Wpisy archiwalne w kategorii
wielodniowe
Dystans całkowity: | 43477.79 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 2022:58 |
Średnia prędkość: | 17.68 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.22 km/h |
Suma podjazdów: | 273662 m |
Liczba aktywności: | 326 |
Średnio na aktywność: | 133.37 km i 7h 57m |
Więcej statystyk |
Dystans154.24 km Czas09:41 Vśrednia15.93 km/h VMAX38.04 km/h Podjazdy829 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 12: Pomorze Przednie i Tylne
Obudziłem się na miedzy u stóp rzędu jesionów przeplatanych krzewami suchodrzewów. Byłem wstrząśnięty - niebo było niemal bezchmurne. Gdy po chwili zobaczyłem prognozy pogody - zamarłem z niedowierzania. A jednak się kręci! - znaczy, w pogodzie... Do końca rajdu czekała mnie jazda pod wiatr, silny wiatr. Przecież jechałem w odwrotnym kierunku niż przez ostatni tydzień! Tu zazwyczaj dominują wiatry zachodnie, ale nie wtedy gdy ja jadę zgodnie z ich kierunkiem... Stało się oczywiste, że nie dojadę za dnia do Kołobrzegu. Kolejny dzień walki z wiatrem był ponad moje siły - fizyczne i mentalne. Założyłem więc, że wystarczy jak przejadę Uznam i Wolin. Deus vult! To założenie miało pewne plusy: nie musiałem się spieszyć. Delektowałem się więc ostatnimi godzinami w RFN. Podziwiałem kolejne wymuskane kurorty nadmorskie (seebady): Zinnowitz, Zempin, Koserow, Bansin, Heringsdorf i Ahlbeck.
Nie opuszczałem niemal trasy rowerowej. Nie zawsze miała ona przyjemną nawierzchnię, było sporo piachu, ale jej bezsprzeczną zaletą było poprowadzenie wśród sosen. Zazwyczaj biegła pod osłoną wydm, wśród sosen (a nawet buków), czyli chroniła od przeciwnego wiatru. Do wyboru był wiatr w oczy lub piasek w napęd. Poświęciłem napęd, wiatru miałem już serdecznie dość. Plusem było rześkie morskie powietrze, wzburzone morze, wyludnione plaże. Jazda przez Uznam przypominała niekończącą się rekreację. 50 km czystej rozkoszy rowerowej, tym bardziej że czym bliżej Polski tym nawierzchnie były lepsze. Jeśli ktoś wyrobił sobie zdanie o niemieckim Pomorzu Przednim na podstawie wizyty na wyspie Uznam, to jest to przekonanie głęboko błędne. Tutaj jest akurat najładniej. Elewacje lśnią czystością, wszystko jest eleganckie i ekskluzywne. W rejonie Greifswaldu wsie są brzydkie, zabudowa chaotyczna a drogi koszmarne i dziurawe (plus skażeni kultem zapierdalania kierowcy - wyraźne polskie wpływy). Warto o tym pamiętać zachwycając się tym niemieckim oknem na Polskę. To takie okno wystawowe, choć samo Świnoujście tez prezentuje się znacznie schludniej od przeciętnego polskiego miasta.
W miarę upływu dnia gęstnieje liczba plażowiczów i rowerzystów. Do Polski wjeżdżam już w tłumie cyklistów. Pochodzenie łatwo rozpoznać po sakwach i jeszcze łatwiej po zachowaniu wobec przepisów: Niemcy jadą literalnie po wyznaczonych liniach, rodacy jadą na skróty. W świnoujskiej Biedronce przeżywam szok - tu prawie nikt nie nosi maseczki. Od tygodnia nie widziałem nikogo bez maski w sklepie, teraz ją ściągam bo zaczną do mnie za chwilę mówić po niemiecku (w ojczyźnie!). W maseczkach są tu chyba tylko Niemcy, nikt więcej. Po aprowizacji i wypoczynku zaliczam ostatni prom na trasie. Ten w Świnoujściu jest pierwszym darmowym, Polska to bogaty kraj. Ponieważ najeździłem się już wolińskimi asfaltami postanawiam całość wyspy pokonać trasami rowerowymi. Nawierzchnie i oznakowanie pozostawiają wiele do życzenia. To już nie Świnoujście, to Polska. Na drodze z Wapnicy do krajowej 3 napotykam znakomity wynalazek - droga jest obrzydliwym brukiem, ale po bokach wiodą wąskie pasy asfaltu - dla rowerzystów. Znakomity patent! Dojazd "trasą rowerową" do Wolina jest jednak koszmarem: świetnie budujemy sobie "markę" u niemieckich turystów.
Z Wolina jadę na Kamień, eksploruje więc Pomorze Tylne, GoogleMaps pokazuje w tymże Kamieniu dobrze ocenianego kebaba, nadzieja na wyżerkę neutralizuje nawet mój ból powodowany koniecznością "współistnienia" z polskimi kierowcami. Roberty Kubice Pomorskiego czają się w każdej wsi, do Kamienia dojeżdżam jednak cały i odkrywam, że kebab jest zamknięty pomimo poniedziałku, a może właśnie dlatego? Na inne gastronomie nie mam ochoty, wybór jest zresztą ograniczony, podobnie jak miejskość Kamienia Pomorskiego. Zawiedziony ruszam dalej, wiozę wprawdzie kuchenkę ale nie mam już zaopatrzenia "kuchennego". Jadę tylko w jednym celu: znaleźć miejsce na ostatni dziki biwak. Zakończyć przygodę wygodnym noclegiem na łonie natury. Mam z tym spore problemy: albo tereny podmokłe, albo turystyka i wybrzeże. Ostatecznie lokuję się na łące przy bocznej drodze. Oszczekują mnie wściekle jelonki - trochę zniemczałem w tej trasie, ale żeby od razu trafić na nacjonalistyczne sarny? Zasypiam bez ciepłego posiłku, szykuje się chłodna noc. Witaj Polsko...
Widok na plażę i wzburzone morze z molo w Zinnowitz
Seebad Bansin
Świnoujście
Jeziorko Turkusowe na Wolinie
Kamień Pomorski
Trasa:
Obudziłem się na miedzy u stóp rzędu jesionów przeplatanych krzewami suchodrzewów. Byłem wstrząśnięty - niebo było niemal bezchmurne. Gdy po chwili zobaczyłem prognozy pogody - zamarłem z niedowierzania. A jednak się kręci! - znaczy, w pogodzie... Do końca rajdu czekała mnie jazda pod wiatr, silny wiatr. Przecież jechałem w odwrotnym kierunku niż przez ostatni tydzień! Tu zazwyczaj dominują wiatry zachodnie, ale nie wtedy gdy ja jadę zgodnie z ich kierunkiem... Stało się oczywiste, że nie dojadę za dnia do Kołobrzegu. Kolejny dzień walki z wiatrem był ponad moje siły - fizyczne i mentalne. Założyłem więc, że wystarczy jak przejadę Uznam i Wolin. Deus vult! To założenie miało pewne plusy: nie musiałem się spieszyć. Delektowałem się więc ostatnimi godzinami w RFN. Podziwiałem kolejne wymuskane kurorty nadmorskie (seebady): Zinnowitz, Zempin, Koserow, Bansin, Heringsdorf i Ahlbeck.
Nie opuszczałem niemal trasy rowerowej. Nie zawsze miała ona przyjemną nawierzchnię, było sporo piachu, ale jej bezsprzeczną zaletą było poprowadzenie wśród sosen. Zazwyczaj biegła pod osłoną wydm, wśród sosen (a nawet buków), czyli chroniła od przeciwnego wiatru. Do wyboru był wiatr w oczy lub piasek w napęd. Poświęciłem napęd, wiatru miałem już serdecznie dość. Plusem było rześkie morskie powietrze, wzburzone morze, wyludnione plaże. Jazda przez Uznam przypominała niekończącą się rekreację. 50 km czystej rozkoszy rowerowej, tym bardziej że czym bliżej Polski tym nawierzchnie były lepsze. Jeśli ktoś wyrobił sobie zdanie o niemieckim Pomorzu Przednim na podstawie wizyty na wyspie Uznam, to jest to przekonanie głęboko błędne. Tutaj jest akurat najładniej. Elewacje lśnią czystością, wszystko jest eleganckie i ekskluzywne. W rejonie Greifswaldu wsie są brzydkie, zabudowa chaotyczna a drogi koszmarne i dziurawe (plus skażeni kultem zapierdalania kierowcy - wyraźne polskie wpływy). Warto o tym pamiętać zachwycając się tym niemieckim oknem na Polskę. To takie okno wystawowe, choć samo Świnoujście tez prezentuje się znacznie schludniej od przeciętnego polskiego miasta.
W miarę upływu dnia gęstnieje liczba plażowiczów i rowerzystów. Do Polski wjeżdżam już w tłumie cyklistów. Pochodzenie łatwo rozpoznać po sakwach i jeszcze łatwiej po zachowaniu wobec przepisów: Niemcy jadą literalnie po wyznaczonych liniach, rodacy jadą na skróty. W świnoujskiej Biedronce przeżywam szok - tu prawie nikt nie nosi maseczki. Od tygodnia nie widziałem nikogo bez maski w sklepie, teraz ją ściągam bo zaczną do mnie za chwilę mówić po niemiecku (w ojczyźnie!). W maseczkach są tu chyba tylko Niemcy, nikt więcej. Po aprowizacji i wypoczynku zaliczam ostatni prom na trasie. Ten w Świnoujściu jest pierwszym darmowym, Polska to bogaty kraj. Ponieważ najeździłem się już wolińskimi asfaltami postanawiam całość wyspy pokonać trasami rowerowymi. Nawierzchnie i oznakowanie pozostawiają wiele do życzenia. To już nie Świnoujście, to Polska. Na drodze z Wapnicy do krajowej 3 napotykam znakomity wynalazek - droga jest obrzydliwym brukiem, ale po bokach wiodą wąskie pasy asfaltu - dla rowerzystów. Znakomity patent! Dojazd "trasą rowerową" do Wolina jest jednak koszmarem: świetnie budujemy sobie "markę" u niemieckich turystów.
Z Wolina jadę na Kamień, eksploruje więc Pomorze Tylne, GoogleMaps pokazuje w tymże Kamieniu dobrze ocenianego kebaba, nadzieja na wyżerkę neutralizuje nawet mój ból powodowany koniecznością "współistnienia" z polskimi kierowcami. Roberty Kubice Pomorskiego czają się w każdej wsi, do Kamienia dojeżdżam jednak cały i odkrywam, że kebab jest zamknięty pomimo poniedziałku, a może właśnie dlatego? Na inne gastronomie nie mam ochoty, wybór jest zresztą ograniczony, podobnie jak miejskość Kamienia Pomorskiego. Zawiedziony ruszam dalej, wiozę wprawdzie kuchenkę ale nie mam już zaopatrzenia "kuchennego". Jadę tylko w jednym celu: znaleźć miejsce na ostatni dziki biwak. Zakończyć przygodę wygodnym noclegiem na łonie natury. Mam z tym spore problemy: albo tereny podmokłe, albo turystyka i wybrzeże. Ostatecznie lokuję się na łące przy bocznej drodze. Oszczekują mnie wściekle jelonki - trochę zniemczałem w tej trasie, ale żeby od razu trafić na nacjonalistyczne sarny? Zasypiam bez ciepłego posiłku, szykuje się chłodna noc. Witaj Polsko...
Widok na plażę i wzburzone morze z molo w Zinnowitz
Seebad Bansin
Świnoujście
Jeziorko Turkusowe na Wolinie
Kamień Pomorski
Trasa:
Dystans171.89 km Czas10:06 Vśrednia17.02 km/h VMAX41.33 km/h Podjazdy686 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 11: Gangi emerytów
Obudziłem się w pełnym nierówności i posuszu mierzejowym lesie. Należało szybko się z niego oddalić, bo nie jest to miejsce dedykowane do dzikich noclegów. Ukłucia komarów z rozkładania biwaku dawały o sobie znać, nad ranem komary były jednak mniej agresywne. Wstałem bardzo wcześnie, bo wczoraj znów nie odrobiłem strat, a dzień powrotu zbliżał się nieubłaganie. Niebo było rzecz jasna zasnute chmurami, ale nie wyglądały one groźnie. Wraz z przybliżanie się do przylądku Arkona rosła moja frustracja, że tu nie dojechałem. Mijałem co chwilę cudne miejsca biwakowe z widokiem na morze a na samym przylądku wszyscy jeszcze spali, z wyjątkiem kilku kotów. Wiatr wiał z pd-wsch, co oznaczało że na razie będzie boczny, a potem tradycyjnie prosto w ryj. Na końcu płw. Wittow czekała mnie też przeprawa promowa. Tutaj musiałem po raz pierwszy kupić bilet w kasie (do tej pory u obsługi promu), rower kosztował 1,40 euro. Kolejny piękny odcinek wiódł od Gingst na południe wyspy, w wioseczce Landow podziwiałem kolejny, śliczny rugijski gotycki kościół. Do Stralsundu powróciłem w dobrym humorze i o dobrym czasie. Towarzyszyły mi całe gangi emerytów na rowerach.
Odcinek Stralsund-Greifswald wyglądał cudnie na mapie. Wzdłuż głównej drogi biegła stara z poprowadzoną trasą rowerową. Cóż to był za koszmar! Nie dość, że cały czas pod huragan (który to już raz!) to jeszcze 30 km po straszliwym bruku. Stary, gruby i nierówny bruk był nie do ominięcia. Na pobliskiej szosie ustawiono zapobiegliwie znak zakazujący jazdy poniżej 30 km/h. Postanowiłem ratować się robiąc łuk na Karrendorf i okazało się... że droga jest tam jeszcze gorsza: wszędzie były dziury i łaty, takie w najgorszym stylu, nawet gdy płyty zalali asfaltem. Cywilizacja kończy się na zachód od Rostocku! Na tej całej drodze cierniowej nie było ani jednej atrakcji, kierowcy przestali jeździć kulturalnie i grzecznie. Zrobiło się arcysłowiańsko. Jakby tego było mało, centrum hanzeatyckiego Greifswaldu było zabarykadowane barierkami a wszędzie toczyły się remonty. Wreszcie jednak było na czym oko zawiesić, bo rynek był przyzwoity. Na wyjeździe trafiłem jakimś cudem na drogę rowerową z prawdziwego zdarzenia i zacząłem odzyskiwać równowagę ducha i godność człowieka. Co ciekawa ta droga nazywała się Hanseatenweg.
Bałem się jechać ruchliwą drogą przez Neu Boltenhagen, trasa rowerowa robiła zaś taki łuk, że mogłem zapomnieć o przejechaniu Wołogoszczy. Pojechałem więc trasą środka, przez Gustebin. Krajobraz był typowy dla Pomorza Zachodniego, czyli nudny jak flaki z olejem. Musiałem się sporo namanewrować, by trafić ostatecznie na starówkę miasta Wolgast. Ostatnie chwile jasności przytrzymały mnie w centrum i... nie zdążyłem przejechać podnoszonego mostu na wyspę Uznam. Przepływał akurat wycieczkowiec, a ja wiedziałem, że po raz pierwszy będę rozbijał się w niezmącanej ciemności, gdzieś na wyspie Uznam. Po pokonaniu dziewiczych pierwszych dwóch kilometrów na wyspie rozłożyłem się na skraju miedzy osłoniętej drzewami i krzewami, tuż przy trasie rowerowej. Udało mi się - kosztem dużych wyrzeczeń i sił - osiągnąć cel, czyli wyspę Uznam.
W pobliżu przylądka Arkona
Zatoka Tromper Week na Rugii
Poranek wśród megalitów
Na przylądku Arkona
Grefswald, ring
Wołogosz, klimatycznie w dawnej stolicy Księstwa Wołogoskiego
Trasa:
Obudziłem się w pełnym nierówności i posuszu mierzejowym lesie. Należało szybko się z niego oddalić, bo nie jest to miejsce dedykowane do dzikich noclegów. Ukłucia komarów z rozkładania biwaku dawały o sobie znać, nad ranem komary były jednak mniej agresywne. Wstałem bardzo wcześnie, bo wczoraj znów nie odrobiłem strat, a dzień powrotu zbliżał się nieubłaganie. Niebo było rzecz jasna zasnute chmurami, ale nie wyglądały one groźnie. Wraz z przybliżanie się do przylądku Arkona rosła moja frustracja, że tu nie dojechałem. Mijałem co chwilę cudne miejsca biwakowe z widokiem na morze a na samym przylądku wszyscy jeszcze spali, z wyjątkiem kilku kotów. Wiatr wiał z pd-wsch, co oznaczało że na razie będzie boczny, a potem tradycyjnie prosto w ryj. Na końcu płw. Wittow czekała mnie też przeprawa promowa. Tutaj musiałem po raz pierwszy kupić bilet w kasie (do tej pory u obsługi promu), rower kosztował 1,40 euro. Kolejny piękny odcinek wiódł od Gingst na południe wyspy, w wioseczce Landow podziwiałem kolejny, śliczny rugijski gotycki kościół. Do Stralsundu powróciłem w dobrym humorze i o dobrym czasie. Towarzyszyły mi całe gangi emerytów na rowerach.
Odcinek Stralsund-Greifswald wyglądał cudnie na mapie. Wzdłuż głównej drogi biegła stara z poprowadzoną trasą rowerową. Cóż to był za koszmar! Nie dość, że cały czas pod huragan (który to już raz!) to jeszcze 30 km po straszliwym bruku. Stary, gruby i nierówny bruk był nie do ominięcia. Na pobliskiej szosie ustawiono zapobiegliwie znak zakazujący jazdy poniżej 30 km/h. Postanowiłem ratować się robiąc łuk na Karrendorf i okazało się... że droga jest tam jeszcze gorsza: wszędzie były dziury i łaty, takie w najgorszym stylu, nawet gdy płyty zalali asfaltem. Cywilizacja kończy się na zachód od Rostocku! Na tej całej drodze cierniowej nie było ani jednej atrakcji, kierowcy przestali jeździć kulturalnie i grzecznie. Zrobiło się arcysłowiańsko. Jakby tego było mało, centrum hanzeatyckiego Greifswaldu było zabarykadowane barierkami a wszędzie toczyły się remonty. Wreszcie jednak było na czym oko zawiesić, bo rynek był przyzwoity. Na wyjeździe trafiłem jakimś cudem na drogę rowerową z prawdziwego zdarzenia i zacząłem odzyskiwać równowagę ducha i godność człowieka. Co ciekawa ta droga nazywała się Hanseatenweg.
Bałem się jechać ruchliwą drogą przez Neu Boltenhagen, trasa rowerowa robiła zaś taki łuk, że mogłem zapomnieć o przejechaniu Wołogoszczy. Pojechałem więc trasą środka, przez Gustebin. Krajobraz był typowy dla Pomorza Zachodniego, czyli nudny jak flaki z olejem. Musiałem się sporo namanewrować, by trafić ostatecznie na starówkę miasta Wolgast. Ostatnie chwile jasności przytrzymały mnie w centrum i... nie zdążyłem przejechać podnoszonego mostu na wyspę Uznam. Przepływał akurat wycieczkowiec, a ja wiedziałem, że po raz pierwszy będę rozbijał się w niezmącanej ciemności, gdzieś na wyspie Uznam. Po pokonaniu dziewiczych pierwszych dwóch kilometrów na wyspie rozłożyłem się na skraju miedzy osłoniętej drzewami i krzewami, tuż przy trasie rowerowej. Udało mi się - kosztem dużych wyrzeczeń i sił - osiągnąć cel, czyli wyspę Uznam.
W pobliżu przylądka Arkona
Zatoka Tromper Week na Rugii
Poranek wśród megalitów
Na przylądku Arkona
Grefswald, ring
Wołogosz, klimatycznie w dawnej stolicy Księstwa Wołogoskiego
Trasa:
Dystans138.43 km Czas08:07 Vśrednia17.06 km/h VMAX52.79 km/h Podjazdy961 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 10: Rugi-bugi
Dzień wcześniej walczyłem dzielnie z przeciwnościami, ale i tak nie dojechałem na przedpola Stralsundu (jak miałem w planie). Opóźnienie względem planu było oczywiste. Noe zamierzałem jednak odpuścić Rugii, to byłoby niehanzeatyckie. Dość szybko pokonałem więc prawie 40 km dzielących mnie od kolejnego Hansestadt na mojej trasie. Stralsund nieco mnie zawiódł. Trudno aby było inaczej: dopiero co przejeżdżałem przez Lubekę i Wismar. Nie miał szans. Jest większy i mniej sympatyczny od Wismaru, bardziej zniszczony w czasie wojny od Lubeki. Zabudowa jest tu mocno poszatkowana, nie znalazłem ani jednej w pełni oryginalnej ulicy czy choćby jej części, wszędzie są jakieś ubytki, widać wyraźnie że bomby zabiły tu niemal trzy razy więcej mieszkańców niż w Lubece (choć miasto znacznie mniejsze). To co zostało ,daje jednak wyobrażenie o dawnym charakterze tego miasta i jego potędze. Widok od strony Rugii jest zaś spektakularny.
Po długim pobycie w Stralsundzie i uzupełnieniu zapasów (zbliżał się weekend, a Rugia nie jest skupiskiem marketów), wyładowany po górę sakw ruszyłem odkrywać największą niemiecką wyspę, czyli Rugię. Generalnie znikły dzieci z plecakami, ale Manuela Schwesig dalej prześladowała mnie swoim promiennym uśmiechem. Tym razem słońce też uśmiechnęło się kilka razy, choć zbyt nachalne nie było... Dopiero pod wieczór z nieba znikły liczne chmury. Żeby nie było zbyt miło powróciły silny wiatr i postanowił wiać sobie ze wschodu, wiadomo, jechałem przecież na wschód. Pierwsze zdziwienie jakie mnie spotkało to bardzo duży ruch na drogach - był niestety weekend. Całość (niemal) mojego Tour de Rugia pokonałem więc po trasach rowerowych i były one najróżniejszej jakości i konsystencji. Generalnie Rugia jest wyspą rolniczą i sielskie rolnicze pejzaże dominują na południu wyspy. Sporo tu ptaków: chmary mew śmieszek i siodłatych, gęsi na ścierniskach. Jedynie półwysep Jasmund ma narowisty, wzgórzysty charakter. Dużo tu łąk, lasów i klifów. Chciałem dotrzeć do tej Ziemi Obiecanej w złotej godzinie. Oznaczało to dalsze 50 km walki z wiatrem, bo było na wschód. Jechało się ciężko, uroczy pejzaż wcale nie pomagał. Co jakiś czas dziwiłem się jednak tej niemieckiej pasji objadania jeżyn i śliw.
Dość szybko zorientowałem się, że opóźnienie na trasie oraz ponownie porywisty, przeciwny wiatr, uniemożliwiają mi zwiedzenie Rugii w jeden dzień. No i z bagażem lekko nie było. Zdążyłem do Jasmundzkiego Parku Narodowego w złotej godzinie, ale na klify dotarłem już o schyłku tej przyjemnej pory. Stubbenkammer miałem wprawdzie za darmo i bez towarzystwa, ale musiałem się spieszyć, bo w bukowych lasach szybko zapadał zmierzch a nie da się stąd wyjechać nie jadąc buczyną. Platformę na Królewskim Tronie odwiedza rocznie 300 tys. ludzi a ja byłem całkiem sam... Ponoć to cecha ludzi eleganckich, że odwiedzają miejsca popularne w niepopularnych porach. Gdy zarządziłem odwrót byłem już obojętny na uroki rugijskich pejzaży, chciałem znaleźć nocleg zanim zapadnie ciemność. Najlepiej gdzieś na półwyspie Wittow, w drodze na przylądek Arkona. Niestety nie dałem rady, ciemność dopadła mnie na mierzei Schaabe. Za karę postanowiłem się tu rozbić. Komary mściły się niemiłosiernie. Do tej pory nie było z nimi wielkich problemów, teraz nadrobiły zaległości. Komary z Schaabe to prawdziwe bestie! Ich krwiożerczość przyjąłem jednak ze zrozumieniem - należało mi się, miałem spać gdzie indziej.
Widok na Rugię
Stralsund - zachowane ślady dawnej świetności
XIX-wieczna część Stralsundu nie tknięta bombami
Śmieszki na Rugii
Rugijski pejzaż
Klify kredowe w Parku Narodowym Jasmund
Trasa:
Dzień wcześniej walczyłem dzielnie z przeciwnościami, ale i tak nie dojechałem na przedpola Stralsundu (jak miałem w planie). Opóźnienie względem planu było oczywiste. Noe zamierzałem jednak odpuścić Rugii, to byłoby niehanzeatyckie. Dość szybko pokonałem więc prawie 40 km dzielących mnie od kolejnego Hansestadt na mojej trasie. Stralsund nieco mnie zawiódł. Trudno aby było inaczej: dopiero co przejeżdżałem przez Lubekę i Wismar. Nie miał szans. Jest większy i mniej sympatyczny od Wismaru, bardziej zniszczony w czasie wojny od Lubeki. Zabudowa jest tu mocno poszatkowana, nie znalazłem ani jednej w pełni oryginalnej ulicy czy choćby jej części, wszędzie są jakieś ubytki, widać wyraźnie że bomby zabiły tu niemal trzy razy więcej mieszkańców niż w Lubece (choć miasto znacznie mniejsze). To co zostało ,daje jednak wyobrażenie o dawnym charakterze tego miasta i jego potędze. Widok od strony Rugii jest zaś spektakularny.
Po długim pobycie w Stralsundzie i uzupełnieniu zapasów (zbliżał się weekend, a Rugia nie jest skupiskiem marketów), wyładowany po górę sakw ruszyłem odkrywać największą niemiecką wyspę, czyli Rugię. Generalnie znikły dzieci z plecakami, ale Manuela Schwesig dalej prześladowała mnie swoim promiennym uśmiechem. Tym razem słońce też uśmiechnęło się kilka razy, choć zbyt nachalne nie było... Dopiero pod wieczór z nieba znikły liczne chmury. Żeby nie było zbyt miło powróciły silny wiatr i postanowił wiać sobie ze wschodu, wiadomo, jechałem przecież na wschód. Pierwsze zdziwienie jakie mnie spotkało to bardzo duży ruch na drogach - był niestety weekend. Całość (niemal) mojego Tour de Rugia pokonałem więc po trasach rowerowych i były one najróżniejszej jakości i konsystencji. Generalnie Rugia jest wyspą rolniczą i sielskie rolnicze pejzaże dominują na południu wyspy. Sporo tu ptaków: chmary mew śmieszek i siodłatych, gęsi na ścierniskach. Jedynie półwysep Jasmund ma narowisty, wzgórzysty charakter. Dużo tu łąk, lasów i klifów. Chciałem dotrzeć do tej Ziemi Obiecanej w złotej godzinie. Oznaczało to dalsze 50 km walki z wiatrem, bo było na wschód. Jechało się ciężko, uroczy pejzaż wcale nie pomagał. Co jakiś czas dziwiłem się jednak tej niemieckiej pasji objadania jeżyn i śliw.
Dość szybko zorientowałem się, że opóźnienie na trasie oraz ponownie porywisty, przeciwny wiatr, uniemożliwiają mi zwiedzenie Rugii w jeden dzień. No i z bagażem lekko nie było. Zdążyłem do Jasmundzkiego Parku Narodowego w złotej godzinie, ale na klify dotarłem już o schyłku tej przyjemnej pory. Stubbenkammer miałem wprawdzie za darmo i bez towarzystwa, ale musiałem się spieszyć, bo w bukowych lasach szybko zapadał zmierzch a nie da się stąd wyjechać nie jadąc buczyną. Platformę na Królewskim Tronie odwiedza rocznie 300 tys. ludzi a ja byłem całkiem sam... Ponoć to cecha ludzi eleganckich, że odwiedzają miejsca popularne w niepopularnych porach. Gdy zarządziłem odwrót byłem już obojętny na uroki rugijskich pejzaży, chciałem znaleźć nocleg zanim zapadnie ciemność. Najlepiej gdzieś na półwyspie Wittow, w drodze na przylądek Arkona. Niestety nie dałem rady, ciemność dopadła mnie na mierzei Schaabe. Za karę postanowiłem się tu rozbić. Komary mściły się niemiłosiernie. Do tej pory nie było z nimi wielkich problemów, teraz nadrobiły zaległości. Komary z Schaabe to prawdziwe bestie! Ich krwiożerczość przyjąłem jednak ze zrozumieniem - należało mi się, miałem spać gdzie indziej.
Widok na Rugię
Stralsund - zachowane ślady dawnej świetności
XIX-wieczna część Stralsundu nie tknięta bombami
Śmieszki na Rugii
Rugijski pejzaż
Klify kredowe w Parku Narodowym Jasmund
Trasa:
Dystans216.24 km Czas11:20 Vśrednia19.08 km/h VMAX45.09 km/h Podjazdy1274 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 9: Chmurne piękno Meklemburgii
Niestety poranek pod Piękną Górą (Szyjnbergiem) przywitał mnie - a jakże - deszczem. Po 10 km jazdy salwowałem się ucieczką pod świerki , stało się to w najbliższej okolicy wczesnogotyckiego kościoła w Mummendorfie. W miejscowości Roggenstorf padało już tak intensywnie, że musiałem schronić się na przystanku. Po przeciwnej stronie do drogi dochodził szutrowy łącznik. Przyjechał stamtąd samochód, zatrzymał się i... następny kwadrans spędziłem na obserwacji przeciwległej wiaty przystankowej. Dziewczynka miał góra 7 lat, może nawet 6. Mamusia nie wiozła jej jednak do szkoły, tylko podwiozła na przystanek i cierpliwie czekała aż córka wsiądzie do autobusu. Szczerze pisząc to nie zazdrościłem tej dziewczynce, był dopiero 20 sierpnia a ją już prześladowali szkołą. Przez cały dzień widywałem zresztą dzieci z plecakami, sporo z nich było na rowerach. W ponurzej aurze, ale już bez deszczu dotarłem pod barokowy pałac hrabiego Bothmera, doradcy króla Jerzego I Hanowerskiego. Kompleks był dość surowy, ale zarazem stylowy. W Boltenhagen dotknąłem wreszcie Bałtyku, który tu zwał się Ostsee. Kurort był niebywale czysty i nieco wyludniony. Mogło to wynikać z kiepskiej pogody, mogło z wczesnej pory, najpewniej zaś wynikało z obu przyczyn naraz.
Wypada wspomnieć, że po raz pierwszy od wielu dni nie musiałem walczyć z huraganem. Wiatr był zazwyczaj boczny, a na wybrzeżu nie było go niemal wcale. Dlatego właśnie postanowiłem okrążyć Rostock od północy, a nie od południa jak planowałem pierwotnie. Chmury na wybrzeżu rozstępowały się czasem i przebłyskiwało przez nie nieśmiało słońce, w takim dość przyjemnym towarzystwie zmierzałem do największej atrakcji dnia: hanzeatyckiego miasta Wismar. Wiedziałem, że jest piękne, ale eksplorując je nie znalazłem ani jednej rysy w oryginalnej zabudowie. Niesamowite, ale to miasto wygląda jakby było odtworzeniem projektu, realizacją makiety "typowego miasta hanzeatyckiego". Po prostu cudo. Jeśli coś tu drażni to zbyt agresywna rewitalizacja zabytków. Tu wszystko jest zbyt czyste, zbyt proste, zbyt doskonałe. Przesadna restauracja zawsze zabija patynę.
Za Wismarem moja trasa biegła celowym zygzakiem, chodziło mi o to by uniknąć ruchliwych dróg i nasycić się pagórkowatym pejzażem. Towarzyszyły mi odtąd liczne i kształtne morenowe wzgórza, polujące czaple i myszołowy na ścierniskach oraz zapach mirabelek. Najbardziej zachwycały jednak cudowne aleje drzew. Drzewa były skrupulatnie ponumerowane, w niektórych alejach liczby zbliżały się do dwóch tysięcy drzew. Lipy, klony, dęby i buki - do wyboru. Na tym odcinku uświadomiłem sobie, że przez cały niemiecki odcinek trasy nie widziałem żadnego radiowozu, ani jednego policjanta! Tylko drzewa stały przy drogach na baczność i grzecznie prezentowały numery seryjne. Aż do kurortu Bad Doberan jechało mi się wyśmienicie, chwilami nawet z wiatrem (po raz pierwszy od tygodnia!). Za Doberan jechałem z bardzo dobrym tempem, bo teren się wyrównał a atrakcje pejzażowe zniknęły. Na 138 km dotarłem do nadmorskiego Warnemünde, dziś północnej dzielnicy starego, ale zniszczonego w czasie wojny hanzeatyckiego miasta Rostock. Z przeprawą były pewne problemy, bo jeden kus w całości zawłaszczyła karetka pogotowia...
Niebo znów zaczęło przybierać groźne odcienie i raz po raz kropiło mi na głowę; na szczęście obyło się bez eskalacji. Byłem tak zadowolony z uniknięcia przemoczenia oraz wietrznej ciszy, że pojechałem w złym kierunku (na północ, zamiast na wschód) i zorientowałem się dopiero tuż przed Ribnitz, po drogowskazach. Widać, zasmakowałem w przyjemnej bezmyślnej jeździe. Zaznałem jej na tym rajdzie tak mało, że nie może dziwić moje gapiostwo. Po prostu chciałem, żeby to była TA droga. Tym bardziej, że we właściwym kierunku kłębiły się gradowe chmury. Być może na pomyłka uratowała mnie właśnie przez zimnym prysznicem. Gdy bowiem wreszcie dotarłem do Marlow, asfalty dopiero przesychały a miasteczko było całkiem wyludnione i przygnębiające swoją nędznością. W każdej następnej miejscowości napotykałem potem ślady potopu, którego uniknąłem wyłącznie dzięki zmyleniu drogi. Podniosło mnie to na duchu, bo uświadomiłem sobie, że nie straciłem czasu: przesiedziałbym nadwyżkę słuchając odgłosu kropel bijących o dach przystanku, a tak przynajmniej jechałem. Lepiej głupio jechać niż mądrze siedzieć! Ostatnia atrakcja dnia - neogotycki pałac w Schlemmin okazał się być akurat w remoncie i mocno niedostępny. W słabnącym świetle wieczoru pojechałem dalej szukać miejsca na nocleg. Wyjechałem już z Meklemburgii, ale Pomorze Przednie zaoferowało mi niezwykły nocleg nieco ponad wsią Starkov. W dolinie pracowały kombajny a ja rozbijałem namiot na miedzy, tuż obok zżętego już pola. Byłem zadowolony, choć słońca było tyle co nic, to atrakcje dopisały i Meklemburgię zaliczam do miejsc przyjaznych rowerzystom. W sumie to nie dziwi - bycie najsłabiej zaludnionym niemieckim landem zobowiązuje - w Polsce tylko podlaskie i warmińsko-mazurskie są słabiej zaludnione...
Kirch Mummendorf
Schloss Bothmer
Na plaży w Boltenhagen
Wohlenberger Wiek
Wismar
Wismar z makiety i ten prawdziwy różnią się tylko skalą :)
Labirynt wismarskiej starówki
Hornstorf - XIII-wieczny kościół z XIX-wiecznymi poprawkami
Piękno morenowej Meklemburgii
Cudne, numerowane aleje
Bad Doberan
Rostock
Marlow - już na Pomorzu Przednim
Schloss Schlemin
Trasa:
Niestety poranek pod Piękną Górą (Szyjnbergiem) przywitał mnie - a jakże - deszczem. Po 10 km jazdy salwowałem się ucieczką pod świerki , stało się to w najbliższej okolicy wczesnogotyckiego kościoła w Mummendorfie. W miejscowości Roggenstorf padało już tak intensywnie, że musiałem schronić się na przystanku. Po przeciwnej stronie do drogi dochodził szutrowy łącznik. Przyjechał stamtąd samochód, zatrzymał się i... następny kwadrans spędziłem na obserwacji przeciwległej wiaty przystankowej. Dziewczynka miał góra 7 lat, może nawet 6. Mamusia nie wiozła jej jednak do szkoły, tylko podwiozła na przystanek i cierpliwie czekała aż córka wsiądzie do autobusu. Szczerze pisząc to nie zazdrościłem tej dziewczynce, był dopiero 20 sierpnia a ją już prześladowali szkołą. Przez cały dzień widywałem zresztą dzieci z plecakami, sporo z nich było na rowerach. W ponurzej aurze, ale już bez deszczu dotarłem pod barokowy pałac hrabiego Bothmera, doradcy króla Jerzego I Hanowerskiego. Kompleks był dość surowy, ale zarazem stylowy. W Boltenhagen dotknąłem wreszcie Bałtyku, który tu zwał się Ostsee. Kurort był niebywale czysty i nieco wyludniony. Mogło to wynikać z kiepskiej pogody, mogło z wczesnej pory, najpewniej zaś wynikało z obu przyczyn naraz.
Wypada wspomnieć, że po raz pierwszy od wielu dni nie musiałem walczyć z huraganem. Wiatr był zazwyczaj boczny, a na wybrzeżu nie było go niemal wcale. Dlatego właśnie postanowiłem okrążyć Rostock od północy, a nie od południa jak planowałem pierwotnie. Chmury na wybrzeżu rozstępowały się czasem i przebłyskiwało przez nie nieśmiało słońce, w takim dość przyjemnym towarzystwie zmierzałem do największej atrakcji dnia: hanzeatyckiego miasta Wismar. Wiedziałem, że jest piękne, ale eksplorując je nie znalazłem ani jednej rysy w oryginalnej zabudowie. Niesamowite, ale to miasto wygląda jakby było odtworzeniem projektu, realizacją makiety "typowego miasta hanzeatyckiego". Po prostu cudo. Jeśli coś tu drażni to zbyt agresywna rewitalizacja zabytków. Tu wszystko jest zbyt czyste, zbyt proste, zbyt doskonałe. Przesadna restauracja zawsze zabija patynę.
Za Wismarem moja trasa biegła celowym zygzakiem, chodziło mi o to by uniknąć ruchliwych dróg i nasycić się pagórkowatym pejzażem. Towarzyszyły mi odtąd liczne i kształtne morenowe wzgórza, polujące czaple i myszołowy na ścierniskach oraz zapach mirabelek. Najbardziej zachwycały jednak cudowne aleje drzew. Drzewa były skrupulatnie ponumerowane, w niektórych alejach liczby zbliżały się do dwóch tysięcy drzew. Lipy, klony, dęby i buki - do wyboru. Na tym odcinku uświadomiłem sobie, że przez cały niemiecki odcinek trasy nie widziałem żadnego radiowozu, ani jednego policjanta! Tylko drzewa stały przy drogach na baczność i grzecznie prezentowały numery seryjne. Aż do kurortu Bad Doberan jechało mi się wyśmienicie, chwilami nawet z wiatrem (po raz pierwszy od tygodnia!). Za Doberan jechałem z bardzo dobrym tempem, bo teren się wyrównał a atrakcje pejzażowe zniknęły. Na 138 km dotarłem do nadmorskiego Warnemünde, dziś północnej dzielnicy starego, ale zniszczonego w czasie wojny hanzeatyckiego miasta Rostock. Z przeprawą były pewne problemy, bo jeden kus w całości zawłaszczyła karetka pogotowia...
Niebo znów zaczęło przybierać groźne odcienie i raz po raz kropiło mi na głowę; na szczęście obyło się bez eskalacji. Byłem tak zadowolony z uniknięcia przemoczenia oraz wietrznej ciszy, że pojechałem w złym kierunku (na północ, zamiast na wschód) i zorientowałem się dopiero tuż przed Ribnitz, po drogowskazach. Widać, zasmakowałem w przyjemnej bezmyślnej jeździe. Zaznałem jej na tym rajdzie tak mało, że nie może dziwić moje gapiostwo. Po prostu chciałem, żeby to była TA droga. Tym bardziej, że we właściwym kierunku kłębiły się gradowe chmury. Być może na pomyłka uratowała mnie właśnie przez zimnym prysznicem. Gdy bowiem wreszcie dotarłem do Marlow, asfalty dopiero przesychały a miasteczko było całkiem wyludnione i przygnębiające swoją nędznością. W każdej następnej miejscowości napotykałem potem ślady potopu, którego uniknąłem wyłącznie dzięki zmyleniu drogi. Podniosło mnie to na duchu, bo uświadomiłem sobie, że nie straciłem czasu: przesiedziałbym nadwyżkę słuchając odgłosu kropel bijących o dach przystanku, a tak przynajmniej jechałem. Lepiej głupio jechać niż mądrze siedzieć! Ostatnia atrakcja dnia - neogotycki pałac w Schlemmin okazał się być akurat w remoncie i mocno niedostępny. W słabnącym świetle wieczoru pojechałem dalej szukać miejsca na nocleg. Wyjechałem już z Meklemburgii, ale Pomorze Przednie zaoferowało mi niezwykły nocleg nieco ponad wsią Starkov. W dolinie pracowały kombajny a ja rozbijałem namiot na miedzy, tuż obok zżętego już pola. Byłem zadowolony, choć słońca było tyle co nic, to atrakcje dopisały i Meklemburgię zaliczam do miejsc przyjaznych rowerzystom. W sumie to nie dziwi - bycie najsłabiej zaludnionym niemieckim landem zobowiązuje - w Polsce tylko podlaskie i warmińsko-mazurskie są słabiej zaludnione...
Kirch Mummendorf
Schloss Bothmer
Na plaży w Boltenhagen
Wohlenberger Wiek
Wismar
Wismar z makiety i ten prawdziwy różnią się tylko skalą :)
Labirynt wismarskiej starówki
Hornstorf - XIII-wieczny kościół z XIX-wiecznymi poprawkami
Piękno morenowej Meklemburgii
Cudne, numerowane aleje
Bad Doberan
Rostock
Marlow - już na Pomorzu Przednim
Schloss Schlemin
Trasa:
Dystans161.46 km Czas09:08 Vśrednia17.68 km/h VMAX44.75 km/h Podjazdy842 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 8: Hanzy stolica i okolica
Stolica Hanzy i marcepanu, najpotężniejsze niegdyś miasto Bałtyku i jedno z najbardziej europejskich miast Europy - Lubeka. Miasto Henryka Lwa, Miasto Siedmiu Wież i matecznik Tomasza Manna, syna lubeckiego senatora, dziedzictwo pokoleń kupców, stolica soli i pierwsza ofiara nalotów dywanowych RAF-u. Miasto-symbol, przodek wszystkich Liverpoolów i Nowych Jorków. Jedno, średniej wielkości miasto o dziedzictwie większym od wielu państw. Najludniejsze (po Kolonii) miasto Świętego Cesarstwa Rzymskiego, barbarzyńsko zniszczone w 1942 roku przez Anglików (pozbawione znaczenia strategicznego, chodziło wyłącznie o symbol), taka Guernica Północy. Nalot był niezbyt udany, część starówki przetrwała, ofiar było niewiele (trzysta osób): tak jak w przypadku bombardowania Gerniki, chodziło wyłącznie o cel symboliczny. To był odpowiednik zbombardowania Wawelu, miało zaboleć. Bombardowania Hamburga i Kilonii miały głęboki sens strategiczny i były w pełni uzasadnione. Lubeka była jedynie preludium dla Drezna, to była wersja demo przed rzeźnią. Bombardowanie zmiotło z powierzchni starówki tylko 10% zabudowy, uszkodziło poważnie dalsze kilkanaście procent. Podniesiono jednak rękę na zabytek, bo cała wyspa starówkowa była wielkim muzeum na wolnym powietrzu.
Chciałem jak najszybciej znaleźć się w tym sławnym mieście. Było ono niegdyś głową potężnego kartelu, który trząsł całą północną Europą. Niezwykła była jego organizacja: Lubeka dyktowała warunki handlu na Bałtyku, a sprzymierzony z nią Hamburg - na Morzu Północnym. Hydra miała więcej głów, ale głową przewodnią i najbogatszym miastem układu była Lubeka. W szczycie swojej potęgi prowadziła zwycięskie wojny z Danią i Anglią, miała monopol nie tylko na handel morski, ale tez śródlądowy. Do Hanzy należało wiele ludnych i bogatych miast, ale także małe, lokalne ośrodki położone z dala od morza, pozwalające kontrolować sytuację w głębi lądu. Takim miastem hanzeatyckim był właśnie m.in. Lauenburg, ostatnie miasto położone nad Łabą leżące na mojej trasie. Tym samym docieram do landu Szlezwik-Holsztyn. Istniało kiedyś samodzielne Księstwo Lauenburskie, jedno z wielu na terenie Rzeszy Niemieckiej. Żegnam się tu z Łabą, ale nie jestem wstanie podziwiać znad rzeki kapitalnego nabrzeża i jego bajkowej zabudowy. Po prostu nic nie widzę - jest mgła i gęsto pada deszcz. Nawet z mostu ledwo widać zarys miasta. Gdy wjeżdżam na starówkę jestem w zasadzie całkiem sam - wszyscy uciekli. Ja też mam serdecznie dość, jadę w dwóch pelerynach i spodniach przeciwdeszczowych. Jadę tak od 7 rano, przerwy miałem wyłącznie na przystankach. Padać będzie do 13. W scenerii mokrego bruku i pustych uliczek obudowanych szachulcowymi cudami architektury odzyskuję jednak wigor i baraszkuję po zakamarkach Lauenburga. Jest bardzo ślisko, wilgotno i zimno. Marzną mi ręce, co chwila wpadam w deszczową "zadymkę", ale walczę i robię zdjęcia. Z rękawów spływają wodospady, na sakwach utworzyły się kałuże. Nie znalazłem żadnego dachu pod którym mógłbym się schronić, zrezygnowany rowerowałem więc po opustoszałych brukach i mokłem sobie nikczemnie. Plusem było to, że całe miasto miałem dla siebie.
Handel pomiędzy Lubeką a Hamburgiem odbywał się głównie drogą lądową, wzdłuż Alte Salzstraße. Utworzono tu kanał już w średniowieczu i jest to jeden z najstarszych kanałów na świecie. Zaczynał się w Lauenburgu, tak jak i dziś. Przebudowana go, skrócono i unowocześniono pod koniec XIX wieku i w tej formie istnieje do dziś. Ten kanał łączył mój cel - Lubekę - z Łabą i najbliższym sojusznikiem Hamburgiem. Musiałem przejechać tę trasę. Początek okazał się nieakceptowalny, na mapie była trasa rowerowa, w realu wątła błotnista ścieżka. Musiałem więc manewrować lokalnymi drogami. Raz na jakiś czas wracałem nad kanał i przejeżdżałem przy jakiejś śluzie, ale na trwale wjechałem w jego trajektorię dopiero za Mölln. Spieszyłem się do Lubeki i bałem się trochę spowolnienia przez nadkanałowe szutry, ale jechało się przyzwoicie. Słabsze od asfaltowego tempo wynagradzał klimat przejazdu: barki były na kanale nieliczne, bo stracił dawno znaczenie gospodarcze, sporo było natomiast wypasionych turystycznych łódek. Najliczniejsi byli oczywiście rowerzyści. Jechało się przyjemnie, tym bardziej że przestało padać a nawet zaczęło się nieśmiało przejaśniać... Jechałem też po płaskim, bo odcinek Lauenburg - Mölln i dalej aż do Neu Lenkau (gdzie wjechałem na rowerową Salzstrasse) był zaskakująco interwałowy i morenowy w krajobrazie.
Ze świata kanału wyrwał mnie dopiero widok Lubeki. Wieże wystawały znad wody i zieleni. Gdy wjechałem do miasta szybko odkryłem że rządzą tu piesi i rowerzyści. Mentalnie było to miasto duńskie/holenderskie. Samochody w centrum były nieliczne i respektowały podrzędne miejsce w szeregu. Po ulicach przelewały się tłumy pieszych i cyklistów. Rozkoszowałem się jakiś czas jazdą dookoła wyspy starówkowej a naruszyłem spoistość tkanki miejskiej akurat w miejscu nietkniętym niemal przez bombardowanie, czyli na Huxstrasse. Znalazłem się nagle w bajkowym świecie idealnie czystych elewacji, w kanionie kupieckich kamienic. Jechałem odwrotnie do wskazówek zegara, ale zygzakiem, bo nie potrafiłem nasycić się atmosferą tych sześciu długich ulic, które wyszły z wojny niemal bez szwanku (od Wahmstarsse do Glockengieserstrasse). Potem niestety nie dało nie zauważyć się zniszczeń, szczególnie widocznych w samym centrum starówki. Były tu odbudowane na odwal pierzeje i jakieś dziwne postmodernistyczne pawilony. W uliczkach zachodniej części wyspy było już dużo więcej wstawek powojennych a nawet pustych placów. Zacząłem więc od właściwej strony, od oryginalnej Lubeki a potem oglądałem współczesną Lubekę: nowoczesną, przyjazną i czystą, ale już bez tego "wow" jakie towarzyszyło mi w kwartale tych sześciu cudownych ulic. Nawet okolice słynnej Bramy Holsztyńskiej były pozbawione tej magii, nawet te kilka wąskich, pełnych wertykalnych kamienic i pnących się w górę ulic nie miało tej magii, której zaznałem na samym początku. Lubekowanie po starówce zajęło mi prawie 2 godziny, czasem musiałem prowadzić rower, bo w ścisłym centrum było tłoczno i kilka ulic tylko dla pieszych, a wszyscy przestrzegali zakazu. Generalnie jednak jazda tutaj na rowerze to przyjemność, nawet po bruku.
Lubeka nie jest sztucznym tworem jak Gdańsk, nie doszło tu do całkowitego zniszczenia starówki, ale co jeszcze ważniejsze nie doszło do wymiany ludności. Tutaj dalej mieszkają potomkowie kupców tworzących potęgę Hanzy. Tę prawdziwą mieszczańskość daje się wyczuć. To miasto żyje i pulsuje a przedmieścia są autentyczne, pełne oryginalnych willi bogatego mieszczaństwa. Gdy w końcu wydostałem się z ramion Lubeki zbliżał się wieczór. Dziki nocleg znalazłem za Piękną Górą.
Bleckede
Zabudowa wiosek na szczęście trzyma poziom
Miały być widoki na Lauenburg, a była "zamieć deszczowa i zadymka wodna" oraz chęć jak najszybszego dostania się na drugą stronę i skrycia pod jakimś dachem.
Cała starówka Lauenburga tylko dla mnie! Na mój widok wszyscy uciekli!
Lauenburg miałem dla siebie...
Widok znad starówki w Lauenburgu na Łabę. To ostatnie spojrzenie... Żegnaj ukochana, to była miłość bez wzajemności, choć pięknie usypiałaś do snu (te biwaki!)
Holsztyńskie miasto Mölln
Coraz bliżej Lubeki, ach to Mölln
Kanał Łaba - Lubeka. Przestało padać, no i jechało się całkiem przyjemnie mimo szutrów (dobrej jakości)
Lubeka - bardziej hanzeatycko już się nie da
Boczna uliczka
Spichrze solne w Lubece
Trasa:
Stolica Hanzy i marcepanu, najpotężniejsze niegdyś miasto Bałtyku i jedno z najbardziej europejskich miast Europy - Lubeka. Miasto Henryka Lwa, Miasto Siedmiu Wież i matecznik Tomasza Manna, syna lubeckiego senatora, dziedzictwo pokoleń kupców, stolica soli i pierwsza ofiara nalotów dywanowych RAF-u. Miasto-symbol, przodek wszystkich Liverpoolów i Nowych Jorków. Jedno, średniej wielkości miasto o dziedzictwie większym od wielu państw. Najludniejsze (po Kolonii) miasto Świętego Cesarstwa Rzymskiego, barbarzyńsko zniszczone w 1942 roku przez Anglików (pozbawione znaczenia strategicznego, chodziło wyłącznie o symbol), taka Guernica Północy. Nalot był niezbyt udany, część starówki przetrwała, ofiar było niewiele (trzysta osób): tak jak w przypadku bombardowania Gerniki, chodziło wyłącznie o cel symboliczny. To był odpowiednik zbombardowania Wawelu, miało zaboleć. Bombardowania Hamburga i Kilonii miały głęboki sens strategiczny i były w pełni uzasadnione. Lubeka była jedynie preludium dla Drezna, to była wersja demo przed rzeźnią. Bombardowanie zmiotło z powierzchni starówki tylko 10% zabudowy, uszkodziło poważnie dalsze kilkanaście procent. Podniesiono jednak rękę na zabytek, bo cała wyspa starówkowa była wielkim muzeum na wolnym powietrzu.
Chciałem jak najszybciej znaleźć się w tym sławnym mieście. Było ono niegdyś głową potężnego kartelu, który trząsł całą północną Europą. Niezwykła była jego organizacja: Lubeka dyktowała warunki handlu na Bałtyku, a sprzymierzony z nią Hamburg - na Morzu Północnym. Hydra miała więcej głów, ale głową przewodnią i najbogatszym miastem układu była Lubeka. W szczycie swojej potęgi prowadziła zwycięskie wojny z Danią i Anglią, miała monopol nie tylko na handel morski, ale tez śródlądowy. Do Hanzy należało wiele ludnych i bogatych miast, ale także małe, lokalne ośrodki położone z dala od morza, pozwalające kontrolować sytuację w głębi lądu. Takim miastem hanzeatyckim był właśnie m.in. Lauenburg, ostatnie miasto położone nad Łabą leżące na mojej trasie. Tym samym docieram do landu Szlezwik-Holsztyn. Istniało kiedyś samodzielne Księstwo Lauenburskie, jedno z wielu na terenie Rzeszy Niemieckiej. Żegnam się tu z Łabą, ale nie jestem wstanie podziwiać znad rzeki kapitalnego nabrzeża i jego bajkowej zabudowy. Po prostu nic nie widzę - jest mgła i gęsto pada deszcz. Nawet z mostu ledwo widać zarys miasta. Gdy wjeżdżam na starówkę jestem w zasadzie całkiem sam - wszyscy uciekli. Ja też mam serdecznie dość, jadę w dwóch pelerynach i spodniach przeciwdeszczowych. Jadę tak od 7 rano, przerwy miałem wyłącznie na przystankach. Padać będzie do 13. W scenerii mokrego bruku i pustych uliczek obudowanych szachulcowymi cudami architektury odzyskuję jednak wigor i baraszkuję po zakamarkach Lauenburga. Jest bardzo ślisko, wilgotno i zimno. Marzną mi ręce, co chwila wpadam w deszczową "zadymkę", ale walczę i robię zdjęcia. Z rękawów spływają wodospady, na sakwach utworzyły się kałuże. Nie znalazłem żadnego dachu pod którym mógłbym się schronić, zrezygnowany rowerowałem więc po opustoszałych brukach i mokłem sobie nikczemnie. Plusem było to, że całe miasto miałem dla siebie.
Handel pomiędzy Lubeką a Hamburgiem odbywał się głównie drogą lądową, wzdłuż Alte Salzstraße. Utworzono tu kanał już w średniowieczu i jest to jeden z najstarszych kanałów na świecie. Zaczynał się w Lauenburgu, tak jak i dziś. Przebudowana go, skrócono i unowocześniono pod koniec XIX wieku i w tej formie istnieje do dziś. Ten kanał łączył mój cel - Lubekę - z Łabą i najbliższym sojusznikiem Hamburgiem. Musiałem przejechać tę trasę. Początek okazał się nieakceptowalny, na mapie była trasa rowerowa, w realu wątła błotnista ścieżka. Musiałem więc manewrować lokalnymi drogami. Raz na jakiś czas wracałem nad kanał i przejeżdżałem przy jakiejś śluzie, ale na trwale wjechałem w jego trajektorię dopiero za Mölln. Spieszyłem się do Lubeki i bałem się trochę spowolnienia przez nadkanałowe szutry, ale jechało się przyzwoicie. Słabsze od asfaltowego tempo wynagradzał klimat przejazdu: barki były na kanale nieliczne, bo stracił dawno znaczenie gospodarcze, sporo było natomiast wypasionych turystycznych łódek. Najliczniejsi byli oczywiście rowerzyści. Jechało się przyjemnie, tym bardziej że przestało padać a nawet zaczęło się nieśmiało przejaśniać... Jechałem też po płaskim, bo odcinek Lauenburg - Mölln i dalej aż do Neu Lenkau (gdzie wjechałem na rowerową Salzstrasse) był zaskakująco interwałowy i morenowy w krajobrazie.
Ze świata kanału wyrwał mnie dopiero widok Lubeki. Wieże wystawały znad wody i zieleni. Gdy wjechałem do miasta szybko odkryłem że rządzą tu piesi i rowerzyści. Mentalnie było to miasto duńskie/holenderskie. Samochody w centrum były nieliczne i respektowały podrzędne miejsce w szeregu. Po ulicach przelewały się tłumy pieszych i cyklistów. Rozkoszowałem się jakiś czas jazdą dookoła wyspy starówkowej a naruszyłem spoistość tkanki miejskiej akurat w miejscu nietkniętym niemal przez bombardowanie, czyli na Huxstrasse. Znalazłem się nagle w bajkowym świecie idealnie czystych elewacji, w kanionie kupieckich kamienic. Jechałem odwrotnie do wskazówek zegara, ale zygzakiem, bo nie potrafiłem nasycić się atmosferą tych sześciu długich ulic, które wyszły z wojny niemal bez szwanku (od Wahmstarsse do Glockengieserstrasse). Potem niestety nie dało nie zauważyć się zniszczeń, szczególnie widocznych w samym centrum starówki. Były tu odbudowane na odwal pierzeje i jakieś dziwne postmodernistyczne pawilony. W uliczkach zachodniej części wyspy było już dużo więcej wstawek powojennych a nawet pustych placów. Zacząłem więc od właściwej strony, od oryginalnej Lubeki a potem oglądałem współczesną Lubekę: nowoczesną, przyjazną i czystą, ale już bez tego "wow" jakie towarzyszyło mi w kwartale tych sześciu cudownych ulic. Nawet okolice słynnej Bramy Holsztyńskiej były pozbawione tej magii, nawet te kilka wąskich, pełnych wertykalnych kamienic i pnących się w górę ulic nie miało tej magii, której zaznałem na samym początku. Lubekowanie po starówce zajęło mi prawie 2 godziny, czasem musiałem prowadzić rower, bo w ścisłym centrum było tłoczno i kilka ulic tylko dla pieszych, a wszyscy przestrzegali zakazu. Generalnie jednak jazda tutaj na rowerze to przyjemność, nawet po bruku.
Lubeka nie jest sztucznym tworem jak Gdańsk, nie doszło tu do całkowitego zniszczenia starówki, ale co jeszcze ważniejsze nie doszło do wymiany ludności. Tutaj dalej mieszkają potomkowie kupców tworzących potęgę Hanzy. Tę prawdziwą mieszczańskość daje się wyczuć. To miasto żyje i pulsuje a przedmieścia są autentyczne, pełne oryginalnych willi bogatego mieszczaństwa. Gdy w końcu wydostałem się z ramion Lubeki zbliżał się wieczór. Dziki nocleg znalazłem za Piękną Górą.
Bleckede
Zabudowa wiosek na szczęście trzyma poziom
Miały być widoki na Lauenburg, a była "zamieć deszczowa i zadymka wodna" oraz chęć jak najszybszego dostania się na drugą stronę i skrycia pod jakimś dachem.
Cała starówka Lauenburga tylko dla mnie! Na mój widok wszyscy uciekli!
Lauenburg miałem dla siebie...
Widok znad starówki w Lauenburgu na Łabę. To ostatnie spojrzenie... Żegnaj ukochana, to była miłość bez wzajemności, choć pięknie usypiałaś do snu (te biwaki!)
Holsztyńskie miasto Mölln
Coraz bliżej Lubeki, ach to Mölln
Kanał Łaba - Lubeka. Przestało padać, no i jechało się całkiem przyjemnie mimo szutrów (dobrej jakości)
Lubeka - bardziej hanzeatycko już się nie da
Boczna uliczka
Spichrze solne w Lubece
Trasa:
Dystans211.49 km Czas10:55 Vśrednia19.37 km/h VMAX40.58 km/h Podjazdy869 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 7: Tańczące jaskółki i bajkowe domostwa
Choć sosna potrafi znużyć nadmiarem
To wciąż jej absencję odczuwam jak karę
W trasie marzeniem jest zawsze to samo:
Z sosną „dzień dobry”, z sosną „dobranoc”.
To był właśnie ten wymarzony poranek, wśród sosen. Czekał na mnie ostatni dzień w całości spędzony nad Łabą. Rezerwat Biosfery Środkowej Łaby jest tu najrozleglejszy, łąki i starorzecza najpotężniejsze, pejzaż zachwyca każdym detalem a domy każdą dachówką. Początek dnia wprawił mnie w dobry nastrój: sośnina, starorzecza Łaby i znakomita nawierzchnia drogi rowerowej. Przejazd przez cudowne Tangermünde pogłębił jeszcze mój entuzjazm i to pomimo sporej ilości chmur na niebie. Po drugiej stronie rzeki trwał Schönhausen z muzeum Bismarcka. TEGO Bismarcka. Urodził się on tu w bismarckowskim stylu, czyli w prima aprilis. Bezczelny typ! Schönhausen było jednak wybitnie nie po drodze - choć przejechałem zaledwie 5 km od niego - lewy brzeg był ciekawszy. Zachwycił mnie też tu miniaturowy Arneburg, miasteczko niczym wyjęte z bajki o szachulcowych miasteczkach. Miasteczko hanzeatyckie - sojusznik Gdańska i Hamburga... Cztery ulice na krzyż, wrzecionowaty rynek i półtora tysiąca dusz. 20 km na zachód od niego leży Bismarck z którego wziął się ród Żelaznego Kanclerza. Potem miałem do wyboru które kolejne hanzeatyckie miasteczko wybrać: Werben czy Havelberg? Z racji położenia wybrałem Havelberg i po sprawnej przeprawie promem (choć nie za darmo) mogłem zachwycać się kolejnym maleństwem.
Niestety w Havelbergu skończyła się idylla. Łaba zmieniła kierunek z północnego na północno-zachodni a ja jechałem wzdłuż równolegle płynącej Haweli. Wiatr/huragan dalej jednak złośliwie i z niemiecką konsekwencją dął z północnego zachodu. Już wiem, że zło przywiewa z Hamburga... Wiatr prześladuje mnie na tej trasie, ale nie mogę powiedzieć, że się tego nie spodziewałem. Czytałem, że warto jechać tę trasę na odwrót, od ujścia w górę rzeki, bo jest niemal zawsze z wiatrem. Zignorowałem informację, parsknąłem: z przeciwnym wiatrem sobie nie poradzę? Na nizinie? - tak sobie dowcipkowałem. Otóż nie radziłem sobie, bo to nie był wiatr, tylko stały szkwał. Pieprzony hamburski cyklon. W opisach trasy nie było nic o morderczej sile tego wiatru... Scheisse!
No i była kumulacja: znów walczyłem z "wietrzykiem" o sile od 13 m/s wzwyż (tak jakby 10 m/s to jakaś sielanka), na prognozach mapy.meteo.pl porywy tego wiatru wchodziły już w jasne fiolety i okolice 30 m/s. Uspokoić miało się dopiero po 17 (tzn. zejść na kilkanaście m/s). Gdy mną tak miotało wzdłuż biegu Haweli doszedł jeszcze bezcenny deszcz. Bez niego byłoby mi za dobrze. Pogoda w środku lata w środkowej Europie zobowiązuje! Nadrzeczny świat był jednak ciekawy, miałem mnóstwo czasu by go podziwiać: jechałem średnio 9-10 km/h, jak była jakaś osłona od wiatru szedłem na całość i zapieprzałem 15 km/h. Nawierzchnie były idealne, ale co z tego? Postanowiłem sobie wjechać na przesmyk między Łabą a Hawelą która cieszyła się tu ostatnimi kilometrami samodzielności przed pochłonięciem przez Elbusię. Było tu jeszcze gorzej, między rzekami wiatr hulał tak bardzo, że przy punkcie obserwacyjnym (ornito rzecz jasna) postanowiłem skorzystać z domku-wiaty i upichcić zupę skoro i tak nie dało się jechać. Mżaweczka zresztą nie odpuszczała i siekła boleśnie po twarzy z prędkością tych 50-120 km/h na godzinie (w porywach). Mój plan okazał się być sprytny inaczej. Wiatr nawet przy osłonach gasił mi płonień w butli i podgrzewanie tortellini trwało w nieskończoność. Po raz pierwszy jadłem niedogotowane, bo umarłbym ze starości dalej czekając.
Oczywiście gdy wróciłem na pole zmagań nic się nie zmieniło. Topole i wierzby jeszcze wytrzymywały starcie, ale rowerzystów było jak na lekarstwo i strasznie wkurzali. Jechali po niemiecku: krótkie odcinki od pensjonatu do pensjonatu. To z pewnością relaksujące i wygodne, ale cholernie drogie. No i drażni, gdy człowiek jedzie na Fileasa Fogga. A po raz pierwszy jechałem na czas, na konkretny pociąg. Dla Niemców Elberadweg to suma przejażdżek a ja założyłem się z samym sobą i wyłożyłem kasę na bilet, że 24 sierpnia wrócę do Chorzowa. Zmienia się zabudowa wiosek. Już nie tylko miasta stają się cudowne, teraz każda wieś jest dziełem sztuki. Jest już nie tylko czysto, ale też z klasą i wyraźnie większą zamożnością niż do tej pory. Zbliżam się do RFN. To widać. Przejeżdżam przez cudne bocianie wsie pełne muru pruskiego. Mam jednak z racji warunków coraz większe opóźnienie względem planu. Za drugą, kiepską Wittenbergą (w przeciwieństwie do Lutherstadt to miasto jest nieciekawe) w miejscowości Cumlosen mam już dość trasy rowerowej. Pojawiaja się tabliczki o obowiązku prowadzenia roweru, wąskie w.urwiające bruki itp. atrakcje. Uciekam na asfalt. Droga nr 195 uchodzi za dość istotną, ale jest pustawa a asfalt znakomity. W dodatku prowadzi przez lasy, które osłaniają mnie od prześladowcy i pozwalają jechać 20 km/h. Odcinek Lenzen - Domitz jadę znów trasą rowerową czasem uciekając na drogę publiczną. W Dömitz jest kilka pięknych szachulcowych zaułkóale na tym odcinku Łaby jest to po prostu norma. Pokonuję ostatnie metry wzdłuż prawego brzegu rzeki. Oczywiście pod wiatr, który raczy słabnąć.
Od Wittenbergi jadę już dobrym tempem. W pobliżu twierdzy Dömitz otaczają mnie jaskółki. Jadę wałem po ścieżce a dymówki tańczą dookoła mnie. Co chwile któraś leci na czołówkę lub przemyka mi tuż przed czołem. Bawią się mną i jednocześnie całkowicie ignorują. Płoszę owady przy ścieżce a one wykonują te swoje piruety, wygląda to niesamowicie i czuję się wyjątkowo bo ściągnąłem wszystkie jaskółki z okolicy ale im chodzi tylko o kolację. Gdy przedostatni dotąd raz w życiu przekraczam most na Łabie do zaplanowanej dwusetki brakuje mi już tylko kilkunastu km. Resztką sił gnam więc do Hitzaker. Droga rowerowa na wałach jest remontowana, wylewają gładziutki asfalt i układają te cudne betonki. Dzięki temu mogę jechać idealnym asfaltem pod wałem a wiatr stawia mniejszy opór. Udaje mi się zdążyć przed zapadnięciem ciemności do ostatniego schöne Stadt jakie przyjdzie mi ujrzeć 18 sierpnia 2021 roku, do Hitzaker. Przed domem lokalsi piją wódkę. Kulturalnie - stoliczek, krzesełka. Taki szachulcowy Nikiszowiec. Jest pięknie, ale nocleg piszczy. Uciekam więc z Hitzaker drogą 231, olewam przebieg Elberadweg i jest to dobra decyzja bo paru kilometrach znajduję ładne miejsce na skraju lasu. Znów nie mam problemów z biwakiem. Szkoda, że jutro przyjdzie mi pożegnać się z Łabą. Mogłaby być dłuższa i nie kończyć się Hamburgiem!
Pojawia się dbałość o detale
Gęsi zbożowe nad Łabą
Wioski pięknieją
Miasta olśniewają
Tangermünde - rodzinne strony Bismarcka
Arneburg
Ostatnia przeprawa promowa na Łabie
Havelberg i Havela
W centrum Havelbergu
Walka z wiatrem między Łabą a Havelą
Są też wiaty
Nowa Łaba i starorzecze
Mieszkałbym. Klimaty bocianich wiosek
Jadąc przez te wioski zapominam o przeciwnościach
Dömitz
Dömitz
Hitzaker - zapada zmierzch
Trasa:
Choć sosna potrafi znużyć nadmiarem
To wciąż jej absencję odczuwam jak karę
W trasie marzeniem jest zawsze to samo:
Z sosną „dzień dobry”, z sosną „dobranoc”.
To był właśnie ten wymarzony poranek, wśród sosen. Czekał na mnie ostatni dzień w całości spędzony nad Łabą. Rezerwat Biosfery Środkowej Łaby jest tu najrozleglejszy, łąki i starorzecza najpotężniejsze, pejzaż zachwyca każdym detalem a domy każdą dachówką. Początek dnia wprawił mnie w dobry nastrój: sośnina, starorzecza Łaby i znakomita nawierzchnia drogi rowerowej. Przejazd przez cudowne Tangermünde pogłębił jeszcze mój entuzjazm i to pomimo sporej ilości chmur na niebie. Po drugiej stronie rzeki trwał Schönhausen z muzeum Bismarcka. TEGO Bismarcka. Urodził się on tu w bismarckowskim stylu, czyli w prima aprilis. Bezczelny typ! Schönhausen było jednak wybitnie nie po drodze - choć przejechałem zaledwie 5 km od niego - lewy brzeg był ciekawszy. Zachwycił mnie też tu miniaturowy Arneburg, miasteczko niczym wyjęte z bajki o szachulcowych miasteczkach. Miasteczko hanzeatyckie - sojusznik Gdańska i Hamburga... Cztery ulice na krzyż, wrzecionowaty rynek i półtora tysiąca dusz. 20 km na zachód od niego leży Bismarck z którego wziął się ród Żelaznego Kanclerza. Potem miałem do wyboru które kolejne hanzeatyckie miasteczko wybrać: Werben czy Havelberg? Z racji położenia wybrałem Havelberg i po sprawnej przeprawie promem (choć nie za darmo) mogłem zachwycać się kolejnym maleństwem.
Niestety w Havelbergu skończyła się idylla. Łaba zmieniła kierunek z północnego na północno-zachodni a ja jechałem wzdłuż równolegle płynącej Haweli. Wiatr/huragan dalej jednak złośliwie i z niemiecką konsekwencją dął z północnego zachodu. Już wiem, że zło przywiewa z Hamburga... Wiatr prześladuje mnie na tej trasie, ale nie mogę powiedzieć, że się tego nie spodziewałem. Czytałem, że warto jechać tę trasę na odwrót, od ujścia w górę rzeki, bo jest niemal zawsze z wiatrem. Zignorowałem informację, parsknąłem: z przeciwnym wiatrem sobie nie poradzę? Na nizinie? - tak sobie dowcipkowałem. Otóż nie radziłem sobie, bo to nie był wiatr, tylko stały szkwał. Pieprzony hamburski cyklon. W opisach trasy nie było nic o morderczej sile tego wiatru... Scheisse!
No i była kumulacja: znów walczyłem z "wietrzykiem" o sile od 13 m/s wzwyż (tak jakby 10 m/s to jakaś sielanka), na prognozach mapy.meteo.pl porywy tego wiatru wchodziły już w jasne fiolety i okolice 30 m/s. Uspokoić miało się dopiero po 17 (tzn. zejść na kilkanaście m/s). Gdy mną tak miotało wzdłuż biegu Haweli doszedł jeszcze bezcenny deszcz. Bez niego byłoby mi za dobrze. Pogoda w środku lata w środkowej Europie zobowiązuje! Nadrzeczny świat był jednak ciekawy, miałem mnóstwo czasu by go podziwiać: jechałem średnio 9-10 km/h, jak była jakaś osłona od wiatru szedłem na całość i zapieprzałem 15 km/h. Nawierzchnie były idealne, ale co z tego? Postanowiłem sobie wjechać na przesmyk między Łabą a Hawelą która cieszyła się tu ostatnimi kilometrami samodzielności przed pochłonięciem przez Elbusię. Było tu jeszcze gorzej, między rzekami wiatr hulał tak bardzo, że przy punkcie obserwacyjnym (ornito rzecz jasna) postanowiłem skorzystać z domku-wiaty i upichcić zupę skoro i tak nie dało się jechać. Mżaweczka zresztą nie odpuszczała i siekła boleśnie po twarzy z prędkością tych 50-120 km/h na godzinie (w porywach). Mój plan okazał się być sprytny inaczej. Wiatr nawet przy osłonach gasił mi płonień w butli i podgrzewanie tortellini trwało w nieskończoność. Po raz pierwszy jadłem niedogotowane, bo umarłbym ze starości dalej czekając.
Oczywiście gdy wróciłem na pole zmagań nic się nie zmieniło. Topole i wierzby jeszcze wytrzymywały starcie, ale rowerzystów było jak na lekarstwo i strasznie wkurzali. Jechali po niemiecku: krótkie odcinki od pensjonatu do pensjonatu. To z pewnością relaksujące i wygodne, ale cholernie drogie. No i drażni, gdy człowiek jedzie na Fileasa Fogga. A po raz pierwszy jechałem na czas, na konkretny pociąg. Dla Niemców Elberadweg to suma przejażdżek a ja założyłem się z samym sobą i wyłożyłem kasę na bilet, że 24 sierpnia wrócę do Chorzowa. Zmienia się zabudowa wiosek. Już nie tylko miasta stają się cudowne, teraz każda wieś jest dziełem sztuki. Jest już nie tylko czysto, ale też z klasą i wyraźnie większą zamożnością niż do tej pory. Zbliżam się do RFN. To widać. Przejeżdżam przez cudne bocianie wsie pełne muru pruskiego. Mam jednak z racji warunków coraz większe opóźnienie względem planu. Za drugą, kiepską Wittenbergą (w przeciwieństwie do Lutherstadt to miasto jest nieciekawe) w miejscowości Cumlosen mam już dość trasy rowerowej. Pojawiaja się tabliczki o obowiązku prowadzenia roweru, wąskie w.urwiające bruki itp. atrakcje. Uciekam na asfalt. Droga nr 195 uchodzi za dość istotną, ale jest pustawa a asfalt znakomity. W dodatku prowadzi przez lasy, które osłaniają mnie od prześladowcy i pozwalają jechać 20 km/h. Odcinek Lenzen - Domitz jadę znów trasą rowerową czasem uciekając na drogę publiczną. W Dömitz jest kilka pięknych szachulcowych zaułkóale na tym odcinku Łaby jest to po prostu norma. Pokonuję ostatnie metry wzdłuż prawego brzegu rzeki. Oczywiście pod wiatr, który raczy słabnąć.
Od Wittenbergi jadę już dobrym tempem. W pobliżu twierdzy Dömitz otaczają mnie jaskółki. Jadę wałem po ścieżce a dymówki tańczą dookoła mnie. Co chwile któraś leci na czołówkę lub przemyka mi tuż przed czołem. Bawią się mną i jednocześnie całkowicie ignorują. Płoszę owady przy ścieżce a one wykonują te swoje piruety, wygląda to niesamowicie i czuję się wyjątkowo bo ściągnąłem wszystkie jaskółki z okolicy ale im chodzi tylko o kolację. Gdy przedostatni dotąd raz w życiu przekraczam most na Łabie do zaplanowanej dwusetki brakuje mi już tylko kilkunastu km. Resztką sił gnam więc do Hitzaker. Droga rowerowa na wałach jest remontowana, wylewają gładziutki asfalt i układają te cudne betonki. Dzięki temu mogę jechać idealnym asfaltem pod wałem a wiatr stawia mniejszy opór. Udaje mi się zdążyć przed zapadnięciem ciemności do ostatniego schöne Stadt jakie przyjdzie mi ujrzeć 18 sierpnia 2021 roku, do Hitzaker. Przed domem lokalsi piją wódkę. Kulturalnie - stoliczek, krzesełka. Taki szachulcowy Nikiszowiec. Jest pięknie, ale nocleg piszczy. Uciekam więc z Hitzaker drogą 231, olewam przebieg Elberadweg i jest to dobra decyzja bo paru kilometrach znajduję ładne miejsce na skraju lasu. Znów nie mam problemów z biwakiem. Szkoda, że jutro przyjdzie mi pożegnać się z Łabą. Mogłaby być dłuższa i nie kończyć się Hamburgiem!
Pojawia się dbałość o detale
Gęsi zbożowe nad Łabą
Wioski pięknieją
Miasta olśniewają
Tangermünde - rodzinne strony Bismarcka
Arneburg
Ostatnia przeprawa promowa na Łabie
Havelberg i Havela
W centrum Havelbergu
Walka z wiatrem między Łabą a Havelą
Są też wiaty
Nowa Łaba i starorzecze
Mieszkałbym. Klimaty bocianich wiosek
Jadąc przez te wioski zapominam o przeciwnościach
Dömitz
Dömitz
Hitzaker - zapada zmierzch
Trasa:
Dystans148.28 km Czas08:28 Vśrednia17.51 km/h VMAX38.99 km/h Podjazdy623 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 6: Trauma magdeburska
Był sobie Magdeburg. Sławne miasto, siedziba cesarzy Świętego Cesarstwa i arcybiskupów, pierwsze na mojej trasie miasto hanzeatyckie. Magdeburga już jednak nie ma. Została nazwa. Przekonałem się o tym naocznie. Nalot dywanowy był bardzo skrupulatny. Zanim jednak w oszołomieniu szukałem jakichkolwiek śladów po starówce, musiałem ponownie zmierzyć się z żywiołem. Bo jakżeby inaczej, dalej dął huragan z północnego zachodu, czyli z kierunku w jakim zdążałem. Kolejny dzień walki z wiatrem był frustrujący. Moim atutem był przyjemny nocleg na przedpolu Wittenbergi i wyjątkowo długa regeneracja (nawałnica wpędziła mnie do namiotu przed 19). Od miasta Coswig - wliczając do trudności czekającą mnie walkę z wiatrem - jechałem wzdłuż Elberadweg, mijając północne opłotki Dessau i przeprawiając na prawy brzeg Łaby pod Aken. Odtąd aż do Barby czekał mnie najciekawszy odcinek trasy. Atrakcją było same poprowadzenie trasy rowerowej. Biegła ona po traktorówkach wyłożonych płytami betonowymi. Brzmi dość makabrycznie, ale było fantastycznie.
Nigdy w życiu nie widziałem tak idealnie równo położonych płyt betonowych. Były tak gładkie, że jechało się po nich lepiej niż po najlepszym asfalcie. W dodatku znakomicie wpisywały się w pejzaż Środkowej Łaby (Mittlere Elbe), wzdłuż której jechałem już od Miśni. Na trasie było pustawo, zapomniałem już o tłumach rowerzystów na wysokości Drezna. Trafiłem nawet na ogródek rowerzystów z wiatą i kranem z wodą pitną. Były też foldery turystyczne w skrzynce. Po raz pierwszy na terenie byłej NRD poczułem się prawdziwie na zachodzie. Ten spokojny etap wieńczył przejazd przez nieczynny most kolejowy w rejonie Barby. Niestety powrót na lewy brzeg rzeki oznaczał jazdę po odsłoniętym terenie, nieraz po wałach rzecznych, co było równoznaczne z walką o przetrwanie. Wiatr jest potężniejszym przeciwnikiem niż największe przewyższenie, bo po podjeździe następuje zjazd. Gdy cały dzień jedziesz pod wiatr, nie masz chwili wytchnienia, nie ma nagrody za wysiłek. Nawet przebieranie się było męczarnią, wiatr był tak potężny, że porywał bidony i ubrania, ba, nawet reklamówki z jedzeniem! Wiał ze średnią siłą 13 m/s co jest wartością szokującą. Porywy rzędu 25 m/s zatrzymywały mnie po prostu w miejscu. Jechanie cały dzień pod taki wiatr to odpowiednik walenia głową w mur. Odechciewa się wszystkiego.
Po drodze do Magdeburga towarzyszyły mi brzydkie, różnokolorowe domy o tandetnych, bezstylowych oknach. Brak dbałości o architekturę i ponura pruskość krajobrazu mocno mnie przygnębiały. Humoru nie poprawiały szpecące okolice plakaty wyborcze. Wybory miały być za półtora miesiąca (26.09), ale plakaty AfD i SPD były wszędzie. Przez cały dzień towarzyszyli mi Knut Abraham (SPD) i Andreas Mrosek (AfD). Nie mogli pochwalić się pragermańskimi nazwiskami. Tak jak poniszczone przez wichury lasy. Lokalne drogi były jednak bardzo dobrej jakości. W zasadzie czym dalej od koryta Łaby, tym było estetyczniej i zamożniej. Najgorzej jest na radwegach: umlautungi, bruki, większa ekspozycja na wiatr.
Zaczynam jednak lubić śp. NRD. Jest tu gdzie biwakować na dziko, przestrzenie są spore, kierowcy cywilizowani, oznaczenia radwegów dobre (choć nawierzchnie już nie), ceny w sklepach zadziwiająco niskie (Netto z czerwonym napisem, bo te "nasze" czyli żółto-czarne są z kolei najdroższe i mają najmniejszy wybór). No i te kapitalne wynalazki w postaci gładkich jak pupa niemowlaka płyt na traktorówkach i rowkowane deski na drewnianych mostach, które niesamowicie zwiększały przyczepność. Jest tu jednocześnie egzotycznie i nieco bałtycko (taki mariaż Łotwy z Estonią) oraz jednocześnie nieco polsko (koszmarne domki). Nie widać bogactwa, jest skromnie, ale niezwykle czysto. Domy mogą być pstrokate i brzydkie, ale nigdy nie są brudne. Drogi są zaś znakomite, ale o tym już pisałem. Panuje też na nich niewielki ruch. Jeździ się po nich z przyjemnością.
Na koniec kilka słów o traumie magdeburskiej. Magdeburg to konstrukt kulturowy. Takiego miasta już nie ma. Centrum jest nowoczesne i pedantycznie czyste. Katedra jest dostępna za darmo, ale bombowce wytłukły ją niemal do przyziemia. Spoczywa tu cesarz Otton I - twórca potęgi państwa niemieckiego i założyciel Rzeszy. Przygnębiające wrażenie robią rekonstrukcje gotyckich i romańskich kościołów usadowione wśród postmodernizmu. Podobała mi się natomiast kontrowersyjna Zielona Cytadela. Nie rozumiem tylko dlaczego jest... różowa. Miasto powinno się nazywać Nowy Magdeburg, bo z tym starym Magdeburgiem, który zachwycał starówką i atmosferą łączy je tylko miejsce na mapie. Tutaj był kiedyś Magdeburg, ale już go nie ma - takie tablice powinny witać z wszystkich stron wjeżdżających do miasta.
Magdeburg nie zaskoczył mnie swoim współczesnym obliczem, wiedziałem czego się spodziewać. Prawdziwym zaskoczeniem był natomiast Kanalbrücke Magdeburg. Most kanałowy czy raczej estakada przeprowadzająca kanał Łaba - Hawela ponad samą Łabą. Kapitalne rozwiązanie i niezwykłe uczucie, że te masy wody w żeglownym kanale wiszą nad ziemią. Dla rowerzysty był to jednak najtrudniejszy kilometr trasy, bo jechałem centralnie pod wiatr, na nieosłoniętym wiadukcie, wystawionym dodatkowo na pełną siłę żywiołu. 10 km/h było zachwycającą średnią, pokazującą że przewyższenie nie jest najważniejsze, że liczby i wszelkie statystki są ślepe i niewiele mówią o prawdziwej trudności trasy. Gdy tylko zjechałem z wiaduktu zaczęło padać i musiałem chronić się po przystankach. Straciłem więc cały zapas czasowy, który chciałem spożytkować na znalezienie wygodnego miejsca na dziki biwak. Na szczęście przed zmierzchem przestało padać, a byłem nad Mittelelbe w Mitteleurope. Nie zniechęcał mnie fakt przebywania na terenie Biosphärenreservat Mittelelbe, oznaczanego zresztą uroczymi tabliczkami z sowami. Za Dzbankiem Piasku (Sandkrug) wkopałem się więc w piasek między sosnami i zaliczyłem kolejny idylliczny dziki nocleg. Rozkładając się byłem pewien, że "ich liebe DDR!".
Płytówka-traktorówka w Rezerwacie Biosfery Środkowej Łaby. Idealna dla limuzyn, rowerów i toczenia jajek. Cudo techniki. Przejechanie tu traktorem to barbarzyństwo.
Tak prezentują się nadłabskie wioski
Nawet na przedmieściach zostało niewiele z prawdziwego Magdeburga
Katedra Rzeszy w Magdeburgu
Prawdziwy współczesny Magdeburg
Efcyj z Magdeburga był sławiony regularnie 30 km przed i za miastem. To klub - symbol NRD.
Trasa:
Był sobie Magdeburg. Sławne miasto, siedziba cesarzy Świętego Cesarstwa i arcybiskupów, pierwsze na mojej trasie miasto hanzeatyckie. Magdeburga już jednak nie ma. Została nazwa. Przekonałem się o tym naocznie. Nalot dywanowy był bardzo skrupulatny. Zanim jednak w oszołomieniu szukałem jakichkolwiek śladów po starówce, musiałem ponownie zmierzyć się z żywiołem. Bo jakżeby inaczej, dalej dął huragan z północnego zachodu, czyli z kierunku w jakim zdążałem. Kolejny dzień walki z wiatrem był frustrujący. Moim atutem był przyjemny nocleg na przedpolu Wittenbergi i wyjątkowo długa regeneracja (nawałnica wpędziła mnie do namiotu przed 19). Od miasta Coswig - wliczając do trudności czekającą mnie walkę z wiatrem - jechałem wzdłuż Elberadweg, mijając północne opłotki Dessau i przeprawiając na prawy brzeg Łaby pod Aken. Odtąd aż do Barby czekał mnie najciekawszy odcinek trasy. Atrakcją było same poprowadzenie trasy rowerowej. Biegła ona po traktorówkach wyłożonych płytami betonowymi. Brzmi dość makabrycznie, ale było fantastycznie.
Nigdy w życiu nie widziałem tak idealnie równo położonych płyt betonowych. Były tak gładkie, że jechało się po nich lepiej niż po najlepszym asfalcie. W dodatku znakomicie wpisywały się w pejzaż Środkowej Łaby (Mittlere Elbe), wzdłuż której jechałem już od Miśni. Na trasie było pustawo, zapomniałem już o tłumach rowerzystów na wysokości Drezna. Trafiłem nawet na ogródek rowerzystów z wiatą i kranem z wodą pitną. Były też foldery turystyczne w skrzynce. Po raz pierwszy na terenie byłej NRD poczułem się prawdziwie na zachodzie. Ten spokojny etap wieńczył przejazd przez nieczynny most kolejowy w rejonie Barby. Niestety powrót na lewy brzeg rzeki oznaczał jazdę po odsłoniętym terenie, nieraz po wałach rzecznych, co było równoznaczne z walką o przetrwanie. Wiatr jest potężniejszym przeciwnikiem niż największe przewyższenie, bo po podjeździe następuje zjazd. Gdy cały dzień jedziesz pod wiatr, nie masz chwili wytchnienia, nie ma nagrody za wysiłek. Nawet przebieranie się było męczarnią, wiatr był tak potężny, że porywał bidony i ubrania, ba, nawet reklamówki z jedzeniem! Wiał ze średnią siłą 13 m/s co jest wartością szokującą. Porywy rzędu 25 m/s zatrzymywały mnie po prostu w miejscu. Jechanie cały dzień pod taki wiatr to odpowiednik walenia głową w mur. Odechciewa się wszystkiego.
Po drodze do Magdeburga towarzyszyły mi brzydkie, różnokolorowe domy o tandetnych, bezstylowych oknach. Brak dbałości o architekturę i ponura pruskość krajobrazu mocno mnie przygnębiały. Humoru nie poprawiały szpecące okolice plakaty wyborcze. Wybory miały być za półtora miesiąca (26.09), ale plakaty AfD i SPD były wszędzie. Przez cały dzień towarzyszyli mi Knut Abraham (SPD) i Andreas Mrosek (AfD). Nie mogli pochwalić się pragermańskimi nazwiskami. Tak jak poniszczone przez wichury lasy. Lokalne drogi były jednak bardzo dobrej jakości. W zasadzie czym dalej od koryta Łaby, tym było estetyczniej i zamożniej. Najgorzej jest na radwegach: umlautungi, bruki, większa ekspozycja na wiatr.
Zaczynam jednak lubić śp. NRD. Jest tu gdzie biwakować na dziko, przestrzenie są spore, kierowcy cywilizowani, oznaczenia radwegów dobre (choć nawierzchnie już nie), ceny w sklepach zadziwiająco niskie (Netto z czerwonym napisem, bo te "nasze" czyli żółto-czarne są z kolei najdroższe i mają najmniejszy wybór). No i te kapitalne wynalazki w postaci gładkich jak pupa niemowlaka płyt na traktorówkach i rowkowane deski na drewnianych mostach, które niesamowicie zwiększały przyczepność. Jest tu jednocześnie egzotycznie i nieco bałtycko (taki mariaż Łotwy z Estonią) oraz jednocześnie nieco polsko (koszmarne domki). Nie widać bogactwa, jest skromnie, ale niezwykle czysto. Domy mogą być pstrokate i brzydkie, ale nigdy nie są brudne. Drogi są zaś znakomite, ale o tym już pisałem. Panuje też na nich niewielki ruch. Jeździ się po nich z przyjemnością.
Na koniec kilka słów o traumie magdeburskiej. Magdeburg to konstrukt kulturowy. Takiego miasta już nie ma. Centrum jest nowoczesne i pedantycznie czyste. Katedra jest dostępna za darmo, ale bombowce wytłukły ją niemal do przyziemia. Spoczywa tu cesarz Otton I - twórca potęgi państwa niemieckiego i założyciel Rzeszy. Przygnębiające wrażenie robią rekonstrukcje gotyckich i romańskich kościołów usadowione wśród postmodernizmu. Podobała mi się natomiast kontrowersyjna Zielona Cytadela. Nie rozumiem tylko dlaczego jest... różowa. Miasto powinno się nazywać Nowy Magdeburg, bo z tym starym Magdeburgiem, który zachwycał starówką i atmosferą łączy je tylko miejsce na mapie. Tutaj był kiedyś Magdeburg, ale już go nie ma - takie tablice powinny witać z wszystkich stron wjeżdżających do miasta.
Magdeburg nie zaskoczył mnie swoim współczesnym obliczem, wiedziałem czego się spodziewać. Prawdziwym zaskoczeniem był natomiast Kanalbrücke Magdeburg. Most kanałowy czy raczej estakada przeprowadzająca kanał Łaba - Hawela ponad samą Łabą. Kapitalne rozwiązanie i niezwykłe uczucie, że te masy wody w żeglownym kanale wiszą nad ziemią. Dla rowerzysty był to jednak najtrudniejszy kilometr trasy, bo jechałem centralnie pod wiatr, na nieosłoniętym wiadukcie, wystawionym dodatkowo na pełną siłę żywiołu. 10 km/h było zachwycającą średnią, pokazującą że przewyższenie nie jest najważniejsze, że liczby i wszelkie statystki są ślepe i niewiele mówią o prawdziwej trudności trasy. Gdy tylko zjechałem z wiaduktu zaczęło padać i musiałem chronić się po przystankach. Straciłem więc cały zapas czasowy, który chciałem spożytkować na znalezienie wygodnego miejsca na dziki biwak. Na szczęście przed zmierzchem przestało padać, a byłem nad Mittelelbe w Mitteleurope. Nie zniechęcał mnie fakt przebywania na terenie Biosphärenreservat Mittelelbe, oznaczanego zresztą uroczymi tabliczkami z sowami. Za Dzbankiem Piasku (Sandkrug) wkopałem się więc w piasek między sosnami i zaliczyłem kolejny idylliczny dziki nocleg. Rozkładając się byłem pewien, że "ich liebe DDR!".
Płytówka-traktorówka w Rezerwacie Biosfery Środkowej Łaby. Idealna dla limuzyn, rowerów i toczenia jajek. Cudo techniki. Przejechanie tu traktorem to barbarzyństwo.
Tak prezentują się nadłabskie wioski
Nawet na przedmieściach zostało niewiele z prawdziwego Magdeburga
Katedra Rzeszy w Magdeburgu
Prawdziwy współczesny Magdeburg
Efcyj z Magdeburga był sławiony regularnie 30 km przed i za miastem. To klub - symbol NRD.
Trasa:
Dystans118.42 km Czas06:35 Vśrednia17.99 km/h VMAX38.03 km/h Podjazdy341 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 5: Spotkanie z Lutrem
Obudziłem się zachwycony wyborem tej trasy. Żyłem jeszcze wczoraj, a dzisiaj zaczynało straszyć powiewami wiatru. Widząc co się święci i znając niepokojące prognozy postanowiłem na czczo ruszyć na spotkanie z aliantami. Zanim dotarłem do Torgau wiatr był już groteskowo silny. Ciężko było oddychać, nie mówiąc o jeździe. Pięknie jednak łopotały flagi "przyjaciół". Prawdziwa była tylko jankeska, zamiast prawilnej flagi III Rzeszy wisiała ta belgiopodobna, zamiast radzieckiej uproszczona flaga Słowacji. Ktoś bardzo wstydził się prawdy, że nie spotkała się tu Rosja z RFN-em i nie było żadnej przyjaźni. Polityki historycznej nie należy mylić z historią. W Torgau zrobiłem ekumeniczne zakupy i z bólem ruszyłem dalej. To było moje pierwsze zderzenie z niemieckim sklepem na trasie: wszyscy mieli maseczki. Na twarzach, nie brodach. Wiatr postanowił wskazać mi miejsce w szeregu i dął z całą siłą na wschód, gdy miałem jechać wprost na zachód.
By zrobić psikusa prześladowcy postanowiłem porzucić moją rzekę-przewodniczkę i odbić na północ, do miasta Jessen nad Czarną Elsterą. Jechało się znacznie lepiej, wiatr wiał nieco z boku, dało się jechać. Bo ostatnie kilometry przed Torgau były rozpaczliwą walką z żywiołem, znaczone średnią 12 km/h. Niestety od Jessen, gdzie nic nie było poza ulgą z wykiwania wiatru, musiałem już jechać centralnie na zachód. Niebo coraz bardziej zakrywało się chmurami a wiatr był już nie do wytrzymania. Jechałem po idealnie płaskim terenie 10 km/h i musiałem ciężko pracować oraz pochylać się jak na biciu rekordu zjazdu... Czytałem przed wyjazdem czy jazda wzdłuż Łaby, w dół rzeki, jest trudniejsza, bo zazwyczaj pod wiatr. Prychnąłem wtedy pogardliwie: "cóż z tego, jest płasko, trochę trudności się przyda a wiaterek dotleni przynajmniej". Tylko że to był tajfun. W Wittenberdze skorzystałem z darmowego internetu na rynku i odkryłem, że mój "wiaterek" wieje z siłą średnią 11 m/s a w porywach 25 m/s. W dodatku za godzinę miał mnie pochłonąć potężny front deszczowy. No i cóż. Nie zdążyłem jeszcze wyjechać z Lutherstadt, a wiatr zaczął wyginać drzewa a deszcz boleśnie siec w twarz. Pomyślałem, że to koniec. Właśnie wtedy po mojej lewej stronie ukazał się dziurawy i w wielu miejscach zdezelowany płot a za nim teren poprzemysłowy porośnięty brzeziną i sośniną. W mgnieniu oka byłem w tym eldorado. Namiot próbował mi kilka razy odlecieć na wschód i wrócić do ojczyzny, ale zdołałem utrzymać go w rękach. O dziwo Armageddon poczekał aż go nie rozbiłem i dopiero kilka chwil po zaszyciu się pod tropikiem usłyszałem miarowe dudnienie. Tego się nie spodziewałem, ale o 18 byłem już w namiocie, gotowy do spoczynku a wszystko działo się w granicach administracyjnych Wittenbergi. Sen z Lutrem okazał się proroczy, choć jabłek nigdzie nie widziałem, nie wspominając nawet o habitach.
Flagi łomotały w porywach huraganu
Łaba w starym stylu
Łaba zaczęła bawić się w starorzecza, nabrała naturalnego oblicza
Wittenberga była chmurną wersją Pirny z lekką nutką surowości, nacjonalizmu i protestantyzmu.
Było tu bardzo germańsko, nawet globus krwawił lądami.
Trasa:
Obudziłem się zachwycony wyborem tej trasy. Żyłem jeszcze wczoraj, a dzisiaj zaczynało straszyć powiewami wiatru. Widząc co się święci i znając niepokojące prognozy postanowiłem na czczo ruszyć na spotkanie z aliantami. Zanim dotarłem do Torgau wiatr był już groteskowo silny. Ciężko było oddychać, nie mówiąc o jeździe. Pięknie jednak łopotały flagi "przyjaciół". Prawdziwa była tylko jankeska, zamiast prawilnej flagi III Rzeszy wisiała ta belgiopodobna, zamiast radzieckiej uproszczona flaga Słowacji. Ktoś bardzo wstydził się prawdy, że nie spotkała się tu Rosja z RFN-em i nie było żadnej przyjaźni. Polityki historycznej nie należy mylić z historią. W Torgau zrobiłem ekumeniczne zakupy i z bólem ruszyłem dalej. To było moje pierwsze zderzenie z niemieckim sklepem na trasie: wszyscy mieli maseczki. Na twarzach, nie brodach. Wiatr postanowił wskazać mi miejsce w szeregu i dął z całą siłą na wschód, gdy miałem jechać wprost na zachód.
By zrobić psikusa prześladowcy postanowiłem porzucić moją rzekę-przewodniczkę i odbić na północ, do miasta Jessen nad Czarną Elsterą. Jechało się znacznie lepiej, wiatr wiał nieco z boku, dało się jechać. Bo ostatnie kilometry przed Torgau były rozpaczliwą walką z żywiołem, znaczone średnią 12 km/h. Niestety od Jessen, gdzie nic nie było poza ulgą z wykiwania wiatru, musiałem już jechać centralnie na zachód. Niebo coraz bardziej zakrywało się chmurami a wiatr był już nie do wytrzymania. Jechałem po idealnie płaskim terenie 10 km/h i musiałem ciężko pracować oraz pochylać się jak na biciu rekordu zjazdu... Czytałem przed wyjazdem czy jazda wzdłuż Łaby, w dół rzeki, jest trudniejsza, bo zazwyczaj pod wiatr. Prychnąłem wtedy pogardliwie: "cóż z tego, jest płasko, trochę trudności się przyda a wiaterek dotleni przynajmniej". Tylko że to był tajfun. W Wittenberdze skorzystałem z darmowego internetu na rynku i odkryłem, że mój "wiaterek" wieje z siłą średnią 11 m/s a w porywach 25 m/s. W dodatku za godzinę miał mnie pochłonąć potężny front deszczowy. No i cóż. Nie zdążyłem jeszcze wyjechać z Lutherstadt, a wiatr zaczął wyginać drzewa a deszcz boleśnie siec w twarz. Pomyślałem, że to koniec. Właśnie wtedy po mojej lewej stronie ukazał się dziurawy i w wielu miejscach zdezelowany płot a za nim teren poprzemysłowy porośnięty brzeziną i sośniną. W mgnieniu oka byłem w tym eldorado. Namiot próbował mi kilka razy odlecieć na wschód i wrócić do ojczyzny, ale zdołałem utrzymać go w rękach. O dziwo Armageddon poczekał aż go nie rozbiłem i dopiero kilka chwil po zaszyciu się pod tropikiem usłyszałem miarowe dudnienie. Tego się nie spodziewałem, ale o 18 byłem już w namiocie, gotowy do spoczynku a wszystko działo się w granicach administracyjnych Wittenbergi. Sen z Lutrem okazał się proroczy, choć jabłek nigdzie nie widziałem, nie wspominając nawet o habitach.
Flagi łomotały w porywach huraganu
Łaba w starym stylu
Łaba zaczęła bawić się w starorzecza, nabrała naturalnego oblicza
Wittenberga była chmurną wersją Pirny z lekką nutką surowości, nacjonalizmu i protestantyzmu.
Było tu bardzo germańsko, nawet globus krwawił lądami.
Trasa:
Dystans178.32 km Czas09:37 Vśrednia18.54 km/h VMAX43.33 km/h Podjazdy1016 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 4: Saska Szwajcaria i Miśnia
Obudziłem się w pięknej scenerii Bramy Czeskiej, a moc atrakcji była dopiero przede mną. Trasa rowerowa wiodła przyjemnym wąskim asfaltem, gdzieniegdzie dało się dostrzec miejsca do cumowania i przycumowane łódki. W oddali, na tle bezchmurnego nieba, widoczne były śmiałe wulkaniczne stożki Czeskiego Średniogórza. Nad wodą jakiś czas panował jeszcze chłód, który mobilizował mnie do szybszej jazdy. W Decinie zatrzymałem się na zakupy, by wydać ostatnie korony i okazało się że zostało ich nieco za mało. Ból niezaspokojonej konsumpcji łagodziła ona, a w zasadzie on - Łab. W czeskim jest rodzaju męskiego. Za 50 km przejdzie korektę płci i będzie już "die Elbe". Naszą Łabą, czy Elbą, jak kto woli. Po łacinie też zawsze była kobietą - Albą, czyli Białą. Wzdłuż Albis fluvius jadę sobie od Deczyna już całkiem rozkosznie. Rośnie temperatura, widoki wciąż tak samo piękne, tylko liczba rowerzystów rośnie, lawinowo. Po co ci Niemcy produkują te wszystkie "das auta" jak i tak większość jedzie tędy na rowerze. Niepokoi mnie granica, spodziewam się kontroli paszportu kowidowego, ale nic z tych rzeczy. Przekraczam ją na drodze rowerowej i poza tłumami rowerzystów nie ma tu nikogo. Mijam pięknie położone Bad Schandau, przy kurorcie Rathen czekają mnie ostatnie na wiele dni podjazdy.
W Pirnie wkraczam w pejzaż historyczny. To miasto cukierkowe, jak makieta. Gdy zbliżam się do Drezna wille i pałacyki nad Łabą ciągną się niemal w nieskończoność. Zaczynam wątpić w istnienie centrum. Jedzie się znakomicie. Zdążyłem już przekonać się do mojej przewodniczki Elby. Centrum Drezna robi jednak przygnębiające wrażenie. Neumarkt udaje jeszcze dość wiarygodnie starówkę, ale Altmarkt i reszta to już Drezno made in Ikea. Inaczej prezentuje się Zwinger. Drażnią te wieczyste remonty i ogrodzenia, ale dzięki bogactwu detali sprawia wrażenie nietkniętego przez wojnę. To mylne wrażenie, ale krzepiące. podobnie jak widok Afroniemki kąpiącej się w pałacowej fontannie pomimo zakazu...
Uciekam z Drezna w dobrym tempie, bo chcę znaleźć trochę spokoju, odpocząć od upału, zaduchu i kłębowisk ludzi. Większość jest na rowerach. Postanawiam wykluczyć się z tego łańcucha istnień i spojrzeć na sznury cyklistów nieco z boku. Rozkładam się więc na bezczela na łące, wyciągam kuchenkę i robię pomidorową. Od mrówek na rowerach dzieli mnie jakieś 20 metrów, ale przestaje się z nimi identyfikować. To wielkie dżdżownice, zbudowana z ludzi, kół i ram. Są dwie - przemieszczają się w przeciwne strony. Nie spieszy mi się by zając miejsce w szeregu, by dołączyć do kieratu. Zaciekawiły mnie w tym eNeRDe pinezki zwalniające zamiast progów na drogach. Znakomite rozwiązanie, bo do ominięcia przez rowerzystę bez robienia łuku. Wypoczęty i najedzony docieram w euforycznym nastroju do Miśni, siedziby potężnych margrabiów i stolicy porcelany. Miśnia jest ładnie położona i ładnie zabudowana, ale dwa kraniki z wodą istnieją tylko na mapie. To wpędza mnie w kłopoty, bo obiad pochłonął większość moich zapasów a najbliższy czynny sklep spodziewałem się nawiedzić dopiero w poniedziałek. Zazwyczaj jak się psuje, to kilka elementów. Tak było i tym razem. Elberadweg, dotychczas znakomita, zaczyna pokazywać kły. Wyszczerzone, ostre i nierówne, dokładnie jak bruki po których muszę jechać. Zaczyna doganiać mnie meta, czyli zmierzch. Widząc ciąg dalszy fatalnej nawierzchni decyduję się na skok w bok za wioską Bobersen i błogosławię ten przejaw nagłego geniuszu. Ukazuje mi się cudowny sosnowy lasek, okolony zdziczałymi sadami. Samo rozbijanie namiotu było poezją a sen przyszedł szybko. We śnie płynąłem rowerem po Elbie i spotkałem Lutra zbierającego jabłka. Był w habicie. Sensu teologicznego nie zrozumiałem, pewne było jednak, że myślałem już o następnym sławnym celu - Lutherstadt.
Brama Czeska znad brzegu Łaby
Świat znad Łaby
Świat znad Łaby
Wulkanicznie i coraz cieplej
Deczin: zamek i Łaba. Zamki i rzeki zawsze zgodnie współistnieją.
Saska Szwajcaria
Pirna - cudnie, bo tak małych miast się nie bombardowało zazwyczaj...
Te większe, jak Drezno, bombardowano chętnie i skrupulatnie
Zwinger w ciągłym remoncie. Więc fotka na część bez rusztowań. Który król Polski zbudował coś bardziej imponującego?
W Miśni piętrzy się historia. Dosłownie
Miśnieński "Wawel"
Łaba za Miśnią robi się ładniejsza niż w Saskiej Szwajcarii...
Trasa:
Obudziłem się w pięknej scenerii Bramy Czeskiej, a moc atrakcji była dopiero przede mną. Trasa rowerowa wiodła przyjemnym wąskim asfaltem, gdzieniegdzie dało się dostrzec miejsca do cumowania i przycumowane łódki. W oddali, na tle bezchmurnego nieba, widoczne były śmiałe wulkaniczne stożki Czeskiego Średniogórza. Nad wodą jakiś czas panował jeszcze chłód, który mobilizował mnie do szybszej jazdy. W Decinie zatrzymałem się na zakupy, by wydać ostatnie korony i okazało się że zostało ich nieco za mało. Ból niezaspokojonej konsumpcji łagodziła ona, a w zasadzie on - Łab. W czeskim jest rodzaju męskiego. Za 50 km przejdzie korektę płci i będzie już "die Elbe". Naszą Łabą, czy Elbą, jak kto woli. Po łacinie też zawsze była kobietą - Albą, czyli Białą. Wzdłuż Albis fluvius jadę sobie od Deczyna już całkiem rozkosznie. Rośnie temperatura, widoki wciąż tak samo piękne, tylko liczba rowerzystów rośnie, lawinowo. Po co ci Niemcy produkują te wszystkie "das auta" jak i tak większość jedzie tędy na rowerze. Niepokoi mnie granica, spodziewam się kontroli paszportu kowidowego, ale nic z tych rzeczy. Przekraczam ją na drodze rowerowej i poza tłumami rowerzystów nie ma tu nikogo. Mijam pięknie położone Bad Schandau, przy kurorcie Rathen czekają mnie ostatnie na wiele dni podjazdy.
W Pirnie wkraczam w pejzaż historyczny. To miasto cukierkowe, jak makieta. Gdy zbliżam się do Drezna wille i pałacyki nad Łabą ciągną się niemal w nieskończoność. Zaczynam wątpić w istnienie centrum. Jedzie się znakomicie. Zdążyłem już przekonać się do mojej przewodniczki Elby. Centrum Drezna robi jednak przygnębiające wrażenie. Neumarkt udaje jeszcze dość wiarygodnie starówkę, ale Altmarkt i reszta to już Drezno made in Ikea. Inaczej prezentuje się Zwinger. Drażnią te wieczyste remonty i ogrodzenia, ale dzięki bogactwu detali sprawia wrażenie nietkniętego przez wojnę. To mylne wrażenie, ale krzepiące. podobnie jak widok Afroniemki kąpiącej się w pałacowej fontannie pomimo zakazu...
Uciekam z Drezna w dobrym tempie, bo chcę znaleźć trochę spokoju, odpocząć od upału, zaduchu i kłębowisk ludzi. Większość jest na rowerach. Postanawiam wykluczyć się z tego łańcucha istnień i spojrzeć na sznury cyklistów nieco z boku. Rozkładam się więc na bezczela na łące, wyciągam kuchenkę i robię pomidorową. Od mrówek na rowerach dzieli mnie jakieś 20 metrów, ale przestaje się z nimi identyfikować. To wielkie dżdżownice, zbudowana z ludzi, kół i ram. Są dwie - przemieszczają się w przeciwne strony. Nie spieszy mi się by zając miejsce w szeregu, by dołączyć do kieratu. Zaciekawiły mnie w tym eNeRDe pinezki zwalniające zamiast progów na drogach. Znakomite rozwiązanie, bo do ominięcia przez rowerzystę bez robienia łuku. Wypoczęty i najedzony docieram w euforycznym nastroju do Miśni, siedziby potężnych margrabiów i stolicy porcelany. Miśnia jest ładnie położona i ładnie zabudowana, ale dwa kraniki z wodą istnieją tylko na mapie. To wpędza mnie w kłopoty, bo obiad pochłonął większość moich zapasów a najbliższy czynny sklep spodziewałem się nawiedzić dopiero w poniedziałek. Zazwyczaj jak się psuje, to kilka elementów. Tak było i tym razem. Elberadweg, dotychczas znakomita, zaczyna pokazywać kły. Wyszczerzone, ostre i nierówne, dokładnie jak bruki po których muszę jechać. Zaczyna doganiać mnie meta, czyli zmierzch. Widząc ciąg dalszy fatalnej nawierzchni decyduję się na skok w bok za wioską Bobersen i błogosławię ten przejaw nagłego geniuszu. Ukazuje mi się cudowny sosnowy lasek, okolony zdziczałymi sadami. Samo rozbijanie namiotu było poezją a sen przyszedł szybko. We śnie płynąłem rowerem po Elbie i spotkałem Lutra zbierającego jabłka. Był w habicie. Sensu teologicznego nie zrozumiałem, pewne było jednak, że myślałem już o następnym sławnym celu - Lutherstadt.
Brama Czeska znad brzegu Łaby
Świat znad Łaby
Świat znad Łaby
Wulkanicznie i coraz cieplej
Deczin: zamek i Łaba. Zamki i rzeki zawsze zgodnie współistnieją.
Saska Szwajcaria
Pirna - cudnie, bo tak małych miast się nie bombardowało zazwyczaj...
Te większe, jak Drezno, bombardowano chętnie i skrupulatnie
Zwinger w ciągłym remoncie. Więc fotka na część bez rusztowań. Który król Polski zbudował coś bardziej imponującego?
W Miśni piętrzy się historia. Dosłownie
Miśnieński "Wawel"
Łaba za Miśnią robi się ładniejsza niż w Saskiej Szwajcarii...
Trasa:
Dystans122.32 km Czas07:12 Vśrednia16.99 km/h VMAX44.64 km/h Podjazdy385 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 3: Terezin i Porta Bohemica
Był to trochę dzień przykrych odkryć, przykre odkrycia dotyczyły prognoz pogody i niemożności zrealizowania planu dotarcia za Ujście nad Łabą. Za dwa dnie czekało mnie załamanie pogody i huragany. Wiatr już zmienił się na niekorzystny. Dzień zaczynam od weryfikacja niezrealizowanych miejsc noclegowych. Wszystkie okazują się wartościowe, szkoda że do nich nie dojechałem... Pierwszym miastem na mojej trasie jest Stara Bolesław. Jest tu mały rynek i małomiasteczkowa zabudowa, nic ciekawego. Postanawiam na chwilę przejechać na lewy brzeg Łaby. W miasteczku Kostelec powracam na prawy brzeg, którym dojadę aż do Mielnika. Robi się upalnie, po nocnym oberwaniu chmury ani śladu. W Mielniku jest już straszny zaduch. Chronię się w podcieniach ratusza, jest tu darmowe Wi-Fi. Miasto jest przeciętne, ale nadrabia pięknym położeniem nad ujściem Wełtawy do Łaby. Po uzupełnieniu zapasów ruszam trasą rowerową po lewej stronie Łaby. Wlecze się ona literalnie wzdłuż koryta rzeki, ale nawierzchnia jest lepsza niż przed Mielnikiem (gdzie był koszmarny bruk i piach), więc korzystam z braku towarzystwa rozgrzanych puszkinów i ich benzynowych ekstrementów. Czas mija zadziwiająco szybko, głównie dlatego że się wlokę. Dwa dni wycisku zrobiły swoje, postanawiam jechać tempem rekreacyjnym. Nie muszę się spieszyć, jutro niedziela i sklepy w RFN będą zamknięte. Czym dłużej zostanę więc na słowiańskiej ziemi, tym lepiej.
Dopiero pod koniec dnia pojawiają się pozytywne wrażenia. Docieram do Terezina. Zaskakuje mnie znakomicie zachowana zabudowa fortu. Są tu wszystkie poaustriackie budynki, zupełnie jakby nieboszczka Austria odeszła tydzień wcześniej. Sama twierdza - obóz też robi wrażenie, podobnie jak cmentarz. Zbliża się złota godzina, co potęguje moje pozytywne odczucia. Tym bardziej, że miasto Litomierzyce zachwyca zabudową rynku. Pardubice i Kolin znajdują trzeciego rynkowego muszkietera. Zbliża się zachód słońca a mnie czeka przełom Łaby. Na horyzoncie majaczą śmiałe stożki Średniogórza Czeskiego a mnie czekają najpiękniejsze wieczorne i poranne (nazajutrz) chwile nad Łabą. Teraz zaczynam trochę żałować tego odpoczynkowego tempa. Okrążam bazaltowy Radobyl (399) i wraz z gasnącym słońcem zanurzam się w Bramę Czeską. Widoki są cudowne. Jadę kapitalną drogą rowerową, między skalnymi skarpami, nasypem kolejowym a rzeką. Co jakiś czas pokonuję suche na szczęście brody i rynny. Najbardziej niezwykły jest ostatni odcinek, między Wielkimi Żernosekami a Libochowanami. Na opłotkach tej ostatniej wsi znajduję miejsce na dziki biwak.
Łaba w okolicach Starej Bolesław
Fatalne nawierzchnie przed Mielnikiem
Piętrowe kamieniczki na mielnickim rynku
Widok z mielnickiego wzgórza miejskiego na Łabę
Roudnice nad Labem
Terezin
Litomierzyce
Trasa:
Był to trochę dzień przykrych odkryć, przykre odkrycia dotyczyły prognoz pogody i niemożności zrealizowania planu dotarcia za Ujście nad Łabą. Za dwa dnie czekało mnie załamanie pogody i huragany. Wiatr już zmienił się na niekorzystny. Dzień zaczynam od weryfikacja niezrealizowanych miejsc noclegowych. Wszystkie okazują się wartościowe, szkoda że do nich nie dojechałem... Pierwszym miastem na mojej trasie jest Stara Bolesław. Jest tu mały rynek i małomiasteczkowa zabudowa, nic ciekawego. Postanawiam na chwilę przejechać na lewy brzeg Łaby. W miasteczku Kostelec powracam na prawy brzeg, którym dojadę aż do Mielnika. Robi się upalnie, po nocnym oberwaniu chmury ani śladu. W Mielniku jest już straszny zaduch. Chronię się w podcieniach ratusza, jest tu darmowe Wi-Fi. Miasto jest przeciętne, ale nadrabia pięknym położeniem nad ujściem Wełtawy do Łaby. Po uzupełnieniu zapasów ruszam trasą rowerową po lewej stronie Łaby. Wlecze się ona literalnie wzdłuż koryta rzeki, ale nawierzchnia jest lepsza niż przed Mielnikiem (gdzie był koszmarny bruk i piach), więc korzystam z braku towarzystwa rozgrzanych puszkinów i ich benzynowych ekstrementów. Czas mija zadziwiająco szybko, głównie dlatego że się wlokę. Dwa dni wycisku zrobiły swoje, postanawiam jechać tempem rekreacyjnym. Nie muszę się spieszyć, jutro niedziela i sklepy w RFN będą zamknięte. Czym dłużej zostanę więc na słowiańskiej ziemi, tym lepiej.
Dopiero pod koniec dnia pojawiają się pozytywne wrażenia. Docieram do Terezina. Zaskakuje mnie znakomicie zachowana zabudowa fortu. Są tu wszystkie poaustriackie budynki, zupełnie jakby nieboszczka Austria odeszła tydzień wcześniej. Sama twierdza - obóz też robi wrażenie, podobnie jak cmentarz. Zbliża się złota godzina, co potęguje moje pozytywne odczucia. Tym bardziej, że miasto Litomierzyce zachwyca zabudową rynku. Pardubice i Kolin znajdują trzeciego rynkowego muszkietera. Zbliża się zachód słońca a mnie czeka przełom Łaby. Na horyzoncie majaczą śmiałe stożki Średniogórza Czeskiego a mnie czekają najpiękniejsze wieczorne i poranne (nazajutrz) chwile nad Łabą. Teraz zaczynam trochę żałować tego odpoczynkowego tempa. Okrążam bazaltowy Radobyl (399) i wraz z gasnącym słońcem zanurzam się w Bramę Czeską. Widoki są cudowne. Jadę kapitalną drogą rowerową, między skalnymi skarpami, nasypem kolejowym a rzeką. Co jakiś czas pokonuję suche na szczęście brody i rynny. Najbardziej niezwykły jest ostatni odcinek, między Wielkimi Żernosekami a Libochowanami. Na opłotkach tej ostatniej wsi znajduję miejsce na dziki biwak.
Łaba w okolicach Starej Bolesław
Fatalne nawierzchnie przed Mielnikiem
Piętrowe kamieniczki na mielnickim rynku
Widok z mielnickiego wzgórza miejskiego na Łabę
Roudnice nad Labem
Terezin
Litomierzyce
Trasa: