Wpisy archiwalne w kategorii
wielodniowe
Dystans całkowity: | 47790.49 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 2289:54 |
Średnia prędkość: | 17.50 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.22 km/h |
Suma podjazdów: | 321217 m |
Liczba aktywności: | 363 |
Średnio na aktywność: | 131.65 km i 7h 52m |
Więcej statystyk |
Dystans126.93 km Czas06:46 Vśrednia18.76 km/h Podjazdy1685 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 7: Sławetna sjesta
To był dzień na wskroś hiszpański: ani jednej chmurki na niebie. Pierwszy taki dzień, że nawet na ranem nie odczułem wpływu oceanu. Dawało to do myślenia, bo spałem tylko nieco poniżej grzbietu, na wysokości ponad 900 m n.p.m, a rano bynajmniej zimno nie było. Rozłożyłem się na nocleg kilkadziesiąt metrów poniżej szlaku pielgrzymkowego (Camino Primitivo). Już początki żeglugi zwiastowały ukrop: nawet na poziomicy 1100 było o poranku ciepławo... Mnie zaś czekał zjazd w dolinę Rio Narcea, która to doliną spływałem sobie spokojnie aż do m. Corniana. Siódme poty wycisnęła ze mnie nawet śmieszna przełączka Alto de Cabruniana (360 m n.p.m), bo podjeżdżałem ją wczesnym popołudniem, przy totalnym braku cienia, bezchmurnym niebie i niemal z poziomu morza.
Gdy w końcu zapełniłem totalnie puste ładownie w Lidlu, następne półtora godziny leżakowałem na równo przyciętym trawniczku w parku św. Antoniego w Grado. Wśród lokalsów trwała tu walka o ocienione ławki. Wybrałem więc trawnik i przesuwałem się po nim za plamą cienia.
Gdy znalazłem już w sobie dość hartu ducha by ruszyć dalej, szybko przekonałem się że godzina 15:30 nie przypadkiem jest jeszcze czasem sjesty...
Termometr w parkowym cieniu wskazywał ledwie 31 stopni, ale po drodze cień był rarytasem. Jechałem zatem w temperaturze gorączkowej i nadgorączkowej, bo w słońcu dochodziła do 43 stopni. Wbrew tym saharyjskim temperaturom okolica emanowała zielenią i właśnie impotencja oceanu drażniła przez to szczególnie. Drogowskazy kierowały mnie przez kolejne rozpalone słońcem przełączki na miejscowość Trubia. To była walka o przetrwania i nazwę szybko przekręciłem na Trupia. Gdy po wielu pauzach, odbywanych w każdym większym cieniu, dotarłem wreszcie do doliny Trupiej Rzeki (Rio Trubia) zdałem sobie sprawę że przezwyciężyłem wreszcie kryzys. Pierwszy kryzys na trasie, wywołany zbyt krótką sjestą i zbytnim forsowaniem tempa w upale.
Na nocleg wybrałem obszar opuszczonej farmy, rozłożyłem się w sadzie, tuż nad rzeką, z dala od budynków, bo szabrownikiem nie jestem. Tuż przed snem, w chwili mycia menażki w "trupiej rzece" poślizgnąłem się jeszcze na kamieniu i utopiłem obydwa buty. Jak na ironię, w dniu bez kropli deszczu i choćby smużki chmury, przemoczyłem sobie buty...

Nadbrzeżna Asturia wygląda jak makiety z kolejkami albo świat z klocków lego - aż chciało się dotknąć, by sprawdzić czy w tym upale ta zieleń nie jest fatamorganą... Ludzie znów mieli w ogrodach cytryny i pomarańcze.

Widząc tę nieustanną zieloność i umierając z przegrzania pomstowałem na bezczynność Oceanu - k...wa, ani jednej chmurki!
To był dzień na wskroś hiszpański: ani jednej chmurki na niebie. Pierwszy taki dzień, że nawet na ranem nie odczułem wpływu oceanu. Dawało to do myślenia, bo spałem tylko nieco poniżej grzbietu, na wysokości ponad 900 m n.p.m, a rano bynajmniej zimno nie było. Rozłożyłem się na nocleg kilkadziesiąt metrów poniżej szlaku pielgrzymkowego (Camino Primitivo). Już początki żeglugi zwiastowały ukrop: nawet na poziomicy 1100 było o poranku ciepławo... Mnie zaś czekał zjazd w dolinę Rio Narcea, która to doliną spływałem sobie spokojnie aż do m. Corniana. Siódme poty wycisnęła ze mnie nawet śmieszna przełączka Alto de Cabruniana (360 m n.p.m), bo podjeżdżałem ją wczesnym popołudniem, przy totalnym braku cienia, bezchmurnym niebie i niemal z poziomu morza.
Gdy w końcu zapełniłem totalnie puste ładownie w Lidlu, następne półtora godziny leżakowałem na równo przyciętym trawniczku w parku św. Antoniego w Grado. Wśród lokalsów trwała tu walka o ocienione ławki. Wybrałem więc trawnik i przesuwałem się po nim za plamą cienia.
Gdy znalazłem już w sobie dość hartu ducha by ruszyć dalej, szybko przekonałem się że godzina 15:30 nie przypadkiem jest jeszcze czasem sjesty...
Termometr w parkowym cieniu wskazywał ledwie 31 stopni, ale po drodze cień był rarytasem. Jechałem zatem w temperaturze gorączkowej i nadgorączkowej, bo w słońcu dochodziła do 43 stopni. Wbrew tym saharyjskim temperaturom okolica emanowała zielenią i właśnie impotencja oceanu drażniła przez to szczególnie. Drogowskazy kierowały mnie przez kolejne rozpalone słońcem przełączki na miejscowość Trubia. To była walka o przetrwania i nazwę szybko przekręciłem na Trupia. Gdy po wielu pauzach, odbywanych w każdym większym cieniu, dotarłem wreszcie do doliny Trupiej Rzeki (Rio Trubia) zdałem sobie sprawę że przezwyciężyłem wreszcie kryzys. Pierwszy kryzys na trasie, wywołany zbyt krótką sjestą i zbytnim forsowaniem tempa w upale.
Na nocleg wybrałem obszar opuszczonej farmy, rozłożyłem się w sadzie, tuż nad rzeką, z dala od budynków, bo szabrownikiem nie jestem. Tuż przed snem, w chwili mycia menażki w "trupiej rzece" poślizgnąłem się jeszcze na kamieniu i utopiłem obydwa buty. Jak na ironię, w dniu bez kropli deszczu i choćby smużki chmury, przemoczyłem sobie buty...

Nadbrzeżna Asturia wygląda jak makiety z kolejkami albo świat z klocków lego - aż chciało się dotknąć, by sprawdzić czy w tym upale ta zieleń nie jest fatamorganą... Ludzie znów mieli w ogrodach cytryny i pomarańcze.

Widząc tę nieustanną zieloność i umierając z przegrzania pomstowałem na bezczynność Oceanu - k...wa, ani jednej chmurki!
Dystans108.24 km Czas07:20 Vśrednia14.76 km/h Podjazdy2522 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 6: Ostre powitanie z Asturią
Ostatni dzień w Galicji był co prawda tradycyjnie mglisty nad ranem, ale pejzaż nieco stracił z zielonego pigmentu. Wjazd do Asturii odbywał się już przy ostrzejszych konturach. Wyostrzył się nie tylko pejzaż, ale też klimat. Gorąc w połączeniu z przewyższeniami dał mi mocno popalić. To już były prawdziwe góry, bezlitosne słońce na horyzoncie i brak cienia przy drodze. Kończyłem dzień wśród much i pełnych krów pastwisk Gór Kantabryjskich. Szybko zrozumiałem czym różni się Asturia od Galicji. Po prostu wszystko jest tu ostrzejsze: góry, ludzie (Asturowie!) i klimat. Podobne było jedynie niewielkie zaludnienie. Gdyby tak móc żywić się tylko pięknem krajobrazu i meandrować po tych niekończących się grzbietach unikając miast. Niestety, kończyły mi się lugańskie zapasy, góry i upał szybko je wysysały, i następnego dnia musiałem zetknąć się z cywilizacją.

W drodze do Fonsagrady

Zbiornik Salime wśród ostrego pejzażu Asturii
Ostatni dzień w Galicji był co prawda tradycyjnie mglisty nad ranem, ale pejzaż nieco stracił z zielonego pigmentu. Wjazd do Asturii odbywał się już przy ostrzejszych konturach. Wyostrzył się nie tylko pejzaż, ale też klimat. Gorąc w połączeniu z przewyższeniami dał mi mocno popalić. To już były prawdziwe góry, bezlitosne słońce na horyzoncie i brak cienia przy drodze. Kończyłem dzień wśród much i pełnych krów pastwisk Gór Kantabryjskich. Szybko zrozumiałem czym różni się Asturia od Galicji. Po prostu wszystko jest tu ostrzejsze: góry, ludzie (Asturowie!) i klimat. Podobne było jedynie niewielkie zaludnienie. Gdyby tak móc żywić się tylko pięknem krajobrazu i meandrować po tych niekończących się grzbietach unikając miast. Niestety, kończyły mi się lugańskie zapasy, góry i upał szybko je wysysały, i następnego dnia musiałem zetknąć się z cywilizacją.

W drodze do Fonsagrady

Zbiornik Salime wśród ostrego pejzażu Asturii
Dystans129.71 km Czas07:50 Vśrednia16.56 km/h Podjazdy2225 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 5: Środkowa Galicja
Dzień wielkiej przepierki (wykorzystałem popołudniowe mordercze słoneczko) i uspokojenia nastrojów. Sielsko i leniwie. Dużo niewielkich podjazdów a krajobraz typowo pogórzański, w porywach typowy dla gór niskich. Mijam setki caminowiczów, to dla nich ostatnie chwile na Camino, zbliżają się już do zwłok Kubusia w Composteli. Czym dłużej jadę, tym więcej mam przebłysków słońca a w pejzażu ekstremalna zieloność ustępuje pospolitej zieloności. Czuję że uciekam z uścisku Oceanu. Gdy zbliżam się do Lugo słońce praży już niemiłosiernie a ja tęsknie za tym oceanicznym chłodkiem. Przejazd przez Lugo znacznie mi się wydłuża przez problemy ze znalezieniem porządnego marketu.
Zdążyłem finalnie wydostać się z nagrzanego miasta i ponownie nie miałem problemów ze znalezieniem miejscówki. Najwspanialszą cechą środkowej Galicji jest niewielkie zaludnienie i mnogość naturalnych miejsc biwakowych. To idealne miejsce na relaksacyjne przejażdżki na łonie tutejszego, totalitarnie zielonego, krajobrazu.
Jest tu tak zielono, że PSL poczułoby ukłucie zazdrości. Zarazem pogoda jest cudownie stabilna: rano mgła i pokojowa temperatura (18-20), po południu czyste niebo i palące iberyjskie słońce. Ponieważ słoneczko późno przebija się przez zasłonę chmur i mgieł, czyni dużo mniejsze spustoszenie niż na mesecie. Ma za mało czasu by przemienić Galicję w stertę suchego siana :)
Kto chce słońca, wstaje późno. Kto za nim nie przepada wstaje skoro świt, by nasycić się oparami mgły. Tutejszy klimat nie zna ekstremów, podobnie jak tutejszy pejzaż. Zielona monokultura!

Galicyjski interior, czyli znowu jak w Irlandii

Starówka w Lugo
Dzień wielkiej przepierki (wykorzystałem popołudniowe mordercze słoneczko) i uspokojenia nastrojów. Sielsko i leniwie. Dużo niewielkich podjazdów a krajobraz typowo pogórzański, w porywach typowy dla gór niskich. Mijam setki caminowiczów, to dla nich ostatnie chwile na Camino, zbliżają się już do zwłok Kubusia w Composteli. Czym dłużej jadę, tym więcej mam przebłysków słońca a w pejzażu ekstremalna zieloność ustępuje pospolitej zieloności. Czuję że uciekam z uścisku Oceanu. Gdy zbliżam się do Lugo słońce praży już niemiłosiernie a ja tęsknie za tym oceanicznym chłodkiem. Przejazd przez Lugo znacznie mi się wydłuża przez problemy ze znalezieniem porządnego marketu.
Zdążyłem finalnie wydostać się z nagrzanego miasta i ponownie nie miałem problemów ze znalezieniem miejscówki. Najwspanialszą cechą środkowej Galicji jest niewielkie zaludnienie i mnogość naturalnych miejsc biwakowych. To idealne miejsce na relaksacyjne przejażdżki na łonie tutejszego, totalitarnie zielonego, krajobrazu.
Jest tu tak zielono, że PSL poczułoby ukłucie zazdrości. Zarazem pogoda jest cudownie stabilna: rano mgła i pokojowa temperatura (18-20), po południu czyste niebo i palące iberyjskie słońce. Ponieważ słoneczko późno przebija się przez zasłonę chmur i mgieł, czyni dużo mniejsze spustoszenie niż na mesecie. Ma za mało czasu by przemienić Galicję w stertę suchego siana :)
Kto chce słońca, wstaje późno. Kto za nim nie przepada wstaje skoro świt, by nasycić się oparami mgły. Tutejszy klimat nie zna ekstremów, podobnie jak tutejszy pejzaż. Zielona monokultura!

Galicyjski interior, czyli znowu jak w Irlandii

Starówka w Lugo
Dystans149.62 km Czas08:48 Vśrednia17.00 km/h VMAX60.65 km/h Podjazdy2382 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 4: W ogrodach św. Jakuba
To była ewidentna zemsta za piękne słońce poprzedniego popołudnia. Od rana towarzyszy mi 100% zachmurzenie i mżawka, do momentu trwałego oddalenia się od wybrzeża. Przebłyski słońca docierają do mnie dopiero w Santiago. Gdy jadę wzdłuż wybrzeża, w wilgoci i chłodzie, towarzyszą mi sceny jak z Irlandii, w najbardziej stereotypowym wydaniu… Ludzie w pelerynach, porosty, wiatr i ten kapuśniaczek...
Na królewskim odcinku od brzydkawej Fisterry, po magiczny Koniec Ziemi (Finisterre), towarzyszą mi raz po raz pielgrzymi. Od setek lat po dotarciu do Santiago zmierzają tu ci najwytrwalsi, dalej już przecież dojść nie można. Tu kończy się świat. Należałoby dokonać oblucji w wodach Oceanu, coby oczyścić się z grzechów. Nawet przez myśl mi to nie przychodzi gdy eksploruję wysunięty przylądek. Aura nie zachęca do zmoczenia chociażby paluszka.
Gdy oddalam się od wybrzeża, wilgotność się zmniejsza, mżawka ustaje, wzrasta temperatura. Gnam jak szalony, bo muszę uzupełnić zapasy oraz przebić się przez Santiago. Po kluczeniu w tłumie pielgrzymów i typowych starówkowych klapkowiczów udaje mi się dotrzeć do katedry, uzupełnić zapasy a nawet znacząco oddalić się od tego strasznego zgiełku. Znajduję cudowne miejsce na nocleg, choć w drodze do tego raju ranię sobie nogi i ręce. Jeżyny i kolcolisty są tu wszędzie. Na szczęście na ma tu ludzi, znowu otacza mnie błogi galicyjski spokój.
Wrażenia? Bardzo trudny odcinek (sporo podjazdów, kiepska pogoda), ale też dostarczający wielu wrażeń i zawierający finał portugalskiego Camino. Odtąd będę się już mijał z pielgrzymami, zamiast ich wyprzedzać. Pojadę pod prąd.

Pieprzona Irlandia. Tylko roślinność się nie zgadza...

Cabo Finisterre, po łacinie Finis Terrae, po galisyjsku Fisterra. Niedaleko stąd kończył się ziemski dysk i statki spadały w przepaść...
To była ewidentna zemsta za piękne słońce poprzedniego popołudnia. Od rana towarzyszy mi 100% zachmurzenie i mżawka, do momentu trwałego oddalenia się od wybrzeża. Przebłyski słońca docierają do mnie dopiero w Santiago. Gdy jadę wzdłuż wybrzeża, w wilgoci i chłodzie, towarzyszą mi sceny jak z Irlandii, w najbardziej stereotypowym wydaniu… Ludzie w pelerynach, porosty, wiatr i ten kapuśniaczek...
Na królewskim odcinku od brzydkawej Fisterry, po magiczny Koniec Ziemi (Finisterre), towarzyszą mi raz po raz pielgrzymi. Od setek lat po dotarciu do Santiago zmierzają tu ci najwytrwalsi, dalej już przecież dojść nie można. Tu kończy się świat. Należałoby dokonać oblucji w wodach Oceanu, coby oczyścić się z grzechów. Nawet przez myśl mi to nie przychodzi gdy eksploruję wysunięty przylądek. Aura nie zachęca do zmoczenia chociażby paluszka.
Gdy oddalam się od wybrzeża, wilgotność się zmniejsza, mżawka ustaje, wzrasta temperatura. Gnam jak szalony, bo muszę uzupełnić zapasy oraz przebić się przez Santiago. Po kluczeniu w tłumie pielgrzymów i typowych starówkowych klapkowiczów udaje mi się dotrzeć do katedry, uzupełnić zapasy a nawet znacząco oddalić się od tego strasznego zgiełku. Znajduję cudowne miejsce na nocleg, choć w drodze do tego raju ranię sobie nogi i ręce. Jeżyny i kolcolisty są tu wszędzie. Na szczęście na ma tu ludzi, znowu otacza mnie błogi galicyjski spokój.
Wrażenia? Bardzo trudny odcinek (sporo podjazdów, kiepska pogoda), ale też dostarczający wielu wrażeń i zawierający finał portugalskiego Camino. Odtąd będę się już mijał z pielgrzymami, zamiast ich wyprzedzać. Pojadę pod prąd.

Pieprzona Irlandia. Tylko roślinność się nie zgadza...

Cabo Finisterre, po łacinie Finis Terrae, po galisyjsku Fisterra. Niedaleko stąd kończył się ziemski dysk i statki spadały w przepaść...
Dystans155.77 km Czas08:44 Vśrednia17.84 km/h VMAX56.38 km/h Podjazdy2025 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 3: Wpływ Oceanu
Nad ranem zderzenie z galicyjską pogodą – wszystko jest we mgle. Długo wygląda na to, że mnie zleje, ale ostatecznie Ocean się nade mną lituje i odpuszcza. Po południu chmury się rozstępują i dopuszczają do głosu mordercze hiszpańskie słoneczko. Potem głównie zaskakuje mnie galicyjski spokój i piękną, słoneczna, wręcz upalna pogoda na wybrzeżu. Gdy przebijam się przez tę galicyjską lesistą zieloność, na samym wybrzeżu spokój ustępuje tłumom klapkowiczów i ręcznikowców. Plaże są tu nieliczne (strome brzegi, skały), ale jak trafia się piaszczysta łacha to zachwyca pięknem. Wioski i miasteczka są tłumnie oblegane. Pojawiają się korki i rozgardiasz typowy dla polskich kurortów bałtyckich.
Pod koniec dnia dopada mnie potężne zmęczenie. Zrobiłem tyle samo co dzień wcześniej, ale pojawiło się już sporo podjazdów. Masyw Galicyjski schodzi tu aż do morza, wróć, aż do Oceanu. Gdy rozkładam namiot na nadatlantyckich błoniach, wśród sadów jabłkowych i nędznych poletek, towarzyszy mi cudowny zapach mięty i znacznie mniej cudowne bzyczenie komarów. Nie umiem się doczekać kolejnego dnia i wizyty na mitycznym krańcu Ziemi.

Typowy iberyjski kościół. Nawy zazwyczaj stare, ale wieże na jeden barokowy schemat...

Platformy do połowu małży, w tle Monte Louro, czyli malownicze riasowe wybrzeże w pigułce...
Nad ranem zderzenie z galicyjską pogodą – wszystko jest we mgle. Długo wygląda na to, że mnie zleje, ale ostatecznie Ocean się nade mną lituje i odpuszcza. Po południu chmury się rozstępują i dopuszczają do głosu mordercze hiszpańskie słoneczko. Potem głównie zaskakuje mnie galicyjski spokój i piękną, słoneczna, wręcz upalna pogoda na wybrzeżu. Gdy przebijam się przez tę galicyjską lesistą zieloność, na samym wybrzeżu spokój ustępuje tłumom klapkowiczów i ręcznikowców. Plaże są tu nieliczne (strome brzegi, skały), ale jak trafia się piaszczysta łacha to zachwyca pięknem. Wioski i miasteczka są tłumnie oblegane. Pojawiają się korki i rozgardiasz typowy dla polskich kurortów bałtyckich.
Pod koniec dnia dopada mnie potężne zmęczenie. Zrobiłem tyle samo co dzień wcześniej, ale pojawiło się już sporo podjazdów. Masyw Galicyjski schodzi tu aż do morza, wróć, aż do Oceanu. Gdy rozkładam namiot na nadatlantyckich błoniach, wśród sadów jabłkowych i nędznych poletek, towarzyszy mi cudowny zapach mięty i znacznie mniej cudowne bzyczenie komarów. Nie umiem się doczekać kolejnego dnia i wizyty na mitycznym krańcu Ziemi.

Typowy iberyjski kościół. Nawy zazwyczaj stare, ale wieże na jeden barokowy schemat...

Platformy do połowu małży, w tle Monte Louro, czyli malownicze riasowe wybrzeże w pigułce...
Dystans152.81 km Czas07:43 Vśrednia19.80 km/h VMAX49.49 km/h Podjazdy1136 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 2: Portugalska rondoza
Po 5 h snu śniadanie z resztek i poranny sprint przez plątaninę przedmieść Porto do Decathlonu, celem zakupu butli. Piękna pogoda, spory ruch na drogach i cudowna portugalska roślinność. Ludzie mają cuda w ogrodach: araukarie, bananowce z kiściami bananów, pomarańcze, cytryny, pomelo oraz różne egzotyczne "słoniowe liście". Kilka razy eksploruje atlantyckie plaże, które mają piasek o ładnym kolorze, ale bardzo gruboziarnisty. Po drodze trafia się nawet element humorystyczny - Ristorante Gluteo. Nazwa nie zachęcała do posiłku...
Na koniec dnia przekraczam granicę z Hiszpanią i znajduję pierwszy nocleg w Galicji. Choć to nie jest strefa makii, to wszystko kłuje i rani. Rozbijam się oczywiście na dziko. W ruch wprawiam Opinela, bo pole biwakowe wymaga zabiegów deciernizujących (piękny neologizm, jestem dumny). Po chwili muszę zresztą zmienić miejscówkę, bo kundel zsąsiedniego gospodarstwa ujada jak szalony. pnę się w górę, mijam piękne, lite piaskowcowe monolity przypominające australijskie Uluru. Gdu otacza mnie wreszcie względny spokój i widok na drogę (rozbijam się na stoku) rozbijam namot wśród sosen. Tym razem nie muszę walczyć z kolcami. Gotuję pulpę i daję nura do śpiwora. Jest już po zmierzchu, ale wciąż jest ciepło. Z przeciwległej doliny dobiegają odgłosy pukawek. Hiszpańscy myśliwi wykorzystują resztki widności, ale gdy zaszywam się w namiocie, kanonada ustaje.

Starówka w Viana do Castelo. Portugalskie miasta jeśli miały już starówki to o ładnej, lekko kolonialnej zabudowie

Pocztówkowy widoki na ujście Rio Minho do Oceanu. Zabudowa schludna, ale zamiast okiennic wyłącznie rolety.
Po 5 h snu śniadanie z resztek i poranny sprint przez plątaninę przedmieść Porto do Decathlonu, celem zakupu butli. Piękna pogoda, spory ruch na drogach i cudowna portugalska roślinność. Ludzie mają cuda w ogrodach: araukarie, bananowce z kiściami bananów, pomarańcze, cytryny, pomelo oraz różne egzotyczne "słoniowe liście". Kilka razy eksploruje atlantyckie plaże, które mają piasek o ładnym kolorze, ale bardzo gruboziarnisty. Po drodze trafia się nawet element humorystyczny - Ristorante Gluteo. Nazwa nie zachęcała do posiłku...
Na koniec dnia przekraczam granicę z Hiszpanią i znajduję pierwszy nocleg w Galicji. Choć to nie jest strefa makii, to wszystko kłuje i rani. Rozbijam się oczywiście na dziko. W ruch wprawiam Opinela, bo pole biwakowe wymaga zabiegów deciernizujących (piękny neologizm, jestem dumny). Po chwili muszę zresztą zmienić miejscówkę, bo kundel zsąsiedniego gospodarstwa ujada jak szalony. pnę się w górę, mijam piękne, lite piaskowcowe monolity przypominające australijskie Uluru. Gdu otacza mnie wreszcie względny spokój i widok na drogę (rozbijam się na stoku) rozbijam namot wśród sosen. Tym razem nie muszę walczyć z kolcami. Gotuję pulpę i daję nura do śpiwora. Jest już po zmierzchu, ale wciąż jest ciepło. Z przeciwległej doliny dobiegają odgłosy pukawek. Hiszpańscy myśliwi wykorzystują resztki widności, ale gdy zaszywam się w namiocie, kanonada ustaje.

Starówka w Viana do Castelo. Portugalskie miasta jeśli miały już starówki to o ładnej, lekko kolonialnej zabudowie

Pocztówkowy widoki na ujście Rio Minho do Oceanu. Zabudowa schludna, ale zamiast okiennic wyłącznie rolety.
Dystans13.93 km Czas00:44 Vśrednia19.00 km/h Podjazdy 76 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 1: Przylot do ojczyzny Magellana
Okruchy z pierwszego dnia w ojczyźnie Magellana. Dużo nerwów lotniskowych i perturbacji noclegowych. W ferworze walki umknęło mi, że strata godziny (zmiana czasu) podczas lotu oznacza szukanie noclegu w ciemnościach… Dopiero przed 21 czasu polskiego dorwałem się do rozpakowywania kartonu i z lotniska wyprowadzałem gotowy sprzęt dokładnie w chwili, gdy gasły ostatnie zorze zachodnie. Oczywiście dałem się całkowicie zaskoczyć i musiałem szukać lampek. Potem zaskoczyły mnie ciemności i ultradokładne oznaczenia toponimiczne na tablicach.
Pomimo posiadania dokładnych skrinów map okolic lotniska, żadnej z nazw mijanych na tabliczkach nie miałem na planach. Zapętliłem się tak, że całkiem straciłem orientację - lądowanie pod wieczór to jest bardzo zły pomysł... Przed 23 musiałem zatem wykonywać "telefon do przyjaciela" i weryfikować lokalizację dziesiątek nazw. W końcu się odnalazłem i bystro popędziłem w kierunku zagajnika, do wcześniej wyszukanego miejsca noclegowego nr 3. Dwa miejsca, które były wyżej na mojej liście noclegowej, okazały się niedostępne, bo zamknięto tunel pod lotniskiem...
Położyłem się spać już po północy. Oznaczało to, że już pierwszego dnia narobię sobie zaległości noclegowych. Spałem jednak dość dobrze i po 5 godzinach obudził mnie budzik. Kolejne godziny na portugalskiej ziemi były bardzo istotne dla logistyki mojej wyprawy.

Nad Oceanem. Tym samym, który dał Portugalii czas świetności i Brazylię rzecz jasna...
Okruchy z pierwszego dnia w ojczyźnie Magellana. Dużo nerwów lotniskowych i perturbacji noclegowych. W ferworze walki umknęło mi, że strata godziny (zmiana czasu) podczas lotu oznacza szukanie noclegu w ciemnościach… Dopiero przed 21 czasu polskiego dorwałem się do rozpakowywania kartonu i z lotniska wyprowadzałem gotowy sprzęt dokładnie w chwili, gdy gasły ostatnie zorze zachodnie. Oczywiście dałem się całkowicie zaskoczyć i musiałem szukać lampek. Potem zaskoczyły mnie ciemności i ultradokładne oznaczenia toponimiczne na tablicach.
Pomimo posiadania dokładnych skrinów map okolic lotniska, żadnej z nazw mijanych na tabliczkach nie miałem na planach. Zapętliłem się tak, że całkiem straciłem orientację - lądowanie pod wieczór to jest bardzo zły pomysł... Przed 23 musiałem zatem wykonywać "telefon do przyjaciela" i weryfikować lokalizację dziesiątek nazw. W końcu się odnalazłem i bystro popędziłem w kierunku zagajnika, do wcześniej wyszukanego miejsca noclegowego nr 3. Dwa miejsca, które były wyżej na mojej liście noclegowej, okazały się niedostępne, bo zamknięto tunel pod lotniskiem...
Położyłem się spać już po północy. Oznaczało to, że już pierwszego dnia narobię sobie zaległości noclegowych. Spałem jednak dość dobrze i po 5 godzinach obudził mnie budzik. Kolejne godziny na portugalskiej ziemi były bardzo istotne dla logistyki mojej wyprawy.

Nad Oceanem. Tym samym, który dał Portugalii czas świetności i Brazylię rzecz jasna...
Dystans104.23 km Czas05:41 Vśrednia18.34 km/h Podjazdy369 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Odwrót
Prognozy były złe, bardzo złe. Wszystko wskazywało na potężny front burzowy. Tymczasem ja, po tylu dniach noclegowego survivalu (ponad trzy tygodnie bez prysznica, nie licząc tego z butelki) nie zamierzałem przeżywać deja vu trudnych sztormowych początków na Litwie (w połowie lipca). Nie miałem też motywacji - ta kończyła się na Kozienicach, które odwiedziłem tylko raz, w dodatku w całkowitej ciemności, w czasie mojego rajdu do Nałęczowa (koniec maja 2013). Chciałem w tychże Kozienicach własnoocznie podziwiać najstarszy świecki monument okolicznościowy, wystawiony w dawnej Rzeczypospolitej a upamiętniający narodziny "króla-dojutrka" Zygmunta II Augusta - ostatniego z Jagiellonów. Ponadto większe emocje wzbudzały we mnie Maciejowice - tu zakończyła się kariera Kościuszki - oraz przeprawa promowa na Wiśle, w Świerżach.

[Elektrownia Kozienice z rejonu przeprawy na Wiśle w Świerżach]
Zacząłem jednak dzień od przejazdu przez poranne Górzno i traumatycznych zmagań z krajową "17" na przedpolu Garwolina, przerabianą zresztą na ekspresówkę i funkcjonującą z wyłączoną jedną nitką (tym samym mimo wczesnej godziny, sporym ruchem). Zaliczyłem niestety dłuższy odcinek tą drogą, bo zjazd na Łaskarzew okazał się możliwy dopiero we wsi Gąsów.

[Łaskarzew, rynek]
Gdy - po dłuższym czekaniu (przyjechałem nieco za szybko na prom) - udało mi się ostatecznie i nieodwołalnie przeprawić przez Wisłę, dotarłem pod pałac w Kozienicach. Dotarłem tam jadąc bocznymi, ustronnymi drogami przez jakieś Holendry i Cudowy. Pod monumentem Zygmunta Augusta postanowiłem nie walczyć z żywiołem, tylko pierzchnąć i odłożyć Ponidzie na później (wzorowałem się na królu Zygmuncie II).
Zdecydowałem się skierować na Pionki i ostatecznie na stacji Jedlnia Kościelna wsiadłem do pociągu KM na Radom. Tamże przesiadłem się na Skarżysko i dalej na Kielce. Dopiero w Kielcach zafundowałem sobie dłuższą przejażdżkę, bo do pociągu na Katowice dzieliły mnie dwie godziny. Pozwiedzałem śródmieście, odwiedziłem biedronkę i pociągiem "Ostaniec" dotarłem do Katowic. Już w Kielcach zaczęło padać, z Katowic do Chorzowa jechałem w ulewie, ale na ostatnich kilometrach przed domem nie miało to dla mnie żadnego znaczenia.
No cóż, pierwotnie zamierzałem wracać przez Świety Krzyż i Ponidzie, ale ten niedosyt odbiłem sobie już po dwóch dniach :)
To co zobaczyłem kilka dni później na Ponidziu świadczyło o prawdziwym niedzielnym potopie. Całe szczęście, że niedzielę spędziłem już w domu (szkoda zdrowia!).

Kielce, rynek

[Elektrownia Kozienice z rejonu przeprawy na Wiśle w Świerżach]
Zacząłem jednak dzień od przejazdu przez poranne Górzno i traumatycznych zmagań z krajową "17" na przedpolu Garwolina, przerabianą zresztą na ekspresówkę i funkcjonującą z wyłączoną jedną nitką (tym samym mimo wczesnej godziny, sporym ruchem). Zaliczyłem niestety dłuższy odcinek tą drogą, bo zjazd na Łaskarzew okazał się możliwy dopiero we wsi Gąsów.

[Łaskarzew, rynek]
Gdy - po dłuższym czekaniu (przyjechałem nieco za szybko na prom) - udało mi się ostatecznie i nieodwołalnie przeprawić przez Wisłę, dotarłem pod pałac w Kozienicach. Dotarłem tam jadąc bocznymi, ustronnymi drogami przez jakieś Holendry i Cudowy. Pod monumentem Zygmunta Augusta postanowiłem nie walczyć z żywiołem, tylko pierzchnąć i odłożyć Ponidzie na później (wzorowałem się na królu Zygmuncie II).
Zdecydowałem się skierować na Pionki i ostatecznie na stacji Jedlnia Kościelna wsiadłem do pociągu KM na Radom. Tamże przesiadłem się na Skarżysko i dalej na Kielce. Dopiero w Kielcach zafundowałem sobie dłuższą przejażdżkę, bo do pociągu na Katowice dzieliły mnie dwie godziny. Pozwiedzałem śródmieście, odwiedziłem biedronkę i pociągiem "Ostaniec" dotarłem do Katowic. Już w Kielcach zaczęło padać, z Katowic do Chorzowa jechałem w ulewie, ale na ostatnich kilometrach przed domem nie miało to dla mnie żadnego znaczenia.
No cóż, pierwotnie zamierzałem wracać przez Świety Krzyż i Ponidzie, ale ten niedosyt odbiłem sobie już po dwóch dniach :)
To co zobaczyłem kilka dni później na Ponidziu świadczyło o prawdziwym niedzielnym potopie. Całe szczęście, że niedzielę spędziłem już w domu (szkoda zdrowia!).

Kielce, rynek
Dystans161.40 km Czas08:47 Vśrednia18.38 km/h Podjazdy594 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Biednemu znowu wiatr w oczy
Poranek na skraju brzozowego gaju - to musiało nastrajać optymistycznie. Był to poranek słoneczny i sielski. Po kilku minutach od spakowania mijałem już tablicę z napisem Kłopoty Stanisławy. Byłem jednak przekonany, że to już koniec moich kłopotów. Przekonanie było głęboko niesłuszne jedynie w kwestii wiatru. Ten dął na północ, ja zaś - rzecz jasna - zmierzałem na południe. Szybko zatem straciłem złudzenia, że dotrę w okolice Łaskarzewa i skupiłem się na nabliższym celu, czyli Drohiczynie.
Gdy po raz kolejny w życiu przybyłem tu na rowerze, zaskoczyło mnie jedno: ZACHWASZCZONE I ZANIEDBANE grodzisko, zwane Górą Zamkową. Na Litwie taki obiekt cieszyłby oczy przystrzyżonym runem trawnika. U nas była plątanina wysuszonych chwastów :(
Przebieg mojej dalszej trasy wyznaczały nieliczne ciekawe punkty (Sawice, Mordy, rynek w Stoczku), których nie osiągnąłem jeszcze w tych stronach na rowerze. Ostatni raz bawiłem w Siedleckiem w czerwcu, celem było zatem ominięcie Siedlec szerokim łukiem. To mi się udało, lokalne drogi miały dobrą nawierzchnię i były bardzo spokojne. Zdarzył się tylko jeden przykry indycent. W Pruszynie, nieopodal ładnego późnoklasycystycznego kościoła ukrył się w cieniu 10-centymetrowy uskok. Walnęło mi mocno bagażem, ale obdukcja nie wykazała żadnych uszkodzeń tylnego koła. Dopiero po kilku godzinach zauważyłem, że straciłem szprychę... w przednim kole!
Noclegowałem w okolicach Miastkowa Kościelnego, na miedzy, na skraju zaoranego już pola i lasu.

Drohiczyn, Widok na Bug z Góry Zamkowej

Sawice, dawna cerkiew

Stoczek Łukowski, na rynku
Poranek na skraju brzozowego gaju - to musiało nastrajać optymistycznie. Był to poranek słoneczny i sielski. Po kilku minutach od spakowania mijałem już tablicę z napisem Kłopoty Stanisławy. Byłem jednak przekonany, że to już koniec moich kłopotów. Przekonanie było głęboko niesłuszne jedynie w kwestii wiatru. Ten dął na północ, ja zaś - rzecz jasna - zmierzałem na południe. Szybko zatem straciłem złudzenia, że dotrę w okolice Łaskarzewa i skupiłem się na nabliższym celu, czyli Drohiczynie.
Gdy po raz kolejny w życiu przybyłem tu na rowerze, zaskoczyło mnie jedno: ZACHWASZCZONE I ZANIEDBANE grodzisko, zwane Górą Zamkową. Na Litwie taki obiekt cieszyłby oczy przystrzyżonym runem trawnika. U nas była plątanina wysuszonych chwastów :(
Przebieg mojej dalszej trasy wyznaczały nieliczne ciekawe punkty (Sawice, Mordy, rynek w Stoczku), których nie osiągnąłem jeszcze w tych stronach na rowerze. Ostatni raz bawiłem w Siedleckiem w czerwcu, celem było zatem ominięcie Siedlec szerokim łukiem. To mi się udało, lokalne drogi miały dobrą nawierzchnię i były bardzo spokojne. Zdarzył się tylko jeden przykry indycent. W Pruszynie, nieopodal ładnego późnoklasycystycznego kościoła ukrył się w cieniu 10-centymetrowy uskok. Walnęło mi mocno bagażem, ale obdukcja nie wykazała żadnych uszkodzeń tylnego koła. Dopiero po kilku godzinach zauważyłem, że straciłem szprychę... w przednim kole!
Noclegowałem w okolicach Miastkowa Kościelnego, na miedzy, na skraju zaoranego już pola i lasu.

Drohiczyn, Widok na Bug z Góry Zamkowej

Sawice, dawna cerkiew

Stoczek Łukowski, na rynku
Dystans235.82 km Czas11:35 Vśrednia20.36 km/h VMAX48.29 km/h Podjazdy693 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Nad Niemnem
Cudowny rajd w górę Niemna był świetnym epilogiem dla zmagań z Mierzeją Kurońską. Był to mój najdłuższy jednodniowy rajd (w dodatku z sakwami) poza granicami Polski.
Zaczynałem na opłotkach Kłajpedy w nastroju posteuforycznym, który sprawił że poprzedniego dnia pogubiłem się w kłajpedzkim porcie... Zaczynałem o przedświcie, bo ulokowałem się tuż obok ścieżki rowerowej i ruchliwej drogi.
Początek był chłodnawy (temperaturowo i krajobrazowo). Atrakcje zaczęły się od Szwekszni, kupiłem sobie śniadanko i obejrzałem empirowy pałac. Od Żmudzkiego Nowego Miasta wjechałem w strefę oryginalnych drewnianych kościołów, z których najciekawszy był drewniany kościół ewangelicki (!) w Katyciai. Jechałem wyłącznie asfaltami i utrzymywałem sportowe tempo, w czym bardzo pomagało symboliczne przewyższenie.

[Nad Niemnem]

Szweksznie

[Szweksznie, empirowa willa]
Zaczęły się zmagania z wiatrem, który niemal przez całą bałtycką eskapadę był dla mnie niekorzystny. Miałem w tym momencie chwile zwątpienia i żałowałem ominięcia Żmudzkiego PN. Na szczęście nie obrałem trasy na Taurogi (gdzie nic nie ma), tylko postawiłem wszystko na jedną kartę: jazdę wzdłuż Niemna. Po 25 km zmagań z huraganem osiągnąłem dolinę i zmieniłem kierunek jazdy na wschodni. Odtąd wiatr był już tylko boczny, co umożliwiło mi bicie rekordów :)


Dolina Niemna jest piękna. To zaskakująco malownicza rzeka, sprawia wrażenie większej niż jest. Okolica zachwyca: brzegi są strome i wzgórzyste. Łąki cudowne, terasa rzeki wyraźna, ograniczona z dwóch stron stokami. Aż do podjazdu w Vilkii jechałem jakieś 100 km cały czas ową terasą, płaską jak stół, mając dookoła ładne wzgórzyste brzegi. Opuszczałem ją tylko dla nadniemeńskich zamków, będących świadectwem historii pogranicza litewsko-krzyżackiego.

Zamek Panemunės

[Zamek Raudań/Raudone]

[Wielona (dawne miasto i jeden z najstarszych kościołów na Litwie)]
Ruch był na tej drodze zadziwiająco niewielki (był poniedziałek). Oprócz zamków minąłem też kilka pięknych grodzisk, z których największe wrażenie zrobił gród w Seredzius. W Vilkii zdążyłem uwiecznić też zachód słońca, a kilka kilometrów dalej ulokowałem się w lesie na nocleg (po raz drugi, w czasie tej wyprawy, na terenie byłego wysypiska...)

Wrażenia na "+":
Dolina Niemna
Grodziska w Wielonie i Seredzius
Zamek w Giełgudowie (Panemune)
Spokój na drodze nr 141
Wrażenia na "-":
Zalanie kiszoną kapustą saszetki z euro (a niby "pecunia non olet")
Zaniemógł drugi, rezerwowy, aparat...
Cudowny rajd w górę Niemna był świetnym epilogiem dla zmagań z Mierzeją Kurońską. Był to mój najdłuższy jednodniowy rajd (w dodatku z sakwami) poza granicami Polski.
Zaczynałem na opłotkach Kłajpedy w nastroju posteuforycznym, który sprawił że poprzedniego dnia pogubiłem się w kłajpedzkim porcie... Zaczynałem o przedświcie, bo ulokowałem się tuż obok ścieżki rowerowej i ruchliwej drogi.
Początek był chłodnawy (temperaturowo i krajobrazowo). Atrakcje zaczęły się od Szwekszni, kupiłem sobie śniadanko i obejrzałem empirowy pałac. Od Żmudzkiego Nowego Miasta wjechałem w strefę oryginalnych drewnianych kościołów, z których najciekawszy był drewniany kościół ewangelicki (!) w Katyciai. Jechałem wyłącznie asfaltami i utrzymywałem sportowe tempo, w czym bardzo pomagało symboliczne przewyższenie.

[Nad Niemnem]

Szweksznie

[Szweksznie, empirowa willa]
Zaczęły się zmagania z wiatrem, który niemal przez całą bałtycką eskapadę był dla mnie niekorzystny. Miałem w tym momencie chwile zwątpienia i żałowałem ominięcia Żmudzkiego PN. Na szczęście nie obrałem trasy na Taurogi (gdzie nic nie ma), tylko postawiłem wszystko na jedną kartę: jazdę wzdłuż Niemna. Po 25 km zmagań z huraganem osiągnąłem dolinę i zmieniłem kierunek jazdy na wschodni. Odtąd wiatr był już tylko boczny, co umożliwiło mi bicie rekordów :)


Dolina Niemna jest piękna. To zaskakująco malownicza rzeka, sprawia wrażenie większej niż jest. Okolica zachwyca: brzegi są strome i wzgórzyste. Łąki cudowne, terasa rzeki wyraźna, ograniczona z dwóch stron stokami. Aż do podjazdu w Vilkii jechałem jakieś 100 km cały czas ową terasą, płaską jak stół, mając dookoła ładne wzgórzyste brzegi. Opuszczałem ją tylko dla nadniemeńskich zamków, będących świadectwem historii pogranicza litewsko-krzyżackiego.

Zamek Panemunės

[Zamek Raudań/Raudone]

[Wielona (dawne miasto i jeden z najstarszych kościołów na Litwie)]
Ruch był na tej drodze zadziwiająco niewielki (był poniedziałek). Oprócz zamków minąłem też kilka pięknych grodzisk, z których największe wrażenie zrobił gród w Seredzius. W Vilkii zdążyłem uwiecznić też zachód słońca, a kilka kilometrów dalej ulokowałem się w lesie na nocleg (po raz drugi, w czasie tej wyprawy, na terenie byłego wysypiska...)

Wrażenia na "+":
Dolina Niemna
Grodziska w Wielonie i Seredzius
Zamek w Giełgudowie (Panemune)
Spokój na drodze nr 141
Wrażenia na "-":
Zalanie kiszoną kapustą saszetki z euro (a niby "pecunia non olet")
Zaniemógł drugi, rezerwowy, aparat...