Wpisy archiwalne w kategorii

wielodniowe

Dystans całkowity:43477.79 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:2022:58
Średnia prędkość:17.68 km/h
Maksymalna prędkość:78.22 km/h
Suma podjazdów:273662 m
Liczba aktywności:326
Średnio na aktywność:133.37 km i 7h 57m
Więcej statystyk
Dystans169.11 km Czas09:18 Vśrednia18.18 km/h
Dzień 9: Na pograniczu

Na trasie m. in.: Gołdap, Rapa, J. Mamry











Dystans135.10 km Czas07:15 Vśrednia18.63 km/h
Dzień 8: Uczta pejzażysty

Na trasie: Suwalski PK, J. Szelment, Wiżajny, Stańczyki itd.














Dystans143.25 km Czas08:09 Vśrednia17.58 km/h
Dzień 7: Od ciszy do zgiełku

Na trasie: Kalinówka Kościelna, Goniądz, BPN, Augustów, Dowspuda, Suwałki










Dystans162.45 km Czas08:22 Vśrednia19.42 km/h
Dzień 6: Dzień jak praca magisterska

Na trasie m. in.: Drohiczyn, Ciechanowiec, długo długo nic, Tykocin.
Jak w pracy magisterskiej: ważny był wstęp i zakończenie, cały środek trasy bez treści...




Dystans133.86 km Czas07:00 Vśrednia19.12 km/h
Dzień 5: Duchowy wymiar wschodu

Na trasie: Jabłeczna, Kodeń, Terespol, Pratulin, Janów Podl., Niemirów, Mielnik, Grabarka, Siemiatycze

Etap wybitnie świątynny. Najkrótszy z dotychczasowych dystans (134 km) wynikał ze specyfiki etapu. Dzień zaczął się dla mnie leniwie i zanim zebrałem się do ładu było już po godz. 8. Już niejako na samym wstępie, w ramach wprowadzenia w klimat znalazłem się u stóp klasztoru prawosławnego w Jabłecznej.


Kolejne na trasie miały być: katolicki Kodeń, muzułmański Lebiedziew (niewielki mizar), unicki Pratulin, katolicki Niemirów, Mielnik z kościołem, kaplicą zamkową i cerkwią oraz rzecz jasna prawosławna Grabarka. Pejzaż niemal szkoleniowy, wynikający wprost z założeń patriotyzmu pejzażu sformułowanych przez Józefa Mackiewicza.
Nie będę opisywać takich miejsc przesławnych jak Kodeń czy Grabarka, wspomnę co nieco o pozostałych. Otóż zobaczyłem też w piątym dniu podróży zabytek o niesakralnym charakterze - fragment sławnej twierdzy brzeskiej w Terespolu.

Sanktuarium męczenników unickich w Pratulinie doskonale wpisywało się natomiast w klimat polskiego uwielbienia dla treści martyrologicznych.
Zanim dotarłem nad brzeg Bugu znalazłem się w miejscowości o wspaniale brzmiącej nazwie: Stary Bubel.



Dopiero przeprawa przez Bug i nawiedzenie kościoła w legendarnym Niemirowie wprawiło mnie w zachwyt. Tak promiennie jasne klasycystyczne wnętrze świątyni zawsze ma na mnie dobry wpływ... Niemirów skojarzył mi się też z innym cennym rustykalnym pomnikiem klasycyzmu w Krzyżanowicach nad Nidą.

Niemirów i Mielnik były jedynymi miejscowościami na trasie w których nie byłem samochodowo. Zależało mi na odwiedzinach tych miejscowości ze wzgędów historycznych (granica 3 zaborów stykała się w 1795 r. własnie w Niemirowie, zaś w Mielniku zawarto kiedyś dziwną unię).
Ostatnią i kulminacyjną chwilę refleksji przeżyłem rzecz jasna w Grabarce, w Siemiatyczach piękny kościół był już zamknięty a ja skoncentrowałem się na miejscowym kebabie.


Ostatni zryw miał już na celu tylko znalezienie noclegu. Zapamiętałem z dawnej trasy samochodowej, że odcinek drogi Drohiczyn-Siemiatycze był falisty i zróżnicowany krajobrazowo. Pamieć mnie nie myliła i z łatwością za wsią Słochy Annopolskie znalałzem dogodne miejsce na biwak.
Dystans173.45 km Czas09:07 Vśrednia19.03 km/h
Dzień 4: Wzdłuż Bugu

Na trasie: Zosin, Horodło, Dorohusk, Włodawa, Hanna, Sławatycze

173 km ciągłej ucieczki przed burzą zakończyły się nieplanowanym noclegiem w Nowosiółkach, nad samiuśkim Bugiem, u stóp prawosławnego monastyru w Jabłecznej.
Poranek zastał mnie w Horodle, odsypiałem noc na Kopcu Unii Horodelskiej i szczerze go do takich celów polecam :) Zacisznie, ładna panoramka, wygodna trawka. Przepędził mnie dopiero rodzący się upał, który na polach stał się nieznośny w pełnym słońcu już koło 9.
To był dziwny dzień, bo we wszystkich mijanych miejscowościach już kiedyś byłem. Mogłem doświadczalnie przekonać się jak bardzo poznanie rowerowe różni się od zwiedzania samochodowego. Rowerzysta zwyczajnie widzi więcej i może się w każdej chwili i w każdym miejscu zatrzymać. W niewielkiej w sumie wsi Matcze miałem czas by liczyć zajęte bocianie gniazda (ponad 20), w Dubience pod czołgiem konsumowałem jagodzianki, w Dorohusku stresowałem aparatem panie myjące pałacowe okna. Przede wszystkim jednak uciekałem nieustannie przed olbrzymim frontem burzowym sunącym od południa, gdzie wszelkie takie tałatajstwo ma swój matecznik.

W szaleńczej ucieczce dotarłem na Polesie (vel Polesie Wołyńskie) i na historyczne ziemie Wielkiego Księstwa, nie przyszło mi jednak do głowy recytować inwokację Pana Tadeusza :) Widoczki zarówno nad Bugiem, jak i wzdłuż drogi były malownicze (to lubię najbardziej).



Włodawę zapamiętałem ongiś jako miasto cennych zabytków sakralnych. Potwierdzam. Kościół fundowany przez przebrzydłego zdrajcę Ludwika Pocieja jest wspaniały. Kanalie potrafią być bardzo hojne!

Galop zakończył się w Sławatyczach (po drodze nie zapomniałem o Hannie), gdzie burza mnie dognała. Na szczęście poczekała życzliwie aż znajdę nocleg w Nowosiółkach, bo schronisko w Sławatyczach okazało się pękać w szwach (kajakowcy).
Dystans151.75 km Czas07:46 Vśrednia19.54 km/h
Dzień 3: Od Roztocza po Wołyń

Na trasie: Horyniec-Zdrój, Wola Wielka, Narol, Bełżec, Chłopiatyń, Kryłów

Po obfitującym w cenne zabytki architektoniczne 2 etapie poczułem tęsknotę do pejzażu bardziej naturalnego. Na pierwszy postój wybrałem Horyniec-Zdrój, który buduje dopiero swą markę uzdrowiskową (podobnie jak park zdrojowy...). Zjadłem tam w ciszy i spokoju najpyszniejsze bułki na całej wielkiej pętli (z makiem), pobyt uznaję zatem za udany.
Potem przyszedł czas na roztoczańskie podjazdy: tabliczka informująca o nachyleniu drogi na poziomie 18% zrobiła na mnie spore wrażenie. Z polskich Karpat nie pamiętam takiego widoku...
To był też odcinek ciągłych spotkań ze Strażą Graniczną, ktorą tradycyjnie pozdrawiam (szczególnie na ukraińskiej granicy). Z Werchraty ruszyłem pod Wielki Dział (391 m n.p.m), a w Woli Wielkiej podziwiałem kolejną na trasie drewnianą cerkiewkę.

W Narolu zaszalałem z obiadem (najdroższy na całej trasie) aby tylko w ten upał ominąć Tomaszów i skierować się na główny cel dnia - Chłopiatyn.


Po drodze był jeszcze robiący wrażenie Bełżec (byłem tu po raz drugi). Z Bełżca wkroczyłem po raz pierwszy na trasie w krainę wielkich gospodarstw rolnych. Skoncentrowałem się jednak na realnym zagrożeniu zdrowia jakie przy tej temperaturze stanowiły "lasy" złożone z barszczu Sosnowskiego. Takiego nagromadzenia tej potwornej rośliny jak w okolicy wsi Machnów Stary jeszcze nie widziałem. Niektóre 4-metrowe chochoły wyrastały tuż przy drodze... Co ciekawe kilka kilometrów dalej nie było już po nich śladu - cała zasługa zatem leży po stronie machnowskiego PGR-u, który wysiać kiedyś raczył, ale wytępić na miedzach już nie.

Teren którym jechałem miał coś z Kresów. Punktem szczególnym na tym obszarze jest piękna cerkiew wChłopiatyniu, znajduje się tu także rozbudowana strażnica graniczna. Dotarłem też do pobliskiego Mycowa (z powodu cerkwi), nie dotarłem z przyczyn technicznych do Dłużniowa (oryginalna cerkiew). Cały ten najbardziej na wschód wysunięty obszar współczesnej Polski (historycznie Ziemia Bełska) ma swój niepowtarzalny klimat. Przyczynia się do tego autentycznie peryferyjne położenie, z dala od nawet średnio istotnych dróg i miast.



Gdy zapadł zmierzch - po przepakowaniu - ruszyłem na Dołhobyczów i na spotkanie z Bugiem, do Kryłowa. Miałem tu być jeszcze za dnia, by eksplorować wyspę zamkową, ale przegrałem z upałem. W porównaniu z dwoma poprzednimi odcinkami, ten w pełni zasłużył na określenie mianem etapu górskiego. Liczył 152 km.

Dystans179.66 km Czas09:45 Vśrednia18.43 km/h
Dzień 2: Peregrynacje cerkiewne

Na trasie: Leżajsk, Sieniawa, Laszki, Miękisz Str., Chotyniec, Wielkie Oczy, Wólka Żmijowska, Łukawiec, Lubaczów itd.

Niedziela 20 lipca 2014 r. zdawała się być dniem idealnym do podjęcia pielgrzymki śladem cerkwii. Wreszcie miałem dotrzeć do wymykającego się dotąd Chotyńca, przy okazji miałem też nawiedzić kuszące od dawna Wielkie Oczy. Dzień był bardzo pracowity, po nieprzespanej de facto nocy (2-godzinna przerywana drzemka na przystanku w Zasławiu) przedświt witałem w Sokołowie Małopolskim a świt w Wólce Niedźwiedzkiej.
Przed 5 rano byłem już pod murami sławnej świątyni w Leżajsku, gdzie zgodnie z oczekiwaniami zastałem wszystko pozamykane. Trudno - byłem już we wnętrzu i słyszałem tutejsze organy a podróż nie znosi kompromisów.
Śniadanie jadłem w parku pałacowym w Sieniawie - doznanie jedyne w swoim rodzaju, pałacowi goście odsypiali szaleństwa minionej nocy, było cichutko, ale bramy szeroko otwarte co tradycyjnie pochwalam. Tutaj też już byłem, pałac architektonicznie prezentuje wysoką klasę jednak zanim dotarłem do idyllicznej Sieniawy musiałem przejechać przez mgielne piekło jakie zafundował mi San. Chwilami aż powątpiewałem we wskazania moich trzech zegarków, okazało się że nawet kilka godzin po świcie tak silne zamglenie jest możliwe... Urazy jednak nie chowam, San to jedna z najpiękniejszych i najobfitszych w wodę naszych rzek.
Dalej kierowałem się na Jarosław i Przemyśl nie zamierzając wjeżdżać do centrów tych - znanych mi - pięknych miast. Moim celem były okoliczne rustykalne cerkwie, z których żadna nie padła dotąd łupem mojej ciekawości.
Pierwsza na liście cerkiew w Bobrówce okazała się po prostu nie istnieć, dotarłem w każde miejsce wsi aż w końcu potwierdziło mi ten stan rzeczy dwóch miejscowych miłosników tanich trunków. Byłem wściekły, nadrobiłem niepotrzebnie sporo kilometrów, ale nie wiedziałem ze najgorsze jeszcze przede mną.

Po udanej fotograficznie eksploracji nieużutkowanej od niemal 70 lat cerkwi-widmo w Miękiszu Starymskierowałem się wyraźnie oznaczoną na mapie drogą asfaltową w kierunku Chotyńca a dotarłem po 10 km męki przez piach, błoto i pokrzywy do Kobylnicy Wołoskiej. Mogłem się wycofać, ale długo wierzyłem, że to tylko słaby fragment, mapa nie może przecież tak perfidnie kłamać (a jednak mogła...). W efekcie zrobiłem dodatkowy łuk tuż pod granicę ukraińską w Korczowej (minął mnie zresztą jakiś wolkswagen na ukraińskich blachach z wypisanymi na obrzydliwie brudnej tylnej szybie hasłami typu Sława Ukrainie, Herojam Sława itp) i dopiero stamtąd skierowałem się na Chotyniec, który zastałem zbeszczeszczony nowym oszalowaniem (cerkiew rzecz jasna, nie miejscowość) i totalnie niedostępny.




Dzień był upalny, a skala kolejnych zawodów niepokojąco rosła, nie mogłem też dodzwonić się do schroniska młodzieżowego w Lubaczowie (a sen był mi niezbędny). Nie miałęm zamiaru spać nielegalnie w lesie tuż przy granicy z Ukrainą, 3 dni po zestrzeleniu malezyjskiego samolotu...
Problemy z zaklepaniem noclegu wyzwoliły we mnie pokłady energii, których się szczerze nie spodziewałem mając w perspektywie kilkadziesiąt godzin bez snu i porządnego posiłku.
Z Chotyńca w iście sprinterskim tempie dotarłem do Wielkich Oczu, gdzie poczucie skwaru łagodziły spotkania z zabytkami a jest ich tu zadziwiajaco dużo: pokaźny kościoł z klasztorem (sanktuarium), cerkiew o konstrukcji szachulcowej (!) i odnowiony budynek byłej bożnicy żydowskiej. Niemal pełna reprezentacja wyznań.

Z Wielkich Oczu miałem olbrzymi problem by dotrzeć do położonej nad samą granicą Wólki Żmijowskiej, bo moja wspaniala mapa pokazywała inną kolejność miejscowości niż rzeczywista (niebywałe!). O mało się nie wycofałem, całe szczęście że jednak starczyło mi cierpliwości, bo wieś wielce zacisznie położona a cerkiew też niczego sobie.

Wróciwszy do Wielkich Oczu skierowałem się na Lubaczów i z zaskoczeniem odkryłem po drodze uroczą miniaturową cerkiewkę w Łukawcu.

W samym Lubaczowie zaś rozbrzmiewały tańce i śpiewy bo miałem pecha trafić akurat na najważniejsze loklane wydarzenia kulturalne w roku. Wyjaśnił się tym samym problem z noclegami a spokojną noc mogłem spędzić dzięki cierpliwości i oczywiście podkarpackiej gościnności, którą okazała mi pani opiekująca się schroniskiem w Oleszycach (zajętym przez zespoły z Mołdawii, Ukrainy, Białorusi etc. uczestniczące w lubaczowskich harcach). Zostałem ulokowany w nieodremontwanej jeszcze części internatu, gdzie miałem święty spokój...

Dzień długo trzymał w napięciu, jednak mimo kilku niepowodzeń skończył się szczęśliwie i zobaczyłem naprawdę wiele ciekawych obiektów oraz doznałem wielu wrażeń. To było bardzo pracowite 180 km.
Dystans182.61 km Czas09:11 Vśrednia19.88 km/h
Dzień 1: Podkarpacka gościnność

Na trasie: Niepołomice, Biskupice Radłowskie, Przecław, Kolbuszowa

Pierwszy odcinek mojego rajdu przez Polskę przebiegał przez znane mi miejscowości. Spośród ponad pół setki tychże jedynie w dwóch istotniejszych nie postanęła dotąd moja stopa: w Uściu Solnym i Radomyślu Wielkim.

183 km nie obfitowały w zapierające dech krajobrazy, było jednak ciepło i słonecznie. Zacząłem w Chorzowie, odcinek Katowice-Kraków Płaszów przejechałem pociągiem (to jedyny etap z pomocą kolejową) a dalej aż pod Sokołów Małopolski jechałem już o własnych siłach.
Najcenniejszym zabytkiem był oczywiście kamienny słup graniczny z 1450 r. wystawiony przez Jana Długosza w Biskupicach Radłowskich. Oddzielał dobra pańskie od duchownych a jego niezwykłość polega na tym, że jest najstarszym tego typu postumentem zachowanym na terenie dawnej przedrozbiorowej Rzeczypospolitej.

Posadowiony nieopodal drogi do Żabna i dobrze z niej widoczny prowokuje do historycznych przemyśleń. Do przemyśleń hydrologicznych skłaniał z kolei stan wody w pobliskim Dunajcu.
Nie ukrywam, że mam szczególną słabość do takich "starożytnych" na nasze warunki pomników przeszłości i wszelkie oryginalne pozostałości średniowiecza budzą mój entuzjazm. Kilka lat temu gdy jechałem (na rowerze rzecz jasna) piękną i godną polecenia trasą wzdłuż Szreniawy i Nidzicy zahaczyłem także o ten wypatrzony w katalogu zabytków sztuki monument. Odwiedziłem go zatem po raz drugi i stwierdziłem ponownie, że małe jest piękne.
Zaskoczyło mnie Żabno - miasto bardzo zadbane, z dużą galerią handlową "u podnóża", wśród pól, z ruchem jak w ulu (była sobota). Byłem tu kilka lat temu i poza odrestaurowanym filigranowym ratuszem i rozłożystym Dębem Wolności na rynku (posadzonym z okazji odzyskania niepodległości w 1918) nic nie zwróciło mojej uwagi. Tym razem uświadomiłem sobie przyczynę zamożności miasta i mieszkańców: pobliską Niecieczę z Bruk-Betem...

W najbliższej okolicy są też ładnie zaprojektowane cmentarze z I wojny, w Odporyszowie pokaźny zespół klasztorny jest więc co oglądać a gmina Żabno nie uchodzi przecież za kanon turystyczny Polski. Taki już urok Małopolski - zabytkami stoi.
Nim dotarłem nad Dunajec odwiedziłem z radością ponownie Niepołomice (piękny kościół parafialny, dla mnie cenniejszy od zamku) i pierwszy raz nawiedziłem sławne ongiś Uście Solne trzymające w garści swego czasu handel solą bocheńską (spławianą Rabą i dalej Wisłą). Rynek wytyczono tu wielkości krakowskiego i jak łatwo się domyślić dziś poraża pustką...
W Radomyślu nie było nic ciekawego, w Przecławiu zaś do którego celowo zmierzałem (też byłem już tam rowerem) okazało się, że jeden z moich ulubionych pałaców przechodzi właśnie końcowy etap odświeżenia fasady. Zapraszam więc do Przecławia za rok - założe się, że nie byliście, a warto! Pałac jest zawsze otwarty na gości, nie tylko weselnych (w dodatku można zwiedzać wnętrza, a zachowało się tu trochę wystroju, mury generalnie pamiętają XVI wiek).


Ostatnim istotnym punktem na trasie 1 etapu była Kolbuszowa. Zaznałem tu wiele serdeczności i podkarpackiej gościnności (m.in. propozycję darmowego noclegu, pomoc nawigacyjną po remontowanych drogach itp) nazwę więc ją Miastem Ludzi Uczynnych. Kolbuszowa zaskoczyła mnie hmmm... jeszcze jednym:
I jak tu nie sławić różnorodności kulturowej Podkarpacia?
PS
Rzuciły mi się też w oczy dumnie sterczące tu i ówdzie tablice informacyjne kierujące na gminne "stadiony", czyli zwykłe boiska, często nawet bez ławek dla publiki, ale zawsze określane mianem stadion. Podkarpacie ma bogate tradycje piłkarskie, ale jak widać jeszcze większe ambicje, znacznie przerastające przaśną rzeczywistość...
Dystans104.21 km
Polskie Karpaty 2 (12)