazitelna czystość, zawstydzająca jakość wyposażenia. Wszystko gratis.
Korzystam wciąż z systemu austriackich tras rowerowych. Przyzwyczaiłem się do tego, że szlak raz po raz wiedzie mnie na manowce dziwnych podjazdów. Mógłbym je ominąć jadąc z samochodami główną drogą, ale zasmakowałem już w zwiedzaniu austriackich podwórek. Gwoli ścisłości są to styryjskie podwórka a styryjskie trasy rowerowe znacznie odstają infrastrukturą od tych salzburskich i tyrolskich. Wiaty i ogródki rowerzystów zniknęły całkowicie. Trudniej jest o wodopój i miejsce odpoczynku. Takie są konsekwencje tego mojego upartego Drang nach Osten. Po cykadach i doskwierającym słońcu zostały tylko mgliste wspomnienia. Aktualnie cieszą mnie rozstępy w poszyciu ołowianych chmur, które wciąż jeszcze trwają na nieboskłonie. Tęsknie za słońcem niemal tak mocno, jak w poprzednich tygodniach jazdy tęskniłem za zachmurzeniem. Za deszczem nigdy nie tęsknię, jazda rowerem w deszczu to nic przyjemnego.
Za Liezen mogłem jechać kolejnym przełomem, tym razem rzeki Anizy. Miałem jednak fatalne wspomnienia z tego przejazdu, o mało nie spadłem tu w przepaść w 2016 r. Nie chciałem też powtarzać przejazdu, wybrałem więc inny wariant. Po przejeździe przez przełęcz Buchauer Sattel dotarłem do ostatniej atrakcji dnia – miasteczka Sankt Gallen. Nazwę otrzymało oczywiście na cześć św. Gawła (Galla) i zgodnie z moja intuicją miało w herbie niedźwiedzia. Tenże legendarny niedźwiedź znajduje się także – w formie rzeźby – na rynku miasteczka. Uzupełniam tu, w ostatnim styryjskim miasteczku na mojej trasie, zapasy wody i jadę dalej na północ, do Górnej Austrii. Rozbijam się w pobliżu Kleinreifling, nad najdłuższą (wewnętrzną) rzeką Austrii, Anizą (Enns).
Chmurno, wilgotno, ale zabudowa zachwyca
Nic mi więcej nie potrzeba, oprócz błękitnego nieba...