Wpisy archiwalne w kategorii

wielodniowe

Dystans całkowity:47411.11 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:2265:08
Średnia prędkość:17.52 km/h
Maksymalna prędkość:78.22 km/h
Suma podjazdów:316336 m
Liczba aktywności:359
Średnio na aktywność:132.06 km i 7h 53m
Więcej statystyk
Dystans137.97 km Czas07:39 Vśrednia18.04 km/h Podjazdy1871 m
Dzień 33: Tłok, zaduch i dziury, czyli włoska rzeczywistość

 Aura się nie zmienia, dalej zaduch. Czeka mnie dzień tranzytowy. Muszę wymknąć się z zatoki zwanej Aostą i zacumować u brzegów jeziora Maggiore. Na mapie wygląda prosto. Jakieś 120-130 km przebijania się przez rejony gdzie Alpy schodzą w Nizinę Padańską.
Po zwiedzaniu rzymskiego mostu w Pont-Saint-Martin docieram w okolice miasta Ivrea (Borgofranco d’Ivrea) i rozpoczynam wspinaczkę do miasta Biella. Jadę lokalną drogą, trawersującą zbocza Alp, przez tunel przejechać się nie da (jest zakaz, choć ma tylko 1 km długości). Aż tu schodzi długie ramię najwyższego masywu Szwajcarii – Monte Rosa. Z 250 m. wspinam się wpierw do Nomaglio (600 m) a potem do Andrate (830 m n.p.m). Tam drogowskazy znikają, gdy głowię się nad mapą z pomocą przychodzi włoskie małżeństwo. Sami oferują pomoc, gdy wymawiam Donato pokazują, że w dół i w lewo. Faktycznie, tak było. Gdybym wtedy źle skręcił dotarłbym na przełęcz Colle della Colma (1622), prosto w kłębowisko burz, oddaliłbym się też od jeziora Maggiore.

Dzięki pomocy lokalsów docieram interwałową asfaltówką do Griglii i zjeżdżam do Bielli. W samej Bielli wdaje się w zakamarki celem aprowizacji, jest to przyczyną moich kłopotów nawigacyjnych. Drogowskazy są znowu kiepskie i w efekcie na węźle drogowym kierują mnie wprost na drogę ekspresową. Gdy orientuje się w sytuacji jest już za późno, wjeżdżam na ekspresówkę. Na szczęście jest tu szerokie pobocze, ale Włosi gnają jak torpedy. Jadę tak d najbliższego dogodnego zjazdu, czyli jakieś 9 km. Nikt na mnie nie trąbi! Gdy w końcu zjeżdżam do Cossato kamień spada mi z serca. Niesłusznie zresztą, tutaj ruch jest jeszcze większy, jadą równie szybko, natomiast brakuje pobocza… Są za to dorodne dziury, spękania i przełomy. Prawdziwy włoski horror drogowy.

Długo tego nie wytrzymuję, w San Giacomo del Bosco zjeżdżam na spokojną, lokalną drogę do Rovasendy. Dopiero stamtąd jadę na Gattinarę. Nadrabiam drogi, ale zachowuje integralność cielesną. Kilka razy musnęli mnie już lusterkami po rękawku…
Gdy powracam na drogę 142 niewiele się zmienia. Już wiem, że 33. dzień podróży będzie tym najnudniejszym i najbardziej nie rowerowym na mojej trasie. Gdy docieram wreszcie do Arony, niemal całuję brzegi jeziora Maggiore. Wiszą nade mną ciężkie chmury, ale dzięki zjechaniu na nizinę odsunąłem trochę wyrok w czasie. Nie mam złudzeń – najpóźniej w nocy zacznie się deszczowy Armagedon.

Ostatnim podrygiem siły przetrwania wspinam się z poziomu jeziora (200) na zakręt drogi (370), gdzie wśród stromych zboczy znajduję niewielka półeczką w miarę równej ziemi, powstałą na bulwie korzeniowej starego kasztana. Zaczyna padać, decyduję że zostaję tu na awaryjny nocleg. Jeszcze nie wiem, że spędzę tu dwie noce…


Jeszcze w dolinie Aosty - Forte di Bard, XIX-wieczna twierdza sabaudzka

Już nad jeziorem Maggiore

Dystans128.06 km Czas07:31 Vśrednia17.04 km/h VMAX60.42 km/h Podjazdy1424 m
Dzień 32: Powrót do Aosty

Wszystko zaczyna się zgodnie z porządkiem wszechświata, gdy tylko powracam na asfalt ruszam w górę. Za La Combaz włączam się w główny nurt podjazdu na Małego Bernarda. Jadę tu po raz drugi, tym razem jednak o poranku. Nie jest to najpiękniejsza drogowa przełęcz Alp, w zasadzie jest jedną z mniej ciekawych widokowo. Dalej są tu obecne stragany z kiczowatymi pamiątkami, dalej stróżują wykonane z tworzyw sztucznych bernardyny...

Gdy osiągam dno doliny Aosty trafiam w sam środek włoskiego piekiełka. Błyskawicznie chcę wrócić do Francji. Mijają mnie sami piraci drogowi. Droga jest ruchliwa i nie ma dla niej alternatywy. Gdy docieram do Aosty, wstępuję do pierwszego lepszego marketu, skończyły mi się zapasy strategiczne, czyli pieczywo. Tymczasem Conad mnie bulwersuje: wpierw cenami, potem brakiem bagietek. Wybiegam stamtąd bez zakupów. Sfrancuziałem definitywnie, podejmuję walkę o bagietki i przebijam się przez centrum Aosty, do Carrefoura. Cel osiągam, potem konsumuję i zwiedzam.

Męczy mnie znowu upał, ten typowy zaduch, zawiesinka która najpóźniej za kilka dni eksploduje z hukiem, będą błyskawice i grzmoty, sznury wody. Nie mam złudzeń. Na razie jednak chcę uciec jak najdalej w dół doliny. Gdy wyjeżdżam z Aosty czeka mnie prawdziwa gehenna. Jest tu autostrada, ale wygląda na to że nikt o tym nie wie, wszyscy pchają się SS-26. Zaciskam zęby i jadę, z obu stron sznur aut, znikąd ratunku. Wreszcie tuż za Nus padam w cieniu ogrodzenia „Campo Sportivo”. Muszę złapać oddech i przeanalizować mapę. Wybrałem znakomite miejsce na przerwę, tuż obok odchodzi droga do Fenis. Zwiedzam zamek w Fenis i jadę dalej interwałową, ale odsączoną z ruchu samochodowego drogą lokalną. Panuje atmosfera zatęchłego, wielodniowego upału. Docieram w ten sposób do Chatillon. Gdy wyjeżdżam z Chatillon, powracam na SS-26. Od kiedy tylko wjechałem do doliny walczę z wiatrem, cały czas wieje w twarz. Znowu biednemu wiatr w oczy. Na poprzednim nizinnym odcinku (do Awinionu) było tak samo.

Jadę i jadę w dół doliny, a do wylotu wciąż mam daleko. Denerwuje mnie ten porywisty wiatr w twarz, co jakiś czas słyszę cykady. Ostatni raz słyszałem je pod Awinionem. Rozglądam się już profilaktycznie za noclegiem. Przekroczyłem 100 km dniówki i jeśli tylko dostanę pretekst w postaci dogodnego miejsca na biwak, od razu przejdę w stan spoczynku. Dolina nie daje mi jednak forów. Są tu albo domy, albo rzeka, albo strome zbocza. Ruch na drodze zauważalnie się zmniejsza, robi się sympatycznie. Nawet wiatr zaczyna wygasać. Teraz to mógłbym jechać, ale po co jechać w ciemności? Jeszcze intensywniej rozglądam się za skrawkiem ziemi na biwak, w końcu ten wymarzony skrawek znajduję. Między skalnym ostańcem a rzeką. Od drogi SS-26 osłania mnie skała, od autostrady rzeka. Oto moja ziemia – kilka metrów kwadratowych zawłaszczonych z łąki. 30 metrów dalej biegnie jezdnia, ale odgradza mnie od niej skała. Takie filigranowe przydrożne noclegi lubię najbardziej.


W drodze na Małego Berniego

Zamek Fenis

Dystans51.00 km Czas03:05 Vśrednia16.54 km/h Podjazdy2650 m
Dzień 31: Aiguille de la Grande Sassière

Pstryczek od Ouille d’Arberon działa na mnie mobilizująco. Wcześnie rano jestem więc już spakowany i jako pierwszy opuszczam kemping. Z całym moim ładunkiem ruszam w kierunku najwyższego punktu wyprawy. Ma nim być szczyt Aiguille de la Grande Sassiere (3747). Gdy wyjeżdżam z Val d’Isere obniżam się ledwie kilkadziesiąt metrów i muszę rozpocząć misterium ukrywania bagażu, czyli zakładania depozytu. Sakwy ukrywam po prostu za murem, bezpośrednio przy drodze odbijającej do zapory w Le Saut. Dalej jadę już tylko z plecakiem. Mijają mnie co jakiś czas mniej ambitni zdobywcy, ci w blachosmrodach. Jestem jedynym rowerzystą na tej drodze. Jest wąska i momentami stroma, wznosi się aż na wysokość 2280 m n.p.m. Zapewnia sporo wrażeń, a w końcówce świetne widoki. Dziw bierze, że jest tak mało znana wśród rowerzystów. Gdy droga się kończy postanawiam przypiąć rower zwyczajnie do barierek wejścia technicznego, tuż przy zaporze zbiornika retencyjnego. Dalej ruszam pieszo.

Ogromny, trójgraniasty masyw Aiguille de la Grande Sassiere stanowi dziki kontrast za zabetonowanej i zaasafaltowanej doliny u jego podnóża. Na szczycie, z jego skalistą ścianą południową i lodowymi ścianami północno-wschodnią i północno-zachodnią, próżno szukać sztucznych ułatwień – człowiek zdany jest tam tylko dla siebie - ten opis autorstwa Richarda Goedeke wydawał mi się przesadny, ale ów kontrast istotnie rzuca się w oczy. Nie ma tu nigdzie schroniska. Nie ma żadnych ubezpieczeń, nie ma oznakowań, trzeba uważnie się rozglądać, by nie zboczyć ze ścieżki. Nie ma tu także trudności technicznych, ale wyrazisty wierzchołek góry i tak robi wrażenie. Podejście wiedzie dość długo tuż obok lodowca, którym dziś nikt już nie podchodzi, jest zbyt niebezpieczny. Końcówka podejścia wiedzie stromymi zakosami po wilgotnych marglowych skałach. Już jednak spod parkingu rozpościera się cudowny widok na przysadzistą, nieco pierdołowatą, czapę Gran Paradiso i ostro ciosany, niepokorny grzebień La Grivoli. Z wierzchołka podziwiam typowo lodowcową, wysokoalpejską panoramę. Miejsca nie ma tu za wiele - kopuła szczytowa jest stroma i przepaścista - bardzo mnie to cieszy, nie znoszę płaskich kop typu Pilsko lub Pradziad. Tutaj czuć, że jesteśmy na samiuśkim szczycie.

  Po raz dziesiąty w życiu wdrapałem się w cyklotreku powyżej 3000 metrów. Gdybym tylko dysponował odpowiednim sprzętem, z marszu wszedłbym na Mont Blanc. Na szczęście oklepane cele mnie nie pociągają, nie muszę więc wozić dodatkowego złomu. Nic tak nie buduje kondycji jak jazda przez góry na objuczonym bagażami rowerze. Nie jest to mój najtrudniejszy cyklotrek w życiu, pod względem wysiłkowym daleko mu do czołówki. Inaczej jest pod kątem widokowym, przyczynia się też do tego piękny dzień, który na tej wysokości można jeszcze nazwać przyjemnym, choć w dolinach panuje już uciążliwy upał. Nie mam złudzeń - ten dzień był zbyt piękny, drugi dzień z idealną pogodą w Alpach zwiastuje kłopoty - będzie tylko gorzej.

Gdy schodzę na parking spotykam kilka osób które mnie wyprzedziły triumfalnie na zejściu. Widok ich min, gdy odkrywają, że jestem rowerzystą, jest najlepszą nagrodą za wysiłek. Oni rozwalili się w samochodach, by spożyć swoje obfite posiłki, by się przebrać. Ja zjeżdżam, by z powrotem załadować bagaże na rower i podjąć dalszą walkę z górami, już z poziomu siodełka. To jest piękny dzień, harówka od świtu do zmierzchu. Miejsca noclegowego szukam długo. Na podjeździe na Małą Przełęcz św. Bernarda towarzyszą mi długo stromizny, przez chwile rozważam nawet nocny zjazd z przełęczy do doliny Aosty. Sabaudia okazuje jednak łaskę i przytrafia się odbijająca od asfaltu, szutrowa stokówka. To mój ostatni nocleg we Francji.


Widok z Le Saut na Gerlacha (Paradiso) i Krywań (Grivola)

Nazwa szczytu - Aiguille, czyli igła, iglica - nie jest bezpodstawna. To zadziwiające, że wysoki alpejski trzytysięcznik może być zarazem elegancki, prosty technicznie, wybitny topograficznie i mało kojarzony (nawet bez schroniska w okolicy)... Góra dla świadomych rowerzystów! Zrobiłbym na dole barierki dla samochodów, a u góry, w Le Saut, parking rowerowy. Czas promować turystykę ekologiczną. Ta góra powinna być dostępna tylko dla rowerzystów. Tymczasem świadomi jej istnienia są wyłącznie nieliczni góralowcy-zjazdowcy, Wniesienie tu roweru i zjazd z tej góry budzi mój olbrzymi szacunek. Na zdjęciu widać dwóch Sabaudczyków, którzy byli tego dnia lepsi ode mnie. Powiedziałem im to, co wszyscy inni zdobywcy - chapeau bas!

Dystans76.94 km Czas05:43 Vśrednia13.46 km/h VMAX55.96 km/h Podjazdy2804 m
Dzień 30: Gloria victis!

W zasadzie dzień zaczął się już o 3 w nocy, sprintem do toalety. Sprint zakończył się powodzeniem, boje się nawet pomyśleć, co by było gdyby… Było niewiarygodnie zimno. Zdążyłem całkowicie odzwyczaić się od takich temperatur. Czasem jednak złe okoliczności przynoszą dobre skutki. Dla mnie takim pożytkiem było rekordowo szybkie wyruszenie na trasę około 5 rano. Nie wybiło jeszcze wpół do siódmej a ja ruszałem już na szlak. Rower ukryłem w gęstwie niekoszonej łąki, tuż obok kościółka, w malowniczej osadzie Averole. Kończyła się tu wąska asfaltówka, która od mikro-wioski Vincenderes wznosiła się ostro do góry i notowała spore nachylenia.

 Na trasie czuję się coraz dziwniej. Choć idę ostrożnie (kontuzja mnie eliminuje z wyprawy) i nie forsuję tempa, z łatwością wyprzedzam idącą przede mną parkę. Przede mną nie ma nikogo. Tymczasem za schroniskiem będę odbijał w boczną dolinę. Nie spodziewałem się traperskiej wyprawy. Liczyłem że będą tu ludzie i wyznaczone szlaki. Szlak jest znakowany palikami z chorągiewkami. Z rzadka pojawiają się tabliczki z nazwami na rozstajach. W kierunku bocznych dolin trzeba już iść metodą pierwszych zdobywców – na nosa.

Nie zlekceważyłem góry, zlekceważyłem rozpracowanie kartograficzne. Mapa którą posiadałem dobrze pokazywała rzeźbę terenu, ale nie uwzględniała kluczowego rozejścia za schroniskiem. Usprawiedliwia mnie tylko to, że nie mogłem przewidzieć aż tak niewielkiej frekwencji w tej części Alp. Są tu przecież schroniska, znaczące szczyty, są szlaki. Nie zakładałem, że będę musiał już od schroniska polegać wyłącznie na sobie i mapach. Zawiodłem jak Santiago, trudy eksploracji mnie przerosły. Nie nastawiałem się na tak bezludną wycieczkę. To miała być rozgrzewka przed Aiquille, a było wręcz odwrotnie. Oille d’Arberon wywalczył prymat w mojej hierarchii górskich celów. Historia upomniała się o swoje: Pic du Taillon był ucieczką przed TdF, pieszą ekspedycję podjąłem więc ku czci San Antonia, który też uciekł do Hiszpanii (na szczycie przekroczyłem granicę fr-hiszp). Ouille d’Arberon mnie przechytrzył, tak jak Cieśnina Magellana pokonała Santiago. Podzieliłem na szczęście los tych nielicznych rozbitków co przeżyli katastrofę Santiaga.

Nie brnąłem dalej, ściana zrobiła się niebywale sypka i stroma. Od dojścia do właściwego „szlaku” wiodącego na wierzchołek dzieliło mnie jakieś 30 metrów w pionie. Naigrywały się ze mnie kozice, obok grzały się w słońcu koziorożce. Znowu trafiłem do faunistycznego raju przy okazji nieudanego ataku szczytowego. Alpy potrafią wspaniale osłodzić porażkę. Tutaj niepowodzenie to naprawdę jest bonus wzmacniający doświadczenie.

Decyzję o wycofie z dalszego atakowania szczytu i rezygnacji z poszukiwania alternatywnej drogi podjąłem w ostatnim momencie. Uświadomił mi to odwrót – było bardzo stromo i bardzo łupliwie. Schodziłem po stromych i ostrych płytach, nieraz fantazyjnie między siebie zakleszczonych. Wkoło – jak wzrok sięgał – nie było nikogo, nie licząc kozic i koziorożców rzecz jasna. Na świstaki było tu już zbyt surowo.

Mój powrót przypominał już marszobieg. Postanowiłem wykorzystać resztówkę dnia (było po 14), zbiec do roweru i ruszyć na przełęcz Iseran. Przebyłem ją tego samego dnia w którym zrobiłem po alpejskich bezdrożach 23 km pieszo. Dzień zakończyłem nielegalnym kempingiem w Val d'Isere...


Traperski wypad do czoła lodowca Baounet. "Żywej duszy nie ma wokół, powoli narasta niepokój"

Widoki w cudownej dolinie Averole
Dystans35.33 km Czas01:37 Vśrednia21.85 km/h Podjazdy753 m
Dzień 29: Taktyczny postój na Wyspach Korzennych

Prognozy były jednoznaczne – czekał mnie przymusowy postój taktyczny. Kilka dni upałów wywołało reakcję w postaci wytworzenia się lokalnych frontów burzowych nad górami. Zaduch był nie do zniesienia, Alpy znalazły się w pogodowym garnku postawionym na pełnym ogniu. Poranek był – o ironio! – pogodny. Już jednak dwie godziny później słońce zgasło a nad graniami kłębiły się coraz ciemniejsze chmury. Ponieważ najgorsze miało nadejść od okolic południa, postanowiłem wykorzystać poranek na eksplorację. Zajechałem z całym bagażem na kamping w Bessans, lustracja wypadła korzystnie, pojechałem więc dalej, rozejrzeć się po dolinie Averole, położonej u stóp potężnego masywu Pointe de Charbonell. Rekonesnansu nie zdołałem ukończyć, za osadą Vincendieres przegnał mnie porywisty wiatr i ściana deszczu.

Zrezygnowany wróciłem na kamping, rozłożyłem namiot i do końca dnia już kempingowałem na czarno. Zażyłem pierwszej cywilizowanej kąpieli w czasie wyprawy, naładowałem zapasowe akumulatorki w komórce, naładowałem aparat, ogoliłem się i przeprałem wiele ubrań. Uwinąłem się z tym zanim rozpętało się deszczowe piekiełko. Gdy deszcz dudnił o tropik ja gotowałem sobie strawę. O 19. byłem gotowy do spania. Oczywiście ze spania były nici: najpierw uniemożliwiali mi je łażący, hałasujący i świecący czołówkami kempingowcy; o 3 nad ranem skutecznie wybudziły mnie natomiast potężne problemy żołądkowe. Niewielkim pocieszeniem był dla mnie fakt, że niebywale zimna noc (2 stopnie) i tak nie pozwoliłaby mi się wyspać. Bardziej cierpiałem bowiem od konwulsji żołądkowych. Między 3 a 5 odwiedziłem toaletę łącznie cztery razy. Prawdopodobnie przyczyniła się do tego zbyt pochopna decyzja o konsumpcji nieco zbyt zleżałego żółtego sera.


Dobre złego początki, czyli poranek na alpejskiej łące, przed definitywnym spieprzeniem pogody...

Dystans91.36 km Czas06:21 Vśrednia14.39 km/h VMAX58.78 km/h Podjazdy3005 m
Dzień 28: Widmo Brockenu

Rano wszystko idzie jak z płatka, tak mniej więcej dopóki nie odkrywam, że moja wygodna droga wiodąca dnem doliny jest zabarykadowana i widnieje na niej nawet zakaz przejścia dla pieszych…
Zakaz dla pieszych mnie przekonuję. Jestem wściekły, ale mozolnie wspinam się przeszło 200 metrów w pionie, by po chwili – z tym całym bagażem – znowu zjechać na poziom rzeki. Zależy mi na czasie. Prognozy są tradycyjne – gdy zbliżam się do celu widokowego zawsze musi się zepsuć pogoda, ma mnie zatem dopaść wpierw silny front burzowy, a potem drastycznie ochłodzenie – nie jestem zaskoczony. Nie odpuszczę jednak – najwyżej przeczekam sztorm. Będę cierpiał jak Magellańczycy, ale cel osiągnę!

Mając już pewność, że jutrzejszy dzień spiszę na straty, postanawiam mocniej depnąć po pedałach. Odcinek z Val-Cenis do Lanslebourga pokonuje już w ciężkich warunkach. Duszno i gorąco, na graniach zaczynają tworzyć się chmury, ja zaś ciągle nie pozbyłem się bagażowego garbu. Maskuję bagaże dopiero na wysokości 1450 m n.p.m., powyżej znajduje się łąka. Niedawno skoszona, zatem pozostająca poza zainteresowaniem właściciela.

Gdy ruszam ponownie w górę, po raz pierwszy na lekkim rowerze, wstępują we mnie nowe siły. Przez cały podjazd miałem słońce, tymczasem na przełęczy zaczyna padać, wszystko jest w chmurach i mgle… Stwierdziłem, że muszę spróbować, może ta „zadymka” jest tylko na przełęczy. Jadę w kierunku na Lac du Mont Cenis, ale odbijam na Refuge du Petit Mont Cenis. Wszędzie wkoło mnie tylko pastwiska, nieliczne skarlałe drzewa i brak zarośli. Muszę gdzieś zostawić rower, postanawiam zrobić to „na luzaka”. Przypinam rower do małego smreczka rosnącego na wzniesieniu, kilkanaście metrów od szlaku. Zakładam, że nikt się nim nie poczęstuje i nie będę musiał wracać piechotą. Zakładam plecaczek na ramiona i jakby nigdy nic ruszam na szlak.

Góra na którą się wspinam to Signal du Petit Mont Cenis, znana także jako Punta Clairy. Na wierzchołku tablica pamiątkowa, ale brak skrzynki z księgą wejść. Widok jest stąd rozległy, ale psuja mi go tworzące się chmury. Sunący prosto w stronę wierzchołka obłok wygania mnie w końcu z najwyższego punktu. No i dzieje się: operujące resztką sił słońce kreśli na obłoku moją sylwetkę. Widmo Brockenu! Zobaczyć swoją sylwetkę w glorii to przednie uczucie. Zyskuje głębszy wymiar przeżywane w ciszy, nad tak sławną historycznie przełęczą jaką jest Mont Cenis. Schodzę rozentuzjazmowany, nie zważam na złowieszcze przepowiednie związane z widmem.

Gdy w drodze powrotnej ponownie pokonuję Cenis, jest już za późno na dobre zdjęcie tych kapitalnych historycznych szablonów, prezentujących zdobywców przełęczy: Hannibala, rzymskie legiony, Napoleona. W resztkach dnia powracam do depozytu i gramolę się na siodło łąki. Szykuje sobie wygodny, bardzo alpejski, nocleg.


W drodze do Refuge du Petit Mont Cenis

Na szczycie Signal Mont Cenis

Dystans113.49 km Czas08:13 Vśrednia13.81 km/h Podjazdy2893 m
Dzień 27: Cztery przełęcze na drodze do Sabaudii

Ostatni dzień lipca, najbardziej podjazdowego lipca w moim życiu. Tułaczkę zaczynam po bożemu – od podjazdu. Na siodło przełęczy mam tylko 350 metrów przewyższenia, w sam raz na rozgrzewkę. W Le Bourg-d’Oisans chciałbym wreszcie kupić zapasową oponę. Zdartą do wkładki maratonkę przełożyłem jakiś czas temu na przód, ale jej godziny są policzone. Miasteczko uchodzi za bramę do Parku Narodowego Ecrins, w dodatku położone jest nieopodal sławnych kolarskich podjazdów (Alpe d’Huez i Galibier). Faktycznie wybór jest spory, samych sklepów rowerowych znajduję trzy, opony są bardzo drogie, ale udaje mi się wyrwać takie przecenione, za 18 euro (wszystkie pozostałe od 50 euro wzwyż).

Przez przełęcz Lautaret i dolinę Romanche już w czasach rzymskich wiódł szlak z Galii do Italii. Ja zmierzam do Sabaudii. Na przełęczy Lautaret żegnam się z Alpami Delfinackimi, przeł. Galibier leży już wśród grani Alp Graickich. Przełęcz ma prawdziwie wysokogórski charakter, droga jest wąska a zakosy i serpentyny są wyraziste. 33-krotnie gościła najsławniejszy wyścig kolarski świata. Na siodle panuje rozgardiasz, wywołuje go liczna grupa holenderskich emerytów na kolarkach. Są głośni i okupują cały czas tablice z nazwą przełęczy. Francuzi przysiedli gdzieś po bokach, w przeciwieństwie do Holendrów, mówią cicho, nie wrzeszczą i nie gwiazdorzą…

Na tych terenach, czyli na północ od przełęczy Galibier dominował kiedyś bezwzględnie język franko-prowansalski, zwany też arpitańskim. Ten sam zespół dialektów romańskich używany był powszechnie w Dolinie Aosty i Piemoncie oraz frankofońskich kantonach Szwajcarii. Dialekty te mają charakter przejściowy między językiem francuskim a językiem oksytańskim, który dominował w Alpach na południe od przeł. Galibier. Przekraczając zatem przełęcz opuściłem nie tylko Delfinat, ale też rozległy obszar Oksytanii. Smutek rozstania z Oksytanią łagodziła mi perspektywa zbliżających się pieszych wędrówek po francuskich Alpach. Podwójny wycisk to jest właśnie to, co tygryski lubią najbardziej! 

Mój sentyment do Sabaudii ma kilka źródeł. Pierwszym jest pochodzenie mojego wiernego Opinela, nóż mój przyboczny jest Sabaudczykiem. Po drugie chciałbym wyrównać rachunki z Alpami Graickimi. Nie samym rowerem człowiek żyje – moimi Wyspami Korzennymi są właśnie Alpy Graickie, położone na terenie Sabaudii – czasy się zmieniły, zamiast drogocennych korzeni chcę przywieźć z wyprawy wrażenia z pieszych eksploracji Alp francuskich. Ciekawi mnie frekwencja na szlakach i ich oznakowanie.

Gdy kończę długi zjazd z przełęczy, powietrze w dolinie rzeki Arc okazuje się wciąż bardzo nagrzane. Udaje mi się zdążyć przed zamknięciem Carrefoura – ładownie wypełniam prowiantem jak preppers. Ruszam w górę doliny znaleźć jakiś skrawek niezagospodarowanej i niespionowanej ziemi. Udaje mi się to na umocnionym przed erozją zboczu, to jedno z oryginalniejszych miejsc w którym biwakowałem. Niedaleko mnie znajdują się stalowe liny zapobiegające runięciu mojego zbocza w dół. Nie przewidują w nocy opadów, rozkładam się więc bez obaw.


Matecznik Delfinatu, czyli masyw Ecrins

Alpy, ach te Alpy, fajnie w sakwach mieć ich skalpy :)
Dystans120.54 km Czas07:34 Vśrednia15.93 km/h Podjazdy2304 m
Dzień 26: Utrata koszulki

Rano zjeżdżam do Serres, by uzupełnić zapasy wody. Jest to sporym błędem, bo droga 994 jest wówczas dość ruchliwa. Z ulgą odbijam w dolinę Beoux i kieruję się na przełęcz Col du Festre. Podjazd nie jest trudny, z racji swojego położenia przełęcz ta dwukrotnie gościła TdF. Nie ma ani szczególnej atmosferki, ani szczególnych widoków. Po prostu kolejna przeszkoda na trasie, bardziej od przełęczy doskwiera silne słońce.

Moją uwagę przykuwa na zjeździe kapitalny kościół górujący nad Saint-Disdier. Piękny przykład alpejskiej sztuki romańskiej – zachowała się tu średniowieczna polichromia. Od Świętego Didiera droga zaczyna się ponownie wznosić. W połączeniu z panującym skwarem, wznosząca się wstęga asfaltu skłania mnie do zrobienia przerwy. Ruszając dalej zapominam przypiąć porządnie, susząca się na sakwach, koszulkę rowerową. Odkryję to dopiero nad rzeką Drac.

Osobiście przeklinam rzekę Drac dopiero gdy muszę się wspinać z jej poziomu ponownie do góry. Wtedy właśnie odkrywam, że zgubiłem zapasową koszulkę. Co za los. Mój kolejny cel – przełęcz d’Ornon – pomimo niewielkiej wysokości (1367) i niespecjalnej trudności aż 8-krotnie gościła do tej pory TdF. Przyczyną jest bliskość podjazdu na Alpe d’Huez, dla którego „Ornonka” zazwyczaj była rozgrzewką, przełęczą drugiej kategorii.

Moje ambicje nie obejmują przejechania przełęczy. Byłoby to wykonalne, ale na samej górze będzie ciężko z noclegiem. Koncentruję się więc, by w tym monotonnie upalnym dniu podjechać w górę doliny, znaleźć jakąś wygodną łąkę i w miarę szybko udać się na spoczynek. Jutro czeka mnie przeprawa przez Alpy Graickie, jestem o krok od Wysp Korzennych, chodzi teraz o to by nie ulec pokusie i nie wylądować na wyspie Mactan… Tłumacząc z magellańskiego na nasze: szanuję siły i jestem pełen pokory dla przeciwnika. Dokładnie odwrotnie niż patron mojej wyprawy - Ferdynand.


Zjazd z przełęczy Festre, w kanionie rzeki La Souloise

Widok na Lac du Sautet
Dystans127.50 km Czas07:23 Vśrednia17.27 km/h Podjazdy2082 m
Dzień 25: Prowansalskie klimaty

Nad ranem, po raz drugi w życiu docieram do Mazan. Nie żeby ciągnęła mnie tu uroda miejscowości, nic z tych rzeczy. Miasteczko leży po prostu na drodze do kanionu rzeki Nesque. Nawet nad ranem nie mogę liczyć na orzeźwiający chłodek. Gdy – po kanionowej wspinaczce – docieram wreszcie do Sault, robię sobie długą pauzę na ławce. Ławka, w cieniu, wolna ławka – mam furę szczęścia.
Były nawet dwie ławki wolne, druga w półcieniu, z pozostawionym przez poprzedniego bywalca ajfonem. Obserwuję z dużym zaciekawieniem jak potoczą się losy opuszczonego ajfona. Ławkę zajmuję niemiecka rodzinka, głowa rodziny zaczyna procedurę zasiedlenia ławeczki od wypytywania wszystkich, czy to nie ich telefon. Poddaje się i zostawia go na ławce, rodzinka przystępuje do konsumpcji lodów. Wtedy tez objawia się właściciel zguby, przybywa oczywiście z lodem w ręce. Zguba leży nietknięta na ławce. Kolejny przyczynek do tezy, że z Europą nie jest wcale najgorzej.

Jest zdecydowanie za późno, by atakować Mont Ventoux. Jadę więc drogą nr 542 na Montrun-les-Bains. Miasteczko to kolejna cudnie położona skalna twierdza, po drodze mijam też liczne pola lawendy. Kwitnącej lawendy! Ziołowy zapach unosi się w całej dolinie, zapach palonej na słońcu lawendy. Pejzaż jest tu typowo prowansalski. Mnóstwo tu także lokalnych przełęczy i ciekawych grzbietów, bezlitosne słońce stępia jednak moją ciekawość. Koncentruje się na tym, by nie nabawić się udaru cieplnego i raz na jakiś czas odparować w cieniu.

Przejazd przez Gorges de la Méouge jest ciekawy jedynie na odcinku 4-5 km, w miejscu gdzie ściany kanionu sięgają te 200-300 metrów wyżej, a droga została przekuta przez skały. Ja zgodnie z planem jadę w kierunku przeł. Faye i rozbijam się na leśnej polance. Moja mapa pokazuje, że przełęcz ma tylko 834 m n.p.m., ale empirycznie odkrywam błąd: jest sto metrów wyżej. Plus jest taki, że znajduję dobre miejsce noclegowe na polance.


Aurel - jakże tu stereotypowo

Dziś Delfinat, niegdyś Prowansja
Dystans136.03 km Czas08:29 Vśrednia16.03 km/h Podjazdy979 m
Dzień 24: Dziesięć w skali Beauforta

Nocleg – jak to na winnicy – mam spokojny i komfortowy. Po wczorajszych chmurach nie ma ani śladu. Na niebie ani jednej chmurki, czuję że to będzie zupełnie inny dzień. Jadę celowo tak, by wtopić się w prowincję, nie zbliżając się zanadto do Ales lub Nimes.
Spokój mącą nieco kolarze, trwa tu jakiś amatorski wyścig, wzdłuż drogi stoją wolontariusze, są stoiska z wodą i bananami. Nikt mnie jednak nie zatrzymuje, nikt się nie czepia – Vive la France!

Odcinek ma być wybitnie płaski, dlatego nie dziwi mnie, że całą trasę walczę z huraganem, który dmie prosto w twarz. Miało być lekko 150 km a nie dosięgnę nawet 140...

Gdy docieram do wyjątkowo ładnego – nawet jak na francuskie standardy – miasta Uzes, upał zaczyna dawać się we znaki. Ależ tu się pięknie błąka po kamiennym labiryncie wąskich uliczek, wśród kamieniczek z okiennicami. Ochłodą służy główny trakt, szczelnie ocieniony przez platany. Zostałbym tu chętnie, powłóczył się niespiesznie po zaułkach, ale muszę przebić się przez potężną przeszkodę w postaci Awinionu. Ruszam więc w gęstniejącym upale do Pont-du-Gard.

Po licznych meandrach docieram wreszcie przed ten sławny zabytek i przekonuję się że z triumfalnego przejazdu nici. Jest już za późno – akwedukt jest zatarasowany przez tłumy pieszych, muszę prowadzić rower. Jeszcze ten upał. Są tu też jakieś kasy, ale nie zwracam na takie przyziemne sprawy uwagi. Akwedukt wygląda jak skalny monolit, starożytny ostaniec. Wygląda pięknie, w dole płyną wycieczki na kajakach, w górze tłoczą się piechurzy. Wszyscy łakną cienia, a to towar deficytowy. Po niezbędnej i pełnej nabożeństwa kontemplacji tego pomnika rzymskiej potęgi ruszam w dalszą drogę.

Pierwotnie chcę jechać drogą nr 100, ale jej ruchliwość i ekspozycja na słońce oraz usytuowanie wprost pod wiatr, skutecznie mnie zniechęcają. Wybieram drogę wzdłuż rzek Gard i Rodan. Omijam jednak rozgrzane miasta Baucaire i Tarascon. Są atrakcyjne, ale atrakcyjnych miast jest we Francji dostatek, gdybym o nie zahaczył utrudniłbym sobie i tak mocno skomplikowany przejazd przez Awinion. Rodan przekraczam zatem dopiero na wprost murów miejskich papieskiego miasta. Robią lepsze wrażenie niż te w Carcassone. Samo miasto to zaś kwintesencja francuskości. Starówka jest bardzo rozległa, tłumy gęste, mundurowych z bronią wielu, są także zapory antyterrorystyczne. Niedzielny rozgardiasz i turystyczna cepelia. Mimo to, Awinion ma jednak sporo uroku. 

Czeka mnie wiele przerw w jeździe, wymuszonych weryfikacja map i planów, wiele ekwilibrystycznej nawigacji. Udało mi się jednak – zgodnie z ambitnym planem – skutecznie ominąć wszystkie główne drogi. Nie było to łatwe – Awinion to komunikacyjny węzeł gordyjski – zbiega się tu wiele ruchliwych dróg. Bardzo się cieszyłem, że nie przyszło mi przebywać tego drogowego labiryntu w poniedziałek.

Gdy w końcu, w Pernes-les-Fontaines, przekraczam rzekę Nesque zaczynam rozglądać się za biwakiem. Tym razem nie mam z tym problemu. Trafiam na rozległe nieużytki, ziemia jest tu sucha i kamienista, nie daję jednak za wygraną i ląduje ostatecznie na wygodnej, choć nieco spalonej słońcem, murawie. Zasypiam kilka kilometrów od St-Didier, ziemia pulsuje oddawanym ciepłem. Jeszcze przed zmierzchem zasypiam na śpiworze.

20. rocznicę pierwszej rowerowej wizyty w Stradowie świętuję więc wybitnie historycznie: wizytami w Pont-du-Gard i Avignon. 


Pont-du-Gard - symbol rzymskiego rozbuchania

I tak bez końca - labirynt zwany Awinionem