Wpisy archiwalne w kategorii
wielodniowe
Dystans całkowity: | 47411.11 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 2265:08 |
Średnia prędkość: | 17.52 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.22 km/h |
Suma podjazdów: | 316336 m |
Liczba aktywności: | 359 |
Średnio na aktywność: | 132.06 km i 7h 53m |
Więcej statystyk |
Dystans143.17 km Czas08:46 Vśrednia16.33 km/h Podjazdy2511 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 13: Królestwo Nawarry
Kolejny dzień wśród Basków powitał mnie mgłą i wilgocią. Zieloność bierze się tu dosłownie z powietrza. Baskowie cenią sobie ziemię przodków tak bardzo, że ciężko znaleźć jakiś nieogrodzony fragmencik. Ogrodzenia są zazwyczaj z drutu kolczastego. Potrójne zasieki z takiego drutu powstrzymają każdego rowerzystę, choć nie cyklistów mają powstrzymywać.
Nawet niewielkie miejscowości wyglądają jak miasteczka. Zabudowa jest skupiona a kartusze herbowe zauważyć można niemal na każdym domu. Są tez i daty, czasem wywołują szybsze bicie serca historyka: XVI i XVII wiek są licznie reprezentowane. Na totalnej prowincji! Prawie każda miejscowość w dolinie tak wygląda. To prawdziwy skansen kamiennych fortec. Dostaję szału i zatrzymuję się w każdej mijanej wiosce. Nawet ostatnia wioska przed francuską granicą – Erratzu – oszołamia zabudową. Droga przepycha się między narożnikami baskijskich domów-fortec. Klaustrofobia typowa dla starówki, a wieś nie liczy nawet 500 mieszkańców.
Gdy przekraczam granicę hiszpańsko-francuską na przeł. Izpegi krajobraz się nie zmienia. Historycznie dalej pozostaję w Nawarze, konkretnie Dolnej Nawarze, której nieformalną stolicą jest St-Jean-Port-de-Pied. Jest to tradycyjne miejsce startowania pielgrzymów na camino. Jakubici idą jednak jak po sznurku na przełęcz Puerto de Ibaneta/Roncevaux, by uczcić tam męczeństwo cnego Rolanda. Ta okoliczność sprawia, że na przełęczy Izpegui cieszyłem się niezmąconą samotnością. W samym świętym Janku sporo jest rzecz jasna nie tylko pielgrzymów, ale też turystów; uliczki wąskie a dyskonty tuż po godzinie 19 – francuskim zwyczajem – zamknięte na cztery spusty. Jadę więc dalej i rozglądam się za dogodnym miejscem noclegowym. Jestem nieco zniechęcony, zdaję sobie sprawę, że lekko nie będzie. Po minięciu Saint-Jean-Pied nie spotykam już więcej pielgrzymów, moja trasa definitywnie rozchodzi się z camino.
Baskowie po obu stronach państwowej granicy przyzwyczajenia mają podobne. Wszędzie pastwiska grodzone drutem kolczastym. Jest to niezgodne z przepisami unijnymi, bo nie da się ukryć że takie ogrodzenie potrafi przysporzyć zwierzętom wielu cierpień. Moje poszukiwania ustronnego miejsca na biwak kończą się fiaskiem. Jedyną płaską przestrzenią, nieogrodzoną potrójnym drutem kolczastym, okazuje się rozejście pastwiskowych traktorówek. Mam kilka metrów płaskiego trawniczka, wokół piętrzą się zasieki z drutu kolczastego, ale nikomu nie wchodzę w szkodę. Przejawiam czasem skłonność do brawury (jak Magellan – patron mojej podróży), ale naruszanie baskijskiego poczucia własności uznaję za czyn samobójczy. Pierwszy raz w życiu rozbijam się na rozstaju dróg. W wierzeniach wielu ludów jest to miejsce przeklęte, sanktuarium złych mocy. Ja bardziej przeklinam obecność tych irracjonalnych zasieków, potem jem obiadokolację w formie makaronowej pulpy i spokojnie zasypiam. Nikt mnie nie niepokoi.

Wygląda tu jak w Austrii - Nawarra, sorry, taki mamy klimat...

Pieprzony Ocean znowu daje czadu...
Kolejny dzień wśród Basków powitał mnie mgłą i wilgocią. Zieloność bierze się tu dosłownie z powietrza. Baskowie cenią sobie ziemię przodków tak bardzo, że ciężko znaleźć jakiś nieogrodzony fragmencik. Ogrodzenia są zazwyczaj z drutu kolczastego. Potrójne zasieki z takiego drutu powstrzymają każdego rowerzystę, choć nie cyklistów mają powstrzymywać.
Nawet niewielkie miejscowości wyglądają jak miasteczka. Zabudowa jest skupiona a kartusze herbowe zauważyć można niemal na każdym domu. Są tez i daty, czasem wywołują szybsze bicie serca historyka: XVI i XVII wiek są licznie reprezentowane. Na totalnej prowincji! Prawie każda miejscowość w dolinie tak wygląda. To prawdziwy skansen kamiennych fortec. Dostaję szału i zatrzymuję się w każdej mijanej wiosce. Nawet ostatnia wioska przed francuską granicą – Erratzu – oszołamia zabudową. Droga przepycha się między narożnikami baskijskich domów-fortec. Klaustrofobia typowa dla starówki, a wieś nie liczy nawet 500 mieszkańców.
Gdy przekraczam granicę hiszpańsko-francuską na przeł. Izpegi krajobraz się nie zmienia. Historycznie dalej pozostaję w Nawarze, konkretnie Dolnej Nawarze, której nieformalną stolicą jest St-Jean-Port-de-Pied. Jest to tradycyjne miejsce startowania pielgrzymów na camino. Jakubici idą jednak jak po sznurku na przełęcz Puerto de Ibaneta/Roncevaux, by uczcić tam męczeństwo cnego Rolanda. Ta okoliczność sprawia, że na przełęczy Izpegui cieszyłem się niezmąconą samotnością. W samym świętym Janku sporo jest rzecz jasna nie tylko pielgrzymów, ale też turystów; uliczki wąskie a dyskonty tuż po godzinie 19 – francuskim zwyczajem – zamknięte na cztery spusty. Jadę więc dalej i rozglądam się za dogodnym miejscem noclegowym. Jestem nieco zniechęcony, zdaję sobie sprawę, że lekko nie będzie. Po minięciu Saint-Jean-Pied nie spotykam już więcej pielgrzymów, moja trasa definitywnie rozchodzi się z camino.
Baskowie po obu stronach państwowej granicy przyzwyczajenia mają podobne. Wszędzie pastwiska grodzone drutem kolczastym. Jest to niezgodne z przepisami unijnymi, bo nie da się ukryć że takie ogrodzenie potrafi przysporzyć zwierzętom wielu cierpień. Moje poszukiwania ustronnego miejsca na biwak kończą się fiaskiem. Jedyną płaską przestrzenią, nieogrodzoną potrójnym drutem kolczastym, okazuje się rozejście pastwiskowych traktorówek. Mam kilka metrów płaskiego trawniczka, wokół piętrzą się zasieki z drutu kolczastego, ale nikomu nie wchodzę w szkodę. Przejawiam czasem skłonność do brawury (jak Magellan – patron mojej podróży), ale naruszanie baskijskiego poczucia własności uznaję za czyn samobójczy. Pierwszy raz w życiu rozbijam się na rozstaju dróg. W wierzeniach wielu ludów jest to miejsce przeklęte, sanktuarium złych mocy. Ja bardziej przeklinam obecność tych irracjonalnych zasieków, potem jem obiadokolację w formie makaronowej pulpy i spokojnie zasypiam. Nikt mnie nie niepokoi.

Wygląda tu jak w Austrii - Nawarra, sorry, taki mamy klimat...

Pieprzony Ocean znowu daje czadu...
Dystans96.29 km Czas06:26 Vśrednia14.97 km/h Podjazdy1661 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 12: W Kraju Basków
Baskijskie flagi są tu wszechobecne, podobnie jak hasła „independentzia”. Już pierwszego dnia pobytu w baskijskim Heimacie moją uwagę zwrócił napis pt. „indenpendentzia, ETA, sojalism”. W miarę wgłębiania się w ten baskijski miąższ mentalny, opatrzyły mi się te wszystkie napisy sławiące ETA i niepodległość. Atrakcją pozostały rzadsze od innych symboli swastyki baskijskie, zwane Lauburu. Dotychczas widziałem je tylko na relacjach z TdF. Graficznie są znakomite. Na trawiastych stokach zachodnich Pirenejów podziwiałem kilka takich świeżo wystrzyżonych na zbliżający się Tour de France.
Oddalałem się zatem od gospodarczego centrum Kraju Basków i zbliżałem coraz bardziej do centrum symbolicznego – Gerniki – krajobraz robił się coraz zieleńszy. Jechałem przez niewielkie góry porosłe lasami i upstrzone pastwiskami lub plantacjami kiwi. Obecność tych ostatnich trochę mnie zdziwiła. Poczułem się naprawdę jak na wyprawie dookoła świata. W Portugalii araukarie i bananowce, w Galicji eukaliptusy, w Baskonii aktinidia smakowita (kiwi) – widok egzotycznych roślin przykuwał każdorazowo moją uwagę.
Gernika (hiszp. Guernica) to niewątpliwie miejsce symboliczne. Bombardowanie miasta przez Legion Condor jest faktem historycznym. Relacje z tego wydarzenia i szacunki strat są jednak ze sobą sprzeczne (od 100 do 3000 ofiar). Nie tylko dlatego, że każda z wojujących stron podawała własne. Czy zaznałem w Gernice czegoś niezwykłego? Oczywiście, że tak! Ptaki bogini Afrodyty raczyły mnie tu szokującymi umiejętnościami lotniczymi. Gracja, odwaga i wdzięk. Przodowały w tych cechach rzecz jasna wróbliczki. Zawisały nad starannie przyciętym trawnikiem, niczym pustułki nad ścierniskiem. Potem przypuszczały śmiercionośne ataki na kryjące się w soczystej murawie insekty. Cóż to było za widowisko!
Gernika nie zaskoczyła mnie nadzwyczajną cudnością zabudowy – wiedziałem, że jej tu nie znajdę. Było estetycznie i czysto. Nie przybyłem tu zaspokajać głodu zaliczacza zabytków. Gernika była dla mnie miejscem rozkosznej rekreacji.
Ostatecznie nie zdołałem tego dnia przejechać 100 km, jest to o tyle istotne, że była to 20. rocznica mojej pierwszej setki na rowerze...

Euskal Herra w całej okazałości

Gernika
Baskijskie flagi są tu wszechobecne, podobnie jak hasła „independentzia”. Już pierwszego dnia pobytu w baskijskim Heimacie moją uwagę zwrócił napis pt. „indenpendentzia, ETA, sojalism”. W miarę wgłębiania się w ten baskijski miąższ mentalny, opatrzyły mi się te wszystkie napisy sławiące ETA i niepodległość. Atrakcją pozostały rzadsze od innych symboli swastyki baskijskie, zwane Lauburu. Dotychczas widziałem je tylko na relacjach z TdF. Graficznie są znakomite. Na trawiastych stokach zachodnich Pirenejów podziwiałem kilka takich świeżo wystrzyżonych na zbliżający się Tour de France.
Oddalałem się zatem od gospodarczego centrum Kraju Basków i zbliżałem coraz bardziej do centrum symbolicznego – Gerniki – krajobraz robił się coraz zieleńszy. Jechałem przez niewielkie góry porosłe lasami i upstrzone pastwiskami lub plantacjami kiwi. Obecność tych ostatnich trochę mnie zdziwiła. Poczułem się naprawdę jak na wyprawie dookoła świata. W Portugalii araukarie i bananowce, w Galicji eukaliptusy, w Baskonii aktinidia smakowita (kiwi) – widok egzotycznych roślin przykuwał każdorazowo moją uwagę.
Gernika (hiszp. Guernica) to niewątpliwie miejsce symboliczne. Bombardowanie miasta przez Legion Condor jest faktem historycznym. Relacje z tego wydarzenia i szacunki strat są jednak ze sobą sprzeczne (od 100 do 3000 ofiar). Nie tylko dlatego, że każda z wojujących stron podawała własne. Czy zaznałem w Gernice czegoś niezwykłego? Oczywiście, że tak! Ptaki bogini Afrodyty raczyły mnie tu szokującymi umiejętnościami lotniczymi. Gracja, odwaga i wdzięk. Przodowały w tych cechach rzecz jasna wróbliczki. Zawisały nad starannie przyciętym trawnikiem, niczym pustułki nad ścierniskiem. Potem przypuszczały śmiercionośne ataki na kryjące się w soczystej murawie insekty. Cóż to było za widowisko!
Gernika nie zaskoczyła mnie nadzwyczajną cudnością zabudowy – wiedziałem, że jej tu nie znajdę. Było estetycznie i czysto. Nie przybyłem tu zaspokajać głodu zaliczacza zabytków. Gernika była dla mnie miejscem rozkosznej rekreacji.
Ostatecznie nie zdołałem tego dnia przejechać 100 km, jest to o tyle istotne, że była to 20. rocznica mojej pierwszej setki na rowerze...

Euskal Herra w całej okazałości

Gernika
Dystans135.74 km Czas08:22 Vśrednia16.22 km/h Podjazdy1896 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 11: Nad Zatoką Biskajską
Kolejny dzień w Zielonej Hiszpanii rozpoczynam od poszukiwań Lidla a następnie orbituję w rejonie zatoki Santander. Miasto wolę oglądać z daleka, z drugiego brzegu. Po niedzielnej traumie utrzymuję dobre tempo, chcę jak najszybciej opuścić Kantabrię i osiągnąć ziemie najstarszego z narodów Europy. Ten nadbrzeżny odcinek jest jednak wymagający. Droga moja (N-634) od pewnego momentu nieustannie przeplata się z autostradą A-8. Cały czas jest rollercoaster: raz w górę, raz w dół. Słońce bezlitośnie ogrzewa powietrze a bezchmurne niebo jest zapowiedzią dalszej walki z ryzykiem udaru cieplnego. Raz na jakiś czas otwierają się piękne widoki na Zatokę, na plaże i klify. Spotykam też wielu caminowiczów, zmierzających drogą nadmorską do Santiago. Nie zazdroszczę im. Mają trudniej ode mnie. Często drepczą po rozpalonym asfalcie, ja mogę przyspieszyć na zjazdach, oni dalej się wloką. Widoki mamy takie same, ale ja przebywam przestrzeń znacznie szybciej.
Temperatura na szosie znowu przekracza z łatwością czterdzieści stopni. Od południa zatrzymuję się w każdym cieniu przydrożnych drzew, nie ma ich bowiem zbyt dużo. Oczekuję aż głowa mi odparuje. To nie przenośnia, gdy zdejmuje moją białą czapkę, zazwyczaj parzy mi ręce… Jakże się wtedy cieszę, że nie skusiłem się na kask…
Oryginalność Basków nie jest wymyślona. Zagłębiając się w Kraj Basków czułem to coraz wyraźniej. Po pierwsze osaczyły mnie tłumy kolarzy. W przeciwieństwie do przebytych dotąd połaci północnej Hiszpanii, Kraj Basków nie jest pozbawiony ścieżek rowerowych. Sieć tychże w okolicach Bilbao jest bardzo dobrej jakości. Kolejnym novum, z jakim nie spotkałem się dotąd na terenie Hiszpanii, były regularnie kursujące autobusy. To był inny świat.
Moim celem dnia była przeprawa przez Most Biskajski. Zrealizowanie celu wykluczało zapędzenie się do centrum aglomeracji bez znajomości przebiegu tych znakomitych i licznie odwiedzanych przez kolarzy dróg rowerowych. Do mostu musiałem dotrzeć całkowicie na podstawie własnego „kompasu” geograficznego. Udało mi się to tak dokładnie, że w pewnym momencie aż zdziwił mnie bliski widok stalowej konstrukcji wystającej zza zabudowy Portugalete.
Gdy już przeprawiłem się na drugi brzeg, gdy pokonałem - bez strat! - tę pierwszą na trasie Cieśninę Magellana, poczułem ponowny przypływ energii. Chłonąłem przedmieścia Bilbao. Zachwycały mnie starannie zaprojektowane balkony i tarasy w licznych tutejszych apartamentowcach. Jest tu pedantycznie czysto, często mijają mnie podmiejskie autobusy a asfalty są nienaganne.
Ta radosna kontemplacja baskijskiego dobrobytu uśpiła moją czujność. Zanim się zorientowałem, słończyni (słońce w mitologii Basków było rodzaju żeńskiego!) poczyniła znaczące postępy w pogoni za horyzontem. Zbliżający się zmierzch zapowiadał kolejne problemy ze znalezieniem noclegu. Każda piędź ziemi była tu skrupulatnie wykorzystana. Kontynuując dobre tempo jazdy osiągnąłem okolice zjawiskowego zameczku Butron. Pomimo jednak starannego eksplorowania okolic nie znalazłem żadnego dogodnego miejsca na biwak. Zrezygnowany, począłem rozbijać się nad samą zamkową fosą. Okazało się to fatalnym pomysłem. Nastraszyłem czołówką rybaka na drugim brzegu, a nawet o mało nie utopiłem jednego z pałąków konstrukcyjnych namiotu. Gdy zaś rozłożyłem już namiot odkryłem, że teraska nadrzeczna jest tak wąska, że istnieje ryzyko nocnej kąpieli razem ze śpiworem… Ten cios przeważył szalę: spakowałem graty i ruszyłem rozbić się na błoniach pod zamkiem – na bezczela.

Wybrzeże Kantabryjskie - lubię to!

Pocztówkowe landszafty psują często linie energetyczne
Kolejny dzień w Zielonej Hiszpanii rozpoczynam od poszukiwań Lidla a następnie orbituję w rejonie zatoki Santander. Miasto wolę oglądać z daleka, z drugiego brzegu. Po niedzielnej traumie utrzymuję dobre tempo, chcę jak najszybciej opuścić Kantabrię i osiągnąć ziemie najstarszego z narodów Europy. Ten nadbrzeżny odcinek jest jednak wymagający. Droga moja (N-634) od pewnego momentu nieustannie przeplata się z autostradą A-8. Cały czas jest rollercoaster: raz w górę, raz w dół. Słońce bezlitośnie ogrzewa powietrze a bezchmurne niebo jest zapowiedzią dalszej walki z ryzykiem udaru cieplnego. Raz na jakiś czas otwierają się piękne widoki na Zatokę, na plaże i klify. Spotykam też wielu caminowiczów, zmierzających drogą nadmorską do Santiago. Nie zazdroszczę im. Mają trudniej ode mnie. Często drepczą po rozpalonym asfalcie, ja mogę przyspieszyć na zjazdach, oni dalej się wloką. Widoki mamy takie same, ale ja przebywam przestrzeń znacznie szybciej.
Temperatura na szosie znowu przekracza z łatwością czterdzieści stopni. Od południa zatrzymuję się w każdym cieniu przydrożnych drzew, nie ma ich bowiem zbyt dużo. Oczekuję aż głowa mi odparuje. To nie przenośnia, gdy zdejmuje moją białą czapkę, zazwyczaj parzy mi ręce… Jakże się wtedy cieszę, że nie skusiłem się na kask…
Oryginalność Basków nie jest wymyślona. Zagłębiając się w Kraj Basków czułem to coraz wyraźniej. Po pierwsze osaczyły mnie tłumy kolarzy. W przeciwieństwie do przebytych dotąd połaci północnej Hiszpanii, Kraj Basków nie jest pozbawiony ścieżek rowerowych. Sieć tychże w okolicach Bilbao jest bardzo dobrej jakości. Kolejnym novum, z jakim nie spotkałem się dotąd na terenie Hiszpanii, były regularnie kursujące autobusy. To był inny świat.
Moim celem dnia była przeprawa przez Most Biskajski. Zrealizowanie celu wykluczało zapędzenie się do centrum aglomeracji bez znajomości przebiegu tych znakomitych i licznie odwiedzanych przez kolarzy dróg rowerowych. Do mostu musiałem dotrzeć całkowicie na podstawie własnego „kompasu” geograficznego. Udało mi się to tak dokładnie, że w pewnym momencie aż zdziwił mnie bliski widok stalowej konstrukcji wystającej zza zabudowy Portugalete.
Gdy już przeprawiłem się na drugi brzeg, gdy pokonałem - bez strat! - tę pierwszą na trasie Cieśninę Magellana, poczułem ponowny przypływ energii. Chłonąłem przedmieścia Bilbao. Zachwycały mnie starannie zaprojektowane balkony i tarasy w licznych tutejszych apartamentowcach. Jest tu pedantycznie czysto, często mijają mnie podmiejskie autobusy a asfalty są nienaganne.
Ta radosna kontemplacja baskijskiego dobrobytu uśpiła moją czujność. Zanim się zorientowałem, słończyni (słońce w mitologii Basków było rodzaju żeńskiego!) poczyniła znaczące postępy w pogoni za horyzontem. Zbliżający się zmierzch zapowiadał kolejne problemy ze znalezieniem noclegu. Każda piędź ziemi była tu skrupulatnie wykorzystana. Kontynuując dobre tempo jazdy osiągnąłem okolice zjawiskowego zameczku Butron. Pomimo jednak starannego eksplorowania okolic nie znalazłem żadnego dogodnego miejsca na biwak. Zrezygnowany, począłem rozbijać się nad samą zamkową fosą. Okazało się to fatalnym pomysłem. Nastraszyłem czołówką rybaka na drugim brzegu, a nawet o mało nie utopiłem jednego z pałąków konstrukcyjnych namiotu. Gdy zaś rozłożyłem już namiot odkryłem, że teraska nadrzeczna jest tak wąska, że istnieje ryzyko nocnej kąpieli razem ze śpiworem… Ten cios przeważył szalę: spakowałem graty i ruszyłem rozbić się na błoniach pod zamkiem – na bezczela.

Wybrzeże Kantabryjskie - lubię to!

Pocztówkowe landszafty psują często linie energetyczne
Dystans145.14 km Czas07:40 Vśrednia18.93 km/h Podjazdy1837 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 10: Dzień złych wiadomości
Oberwanie chmury (dzień wcześniej) miało swoje konsekwencje. Na ranem ukazał mi się epilog tej historii. Byłem tak blisko Picos de Europa i nic nie widziałem. Góry parowały tak intensywnie, że z punktu widokowego nie widziałem nawet skrawka panoramy. To był mocny, bolesny cios. Kilka dni moim mentalnym paliwem było radosne oczekiwanie na cudowne scenerie Picos de Europa. Planowałem założyć tu bazę, zaliczyć pętelkę rowerem po przełęczach, ruszyć pieszo na szlaki, upajać się widokami. Cały ten plan stracił sens. Taki już jest urok długich liniowych tras (z celu do celu). Los daje tylko jedną szansę w danym czasie i przestrzeni. Nie ma czasu, by oczekiwać na lepszą pogodę. Mam kilka dni rezerwy, ale trzymam tę rezerwę na Pireneje i Alpy. Nie decyduję się zatem na założenie obozu. Krzyżowcy w takich sytuacjach wołali Deus vult!
Kalkulacja jest bezwzględna: powyżej 2000 m n.p.m. zalegają poopadowe mgły i ich pochodne w postaci chmur na graniach, góry przewietrzą się dopiero pod wieczór. Nie interesuje mnie zaliczanie gór czy przełęczy dla samego zaliczania. Skoro te piękne góry nie chcą mi się ukazać, nie będę natrętem. Ruszam dalej, licząc że w dolnych partiach gór prędzej zobaczę słońce.
Szybko wytracam wysokość, rosnąca temperatura i widok słońca poprawiają mi nastrój. Gdy wjeżdżam w przełom Hermidy jest już znowu gorąco i słonecznie. Twór natury przez który przejeżdżam zwie się na mojej mapie Desfiladero de La Hermida. Ruch samochodowy bywa tu duży, droga jest wąska i prześlizguje się dnem kanionu licznymi półkami, zakosami i tunelami. Wgryza się w ściany przełomu, meandruje razem z rzeką. Widoki są fantastyczne.
Podjąłem właściwą decyzję. Organizuję sobie popas nad rzeką. Robię dużą przepierkę, zażywam kąpieli w rzece, myję włosy. Walczę z pokusą by zostać dłużej, popływać (nieopodal jest głębsza, spokojna toń), poleniuchować.
Imperatyw drogi nie uznaje jednak odstępstw, zdaję sobie sprawę, że będzie trudno o nocleg. Kieruje się z powrotem nad Ocean. Skalne pustkowia ustąpią miejsca polom, ogrodom i domom. Czym bliżej podjadę pod Santander, tym łatwiej ominę go nazajutrz rano. Liczę, że wykorzystam niedzielę by podkraść się na peryferia aglomeracji.
Docierając nad Zatokę Biskajską miałem już w nogach przeszło 1000 km pokonanych hiszpańskimi drogami. Wielokrotnie, niepokojąco wręcz często, trafiałem na blokady policyjne. Wyglądało to na akcje kryminalnych, kogo i dlaczego wyłapywali nie wiem; na mnie nie zwracali kompletnie uwagi. Czułem się nawet nieco urażony. Gdy czysty i odświeżony kąpielą w boskiej rzece Deva zmierzałem do nadmorskiego miasta San Vicente de la Barquera, znalazłem nieoczekiwanego rozmówcę - policjanta na motorze, który upomniał mnie na okoliczność nieposiadania kasku...
Oczywiście ani przez chwilę nie planowałem kupować kasku. Nie tylko dlatego, że „w kasku każdy wygląda jak głupek”. Powodem były wspomniane względy praktyczne. Kask przy tak palącym słońcu jest zagrożeniem dla życia. Nie daje pełnej ochrony przed słońcem, zapewnia jednak ciągłe utrapienie. Stróżki wody spływają mi też spod lekkiej białej czapki (dla tenisistów, rzecz jasna z francuskiego marketu za kilkanaście złotych) w której jadę. Czapkę jednak łatwo zdjąć. Ma szeroki i długi daszek chroniący oczy i znaczną część twarzy. Najbardziej doceniam ten daszek w ulewie. Ponadto czapka jest lżejsza i zajmuje mniej miejsca.
To, że zainteresował się mną policjant, wprowadziło mnie jednak w spory niepokój i szybsze bicie serca. Gdybym od początku jechał w kasku, uniknąłbym tego nadmorskiego stresu. Będzie mi on towarzyszyć aż do granic Hiszpanii. Sprawi, że w okolicach Santander zjadę na bardzo lokalne drogi. Będę podświadomie unikał kolejnego spotkania z policją. Peryferia Santander maja urok willowych przedmieść. Krajobraz „Zielonego Wybrzeża” uatrakcyjniają strome wzgórza. Tylko biwaku nie ma gdzie założyć!
W okolicach miejscowości Escobedo daję za wygraną i rozkładam się na środku traktorówki, w czymś co przypomina nieużytek w naturalnej fazie sukcesji leśnej. Pełno tu jeżyn, cierni i kolców odrośli akacjowych.

Podjazd na Złośliwą Lesbę, tak to w każdym razie przechrzciłem. Miał być widok na Picos de Europa, była wielka chmura...

Skrawki Picos de Europa widziałem dopiero z dołu...
Oberwanie chmury (dzień wcześniej) miało swoje konsekwencje. Na ranem ukazał mi się epilog tej historii. Byłem tak blisko Picos de Europa i nic nie widziałem. Góry parowały tak intensywnie, że z punktu widokowego nie widziałem nawet skrawka panoramy. To był mocny, bolesny cios. Kilka dni moim mentalnym paliwem było radosne oczekiwanie na cudowne scenerie Picos de Europa. Planowałem założyć tu bazę, zaliczyć pętelkę rowerem po przełęczach, ruszyć pieszo na szlaki, upajać się widokami. Cały ten plan stracił sens. Taki już jest urok długich liniowych tras (z celu do celu). Los daje tylko jedną szansę w danym czasie i przestrzeni. Nie ma czasu, by oczekiwać na lepszą pogodę. Mam kilka dni rezerwy, ale trzymam tę rezerwę na Pireneje i Alpy. Nie decyduję się zatem na założenie obozu. Krzyżowcy w takich sytuacjach wołali Deus vult!
Kalkulacja jest bezwzględna: powyżej 2000 m n.p.m. zalegają poopadowe mgły i ich pochodne w postaci chmur na graniach, góry przewietrzą się dopiero pod wieczór. Nie interesuje mnie zaliczanie gór czy przełęczy dla samego zaliczania. Skoro te piękne góry nie chcą mi się ukazać, nie będę natrętem. Ruszam dalej, licząc że w dolnych partiach gór prędzej zobaczę słońce.
Szybko wytracam wysokość, rosnąca temperatura i widok słońca poprawiają mi nastrój. Gdy wjeżdżam w przełom Hermidy jest już znowu gorąco i słonecznie. Twór natury przez który przejeżdżam zwie się na mojej mapie Desfiladero de La Hermida. Ruch samochodowy bywa tu duży, droga jest wąska i prześlizguje się dnem kanionu licznymi półkami, zakosami i tunelami. Wgryza się w ściany przełomu, meandruje razem z rzeką. Widoki są fantastyczne.
Podjąłem właściwą decyzję. Organizuję sobie popas nad rzeką. Robię dużą przepierkę, zażywam kąpieli w rzece, myję włosy. Walczę z pokusą by zostać dłużej, popływać (nieopodal jest głębsza, spokojna toń), poleniuchować.
Imperatyw drogi nie uznaje jednak odstępstw, zdaję sobie sprawę, że będzie trudno o nocleg. Kieruje się z powrotem nad Ocean. Skalne pustkowia ustąpią miejsca polom, ogrodom i domom. Czym bliżej podjadę pod Santander, tym łatwiej ominę go nazajutrz rano. Liczę, że wykorzystam niedzielę by podkraść się na peryferia aglomeracji.
Docierając nad Zatokę Biskajską miałem już w nogach przeszło 1000 km pokonanych hiszpańskimi drogami. Wielokrotnie, niepokojąco wręcz często, trafiałem na blokady policyjne. Wyglądało to na akcje kryminalnych, kogo i dlaczego wyłapywali nie wiem; na mnie nie zwracali kompletnie uwagi. Czułem się nawet nieco urażony. Gdy czysty i odświeżony kąpielą w boskiej rzece Deva zmierzałem do nadmorskiego miasta San Vicente de la Barquera, znalazłem nieoczekiwanego rozmówcę - policjanta na motorze, który upomniał mnie na okoliczność nieposiadania kasku...
Oczywiście ani przez chwilę nie planowałem kupować kasku. Nie tylko dlatego, że „w kasku każdy wygląda jak głupek”. Powodem były wspomniane względy praktyczne. Kask przy tak palącym słońcu jest zagrożeniem dla życia. Nie daje pełnej ochrony przed słońcem, zapewnia jednak ciągłe utrapienie. Stróżki wody spływają mi też spod lekkiej białej czapki (dla tenisistów, rzecz jasna z francuskiego marketu za kilkanaście złotych) w której jadę. Czapkę jednak łatwo zdjąć. Ma szeroki i długi daszek chroniący oczy i znaczną część twarzy. Najbardziej doceniam ten daszek w ulewie. Ponadto czapka jest lżejsza i zajmuje mniej miejsca.
To, że zainteresował się mną policjant, wprowadziło mnie jednak w spory niepokój i szybsze bicie serca. Gdybym od początku jechał w kasku, uniknąłbym tego nadmorskiego stresu. Będzie mi on towarzyszyć aż do granic Hiszpanii. Sprawi, że w okolicach Santander zjadę na bardzo lokalne drogi. Będę podświadomie unikał kolejnego spotkania z policją. Peryferia Santander maja urok willowych przedmieść. Krajobraz „Zielonego Wybrzeża” uatrakcyjniają strome wzgórza. Tylko biwaku nie ma gdzie założyć!
W okolicach miejscowości Escobedo daję za wygraną i rozkładam się na środku traktorówki, w czymś co przypomina nieużytek w naturalnej fazie sukcesji leśnej. Pełno tu jeżyn, cierni i kolców odrośli akacjowych.

Podjazd na Złośliwą Lesbę, tak to w każdym razie przechrzciłem. Miał być widok na Picos de Europa, była wielka chmura...

Skrawki Picos de Europa widziałem dopiero z dołu...
Dystans84.11 km Czas05:09 Vśrednia16.33 km/h Podjazdy2196 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 9: Pico Susaron
Cały dzionek na drogach i bezdrożach Gór Kantabryjskich. Wpierw na bezdrożach, bo przyciągał mnie cel - Pico Susaron. To już był 9. dzień podróży, a ja wciąż nie stanąłem na żadnym szczycie. Hańbę postanowiłem zmazać skoro świt.
Wybrałem go sobie po długich godzinach studiowania map. Spełniał wszystkie moje wymagania tj. odosobnione położenie, niewielkie zainteresowanie turystów, imponujący wygląd i gwarantował piękne widoki z wierzchołka. Susek (bo tak go szybko przezwałem) okazał się dużo trudniejszym przeciwnikiem, niż wskazywałaby jego wysokość. Początek nie zwiastował wielkich emocji – zgodnie ze wskazaniami dokładnych map namierzyłem szutrówkę wspinającą się u podnóży mojej góry. Tym sposobem dotarłem na wysokość 1400 m n.p.m. Do najwyższego punktu pozostało mi niespełna 500 metrów przewyższenia. Cóż to jest dla piechura? Gdy tradycyjnie ukryłem rower w zaroślach i dokonałem przepakowania (w ruch poszedł wożony w tym celu plecak, gdzie włożyłem wszystkie cenne i niezbędne w czasie wędrówki artefakty), wkroczyłem raźnie do lasu.
Gdy leśny dukt osiągnął wreszcie siodło, las ustąpił i otwarł się widok na mój cel, i poprzedzający go grzbiet. Nastąpiłem więc z ulgą na rozgrzane w słońcu wapienie, wówczas rozpierzchły mi się spod stóp setki jaszczurek. To wzmogło moją czujność, bo nie planowałem zaznajamiać się z wężami. Na szczęście obfitość jaszczurek nie oznaczała obecności węży. Odnalazłem natomiast, w zasadzie to nastąpiłem na, podlotka. Pierwszy raz w długiej karierze ptasznika natknąłem się na pisklę tego gatunku. Akurat w Hiszpanii. Przyniósł mi szczęście, bo choć stok zrobił się niewiarygodnie stromy to natrafiłem na wątłą ścieżynkę. Odcinek traperski dobiegł końca. Z racji tego, że podchodziłem od zachodu, ścieżynka pozostawała długo w cieniu własnym góry. Po długiej walce z grawitacją dotarłem wreszcie na szczyt; czekały tam na mnie kolejne niespodzianki. Zamiast księgi wejść, czy chociażby nędznej tabliczki z nazwą góry, wierzchołek wieńczyło gniazdo mrówek. Paskudztwo rozlazło się i rozfrunęło na kilkadziesiąt metrów od głównej kulminacji. Na ostatniej prostej góra wyszczerzyła zęby i pokazała mi język.
Widoczność miałem niestety kiepską, nad dalszymi, wyższymi graniami kłębiły się chmury. Ta szczytowa prognoza pogody nakazuje szybki wycof i powrót na rower. Dokonywana bowiem w pieleszach domowych analiza dalszej trasy wyraźnie wykazała niedobór dogodnych miejsc biwakowych. Gdy docieram w malowniczą okolicę osady Reina chmury piętrzą się już groźnie nade mną.
Rozkosznie byłoby uciec przed ulewą do namiotu, włączyć kuchenkę i kontemplować uderzenia kropli o tropik. Nie jest mi dane cieszyć się tym scenariuszem.
W rozpaczliwych poszukiwaniach dogodnej miejscówki (przed oberwaniem chmury) zapędzam się nawet daleko w boczną dolinkę, próba przeprawy przez strumień okazuje się jednak zbyt niebezpieczna i świetna miejscówka położona na drugim brzegu nie dostępuje zaszczytu goszczenia mojego jestestwa. Chwilę potem sznury wody lecą mi na głowę. W końcu pękam i przy pierwszej okazji odbijam na łąkę. W strugach deszczu rozbijam namiot. Łąka jest skoszona, siano niedawno zebrane, nie mam wyrzutów sumienia – zabieram się do niemiłej czynności rozstawiania namiotu w ulewie. Po kilkudziesięciu minutach deszcz dudni o tropik i zagłusza syczenie kuchenki. Jem pomidorową z podwójną porcją makaronu i zasypiam.

Widok z Pico Susaron na zalew Porma i wapienne ostańce Gór Kantabryskich

Na przeł. Las Señales (1625) - widać wpływy Oceanu
Cały dzionek na drogach i bezdrożach Gór Kantabryjskich. Wpierw na bezdrożach, bo przyciągał mnie cel - Pico Susaron. To już był 9. dzień podróży, a ja wciąż nie stanąłem na żadnym szczycie. Hańbę postanowiłem zmazać skoro świt.
Wybrałem go sobie po długich godzinach studiowania map. Spełniał wszystkie moje wymagania tj. odosobnione położenie, niewielkie zainteresowanie turystów, imponujący wygląd i gwarantował piękne widoki z wierzchołka. Susek (bo tak go szybko przezwałem) okazał się dużo trudniejszym przeciwnikiem, niż wskazywałaby jego wysokość. Początek nie zwiastował wielkich emocji – zgodnie ze wskazaniami dokładnych map namierzyłem szutrówkę wspinającą się u podnóży mojej góry. Tym sposobem dotarłem na wysokość 1400 m n.p.m. Do najwyższego punktu pozostało mi niespełna 500 metrów przewyższenia. Cóż to jest dla piechura? Gdy tradycyjnie ukryłem rower w zaroślach i dokonałem przepakowania (w ruch poszedł wożony w tym celu plecak, gdzie włożyłem wszystkie cenne i niezbędne w czasie wędrówki artefakty), wkroczyłem raźnie do lasu.
Gdy leśny dukt osiągnął wreszcie siodło, las ustąpił i otwarł się widok na mój cel, i poprzedzający go grzbiet. Nastąpiłem więc z ulgą na rozgrzane w słońcu wapienie, wówczas rozpierzchły mi się spod stóp setki jaszczurek. To wzmogło moją czujność, bo nie planowałem zaznajamiać się z wężami. Na szczęście obfitość jaszczurek nie oznaczała obecności węży. Odnalazłem natomiast, w zasadzie to nastąpiłem na, podlotka. Pierwszy raz w długiej karierze ptasznika natknąłem się na pisklę tego gatunku. Akurat w Hiszpanii. Przyniósł mi szczęście, bo choć stok zrobił się niewiarygodnie stromy to natrafiłem na wątłą ścieżynkę. Odcinek traperski dobiegł końca. Z racji tego, że podchodziłem od zachodu, ścieżynka pozostawała długo w cieniu własnym góry. Po długiej walce z grawitacją dotarłem wreszcie na szczyt; czekały tam na mnie kolejne niespodzianki. Zamiast księgi wejść, czy chociażby nędznej tabliczki z nazwą góry, wierzchołek wieńczyło gniazdo mrówek. Paskudztwo rozlazło się i rozfrunęło na kilkadziesiąt metrów od głównej kulminacji. Na ostatniej prostej góra wyszczerzyła zęby i pokazała mi język.
Widoczność miałem niestety kiepską, nad dalszymi, wyższymi graniami kłębiły się chmury. Ta szczytowa prognoza pogody nakazuje szybki wycof i powrót na rower. Dokonywana bowiem w pieleszach domowych analiza dalszej trasy wyraźnie wykazała niedobór dogodnych miejsc biwakowych. Gdy docieram w malowniczą okolicę osady Reina chmury piętrzą się już groźnie nade mną.
Rozkosznie byłoby uciec przed ulewą do namiotu, włączyć kuchenkę i kontemplować uderzenia kropli o tropik. Nie jest mi dane cieszyć się tym scenariuszem.
W rozpaczliwych poszukiwaniach dogodnej miejscówki (przed oberwaniem chmury) zapędzam się nawet daleko w boczną dolinkę, próba przeprawy przez strumień okazuje się jednak zbyt niebezpieczna i świetna miejscówka położona na drugim brzegu nie dostępuje zaszczytu goszczenia mojego jestestwa. Chwilę potem sznury wody lecą mi na głowę. W końcu pękam i przy pierwszej okazji odbijam na łąkę. W strugach deszczu rozbijam namiot. Łąka jest skoszona, siano niedawno zebrane, nie mam wyrzutów sumienia – zabieram się do niemiłej czynności rozstawiania namiotu w ulewie. Po kilkudziesięciu minutach deszcz dudni o tropik i zagłusza syczenie kuchenki. Jem pomidorową z podwójną porcją makaronu i zasypiam.

Widok z Pico Susaron na zalew Porma i wapienne ostańce Gór Kantabryskich

Na przeł. Las Señales (1625) - widać wpływy Oceanu
Dystans114.18 km Czas07:53 Vśrednia14.48 km/h Podjazdy2677 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 8: Terror pastwiskowy
To był dzień wybitnie górski. Przebyłem dwie poważne przeszkody startując z wysokości 130 m n.p.m. Obie wznosiły się powyżej tysiąca metrów, ostatnia z nich - Przełęcz św. Izydora - przekraczała 1500 m n.p.m. Tym razem nad ranem było przynajmniej rześko (12 stopni), bo całkiem zwątpiłbym w potencję Oceanu. Zdecydowanie ciekawszy był pierwszy z podjazdów. Zdobycie Puerto de la Cobertoria to była wielka przygoda. Nie tylko dlatego, że na ostatnich 5 km nachylenie przekracza tu 9%. W zachodniej części Gór Kantabryjskich mieszka większość hiszpańskiej populacji niedźwiedzia brunatnego. Nieodległy park Somiedo jest ich prawdziwym matecznikiem. Tablice informacyjne o Tierra de Osos (ziemi niedźwiedzi) mijam co jakiś czas. Gdyby to było logistycznie wykonalne, porwałbym się na ekspedycję do Somiedo. Góry Kantabryjskie są tu niemal tak piękne jak w Picos de Europa, ale są dziksze i zauważalnie mniej popularne wśród turystów.
Przy bogactwie przeżyć jakie zafundowała mi Cobertoria, podjazd na Izydora był już tylko smażalnią, pozbawioną większych emocji, z wyjątkiem ostatniego odcinka. Dopiero ostatnie 10 km z tego długiego (prawie 30 km) i upierdliwego podjazdu było ciekawe pejzażowo. Poziom trudności i romantyzmu był tu zauważalnie niższy od wspinaczki na ustronnie położoną Cobertorię...
Co ciekawe, zjazdu prawie nie było, bo południowe stoki gór są strasznie pierdołowate w porównaniu z tymi opadającymi do Atlantyku.
Gdy znalazłem się już w Leonie, terror pastwiskowy bardzo utrudnił mi znalezienie miejsca biwakowego. Wszędzie były albo krowy, albo skały, albo cierniste zarośla, albo... mrowiska. O szczęśliwym zakończeniu zdecydowało doświadczenie starego włóczęgi, który widzi więcej i wie więcej, tak to było mniej więcej :)

Na niedźwiedziej ziemi (Tierra de Osos). Nie dość że spokój, to jeszcze niebywałe piękno doliny i harmonia zabudowy.

W drodze na przełęcz św. Izydora - od trudniejszej strony - od Oceanu.
Przy bogactwie przeżyć jakie zafundowała mi Cobertoria, podjazd na Izydora był już tylko smażalnią, pozbawioną większych emocji, z wyjątkiem ostatniego odcinka. Dopiero ostatnie 10 km z tego długiego (prawie 30 km) i upierdliwego podjazdu było ciekawe pejzażowo. Poziom trudności i romantyzmu był tu zauważalnie niższy od wspinaczki na ustronnie położoną Cobertorię...
Co ciekawe, zjazdu prawie nie było, bo południowe stoki gór są strasznie pierdołowate w porównaniu z tymi opadającymi do Atlantyku.
Gdy znalazłem się już w Leonie, terror pastwiskowy bardzo utrudnił mi znalezienie miejsca biwakowego. Wszędzie były albo krowy, albo skały, albo cierniste zarośla, albo... mrowiska. O szczęśliwym zakończeniu zdecydowało doświadczenie starego włóczęgi, który widzi więcej i wie więcej, tak to było mniej więcej :)

Na niedźwiedziej ziemi (Tierra de Osos). Nie dość że spokój, to jeszcze niebywałe piękno doliny i harmonia zabudowy.

W drodze na przełęcz św. Izydora - od trudniejszej strony - od Oceanu.
Dystans126.93 km Czas06:46 Vśrednia18.76 km/h Podjazdy1685 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 7: Sławetna sjesta
To był dzień na wskroś hiszpański: ani jednej chmurki na niebie. Pierwszy taki dzień, że nawet na ranem nie odczułem wpływu oceanu. Dawało to do myślenia, bo spałem tylko nieco poniżej grzbietu, na wysokości ponad 900 m n.p.m, a rano bynajmniej zimno nie było. Rozłożyłem się na nocleg kilkadziesiąt metrów poniżej szlaku pielgrzymkowego (Camino Primitivo). Już początki żeglugi zwiastowały ukrop: nawet na poziomicy 1100 było o poranku ciepławo... Mnie zaś czekał zjazd w dolinę Rio Narcea, która to doliną spływałem sobie spokojnie aż do m. Corniana. Siódme poty wycisnęła ze mnie nawet śmieszna przełączka Alto de Cabruniana (360 m n.p.m), bo podjeżdżałem ją wczesnym popołudniem, przy totalnym braku cienia, bezchmurnym niebie i niemal z poziomu morza.
Gdy w końcu zapełniłem totalnie puste ładownie w Lidlu, następne półtora godziny leżakowałem na równo przyciętym trawniczku w parku św. Antoniego w Grado. Wśród lokalsów trwała tu walka o ocienione ławki. Wybrałem więc trawnik i przesuwałem się po nim za plamą cienia.
Gdy znalazłem już w sobie dość hartu ducha by ruszyć dalej, szybko przekonałem się że godzina 15:30 nie przypadkiem jest jeszcze czasem sjesty...
Termometr w parkowym cieniu wskazywał ledwie 31 stopni, ale po drodze cień był rarytasem. Jechałem zatem w temperaturze gorączkowej i nadgorączkowej, bo w słońcu dochodziła do 43 stopni. Wbrew tym saharyjskim temperaturom okolica emanowała zielenią i właśnie impotencja oceanu drażniła przez to szczególnie. Drogowskazy kierowały mnie przez kolejne rozpalone słońcem przełączki na miejscowość Trubia. To była walka o przetrwania i nazwę szybko przekręciłem na Trupia. Gdy po wielu pauzach, odbywanych w każdym większym cieniu, dotarłem wreszcie do doliny Trupiej Rzeki (Rio Trubia) zdałem sobie sprawę że przezwyciężyłem wreszcie kryzys. Pierwszy kryzys na trasie, wywołany zbyt krótką sjestą i zbytnim forsowaniem tempa w upale.
Na nocleg wybrałem obszar opuszczonej farmy, rozłożyłem się w sadzie, tuż nad rzeką, z dala od budynków, bo szabrownikiem nie jestem. Tuż przed snem, w chwili mycia menażki w "trupiej rzece" poślizgnąłem się jeszcze na kamieniu i utopiłem obydwa buty. Jak na ironię, w dniu bez kropli deszczu i choćby smużki chmury, przemoczyłem sobie buty...

Nadbrzeżna Asturia wygląda jak makiety z kolejkami albo świat z klocków lego - aż chciało się dotknąć, by sprawdzić czy w tym upale ta zieleń nie jest fatamorganą... Ludzie znów mieli w ogrodach cytryny i pomarańcze.

Widząc tę nieustanną zieloność i umierając z przegrzania pomstowałem na bezczynność Oceanu - k...wa, ani jednej chmurki!
To był dzień na wskroś hiszpański: ani jednej chmurki na niebie. Pierwszy taki dzień, że nawet na ranem nie odczułem wpływu oceanu. Dawało to do myślenia, bo spałem tylko nieco poniżej grzbietu, na wysokości ponad 900 m n.p.m, a rano bynajmniej zimno nie było. Rozłożyłem się na nocleg kilkadziesiąt metrów poniżej szlaku pielgrzymkowego (Camino Primitivo). Już początki żeglugi zwiastowały ukrop: nawet na poziomicy 1100 było o poranku ciepławo... Mnie zaś czekał zjazd w dolinę Rio Narcea, która to doliną spływałem sobie spokojnie aż do m. Corniana. Siódme poty wycisnęła ze mnie nawet śmieszna przełączka Alto de Cabruniana (360 m n.p.m), bo podjeżdżałem ją wczesnym popołudniem, przy totalnym braku cienia, bezchmurnym niebie i niemal z poziomu morza.
Gdy w końcu zapełniłem totalnie puste ładownie w Lidlu, następne półtora godziny leżakowałem na równo przyciętym trawniczku w parku św. Antoniego w Grado. Wśród lokalsów trwała tu walka o ocienione ławki. Wybrałem więc trawnik i przesuwałem się po nim za plamą cienia.
Gdy znalazłem już w sobie dość hartu ducha by ruszyć dalej, szybko przekonałem się że godzina 15:30 nie przypadkiem jest jeszcze czasem sjesty...
Termometr w parkowym cieniu wskazywał ledwie 31 stopni, ale po drodze cień był rarytasem. Jechałem zatem w temperaturze gorączkowej i nadgorączkowej, bo w słońcu dochodziła do 43 stopni. Wbrew tym saharyjskim temperaturom okolica emanowała zielenią i właśnie impotencja oceanu drażniła przez to szczególnie. Drogowskazy kierowały mnie przez kolejne rozpalone słońcem przełączki na miejscowość Trubia. To była walka o przetrwania i nazwę szybko przekręciłem na Trupia. Gdy po wielu pauzach, odbywanych w każdym większym cieniu, dotarłem wreszcie do doliny Trupiej Rzeki (Rio Trubia) zdałem sobie sprawę że przezwyciężyłem wreszcie kryzys. Pierwszy kryzys na trasie, wywołany zbyt krótką sjestą i zbytnim forsowaniem tempa w upale.
Na nocleg wybrałem obszar opuszczonej farmy, rozłożyłem się w sadzie, tuż nad rzeką, z dala od budynków, bo szabrownikiem nie jestem. Tuż przed snem, w chwili mycia menażki w "trupiej rzece" poślizgnąłem się jeszcze na kamieniu i utopiłem obydwa buty. Jak na ironię, w dniu bez kropli deszczu i choćby smużki chmury, przemoczyłem sobie buty...

Nadbrzeżna Asturia wygląda jak makiety z kolejkami albo świat z klocków lego - aż chciało się dotknąć, by sprawdzić czy w tym upale ta zieleń nie jest fatamorganą... Ludzie znów mieli w ogrodach cytryny i pomarańcze.

Widząc tę nieustanną zieloność i umierając z przegrzania pomstowałem na bezczynność Oceanu - k...wa, ani jednej chmurki!
Dystans108.24 km Czas07:20 Vśrednia14.76 km/h Podjazdy2522 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 6: Ostre powitanie z Asturią
Ostatni dzień w Galicji był co prawda tradycyjnie mglisty nad ranem, ale pejzaż nieco stracił z zielonego pigmentu. Wjazd do Asturii odbywał się już przy ostrzejszych konturach. Wyostrzył się nie tylko pejzaż, ale też klimat. Gorąc w połączeniu z przewyższeniami dał mi mocno popalić. To już były prawdziwe góry, bezlitosne słońce na horyzoncie i brak cienia przy drodze. Kończyłem dzień wśród much i pełnych krów pastwisk Gór Kantabryjskich. Szybko zrozumiałem czym różni się Asturia od Galicji. Po prostu wszystko jest tu ostrzejsze: góry, ludzie (Asturowie!) i klimat. Podobne było jedynie niewielkie zaludnienie. Gdyby tak móc żywić się tylko pięknem krajobrazu i meandrować po tych niekończących się grzbietach unikając miast. Niestety, kończyły mi się lugańskie zapasy, góry i upał szybko je wysysały, i następnego dnia musiałem zetknąć się z cywilizacją.

W drodze do Fonsagrady

Zbiornik Salime wśród ostrego pejzażu Asturii
Ostatni dzień w Galicji był co prawda tradycyjnie mglisty nad ranem, ale pejzaż nieco stracił z zielonego pigmentu. Wjazd do Asturii odbywał się już przy ostrzejszych konturach. Wyostrzył się nie tylko pejzaż, ale też klimat. Gorąc w połączeniu z przewyższeniami dał mi mocno popalić. To już były prawdziwe góry, bezlitosne słońce na horyzoncie i brak cienia przy drodze. Kończyłem dzień wśród much i pełnych krów pastwisk Gór Kantabryjskich. Szybko zrozumiałem czym różni się Asturia od Galicji. Po prostu wszystko jest tu ostrzejsze: góry, ludzie (Asturowie!) i klimat. Podobne było jedynie niewielkie zaludnienie. Gdyby tak móc żywić się tylko pięknem krajobrazu i meandrować po tych niekończących się grzbietach unikając miast. Niestety, kończyły mi się lugańskie zapasy, góry i upał szybko je wysysały, i następnego dnia musiałem zetknąć się z cywilizacją.

W drodze do Fonsagrady

Zbiornik Salime wśród ostrego pejzażu Asturii
Dystans129.71 km Czas07:50 Vśrednia16.56 km/h Podjazdy2225 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 5: Środkowa Galicja
Dzień wielkiej przepierki (wykorzystałem popołudniowe mordercze słoneczko) i uspokojenia nastrojów. Sielsko i leniwie. Dużo niewielkich podjazdów a krajobraz typowo pogórzański, w porywach typowy dla gór niskich. Mijam setki caminowiczów, to dla nich ostatnie chwile na Camino, zbliżają się już do zwłok Kubusia w Composteli. Czym dłużej jadę, tym więcej mam przebłysków słońca a w pejzażu ekstremalna zieloność ustępuje pospolitej zieloności. Czuję że uciekam z uścisku Oceanu. Gdy zbliżam się do Lugo słońce praży już niemiłosiernie a ja tęsknie za tym oceanicznym chłodkiem. Przejazd przez Lugo znacznie mi się wydłuża przez problemy ze znalezieniem porządnego marketu.
Zdążyłem finalnie wydostać się z nagrzanego miasta i ponownie nie miałem problemów ze znalezieniem miejscówki. Najwspanialszą cechą środkowej Galicji jest niewielkie zaludnienie i mnogość naturalnych miejsc biwakowych. To idealne miejsce na relaksacyjne przejażdżki na łonie tutejszego, totalitarnie zielonego, krajobrazu.
Jest tu tak zielono, że PSL poczułoby ukłucie zazdrości. Zarazem pogoda jest cudownie stabilna: rano mgła i pokojowa temperatura (18-20), po południu czyste niebo i palące iberyjskie słońce. Ponieważ słoneczko późno przebija się przez zasłonę chmur i mgieł, czyni dużo mniejsze spustoszenie niż na mesecie. Ma za mało czasu by przemienić Galicję w stertę suchego siana :)
Kto chce słońca, wstaje późno. Kto za nim nie przepada wstaje skoro świt, by nasycić się oparami mgły. Tutejszy klimat nie zna ekstremów, podobnie jak tutejszy pejzaż. Zielona monokultura!

Galicyjski interior, czyli znowu jak w Irlandii

Starówka w Lugo
Dzień wielkiej przepierki (wykorzystałem popołudniowe mordercze słoneczko) i uspokojenia nastrojów. Sielsko i leniwie. Dużo niewielkich podjazdów a krajobraz typowo pogórzański, w porywach typowy dla gór niskich. Mijam setki caminowiczów, to dla nich ostatnie chwile na Camino, zbliżają się już do zwłok Kubusia w Composteli. Czym dłużej jadę, tym więcej mam przebłysków słońca a w pejzażu ekstremalna zieloność ustępuje pospolitej zieloności. Czuję że uciekam z uścisku Oceanu. Gdy zbliżam się do Lugo słońce praży już niemiłosiernie a ja tęsknie za tym oceanicznym chłodkiem. Przejazd przez Lugo znacznie mi się wydłuża przez problemy ze znalezieniem porządnego marketu.
Zdążyłem finalnie wydostać się z nagrzanego miasta i ponownie nie miałem problemów ze znalezieniem miejscówki. Najwspanialszą cechą środkowej Galicji jest niewielkie zaludnienie i mnogość naturalnych miejsc biwakowych. To idealne miejsce na relaksacyjne przejażdżki na łonie tutejszego, totalitarnie zielonego, krajobrazu.
Jest tu tak zielono, że PSL poczułoby ukłucie zazdrości. Zarazem pogoda jest cudownie stabilna: rano mgła i pokojowa temperatura (18-20), po południu czyste niebo i palące iberyjskie słońce. Ponieważ słoneczko późno przebija się przez zasłonę chmur i mgieł, czyni dużo mniejsze spustoszenie niż na mesecie. Ma za mało czasu by przemienić Galicję w stertę suchego siana :)
Kto chce słońca, wstaje późno. Kto za nim nie przepada wstaje skoro świt, by nasycić się oparami mgły. Tutejszy klimat nie zna ekstremów, podobnie jak tutejszy pejzaż. Zielona monokultura!

Galicyjski interior, czyli znowu jak w Irlandii

Starówka w Lugo
Dystans149.62 km Czas08:48 Vśrednia17.00 km/h VMAX60.65 km/h Podjazdy2382 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 4: W ogrodach św. Jakuba
To była ewidentna zemsta za piękne słońce poprzedniego popołudnia. Od rana towarzyszy mi 100% zachmurzenie i mżawka, do momentu trwałego oddalenia się od wybrzeża. Przebłyski słońca docierają do mnie dopiero w Santiago. Gdy jadę wzdłuż wybrzeża, w wilgoci i chłodzie, towarzyszą mi sceny jak z Irlandii, w najbardziej stereotypowym wydaniu… Ludzie w pelerynach, porosty, wiatr i ten kapuśniaczek...
Na królewskim odcinku od brzydkawej Fisterry, po magiczny Koniec Ziemi (Finisterre), towarzyszą mi raz po raz pielgrzymi. Od setek lat po dotarciu do Santiago zmierzają tu ci najwytrwalsi, dalej już przecież dojść nie można. Tu kończy się świat. Należałoby dokonać oblucji w wodach Oceanu, coby oczyścić się z grzechów. Nawet przez myśl mi to nie przychodzi gdy eksploruję wysunięty przylądek. Aura nie zachęca do zmoczenia chociażby paluszka.
Gdy oddalam się od wybrzeża, wilgotność się zmniejsza, mżawka ustaje, wzrasta temperatura. Gnam jak szalony, bo muszę uzupełnić zapasy oraz przebić się przez Santiago. Po kluczeniu w tłumie pielgrzymów i typowych starówkowych klapkowiczów udaje mi się dotrzeć do katedry, uzupełnić zapasy a nawet znacząco oddalić się od tego strasznego zgiełku. Znajduję cudowne miejsce na nocleg, choć w drodze do tego raju ranię sobie nogi i ręce. Jeżyny i kolcolisty są tu wszędzie. Na szczęście na ma tu ludzi, znowu otacza mnie błogi galicyjski spokój.
Wrażenia? Bardzo trudny odcinek (sporo podjazdów, kiepska pogoda), ale też dostarczający wielu wrażeń i zawierający finał portugalskiego Camino. Odtąd będę się już mijał z pielgrzymami, zamiast ich wyprzedzać. Pojadę pod prąd.

Pieprzona Irlandia. Tylko roślinność się nie zgadza...

Cabo Finisterre, po łacinie Finis Terrae, po galisyjsku Fisterra. Niedaleko stąd kończył się ziemski dysk i statki spadały w przepaść...
To była ewidentna zemsta za piękne słońce poprzedniego popołudnia. Od rana towarzyszy mi 100% zachmurzenie i mżawka, do momentu trwałego oddalenia się od wybrzeża. Przebłyski słońca docierają do mnie dopiero w Santiago. Gdy jadę wzdłuż wybrzeża, w wilgoci i chłodzie, towarzyszą mi sceny jak z Irlandii, w najbardziej stereotypowym wydaniu… Ludzie w pelerynach, porosty, wiatr i ten kapuśniaczek...
Na królewskim odcinku od brzydkawej Fisterry, po magiczny Koniec Ziemi (Finisterre), towarzyszą mi raz po raz pielgrzymi. Od setek lat po dotarciu do Santiago zmierzają tu ci najwytrwalsi, dalej już przecież dojść nie można. Tu kończy się świat. Należałoby dokonać oblucji w wodach Oceanu, coby oczyścić się z grzechów. Nawet przez myśl mi to nie przychodzi gdy eksploruję wysunięty przylądek. Aura nie zachęca do zmoczenia chociażby paluszka.
Gdy oddalam się od wybrzeża, wilgotność się zmniejsza, mżawka ustaje, wzrasta temperatura. Gnam jak szalony, bo muszę uzupełnić zapasy oraz przebić się przez Santiago. Po kluczeniu w tłumie pielgrzymów i typowych starówkowych klapkowiczów udaje mi się dotrzeć do katedry, uzupełnić zapasy a nawet znacząco oddalić się od tego strasznego zgiełku. Znajduję cudowne miejsce na nocleg, choć w drodze do tego raju ranię sobie nogi i ręce. Jeżyny i kolcolisty są tu wszędzie. Na szczęście na ma tu ludzi, znowu otacza mnie błogi galicyjski spokój.
Wrażenia? Bardzo trudny odcinek (sporo podjazdów, kiepska pogoda), ale też dostarczający wielu wrażeń i zawierający finał portugalskiego Camino. Odtąd będę się już mijał z pielgrzymami, zamiast ich wyprzedzać. Pojadę pod prąd.

Pieprzona Irlandia. Tylko roślinność się nie zgadza...

Cabo Finisterre, po łacinie Finis Terrae, po galisyjsku Fisterra. Niedaleko stąd kończył się ziemski dysk i statki spadały w przepaść...