Wpisy archiwalne w kategorii
wielodniowe
Dystans całkowity: | 47411.11 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 2265:08 |
Średnia prędkość: | 17.52 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.22 km/h |
Suma podjazdów: | 316336 m |
Liczba aktywności: | 359 |
Średnio na aktywność: | 132.06 km i 7h 53m |
Więcej statystyk |
Dystans155.77 km Czas08:44 Vśrednia17.84 km/h VMAX56.38 km/h Podjazdy2025 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 3: Wpływ Oceanu
Nad ranem zderzenie z galicyjską pogodą – wszystko jest we mgle. Długo wygląda na to, że mnie zleje, ale ostatecznie Ocean się nade mną lituje i odpuszcza. Po południu chmury się rozstępują i dopuszczają do głosu mordercze hiszpańskie słoneczko. Potem głównie zaskakuje mnie galicyjski spokój i piękną, słoneczna, wręcz upalna pogoda na wybrzeżu. Gdy przebijam się przez tę galicyjską lesistą zieloność, na samym wybrzeżu spokój ustępuje tłumom klapkowiczów i ręcznikowców. Plaże są tu nieliczne (strome brzegi, skały), ale jak trafia się piaszczysta łacha to zachwyca pięknem. Wioski i miasteczka są tłumnie oblegane. Pojawiają się korki i rozgardiasz typowy dla polskich kurortów bałtyckich.
Pod koniec dnia dopada mnie potężne zmęczenie. Zrobiłem tyle samo co dzień wcześniej, ale pojawiło się już sporo podjazdów. Masyw Galicyjski schodzi tu aż do morza, wróć, aż do Oceanu. Gdy rozkładam namiot na nadatlantyckich błoniach, wśród sadów jabłkowych i nędznych poletek, towarzyszy mi cudowny zapach mięty i znacznie mniej cudowne bzyczenie komarów. Nie umiem się doczekać kolejnego dnia i wizyty na mitycznym krańcu Ziemi.

Typowy iberyjski kościół. Nawy zazwyczaj stare, ale wieże na jeden barokowy schemat...

Platformy do połowu małży, w tle Monte Louro, czyli malownicze riasowe wybrzeże w pigułce...
Nad ranem zderzenie z galicyjską pogodą – wszystko jest we mgle. Długo wygląda na to, że mnie zleje, ale ostatecznie Ocean się nade mną lituje i odpuszcza. Po południu chmury się rozstępują i dopuszczają do głosu mordercze hiszpańskie słoneczko. Potem głównie zaskakuje mnie galicyjski spokój i piękną, słoneczna, wręcz upalna pogoda na wybrzeżu. Gdy przebijam się przez tę galicyjską lesistą zieloność, na samym wybrzeżu spokój ustępuje tłumom klapkowiczów i ręcznikowców. Plaże są tu nieliczne (strome brzegi, skały), ale jak trafia się piaszczysta łacha to zachwyca pięknem. Wioski i miasteczka są tłumnie oblegane. Pojawiają się korki i rozgardiasz typowy dla polskich kurortów bałtyckich.
Pod koniec dnia dopada mnie potężne zmęczenie. Zrobiłem tyle samo co dzień wcześniej, ale pojawiło się już sporo podjazdów. Masyw Galicyjski schodzi tu aż do morza, wróć, aż do Oceanu. Gdy rozkładam namiot na nadatlantyckich błoniach, wśród sadów jabłkowych i nędznych poletek, towarzyszy mi cudowny zapach mięty i znacznie mniej cudowne bzyczenie komarów. Nie umiem się doczekać kolejnego dnia i wizyty na mitycznym krańcu Ziemi.

Typowy iberyjski kościół. Nawy zazwyczaj stare, ale wieże na jeden barokowy schemat...

Platformy do połowu małży, w tle Monte Louro, czyli malownicze riasowe wybrzeże w pigułce...
Dystans152.81 km Czas07:43 Vśrednia19.80 km/h VMAX49.49 km/h Podjazdy1136 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 2: Portugalska rondoza
Po 5 h snu śniadanie z resztek i poranny sprint przez plątaninę przedmieść Porto do Decathlonu, celem zakupu butli. Piękna pogoda, spory ruch na drogach i cudowna portugalska roślinność. Ludzie mają cuda w ogrodach: araukarie, bananowce z kiściami bananów, pomarańcze, cytryny, pomelo oraz różne egzotyczne "słoniowe liście". Kilka razy eksploruje atlantyckie plaże, które mają piasek o ładnym kolorze, ale bardzo gruboziarnisty. Po drodze trafia się nawet element humorystyczny - Ristorante Gluteo. Nazwa nie zachęcała do posiłku...
Na koniec dnia przekraczam granicę z Hiszpanią i znajduję pierwszy nocleg w Galicji. Choć to nie jest strefa makii, to wszystko kłuje i rani. Rozbijam się oczywiście na dziko. W ruch wprawiam Opinela, bo pole biwakowe wymaga zabiegów deciernizujących (piękny neologizm, jestem dumny). Po chwili muszę zresztą zmienić miejscówkę, bo kundel zsąsiedniego gospodarstwa ujada jak szalony. pnę się w górę, mijam piękne, lite piaskowcowe monolity przypominające australijskie Uluru. Gdu otacza mnie wreszcie względny spokój i widok na drogę (rozbijam się na stoku) rozbijam namot wśród sosen. Tym razem nie muszę walczyć z kolcami. Gotuję pulpę i daję nura do śpiwora. Jest już po zmierzchu, ale wciąż jest ciepło. Z przeciwległej doliny dobiegają odgłosy pukawek. Hiszpańscy myśliwi wykorzystują resztki widności, ale gdy zaszywam się w namiocie, kanonada ustaje.

Starówka w Viana do Castelo. Portugalskie miasta jeśli miały już starówki to o ładnej, lekko kolonialnej zabudowie

Pocztówkowy widoki na ujście Rio Minho do Oceanu. Zabudowa schludna, ale zamiast okiennic wyłącznie rolety.
Po 5 h snu śniadanie z resztek i poranny sprint przez plątaninę przedmieść Porto do Decathlonu, celem zakupu butli. Piękna pogoda, spory ruch na drogach i cudowna portugalska roślinność. Ludzie mają cuda w ogrodach: araukarie, bananowce z kiściami bananów, pomarańcze, cytryny, pomelo oraz różne egzotyczne "słoniowe liście". Kilka razy eksploruje atlantyckie plaże, które mają piasek o ładnym kolorze, ale bardzo gruboziarnisty. Po drodze trafia się nawet element humorystyczny - Ristorante Gluteo. Nazwa nie zachęcała do posiłku...
Na koniec dnia przekraczam granicę z Hiszpanią i znajduję pierwszy nocleg w Galicji. Choć to nie jest strefa makii, to wszystko kłuje i rani. Rozbijam się oczywiście na dziko. W ruch wprawiam Opinela, bo pole biwakowe wymaga zabiegów deciernizujących (piękny neologizm, jestem dumny). Po chwili muszę zresztą zmienić miejscówkę, bo kundel zsąsiedniego gospodarstwa ujada jak szalony. pnę się w górę, mijam piękne, lite piaskowcowe monolity przypominające australijskie Uluru. Gdu otacza mnie wreszcie względny spokój i widok na drogę (rozbijam się na stoku) rozbijam namot wśród sosen. Tym razem nie muszę walczyć z kolcami. Gotuję pulpę i daję nura do śpiwora. Jest już po zmierzchu, ale wciąż jest ciepło. Z przeciwległej doliny dobiegają odgłosy pukawek. Hiszpańscy myśliwi wykorzystują resztki widności, ale gdy zaszywam się w namiocie, kanonada ustaje.

Starówka w Viana do Castelo. Portugalskie miasta jeśli miały już starówki to o ładnej, lekko kolonialnej zabudowie

Pocztówkowy widoki na ujście Rio Minho do Oceanu. Zabudowa schludna, ale zamiast okiennic wyłącznie rolety.
Dystans13.93 km Czas00:44 Vśrednia19.00 km/h Podjazdy 76 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 1: Przylot do ojczyzny Magellana
Okruchy z pierwszego dnia w ojczyźnie Magellana. Dużo nerwów lotniskowych i perturbacji noclegowych. W ferworze walki umknęło mi, że strata godziny (zmiana czasu) podczas lotu oznacza szukanie noclegu w ciemnościach… Dopiero przed 21 czasu polskiego dorwałem się do rozpakowywania kartonu i z lotniska wyprowadzałem gotowy sprzęt dokładnie w chwili, gdy gasły ostatnie zorze zachodnie. Oczywiście dałem się całkowicie zaskoczyć i musiałem szukać lampek. Potem zaskoczyły mnie ciemności i ultradokładne oznaczenia toponimiczne na tablicach.
Pomimo posiadania dokładnych skrinów map okolic lotniska, żadnej z nazw mijanych na tabliczkach nie miałem na planach. Zapętliłem się tak, że całkiem straciłem orientację - lądowanie pod wieczór to jest bardzo zły pomysł... Przed 23 musiałem zatem wykonywać "telefon do przyjaciela" i weryfikować lokalizację dziesiątek nazw. W końcu się odnalazłem i bystro popędziłem w kierunku zagajnika, do wcześniej wyszukanego miejsca noclegowego nr 3. Dwa miejsca, które były wyżej na mojej liście noclegowej, okazały się niedostępne, bo zamknięto tunel pod lotniskiem...
Położyłem się spać już po północy. Oznaczało to, że już pierwszego dnia narobię sobie zaległości noclegowych. Spałem jednak dość dobrze i po 5 godzinach obudził mnie budzik. Kolejne godziny na portugalskiej ziemi były bardzo istotne dla logistyki mojej wyprawy.

Nad Oceanem. Tym samym, który dał Portugalii czas świetności i Brazylię rzecz jasna...
Okruchy z pierwszego dnia w ojczyźnie Magellana. Dużo nerwów lotniskowych i perturbacji noclegowych. W ferworze walki umknęło mi, że strata godziny (zmiana czasu) podczas lotu oznacza szukanie noclegu w ciemnościach… Dopiero przed 21 czasu polskiego dorwałem się do rozpakowywania kartonu i z lotniska wyprowadzałem gotowy sprzęt dokładnie w chwili, gdy gasły ostatnie zorze zachodnie. Oczywiście dałem się całkowicie zaskoczyć i musiałem szukać lampek. Potem zaskoczyły mnie ciemności i ultradokładne oznaczenia toponimiczne na tablicach.
Pomimo posiadania dokładnych skrinów map okolic lotniska, żadnej z nazw mijanych na tabliczkach nie miałem na planach. Zapętliłem się tak, że całkiem straciłem orientację - lądowanie pod wieczór to jest bardzo zły pomysł... Przed 23 musiałem zatem wykonywać "telefon do przyjaciela" i weryfikować lokalizację dziesiątek nazw. W końcu się odnalazłem i bystro popędziłem w kierunku zagajnika, do wcześniej wyszukanego miejsca noclegowego nr 3. Dwa miejsca, które były wyżej na mojej liście noclegowej, okazały się niedostępne, bo zamknięto tunel pod lotniskiem...
Położyłem się spać już po północy. Oznaczało to, że już pierwszego dnia narobię sobie zaległości noclegowych. Spałem jednak dość dobrze i po 5 godzinach obudził mnie budzik. Kolejne godziny na portugalskiej ziemi były bardzo istotne dla logistyki mojej wyprawy.

Nad Oceanem. Tym samym, który dał Portugalii czas świetności i Brazylię rzecz jasna...
Dystans104.23 km Czas05:41 Vśrednia18.34 km/h Podjazdy369 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Odwrót
Prognozy były złe, bardzo złe. Wszystko wskazywało na potężny front burzowy. Tymczasem ja, po tylu dniach noclegowego survivalu (ponad trzy tygodnie bez prysznica, nie licząc tego z butelki) nie zamierzałem przeżywać deja vu trudnych sztormowych początków na Litwie (w połowie lipca). Nie miałem też motywacji - ta kończyła się na Kozienicach, które odwiedziłem tylko raz, w dodatku w całkowitej ciemności, w czasie mojego rajdu do Nałęczowa (koniec maja 2013). Chciałem w tychże Kozienicach własnoocznie podziwiać najstarszy świecki monument okolicznościowy, wystawiony w dawnej Rzeczypospolitej a upamiętniający narodziny "króla-dojutrka" Zygmunta II Augusta - ostatniego z Jagiellonów. Ponadto większe emocje wzbudzały we mnie Maciejowice - tu zakończyła się kariera Kościuszki - oraz przeprawa promowa na Wiśle, w Świerżach.

[Elektrownia Kozienice z rejonu przeprawy na Wiśle w Świerżach]
Zacząłem jednak dzień od przejazdu przez poranne Górzno i traumatycznych zmagań z krajową "17" na przedpolu Garwolina, przerabianą zresztą na ekspresówkę i funkcjonującą z wyłączoną jedną nitką (tym samym mimo wczesnej godziny, sporym ruchem). Zaliczyłem niestety dłuższy odcinek tą drogą, bo zjazd na Łaskarzew okazał się możliwy dopiero we wsi Gąsów.

[Łaskarzew, rynek]
Gdy - po dłuższym czekaniu (przyjechałem nieco za szybko na prom) - udało mi się ostatecznie i nieodwołalnie przeprawić przez Wisłę, dotarłem pod pałac w Kozienicach. Dotarłem tam jadąc bocznymi, ustronnymi drogami przez jakieś Holendry i Cudowy. Pod monumentem Zygmunta Augusta postanowiłem nie walczyć z żywiołem, tylko pierzchnąć i odłożyć Ponidzie na później (wzorowałem się na królu Zygmuncie II).
Zdecydowałem się skierować na Pionki i ostatecznie na stacji Jedlnia Kościelna wsiadłem do pociągu KM na Radom. Tamże przesiadłem się na Skarżysko i dalej na Kielce. Dopiero w Kielcach zafundowałem sobie dłuższą przejażdżkę, bo do pociągu na Katowice dzieliły mnie dwie godziny. Pozwiedzałem śródmieście, odwiedziłem biedronkę i pociągiem "Ostaniec" dotarłem do Katowic. Już w Kielcach zaczęło padać, z Katowic do Chorzowa jechałem w ulewie, ale na ostatnich kilometrach przed domem nie miało to dla mnie żadnego znaczenia.
No cóż, pierwotnie zamierzałem wracać przez Świety Krzyż i Ponidzie, ale ten niedosyt odbiłem sobie już po dwóch dniach :)
To co zobaczyłem kilka dni później na Ponidziu świadczyło o prawdziwym niedzielnym potopie. Całe szczęście, że niedzielę spędziłem już w domu (szkoda zdrowia!).

Kielce, rynek

[Elektrownia Kozienice z rejonu przeprawy na Wiśle w Świerżach]
Zacząłem jednak dzień od przejazdu przez poranne Górzno i traumatycznych zmagań z krajową "17" na przedpolu Garwolina, przerabianą zresztą na ekspresówkę i funkcjonującą z wyłączoną jedną nitką (tym samym mimo wczesnej godziny, sporym ruchem). Zaliczyłem niestety dłuższy odcinek tą drogą, bo zjazd na Łaskarzew okazał się możliwy dopiero we wsi Gąsów.

[Łaskarzew, rynek]
Gdy - po dłuższym czekaniu (przyjechałem nieco za szybko na prom) - udało mi się ostatecznie i nieodwołalnie przeprawić przez Wisłę, dotarłem pod pałac w Kozienicach. Dotarłem tam jadąc bocznymi, ustronnymi drogami przez jakieś Holendry i Cudowy. Pod monumentem Zygmunta Augusta postanowiłem nie walczyć z żywiołem, tylko pierzchnąć i odłożyć Ponidzie na później (wzorowałem się na królu Zygmuncie II).
Zdecydowałem się skierować na Pionki i ostatecznie na stacji Jedlnia Kościelna wsiadłem do pociągu KM na Radom. Tamże przesiadłem się na Skarżysko i dalej na Kielce. Dopiero w Kielcach zafundowałem sobie dłuższą przejażdżkę, bo do pociągu na Katowice dzieliły mnie dwie godziny. Pozwiedzałem śródmieście, odwiedziłem biedronkę i pociągiem "Ostaniec" dotarłem do Katowic. Już w Kielcach zaczęło padać, z Katowic do Chorzowa jechałem w ulewie, ale na ostatnich kilometrach przed domem nie miało to dla mnie żadnego znaczenia.
No cóż, pierwotnie zamierzałem wracać przez Świety Krzyż i Ponidzie, ale ten niedosyt odbiłem sobie już po dwóch dniach :)
To co zobaczyłem kilka dni później na Ponidziu świadczyło o prawdziwym niedzielnym potopie. Całe szczęście, że niedzielę spędziłem już w domu (szkoda zdrowia!).

Kielce, rynek
Dystans161.40 km Czas08:47 Vśrednia18.38 km/h Podjazdy594 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Biednemu znowu wiatr w oczy
Poranek na skraju brzozowego gaju - to musiało nastrajać optymistycznie. Był to poranek słoneczny i sielski. Po kilku minutach od spakowania mijałem już tablicę z napisem Kłopoty Stanisławy. Byłem jednak przekonany, że to już koniec moich kłopotów. Przekonanie było głęboko niesłuszne jedynie w kwestii wiatru. Ten dął na północ, ja zaś - rzecz jasna - zmierzałem na południe. Szybko zatem straciłem złudzenia, że dotrę w okolice Łaskarzewa i skupiłem się na nabliższym celu, czyli Drohiczynie.
Gdy po raz kolejny w życiu przybyłem tu na rowerze, zaskoczyło mnie jedno: ZACHWASZCZONE I ZANIEDBANE grodzisko, zwane Górą Zamkową. Na Litwie taki obiekt cieszyłby oczy przystrzyżonym runem trawnika. U nas była plątanina wysuszonych chwastów :(
Przebieg mojej dalszej trasy wyznaczały nieliczne ciekawe punkty (Sawice, Mordy, rynek w Stoczku), których nie osiągnąłem jeszcze w tych stronach na rowerze. Ostatni raz bawiłem w Siedleckiem w czerwcu, celem było zatem ominięcie Siedlec szerokim łukiem. To mi się udało, lokalne drogi miały dobrą nawierzchnię i były bardzo spokojne. Zdarzył się tylko jeden przykry indycent. W Pruszynie, nieopodal ładnego późnoklasycystycznego kościoła ukrył się w cieniu 10-centymetrowy uskok. Walnęło mi mocno bagażem, ale obdukcja nie wykazała żadnych uszkodzeń tylnego koła. Dopiero po kilku godzinach zauważyłem, że straciłem szprychę... w przednim kole!
Noclegowałem w okolicach Miastkowa Kościelnego, na miedzy, na skraju zaoranego już pola i lasu.

Drohiczyn, Widok na Bug z Góry Zamkowej

Sawice, dawna cerkiew

Stoczek Łukowski, na rynku
Poranek na skraju brzozowego gaju - to musiało nastrajać optymistycznie. Był to poranek słoneczny i sielski. Po kilku minutach od spakowania mijałem już tablicę z napisem Kłopoty Stanisławy. Byłem jednak przekonany, że to już koniec moich kłopotów. Przekonanie było głęboko niesłuszne jedynie w kwestii wiatru. Ten dął na północ, ja zaś - rzecz jasna - zmierzałem na południe. Szybko zatem straciłem złudzenia, że dotrę w okolice Łaskarzewa i skupiłem się na nabliższym celu, czyli Drohiczynie.
Gdy po raz kolejny w życiu przybyłem tu na rowerze, zaskoczyło mnie jedno: ZACHWASZCZONE I ZANIEDBANE grodzisko, zwane Górą Zamkową. Na Litwie taki obiekt cieszyłby oczy przystrzyżonym runem trawnika. U nas była plątanina wysuszonych chwastów :(
Przebieg mojej dalszej trasy wyznaczały nieliczne ciekawe punkty (Sawice, Mordy, rynek w Stoczku), których nie osiągnąłem jeszcze w tych stronach na rowerze. Ostatni raz bawiłem w Siedleckiem w czerwcu, celem było zatem ominięcie Siedlec szerokim łukiem. To mi się udało, lokalne drogi miały dobrą nawierzchnię i były bardzo spokojne. Zdarzył się tylko jeden przykry indycent. W Pruszynie, nieopodal ładnego późnoklasycystycznego kościoła ukrył się w cieniu 10-centymetrowy uskok. Walnęło mi mocno bagażem, ale obdukcja nie wykazała żadnych uszkodzeń tylnego koła. Dopiero po kilku godzinach zauważyłem, że straciłem szprychę... w przednim kole!
Noclegowałem w okolicach Miastkowa Kościelnego, na miedzy, na skraju zaoranego już pola i lasu.

Drohiczyn, Widok na Bug z Góry Zamkowej

Sawice, dawna cerkiew

Stoczek Łukowski, na rynku
Dystans235.82 km Czas11:35 Vśrednia20.36 km/h VMAX48.29 km/h Podjazdy693 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Nad Niemnem
Cudowny rajd w górę Niemna był świetnym epilogiem dla zmagań z Mierzeją Kurońską. Był to mój najdłuższy jednodniowy rajd (w dodatku z sakwami) poza granicami Polski.
Zaczynałem na opłotkach Kłajpedy w nastroju posteuforycznym, który sprawił że poprzedniego dnia pogubiłem się w kłajpedzkim porcie... Zaczynałem o przedświcie, bo ulokowałem się tuż obok ścieżki rowerowej i ruchliwej drogi.
Początek był chłodnawy (temperaturowo i krajobrazowo). Atrakcje zaczęły się od Szwekszni, kupiłem sobie śniadanko i obejrzałem empirowy pałac. Od Żmudzkiego Nowego Miasta wjechałem w strefę oryginalnych drewnianych kościołów, z których najciekawszy był drewniany kościół ewangelicki (!) w Katyciai. Jechałem wyłącznie asfaltami i utrzymywałem sportowe tempo, w czym bardzo pomagało symboliczne przewyższenie.

[Nad Niemnem]

Szweksznie

[Szweksznie, empirowa willa]
Zaczęły się zmagania z wiatrem, który niemal przez całą bałtycką eskapadę był dla mnie niekorzystny. Miałem w tym momencie chwile zwątpienia i żałowałem ominięcia Żmudzkiego PN. Na szczęście nie obrałem trasy na Taurogi (gdzie nic nie ma), tylko postawiłem wszystko na jedną kartę: jazdę wzdłuż Niemna. Po 25 km zmagań z huraganem osiągnąłem dolinę i zmieniłem kierunek jazdy na wschodni. Odtąd wiatr był już tylko boczny, co umożliwiło mi bicie rekordów :)


Dolina Niemna jest piękna. To zaskakująco malownicza rzeka, sprawia wrażenie większej niż jest. Okolica zachwyca: brzegi są strome i wzgórzyste. Łąki cudowne, terasa rzeki wyraźna, ograniczona z dwóch stron stokami. Aż do podjazdu w Vilkii jechałem jakieś 100 km cały czas ową terasą, płaską jak stół, mając dookoła ładne wzgórzyste brzegi. Opuszczałem ją tylko dla nadniemeńskich zamków, będących świadectwem historii pogranicza litewsko-krzyżackiego.

Zamek Panemunės

[Zamek Raudań/Raudone]

[Wielona (dawne miasto i jeden z najstarszych kościołów na Litwie)]
Ruch był na tej drodze zadziwiająco niewielki (był poniedziałek). Oprócz zamków minąłem też kilka pięknych grodzisk, z których największe wrażenie zrobił gród w Seredzius. W Vilkii zdążyłem uwiecznić też zachód słońca, a kilka kilometrów dalej ulokowałem się w lesie na nocleg (po raz drugi, w czasie tej wyprawy, na terenie byłego wysypiska...)

Wrażenia na "+":
Dolina Niemna
Grodziska w Wielonie i Seredzius
Zamek w Giełgudowie (Panemune)
Spokój na drodze nr 141
Wrażenia na "-":
Zalanie kiszoną kapustą saszetki z euro (a niby "pecunia non olet")
Zaniemógł drugi, rezerwowy, aparat...
Cudowny rajd w górę Niemna był świetnym epilogiem dla zmagań z Mierzeją Kurońską. Był to mój najdłuższy jednodniowy rajd (w dodatku z sakwami) poza granicami Polski.
Zaczynałem na opłotkach Kłajpedy w nastroju posteuforycznym, który sprawił że poprzedniego dnia pogubiłem się w kłajpedzkim porcie... Zaczynałem o przedświcie, bo ulokowałem się tuż obok ścieżki rowerowej i ruchliwej drogi.
Początek był chłodnawy (temperaturowo i krajobrazowo). Atrakcje zaczęły się od Szwekszni, kupiłem sobie śniadanko i obejrzałem empirowy pałac. Od Żmudzkiego Nowego Miasta wjechałem w strefę oryginalnych drewnianych kościołów, z których najciekawszy był drewniany kościół ewangelicki (!) w Katyciai. Jechałem wyłącznie asfaltami i utrzymywałem sportowe tempo, w czym bardzo pomagało symboliczne przewyższenie.

[Nad Niemnem]

Szweksznie

[Szweksznie, empirowa willa]
Zaczęły się zmagania z wiatrem, który niemal przez całą bałtycką eskapadę był dla mnie niekorzystny. Miałem w tym momencie chwile zwątpienia i żałowałem ominięcia Żmudzkiego PN. Na szczęście nie obrałem trasy na Taurogi (gdzie nic nie ma), tylko postawiłem wszystko na jedną kartę: jazdę wzdłuż Niemna. Po 25 km zmagań z huraganem osiągnąłem dolinę i zmieniłem kierunek jazdy na wschodni. Odtąd wiatr był już tylko boczny, co umożliwiło mi bicie rekordów :)


Dolina Niemna jest piękna. To zaskakująco malownicza rzeka, sprawia wrażenie większej niż jest. Okolica zachwyca: brzegi są strome i wzgórzyste. Łąki cudowne, terasa rzeki wyraźna, ograniczona z dwóch stron stokami. Aż do podjazdu w Vilkii jechałem jakieś 100 km cały czas ową terasą, płaską jak stół, mając dookoła ładne wzgórzyste brzegi. Opuszczałem ją tylko dla nadniemeńskich zamków, będących świadectwem historii pogranicza litewsko-krzyżackiego.

Zamek Panemunės

[Zamek Raudań/Raudone]

[Wielona (dawne miasto i jeden z najstarszych kościołów na Litwie)]
Ruch był na tej drodze zadziwiająco niewielki (był poniedziałek). Oprócz zamków minąłem też kilka pięknych grodzisk, z których największe wrażenie zrobił gród w Seredzius. W Vilkii zdążyłem uwiecznić też zachód słońca, a kilka kilometrów dalej ulokowałem się w lesie na nocleg (po raz drugi, w czasie tej wyprawy, na terenie byłego wysypiska...)

Wrażenia na "+":
Dolina Niemna
Grodziska w Wielonie i Seredzius
Zamek w Giełgudowie (Panemune)
Spokój na drodze nr 141
Wrażenia na "-":
Zalanie kiszoną kapustą saszetki z euro (a niby "pecunia non olet")
Zaniemógł drugi, rezerwowy, aparat...
Dystans201.30 km Czas10:20 Vśrednia19.48 km/h VMAX41.46 km/h Podjazdy410 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Eskapada kurońska
Dzień rozpoczął się na Łotwie i rozpoczął się w tempie iście sportowym. Zastopowało mnie dopiero typowo litewskie tsunami w Kretyndze. Oczywiście, pomimo że dopadło mnie już na przedmiesciach miasta, nie miałem szans by schronić się pod dachem. Musiałem zatem zwinąć się w kłębek, zacisnąć zęby i czekać...
Na szczęście potop nie trwał długo. Długo wlokły się natomiast przedmieścia Kłajpedy i plątanina dróg, całkowicie nieprzystosowanych do ruchu rowerowego (cóż za nowość na Litwie...). Gdy w końcu trafiłem na starówkę postanowiłem stamtąd udać się na sprawdzony przed wyjazdem prom. Przecież celem dnia była Mierzeja Kurońska. Przyjemność kosztowała 1 euro. Gdy wylądowałem na mierzei znalazłem się nagle w innej rzeczywistości. To był raj, cudowna przygoda. Całą trasę pokonałem asfaltową ścieżką rowerową. Ta zaś poprowadzona była znakomicie - najpierw tuż przy wydmach nadbrzeżnych, następnie po wydmach porośniętych cudownym, splątanym od wichrów lasem sosen-czarownic. Polska może się uczyć jak prowadzić ruch rowerowy na mierzei...
Na koniec przygody wydałem jeszcze 2 euro za wstęp na wydmy. Było warto. Niestety zbierały się tęgie burzowe chmury. Musiałem uciekać. Nie zamierzałem rozbijać się na mierzei. Choć te plątaniny sosen poprzelatane polankami były do tego wręcz stworzone. Mam jednak zasadę: nie biwakuję w parkach narodowych. Udało mi się jej dotrzymać. Dzięki życzliwości Rosjanina z Kłajpedy. Pokazał mi drogę rowerową na skróty, do drugiego z promów (też był na rowerze i wiózł jakieś wielkie paki). Tenże okazał się promem turystycznym, w dodatku był darmowy :)
Klimat Kłapedy, rosyjskiego miasta, przypadł mi nawet do gustu. Szkoda, że starówka tak ucierpiała w czasie wojny. Jest to przecież taki litewski Gdańsk (zachowując skalę). W tej radości z udanego dnia, pogubiłem drogę. Wyjechałem poza plan zgrany na smartfona i trafiłem prosto do portu przeładunkowego. Musiałem się długo stamtąd wycofywać po własnych śladach, by nie stracić całkiem orientacji. Zapadał zmierzch. Nie zdołałem wyjechać z granic aministracyjnych Kłajpedy. Rozbiłem się tuż obok chodnika (!), w zaroślach. Noclegowałem krótko, ale bez przygód.
Zdjęcia są przymglone, momentami to razi, ale cóż: przegrałem walkę z uszkodzonym śrubokrętem przesłony a robienie zdjęć na pełnej przysłonie w słoneczny dzień (nie dysponując ultrakrótkimi czasami migawki) to walka, ciągła walka z prześwietleniami...
Pocieszający był jedynie fakt, że kitowy Samsung NX 20-50 na pełnej dziurze jest całkiem ostry...

Wydmy kurońskie

Kłajpeda

Spichrze Kłajpedy:


Cudowne wybrzeże i piaszczyste plaże

Na wydmach, okolice Pervalki

Raj rowerzysty. Odwrót na prom
Dzień rozpoczął się na Łotwie i rozpoczął się w tempie iście sportowym. Zastopowało mnie dopiero typowo litewskie tsunami w Kretyndze. Oczywiście, pomimo że dopadło mnie już na przedmiesciach miasta, nie miałem szans by schronić się pod dachem. Musiałem zatem zwinąć się w kłębek, zacisnąć zęby i czekać...
Na szczęście potop nie trwał długo. Długo wlokły się natomiast przedmieścia Kłajpedy i plątanina dróg, całkowicie nieprzystosowanych do ruchu rowerowego (cóż za nowość na Litwie...). Gdy w końcu trafiłem na starówkę postanowiłem stamtąd udać się na sprawdzony przed wyjazdem prom. Przecież celem dnia była Mierzeja Kurońska. Przyjemność kosztowała 1 euro. Gdy wylądowałem na mierzei znalazłem się nagle w innej rzeczywistości. To był raj, cudowna przygoda. Całą trasę pokonałem asfaltową ścieżką rowerową. Ta zaś poprowadzona była znakomicie - najpierw tuż przy wydmach nadbrzeżnych, następnie po wydmach porośniętych cudownym, splątanym od wichrów lasem sosen-czarownic. Polska może się uczyć jak prowadzić ruch rowerowy na mierzei...
Na koniec przygody wydałem jeszcze 2 euro za wstęp na wydmy. Było warto. Niestety zbierały się tęgie burzowe chmury. Musiałem uciekać. Nie zamierzałem rozbijać się na mierzei. Choć te plątaniny sosen poprzelatane polankami były do tego wręcz stworzone. Mam jednak zasadę: nie biwakuję w parkach narodowych. Udało mi się jej dotrzymać. Dzięki życzliwości Rosjanina z Kłajpedy. Pokazał mi drogę rowerową na skróty, do drugiego z promów (też był na rowerze i wiózł jakieś wielkie paki). Tenże okazał się promem turystycznym, w dodatku był darmowy :)
Klimat Kłapedy, rosyjskiego miasta, przypadł mi nawet do gustu. Szkoda, że starówka tak ucierpiała w czasie wojny. Jest to przecież taki litewski Gdańsk (zachowując skalę). W tej radości z udanego dnia, pogubiłem drogę. Wyjechałem poza plan zgrany na smartfona i trafiłem prosto do portu przeładunkowego. Musiałem się długo stamtąd wycofywać po własnych śladach, by nie stracić całkiem orientacji. Zapadał zmierzch. Nie zdołałem wyjechać z granic aministracyjnych Kłajpedy. Rozbiłem się tuż obok chodnika (!), w zaroślach. Noclegowałem krótko, ale bez przygód.
Zdjęcia są przymglone, momentami to razi, ale cóż: przegrałem walkę z uszkodzonym śrubokrętem przesłony a robienie zdjęć na pełnej przysłonie w słoneczny dzień (nie dysponując ultrakrótkimi czasami migawki) to walka, ciągła walka z prześwietleniami...
Pocieszający był jedynie fakt, że kitowy Samsung NX 20-50 na pełnej dziurze jest całkiem ostry...

Wydmy kurońskie

Kłajpeda

Spichrze Kłajpedy:


Cudowne wybrzeże i piaszczyste plaże

Na wydmach, okolice Pervalki

Raj rowerzysty. Odwrót na prom
Dystans143.79 km Czas07:55 Vśrednia18.16 km/h VMAX39.26 km/h Podjazdy781 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Zmęczenie Łotwą
Starówka w Kuldydze okazała się być drugą najciekawszą na Łotwie. Miasto było jednak po łotewsku zakurzone i zabrudzone. Każda następna - z dość licznych atrakcji - stacja przystankowa oferowała mniej atrakcji. Najbardziej zwiodło mnie Aizpute. Zdecydowałem tamże, że ominę Lipawę i skieruję się prosto na Żmudź. Byłem już zmęczony Łotwą. Ta na pożegnanie oferowała mi swoje najwieksze atrakcje: grube, upierdliwe szutry lub przejazdy tzw. autostradami (droga a9 przypominałą kalsyczną polską krajówkę średniego szczebla). Przyroda była jednak wspaniała a pejzaż interesujący (pagórkowaty). Tuż przed granicą z Litwą rozłożyłem się na nocleg (tuż przy drodze, w zagajniku sosnowym).

Kuldiga

Edole

Pejzaż Kurlandii Garbatej

Droga malownicza, ale niesamowicie upierdliwa (szutropiach)
Starówka w Kuldydze okazała się być drugą najciekawszą na Łotwie. Miasto było jednak po łotewsku zakurzone i zabrudzone. Każda następna - z dość licznych atrakcji - stacja przystankowa oferowała mniej atrakcji. Najbardziej zwiodło mnie Aizpute. Zdecydowałem tamże, że ominę Lipawę i skieruję się prosto na Żmudź. Byłem już zmęczony Łotwą. Ta na pożegnanie oferowała mi swoje najwieksze atrakcje: grube, upierdliwe szutry lub przejazdy tzw. autostradami (droga a9 przypominałą kalsyczną polską krajówkę średniego szczebla). Przyroda była jednak wspaniała a pejzaż interesujący (pagórkowaty). Tuż przed granicą z Litwą rozłożyłem się na nocleg (tuż przy drodze, w zagajniku sosnowym).

Kuldiga

Edole

Pejzaż Kurlandii Garbatej

Droga malownicza, ale niesamowicie upierdliwa (szutropiach)
Dystans170.76 km Czas08:51 Vśrednia19.29 km/h VMAX38.23 km/h Podjazdy292 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Lasy bez cienia

Przylądek Kolka

O poranku: dzikie wybrzeże w parku narodowym Sliteres

Windawa, zabudowa
To był dzień zachwycający łotewską przyrodą. Już początek był magiczny: jechałem po mokrych asfaltach, wkoło cisza i zapach poranka pięknego dnia. Kilka razy schodziłem do morza przez dzikie wydmy. Deszcz mnie nie złapał, za późno wstałem. Jednocześnie zbudziłem się na tyle wcześnie, by na przylądku Kolka rozkoszować się samotnością. Wspaniałe miejsce, wspaniały klimat. Znakomita okazja by umyć nogi i pobrodzić po płyciznach. Lampa na nieboskłonie wróżyła kolejny upalny dzień. Czekał mnie jednak podwójny zawód: stały, coraz silniejszy przeciwny wiatr oraz ciągła wystawa na palące słońce.
Do Windawy trasa miała ponad 80 km. Na mapie niekończący się las, w realu niekończący się las, ale z dala od drogi. Bałtycki zwyczaj (Estonii też dotyczy, niestety) skrupulatnego usuwania drzew ze skrajni drogi jest zabójczy dla rowerzysty w upalne, bezchmurne dni.
Do Windawy trasa miała ponad 80 km. Na mapie niekończący się las, w realu niekończący się las, ale z dala od drogi. Bałtycki zwyczaj (Estonii też dotyczy, niestety) skrupulatnego usuwania drzew ze skrajni drogi jest zabójczy dla rowerzysty w upalne, bezchmurne dni.
Gdy w końcy przebiłem się przez wiatr i dotarłem do Windawy, czekało mnie spotkanie z j. rosyjskim i liczną społecznością tutejszych Rosjan. Miasto ma najwyższe na Łotwie wskażniki gospodarcze i najniższe bezrobocie. W sklepach dużo rosyjskich produktów i rosyjskie oraz rosyjskojęzyczne gazety. Po uzupełnieniu zapasów ruszam znów w łotewski interior, by przed zmierzchem dotrzeć pod Kuldygę. Na drodze 108 największy ruch samochodowy jaki trafiłem na Łotwie. Zdaje się, że mieszkańcy Windawy wracali na weekend do swoich wiosek, zagubionych gdzieś wśród wyboistych szutrów...

Przylądek Kolka

O poranku: dzikie wybrzeże w parku narodowym Sliteres

Windawa, zabudowa
Dystans139.08 km Czas07:32 Vśrednia18.46 km/h VMAX48.29 km/h Podjazdy486 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Kurlandzki interior
To miał być dzień "kasłania" po łotewsku. Opuszczałem wygodną bazę po wyeksplorowaniu okolic. Celem była Kandava i okolice Talsi (aprowizacja przed dzikim wybrzeżem, od Kolki po Windawę pozbawionym sklepów i zabudowań) a finał miał nastąpić jak najbliżej Kolki, byle przed granicą parku narodowego. Był to kolejny dzień bez deszczu, atrakcji niestety też nie było za dużo. Łotewska bujna przyroda pozostawała poza zasiegiem, bo drogi zazwyczaj na nasypie, idealnie pozbawione drzew. Dzień był znowu upalny i brak drzew przydrożnych był naprawdę dotkliwy. Na koniec (za Dundagą) trafiłem na myśliwych rozlokowujących się do polowania ze stanowisk i ambon. Odgłosy strzałów nie ułatwiają zaśnięcia, więc musiałem podjechać pod same granice parku narodowego. Tam długo szukałem dogodnego miejsca - ostatecznie rozbiłem się na wale, nad kanałem rzeczki Pilsupe.

Kandava, zabudowa

Typowa Łotwa w wersji exclusive (czyli z asfaltem)

Dundaga, zamek
To miał być dzień "kasłania" po łotewsku. Opuszczałem wygodną bazę po wyeksplorowaniu okolic. Celem była Kandava i okolice Talsi (aprowizacja przed dzikim wybrzeżem, od Kolki po Windawę pozbawionym sklepów i zabudowań) a finał miał nastąpić jak najbliżej Kolki, byle przed granicą parku narodowego. Był to kolejny dzień bez deszczu, atrakcji niestety też nie było za dużo. Łotewska bujna przyroda pozostawała poza zasiegiem, bo drogi zazwyczaj na nasypie, idealnie pozbawione drzew. Dzień był znowu upalny i brak drzew przydrożnych był naprawdę dotkliwy. Na koniec (za Dundagą) trafiłem na myśliwych rozlokowujących się do polowania ze stanowisk i ambon. Odgłosy strzałów nie ułatwiają zaśnięcia, więc musiałem podjechać pod same granice parku narodowego. Tam długo szukałem dogodnego miejsca - ostatecznie rozbiłem się na wale, nad kanałem rzeczki Pilsupe.

Kandava, zabudowa

Typowa Łotwa w wersji exclusive (czyli z asfaltem)

Dundaga, zamek