Wpisy archiwalne w kategorii
>200 km
Dystans całkowity: | 25988.45 km (w terenie 2.91 km; 0.01%) |
Czas w ruchu: | 1159:21 |
Średnia prędkość: | 20.91 km/h |
Maksymalna prędkość: | 73.01 km/h |
Suma podjazdów: | 138459 m |
Liczba aktywności: | 114 |
Średnio na aktywność: | 227.97 km i 10h 56m |
Więcej statystyk |
Dystans220.25 km Czas12:11 Vśrednia18.08 km/h VMAX55.86 km/h Podjazdy2056 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Słowacja, dzień 2: Cargo-expressem spod Lewoczy do Królika
Wstałem o świcie, by nasycić się rosą i spektakularnym widokiem na Lewoczę, aż wreszcie zziębnięty i ubrany w cały wieziony zestaw odzieżowy wyruszyłem dalej. Moja łąka noclegowa zachwycała bogactwem ziół i bujnością szaty roślinnej, ale o tej porze rosa skutecznie tłumiła radość z wyboru miejscówki i utrudniała poranne harce.
Gdy opuściłem zbocza Gór Lewockich i zbliżyłem się do Spiskiego Hradu, wpadłem w pułapkę mgieł. Były bardzo gęste. Nie dość że przemoczyły mnie doszczętnie to jeszcze ograniczyły widoczność do 20-30 metrów. Na szczęście ruch samochodowy na osiemnastce o tej porze zwyczajnie nie istniał. Musiałem jednak stawać i tak - górska mgła to potężny przeciwnik, a mgła spiska w niczym nie ustępuje orawskiej :)
Podjazd na przełęcz Branisko pozwolił mi się zacnie rozgrzać, ale dał o sobie znać głód i wilgoć. By się całkiem nie ukisić zdejmowałem kolejne partie ubrań, aż w końcu przesadziłem i musiałem ponownie się ubierać. Droga była dalej totalnie pusta. Otworzył mi się też cudowny widok na ów Spiski Hrad, którego "z dołu" nie byłem w stanie dostrzec. Zastoisko mgły było tak gęste, że sylweta ruin błyszczała nad nim jak spodek UFO. Za przełęczą opuściły mnie wilgoć i ziąb, pojawiło się silne sierpniowe słońce i szybko zwalczało chłody poranka. O 9 rano było już bardzo ciepło, co zapowiadało upalny ciąg dalszy.
Gdy triumfalnie wjechałem do Preszowa, miasto było już rozbudzone i tętniło sobotnim gwarem. Jedynie na filigranowej starówce panowało jeszcze rozleniwienie. W rosnącej temperaturze, bez wymaganego kasku, ruszyłem wzwyż, bo celem był przejazd przez Góry Slańskie. Podjazd chwilami miał zacne nachylenia, w dodatku na wąskiej drodze malowali pasy i porozstawiali na środku pachołki, co uniemożliwiało kierowcom wymijanie mnie i musiałem co chwilę stawać na poboczu, by nie blokować ruchu... Taki to był już podjazd - upalny i przerywany. Trasa w zasadzie okrążała masyw Simonki - najwyższego wierchu Gór Slańskich. Ja dodatkowo uzupełniłem jej przebieg wybierając trawers lokalną drogą do Zamutowa. W pewnym momencie skończył się nawet asfalt i jechałem po otoczakach lub gruntówce. Na szczęście nawierzchnia zepsuła się dopiero tuż przed wsią. Na całym odcinku trawersu nie minął mnie żaden samochód - potem odkryłem dlaczego: droga była przegrodzona szlabanem z logo "Slovenskich Lesov". Ten odcinek miał jedną zaletę - przebiegał w cieniu. Dalej czekała mnie znowu przeprawa na słońcu.
Gdy zjechałem na wypłaszczenie przed Vranowem musiałem walczyć z przeciwnym wiatrem. Straciłem też szansę na podjechanie pociągiem z Humennego do Medzilaborców. Nie dałem rady nadrobić godziny opóźnienia. Zmierzch zapadał stopniowo, ścigałem się z przeznaczeniem mijając kolejne rusińskie wioski z drewnianymi domami i grupami Cyganów drepczących po drodze rodzinnymi klanami. Zrobiło się bardzo wschodnio, tajemniczo i nieco niebezpiecznie. Zrobiło się też całkiem ciemno i zaczęły opadać mgły. W takiej scenerii dojechałem wzdłuż biegu Laborca do Medzilaborców. Tam zaś trwała cepelia dożynkowa. Hałas, tłumy Romów i Rusinów, plakaty Warhola na przystankach. Minąłem ten cały rozgardiasz mocno zaskoczony. Zwróciłem uwagę na Muzeum Andy'ego Warhola i dobrze podświetloną cerkiew oraz skręciłem z ulgą na Czertiżne, w stronę granicy z Polską.
Ten ostatni odcinek trasy na Słowacji dostarczył mi sporo wrażeń, ale dopiero w samej końcówce. Towarzyszył mi bowiem w Czertyżnym ciekawski lis dokonujący obchodu śmietników a sam podjazd na przełęcz Beskid szybko zamienił się w niewygodną górską szutrówkę, którą musiałem pokonywać w niepokojącej samotności i w nieprzeniknionej ciemności. Zjazd nie zaliczał się do komfortowych, przez chwilę chciałem nawet zanocować w turystycznym schronie na obszarze dawnej wsi Czeremcha. Po pokonaniu brodu na potoku fatalną pełną wyboi i dziur drogą dowlokłem się do Jaślisk i wciąż rozglądając się za miejscem na nocleg przejechałem przeł. Szklarską i dotarłem aż do Królika Wołoskiego. Namiot rozbiłem nieopodal XVIII w. Necowej Kaplicy. Miejsce było prawie tak spokojne i malownicze jak pierwszy nocleg, ten ponad Lewoczą. Kładłem się spać już po północy a wstać musiałem szybko, bo zbliżał się potężny deszczowy front a ostatni pociąg do Rzeszowa umykał po 9 (zamierzałem do niego wsiąść w Strzyżowie lub liczyć, że front się opóźni.
Góry Slańskie z drogi na Preszów (nr 18), czyli widoki z Szarysza
Na początek dnia widok na Lewoczę
W drodze na przełęcz Branisko
Spiski Zamek w oparach mgły
Straż w Górach Czerchowskich
Wrzeciono rynku w Preszowie - czyli na starówce 3. pod względem wielkości miasta Słowacji
Wysokiej klasy ołtarz w konkatedrze (z wbudowanym ołtarzem gotyckim) - trwały chrzciny
Zalew Kokoszowce. Pomagałem Słowakowi w walce z awarią
Złota kopalnia, czyli podjazd w upale przez Góry Slańskie
Trawers Dubnika w kierunku wsi Zamutów
Vranov nad Topľou, czyli w Zemplinie
Pogórze Ondawskie
Przedpola Humennego, czyli w krainie Rusinów
Późne lato wśród grekokatolików
Centrum Humennego
W drodze na Medzilaborce
Ostatnie miasto na Słowacji
Po zjeździe z przełęczy Beskid nad Czeremchą
Jaśliska - dawniej polska wyspa w morzu Łemków
trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33899055
Wstałem o świcie, by nasycić się rosą i spektakularnym widokiem na Lewoczę, aż wreszcie zziębnięty i ubrany w cały wieziony zestaw odzieżowy wyruszyłem dalej. Moja łąka noclegowa zachwycała bogactwem ziół i bujnością szaty roślinnej, ale o tej porze rosa skutecznie tłumiła radość z wyboru miejscówki i utrudniała poranne harce.
Gdy opuściłem zbocza Gór Lewockich i zbliżyłem się do Spiskiego Hradu, wpadłem w pułapkę mgieł. Były bardzo gęste. Nie dość że przemoczyły mnie doszczętnie to jeszcze ograniczyły widoczność do 20-30 metrów. Na szczęście ruch samochodowy na osiemnastce o tej porze zwyczajnie nie istniał. Musiałem jednak stawać i tak - górska mgła to potężny przeciwnik, a mgła spiska w niczym nie ustępuje orawskiej :)
Podjazd na przełęcz Branisko pozwolił mi się zacnie rozgrzać, ale dał o sobie znać głód i wilgoć. By się całkiem nie ukisić zdejmowałem kolejne partie ubrań, aż w końcu przesadziłem i musiałem ponownie się ubierać. Droga była dalej totalnie pusta. Otworzył mi się też cudowny widok na ów Spiski Hrad, którego "z dołu" nie byłem w stanie dostrzec. Zastoisko mgły było tak gęste, że sylweta ruin błyszczała nad nim jak spodek UFO. Za przełęczą opuściły mnie wilgoć i ziąb, pojawiło się silne sierpniowe słońce i szybko zwalczało chłody poranka. O 9 rano było już bardzo ciepło, co zapowiadało upalny ciąg dalszy.
Gdy triumfalnie wjechałem do Preszowa, miasto było już rozbudzone i tętniło sobotnim gwarem. Jedynie na filigranowej starówce panowało jeszcze rozleniwienie. W rosnącej temperaturze, bez wymaganego kasku, ruszyłem wzwyż, bo celem był przejazd przez Góry Slańskie. Podjazd chwilami miał zacne nachylenia, w dodatku na wąskiej drodze malowali pasy i porozstawiali na środku pachołki, co uniemożliwiało kierowcom wymijanie mnie i musiałem co chwilę stawać na poboczu, by nie blokować ruchu... Taki to był już podjazd - upalny i przerywany. Trasa w zasadzie okrążała masyw Simonki - najwyższego wierchu Gór Slańskich. Ja dodatkowo uzupełniłem jej przebieg wybierając trawers lokalną drogą do Zamutowa. W pewnym momencie skończył się nawet asfalt i jechałem po otoczakach lub gruntówce. Na szczęście nawierzchnia zepsuła się dopiero tuż przed wsią. Na całym odcinku trawersu nie minął mnie żaden samochód - potem odkryłem dlaczego: droga była przegrodzona szlabanem z logo "Slovenskich Lesov". Ten odcinek miał jedną zaletę - przebiegał w cieniu. Dalej czekała mnie znowu przeprawa na słońcu.
Gdy zjechałem na wypłaszczenie przed Vranowem musiałem walczyć z przeciwnym wiatrem. Straciłem też szansę na podjechanie pociągiem z Humennego do Medzilaborców. Nie dałem rady nadrobić godziny opóźnienia. Zmierzch zapadał stopniowo, ścigałem się z przeznaczeniem mijając kolejne rusińskie wioski z drewnianymi domami i grupami Cyganów drepczących po drodze rodzinnymi klanami. Zrobiło się bardzo wschodnio, tajemniczo i nieco niebezpiecznie. Zrobiło się też całkiem ciemno i zaczęły opadać mgły. W takiej scenerii dojechałem wzdłuż biegu Laborca do Medzilaborców. Tam zaś trwała cepelia dożynkowa. Hałas, tłumy Romów i Rusinów, plakaty Warhola na przystankach. Minąłem ten cały rozgardiasz mocno zaskoczony. Zwróciłem uwagę na Muzeum Andy'ego Warhola i dobrze podświetloną cerkiew oraz skręciłem z ulgą na Czertiżne, w stronę granicy z Polską.
Ten ostatni odcinek trasy na Słowacji dostarczył mi sporo wrażeń, ale dopiero w samej końcówce. Towarzyszył mi bowiem w Czertyżnym ciekawski lis dokonujący obchodu śmietników a sam podjazd na przełęcz Beskid szybko zamienił się w niewygodną górską szutrówkę, którą musiałem pokonywać w niepokojącej samotności i w nieprzeniknionej ciemności. Zjazd nie zaliczał się do komfortowych, przez chwilę chciałem nawet zanocować w turystycznym schronie na obszarze dawnej wsi Czeremcha. Po pokonaniu brodu na potoku fatalną pełną wyboi i dziur drogą dowlokłem się do Jaślisk i wciąż rozglądając się za miejscem na nocleg przejechałem przeł. Szklarską i dotarłem aż do Królika Wołoskiego. Namiot rozbiłem nieopodal XVIII w. Necowej Kaplicy. Miejsce było prawie tak spokojne i malownicze jak pierwszy nocleg, ten ponad Lewoczą. Kładłem się spać już po północy a wstać musiałem szybko, bo zbliżał się potężny deszczowy front a ostatni pociąg do Rzeszowa umykał po 9 (zamierzałem do niego wsiąść w Strzyżowie lub liczyć, że front się opóźni.
Góry Slańskie z drogi na Preszów (nr 18), czyli widoki z Szarysza
Na początek dnia widok na Lewoczę
W drodze na przełęcz Branisko
Spiski Zamek w oparach mgły
Straż w Górach Czerchowskich
Wrzeciono rynku w Preszowie - czyli na starówce 3. pod względem wielkości miasta Słowacji
Wysokiej klasy ołtarz w konkatedrze (z wbudowanym ołtarzem gotyckim) - trwały chrzciny
Zalew Kokoszowce. Pomagałem Słowakowi w walce z awarią
Złota kopalnia, czyli podjazd w upale przez Góry Slańskie
Trawers Dubnika w kierunku wsi Zamutów
Vranov nad Topľou, czyli w Zemplinie
Pogórze Ondawskie
Przedpola Humennego, czyli w krainie Rusinów
Późne lato wśród grekokatolików
Centrum Humennego
W drodze na Medzilaborce
Ostatnie miasto na Słowacji
Po zjeździe z przełęczy Beskid nad Czeremchą
Jaśliska - dawniej polska wyspa w morzu Łemków
trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33899055
Dystans226.61 km Czas11:14 Vśrednia20.17 km/h VMAX65.88 km/h Podjazdy2489 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Słowacja, dzień 1: Cargo-expressem do Lewoczy
Ciągnęło mnie w góry, a najbliższe ładne góry są na Słowacji. Wziąłem większy bagaż, co było bardzo dobrym pomysłem. Cały etap był nieplanowanym pokazem mocy. Jadąc przez góry z pełnym bagażem (2 duże sakwy, torba + namiot) od świtu do zmierzchu zrobiłem ponad 200 km. Ciemność dopadła mnie przed Lewoczą, a tuż za nią rozbijałem się na nocleg. W czerwcu tuż po 22 byłoby jeszcze widno, ale pod koniec sierpnia panowała nieprzenikniona ciemność, wzmacniana księżycem w nowiu...
Tak dobra średnia nie wzięła się jednak ze sportowych ambicji tylko... ze strachu. Otóż zapomniałem kasku (kara w euro...) a przypomniałem sobie o jego braku dopiero w Korbielowie, w miejscu gdzie zawsze go ubieram... To był najstraszniejszy moment dnia. Miałem przejechać Słowację wzdłuż i to na nielegalu. Gdybym wybrał się na lekko z pewnością przed Namiestowem odbiłbym na Zubrzycę, ale wiozłem ze sobą ten cały bagaż i komicznie byłoby wrócić tego samego dnia do domu...
To był ten moment w którym duży ruch na drodze do Korbielowa (dzień roboczy) przestał mi doskwierać. Zadraśnięcie przestaje boleć gdy tracisz całą rękę. Ja straciłem cały kask. Zdecydowałem się jednak ryzykować. Jechać jak najszybszym tempem między miejscowościami, rozglądać się stale za radiowozami i pierwsza przerwę zrobić dopiero gdy będę padać na pysk ze zmęczenia. Tym samym przemknąłem chyżo przez nieprzeniknione mgły w okolicach Namiestowa oraz przez kakofonię góralskich dźwięków w Chabówce (jakieś ćwiczenia zespołu ludowego). Jaskółki jeszcze gdzieniegdzie karmiły podlotki.
Za Matiaszowcami widok cienia przy kapliczce skłonił mnie wreszcie do pierwszego postoju (nie licząc 5 minut do przebrania się w Podbielu!). Na liczniku miałem 115 km (niecałe 108 od dworca w Żywcu) i pobiłem tym samym rekord jazdy bez postoju z pełnym bagażem, w dodatku przez góry. Wprowadziłem się w taki rytm, że nawet ta przerwa "na drugie śniadanie" trwała ledwie kilkanaście minut.
Gdy ruszyłem dalej natknąłem się na leżący na drodze arbuz (musiał spaść z wozu) - rozdziobany przez ptaki i wyglądający jak wydmuszka. Ptaki wiedzą co dobre na upał!
O godz. 14 byłem już w Hradku i dopiero tam, po wizycie w Lidlu, pozwoliłem sobie na długą przerwę połączoną z obfitą konsumpcją. W słowackim Lidlu do grzechu obżarstwa skłoniła mnie obecność licznych produktów bez "lakticy". Łącznie z zakupami straciłem więc ponad godzinę. Zresztą po wyjściu ze sklepu odkryłem, że zrobiło się bardzo ciepło. W samym Lidlu zaciekawiły mnie kompoty z wiśni w cenie 1,69 euro za słoik.
Gdy ruszałem dalej byłem dużo spokojniejszy (i najedzony). Po drodze, na krajowej drodze nr 18, mijałem... gościa na rolkach. Jechał sobie normalnie jezdnią, był bez kasku i jestem mu za to wdzięczny. Zeszła ze mnie presja. Skoro on jest wyluzowany, to czym ja się przejmuję?...
Wybrałem interwałową trasę zgodną ze szlakiem rowerowym, przez Liptowską Porębkę i Królewską Ligotę. W obu zaznajomiłem się z widokiem Romów i ich niezmiennego poczucia estetyki. Za Svarinem zadziwiała mnie różnica w odbiorze tej samej drogi jaka zachodzi między początkiem maja a końcem sierpnia. Tym razem nic nie było widać z drogi - nieprzenikniona ściana ciemnej zieleni skrywała te wszystkie cuda widoczne w maju. Przez to bardziej rzucały się w oczy przełomy i dziury w asfalcie. Zaskoczył mnie też brak ciężarówek z drewnem. Było to rzecz jasna zaskoczenie pozytywne. Na tym idyllicznym odcinku towarzyszyła mi niezmącona cisza i szum drzew.
Przed Liptowską Tepliczką minął mnie radiowóz, na szczęście bez następstw, choć było to poza terenem zabudowanym. Następny czyhał na skrzyżowaniu w Spiskim Bystrem. Tutaj ostrzegł mnie słowacki kierowca - mrugnął światłami! Włożyłem więc kamizelkę i... znowu mi się udało. Trzeci radiowóz spotkałem już w Hrabusicach. Byłem bezpieczny, bo w terenie zabudowanym. Pierwsze chwile na Spiszu obfitowały więc w zabawę "w kotka i myszkę" z policją. Nie wiem dlaczego kręciło się tu tyle patroli, z powodu Romów? Ostatni odcinek, z Hrabusic do Lewoczy pokonywałem już w zapadającej ciemności. W samej Lewoczy było dość pusto i cicho, ani śladu Romów, jedynie na remontowanym częściowo rynku panował restauracyjno-barowy gwar. Słowacy stają się głośni jedynie po alkoholu, ale nawet wtedy nie są napastliwi ;)
Ten pracowity dzień zakończyłem na łące nad Lewoczą. W dole widniała rozświetlona sylwetka miasta, zasypiałem więc z myślą by uwiecznić ją o poranku.
Liptowski Mikulasz
W drodze na Glinne
Namestovo
Tatry nad Twardoszynem
Liptovska Mara z obwodnicy Tatr
Liptowskie Matiaszowce
Morze Liptowskie z widokiem na króla Chocza
Bloczki Mikulasza
U podnóża Niżnych Tatr, ponad Liptowskim Gródkiem
Zalew Czarny Wag
Symboliczny cmentarz w osadzie Czarny Wag
Widok na Spiskie Bystre
Tatry z doliny Hornadu
Kasztel w Betlanowcach
Hrabusice
Lewocza
https://ridewithgps.com/routes/33897965
Ciągnęło mnie w góry, a najbliższe ładne góry są na Słowacji. Wziąłem większy bagaż, co było bardzo dobrym pomysłem. Cały etap był nieplanowanym pokazem mocy. Jadąc przez góry z pełnym bagażem (2 duże sakwy, torba + namiot) od świtu do zmierzchu zrobiłem ponad 200 km. Ciemność dopadła mnie przed Lewoczą, a tuż za nią rozbijałem się na nocleg. W czerwcu tuż po 22 byłoby jeszcze widno, ale pod koniec sierpnia panowała nieprzenikniona ciemność, wzmacniana księżycem w nowiu...
Tak dobra średnia nie wzięła się jednak ze sportowych ambicji tylko... ze strachu. Otóż zapomniałem kasku (kara w euro...) a przypomniałem sobie o jego braku dopiero w Korbielowie, w miejscu gdzie zawsze go ubieram... To był najstraszniejszy moment dnia. Miałem przejechać Słowację wzdłuż i to na nielegalu. Gdybym wybrał się na lekko z pewnością przed Namiestowem odbiłbym na Zubrzycę, ale wiozłem ze sobą ten cały bagaż i komicznie byłoby wrócić tego samego dnia do domu...
To był ten moment w którym duży ruch na drodze do Korbielowa (dzień roboczy) przestał mi doskwierać. Zadraśnięcie przestaje boleć gdy tracisz całą rękę. Ja straciłem cały kask. Zdecydowałem się jednak ryzykować. Jechać jak najszybszym tempem między miejscowościami, rozglądać się stale za radiowozami i pierwsza przerwę zrobić dopiero gdy będę padać na pysk ze zmęczenia. Tym samym przemknąłem chyżo przez nieprzeniknione mgły w okolicach Namiestowa oraz przez kakofonię góralskich dźwięków w Chabówce (jakieś ćwiczenia zespołu ludowego). Jaskółki jeszcze gdzieniegdzie karmiły podlotki.
Za Matiaszowcami widok cienia przy kapliczce skłonił mnie wreszcie do pierwszego postoju (nie licząc 5 minut do przebrania się w Podbielu!). Na liczniku miałem 115 km (niecałe 108 od dworca w Żywcu) i pobiłem tym samym rekord jazdy bez postoju z pełnym bagażem, w dodatku przez góry. Wprowadziłem się w taki rytm, że nawet ta przerwa "na drugie śniadanie" trwała ledwie kilkanaście minut.
Gdy ruszyłem dalej natknąłem się na leżący na drodze arbuz (musiał spaść z wozu) - rozdziobany przez ptaki i wyglądający jak wydmuszka. Ptaki wiedzą co dobre na upał!
O godz. 14 byłem już w Hradku i dopiero tam, po wizycie w Lidlu, pozwoliłem sobie na długą przerwę połączoną z obfitą konsumpcją. W słowackim Lidlu do grzechu obżarstwa skłoniła mnie obecność licznych produktów bez "lakticy". Łącznie z zakupami straciłem więc ponad godzinę. Zresztą po wyjściu ze sklepu odkryłem, że zrobiło się bardzo ciepło. W samym Lidlu zaciekawiły mnie kompoty z wiśni w cenie 1,69 euro za słoik.
Gdy ruszałem dalej byłem dużo spokojniejszy (i najedzony). Po drodze, na krajowej drodze nr 18, mijałem... gościa na rolkach. Jechał sobie normalnie jezdnią, był bez kasku i jestem mu za to wdzięczny. Zeszła ze mnie presja. Skoro on jest wyluzowany, to czym ja się przejmuję?...
Wybrałem interwałową trasę zgodną ze szlakiem rowerowym, przez Liptowską Porębkę i Królewską Ligotę. W obu zaznajomiłem się z widokiem Romów i ich niezmiennego poczucia estetyki. Za Svarinem zadziwiała mnie różnica w odbiorze tej samej drogi jaka zachodzi między początkiem maja a końcem sierpnia. Tym razem nic nie było widać z drogi - nieprzenikniona ściana ciemnej zieleni skrywała te wszystkie cuda widoczne w maju. Przez to bardziej rzucały się w oczy przełomy i dziury w asfalcie. Zaskoczył mnie też brak ciężarówek z drewnem. Było to rzecz jasna zaskoczenie pozytywne. Na tym idyllicznym odcinku towarzyszyła mi niezmącona cisza i szum drzew.
Przed Liptowską Tepliczką minął mnie radiowóz, na szczęście bez następstw, choć było to poza terenem zabudowanym. Następny czyhał na skrzyżowaniu w Spiskim Bystrem. Tutaj ostrzegł mnie słowacki kierowca - mrugnął światłami! Włożyłem więc kamizelkę i... znowu mi się udało. Trzeci radiowóz spotkałem już w Hrabusicach. Byłem bezpieczny, bo w terenie zabudowanym. Pierwsze chwile na Spiszu obfitowały więc w zabawę "w kotka i myszkę" z policją. Nie wiem dlaczego kręciło się tu tyle patroli, z powodu Romów? Ostatni odcinek, z Hrabusic do Lewoczy pokonywałem już w zapadającej ciemności. W samej Lewoczy było dość pusto i cicho, ani śladu Romów, jedynie na remontowanym częściowo rynku panował restauracyjno-barowy gwar. Słowacy stają się głośni jedynie po alkoholu, ale nawet wtedy nie są napastliwi ;)
Ten pracowity dzień zakończyłem na łące nad Lewoczą. W dole widniała rozświetlona sylwetka miasta, zasypiałem więc z myślą by uwiecznić ją o poranku.
Liptowski Mikulasz
W drodze na Glinne
Namestovo
Tatry nad Twardoszynem
Liptovska Mara z obwodnicy Tatr
Liptowskie Matiaszowce
Morze Liptowskie z widokiem na króla Chocza
Bloczki Mikulasza
U podnóża Niżnych Tatr, ponad Liptowskim Gródkiem
Zalew Czarny Wag
Symboliczny cmentarz w osadzie Czarny Wag
Widok na Spiskie Bystre
Tatry z doliny Hornadu
Kasztel w Betlanowcach
Hrabusice
Lewocza
https://ridewithgps.com/routes/33897965
Dystans253.39 km Czas12:02 Vśrednia21.06 km/h Podjazdy1557 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd urodzinowy, czyli Guttentag
Pętla dobrodzieńska, głównie po ziemiach historycznego Górnego Śląska. Drugi dzień sportowej jazdy na trekkingu, tym razem na siłę, nie na tempo, tym bardziej że brakowało trochę świeżości. Brakowało mi kilometrów w 2020 roku i brakowało też rytmu, to była rozpaczliwa próba nadrobienia zaległości odległością (wszystko efekty pandemii i ścigania rowerzystów oraz wyrwy kilometrowej w kwietniu 2020 roku). Przyczyną była zbliżająca się wyprawa do Francji.
Guttentag, czyli Dobrodzień
Bytom
Pyskowice
Ujazd
Na Górze św. Anny
Góra św. Anny
Śląsko-opolsko
Sieraków Śląski - pałac
Liswarta
Borsuki najłatwiej zobaczyć potrącone na poboczu
Woźniki Śląskie
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/42088947
Pętla dobrodzieńska, głównie po ziemiach historycznego Górnego Śląska. Drugi dzień sportowej jazdy na trekkingu, tym razem na siłę, nie na tempo, tym bardziej że brakowało trochę świeżości. Brakowało mi kilometrów w 2020 roku i brakowało też rytmu, to była rozpaczliwa próba nadrobienia zaległości odległością (wszystko efekty pandemii i ścigania rowerzystów oraz wyrwy kilometrowej w kwietniu 2020 roku). Przyczyną była zbliżająca się wyprawa do Francji.
Guttentag, czyli Dobrodzień
Bytom
Pyskowice
Ujazd
Na Górze św. Anny
Góra św. Anny
Śląsko-opolsko
Sieraków Śląski - pałac
Liswarta
Borsuki najłatwiej zobaczyć potrącone na poboczu
Woźniki Śląskie
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/42088947
Dystans225.22 km Czas09:29 Vśrednia23.75 km/h Podjazdy1781 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Północna Jura
Przed rowerowym wyjazdem do Francji, w wigilię urodzin zrobiłem sobie prezent, czyli ciężki wycisk. Trasa była typowo treningowa, choć na trekingu (by było ciężej). Było pochmurno, ale bez ryzyka deszczu. Było ogólnie dość "byle jak", w sam raz na trening.
W drodze na Pińczyce
Będzin - pierwsza przerwa na (kiepską) fotkę
Zamek w Siewierzu
Olsztyn
Próba dostania się do strażnicy w Suliszowicach
Stodoły w Żarkach
Bobolice
Kroczyce
Pasmo Smoleńsko-Niegowonickie
Giebło
Pogoria IV
Soczysta Brynica w Przełajce
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/42088701
Przed rowerowym wyjazdem do Francji, w wigilię urodzin zrobiłem sobie prezent, czyli ciężki wycisk. Trasa była typowo treningowa, choć na trekingu (by było ciężej). Było pochmurno, ale bez ryzyka deszczu. Było ogólnie dość "byle jak", w sam raz na trening.
W drodze na Pińczyce
Będzin - pierwsza przerwa na (kiepską) fotkę
Zamek w Siewierzu
Olsztyn
Próba dostania się do strażnicy w Suliszowicach
Stodoły w Żarkach
Bobolice
Kroczyce
Pasmo Smoleńsko-Niegowonickie
Giebło
Pogoria IV
Soczysta Brynica w Przełajce
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/42088701
Dystans235.40 km Czas12:34 Vśrednia18.73 km/h VMAX58.64 km/h Podjazdy2828 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Kalwaria jubileuszowa, czyli w 80 dwusetek dookoła świata
Niewiarygodnie ciepło było nad ranem. W drodze na dworzec w Katowicach miałem na sobie krótkie spodenki i cienką bluzę z długim rękawem i było mi za ciepło, musiałem podwijać rękawy. Pociąg do Żywca był mocno pustawy, bo i kto jeździ z Katowic do pracy na południe. Zapełniać się zaczął dopiero przed Bielskiem, potem znów opustoszał. Inauguracyjny podjazd na Przegibek odbywałem bez towarzystwa kolarzy czy samochodów. Dopiero na zjeździe, od strony Międzybrodzia pojawiać się zaczęły samochody pracujących w Bielitz. Korzystając z tego, że było jeszcze bardzo przyjemnie temperaturowo, ruszyłem na Żar. Tutaj zaskoczyła mnie kompletna pustka. Nie minął mnie już nikt. Ani auta, ani kolarza, ani piechura. Zacząłem podejrzewać agresję obcych lub przypadkową wizytę w innym wymiarze. Na szczycie też totalna pustka i wzmagający się zimny wiatr. Przecież unikam góry Żar ze względu na szalone tłumy jakie tu się tłoczą w weekendy. No właśnie, przed 8 rano w środę to jednak inny świat, cudowny świat ciszy.
Na zjeździe było nawet chłodno, założyłem bluzę. Wkoło dalej nie było śladów życia. Bolesne otrzeźwienie miało miejsce dopiero w Tresnej i Oczkowie. Tutaj ruch był duży i męczący. Gdy odbiłem na Kocierz znowu zrobiło się błogo. Nawet przy tych hotelo-karczmach ponad przełęczą. Czym bardziej zbliżałem się do Andrychowa, tym bardziej ruch gęstniał, gęstniało też powietrze. Operujące od świtu silne lipcowe słoneczko szybko nagrzewało atmosferkę. Interwałowa droga przez Górę Dół (rejon Wieprza) zaczęła już mi mocno dopiekać i wyciskać siódme poty. Skrót przez Lendwok do Wadowic był już rozgrzany a Wadowice przypominały piekarnik. Rynek niemal bez cienia, dziecko rewitalizacji! Lwowska rozkopana a na Zaskawiu, przy Biedronce wielka skwiercząca patelnia.
Przy dworze w Kleczy Dolnej łaknąłem już cienia jak kania dżdżu. Czym bardziej zbliżałem się do Łękawicy tym bardziej przerażał mnie termometr. W Stryszowie dobił do 39,3 w słońcu, a cienia tu nie było. Jak był to od razu stawałem, by trochę odparować. Wspominałem przejazd przez lipcową Hiszpanię… Brakowało tylko 3-4 stopni (tam było w słońcu regularnie 43 stopnie, co przy Prowansji wydaje się umiarkowaniem). Choć poważniejsze podjazdy się skończyły to właśnie teraz przeżywałem męki. Na schodach kaplicy „3 upadku” musiałem zrobić dłuższą przerwę. Tu także nie było żywego ducha. Kaplica otwarta, wewnątrz, na gzymsie gniazdo kopciuszka i kursująca do wnętrza pani kopciuszkowa wywołująca żebranie piskląt. To drugi lęg, czyli dobre miejsce, warte repetowania wysiłku.
Samą Kalwarię minąłem bez zatrzymania by wylewać siódme poty w Stanisławie D. i Stanisławie G. Bawi mnie takie skracanie nazw… Gdy osiągnąłem przeł. Zapusta czekał mnie przejazd przez rozgrzaną dolinę Wisły. Potem moja trasa wiodła przez Alwernię i Chrzanów do Jaworzna. Po kilku kwadransach postoju, ruszyłem dalej, już bez upału, na Pogorię, Grodziec i do domku. Wnioski nasuwają się same, dopóki było znośnie temperaturowo, jechało mi się dobrze. Gdy zrobiło się duszno i gorąco stawałem co chwilę, choć trasa była wyraźnie prostsza od początku. Najtrudniejszy był dla mnie odcinek Wadowice – Klecza – Łękawica – Zakrzów – Kalwaria – Zapusta.
Na całej trasie towarzyszył mi raz po raz cudowny zapach lip, po tylu latach przerwy w bliższej relacji chyba zakochałem się w górze Żar, byleby następne randki były w tygodniu i o poranku. Jest szansa na dojrzałe uczucie. Docierając do Wadowic uczciłem 100. rocznicę urodzin Karola Wojtyły a cała trasa była 80. dwusetką w moim dorobku (w widełkach 200-299). Udało się uczcić jubileusz poważną trasą, wyciskającą dużo potu i łez (wzruszenia). Na trekkingu!
Bez żaru na Żarze, bez tłumu na Żarze, no i proszę - góra Żar może się podobać, prawie się zakochałem, choć znam ją od lat ;)
Gawra na Przegibku. O tej porze totalnie pusto, ni kolarzy, ni blachosmrodów.
Widok na Zbiornik Żywiecki i... Małą Fatrę
Kolejny punkt rozgrzewki
Andrychów - widać, że miasto CK Monarchii :)
Wieprz Góra Dół - zawiodła mnie tu spokojna, interwałowa droga
W mieście Wojtyły
Dwór w Kleczy Dolnej
Zakrzów - epicentrum zaduchu i upału
Kalwaria Zebrzydowska - 3. upadek
Stanisław Górny
Łączany
Chrzanów City
Velostrada
Kaczki i ludzie, czyli zachód nad Pogorią
Trasa (+ 7,57 dojazdu na pociąg):
https://ridewithgps.com/routes/33218667
Niewiarygodnie ciepło było nad ranem. W drodze na dworzec w Katowicach miałem na sobie krótkie spodenki i cienką bluzę z długim rękawem i było mi za ciepło, musiałem podwijać rękawy. Pociąg do Żywca był mocno pustawy, bo i kto jeździ z Katowic do pracy na południe. Zapełniać się zaczął dopiero przed Bielskiem, potem znów opustoszał. Inauguracyjny podjazd na Przegibek odbywałem bez towarzystwa kolarzy czy samochodów. Dopiero na zjeździe, od strony Międzybrodzia pojawiać się zaczęły samochody pracujących w Bielitz. Korzystając z tego, że było jeszcze bardzo przyjemnie temperaturowo, ruszyłem na Żar. Tutaj zaskoczyła mnie kompletna pustka. Nie minął mnie już nikt. Ani auta, ani kolarza, ani piechura. Zacząłem podejrzewać agresję obcych lub przypadkową wizytę w innym wymiarze. Na szczycie też totalna pustka i wzmagający się zimny wiatr. Przecież unikam góry Żar ze względu na szalone tłumy jakie tu się tłoczą w weekendy. No właśnie, przed 8 rano w środę to jednak inny świat, cudowny świat ciszy.
Na zjeździe było nawet chłodno, założyłem bluzę. Wkoło dalej nie było śladów życia. Bolesne otrzeźwienie miało miejsce dopiero w Tresnej i Oczkowie. Tutaj ruch był duży i męczący. Gdy odbiłem na Kocierz znowu zrobiło się błogo. Nawet przy tych hotelo-karczmach ponad przełęczą. Czym bardziej zbliżałem się do Andrychowa, tym bardziej ruch gęstniał, gęstniało też powietrze. Operujące od świtu silne lipcowe słoneczko szybko nagrzewało atmosferkę. Interwałowa droga przez Górę Dół (rejon Wieprza) zaczęła już mi mocno dopiekać i wyciskać siódme poty. Skrót przez Lendwok do Wadowic był już rozgrzany a Wadowice przypominały piekarnik. Rynek niemal bez cienia, dziecko rewitalizacji! Lwowska rozkopana a na Zaskawiu, przy Biedronce wielka skwiercząca patelnia.
Przy dworze w Kleczy Dolnej łaknąłem już cienia jak kania dżdżu. Czym bardziej zbliżałem się do Łękawicy tym bardziej przerażał mnie termometr. W Stryszowie dobił do 39,3 w słońcu, a cienia tu nie było. Jak był to od razu stawałem, by trochę odparować. Wspominałem przejazd przez lipcową Hiszpanię… Brakowało tylko 3-4 stopni (tam było w słońcu regularnie 43 stopnie, co przy Prowansji wydaje się umiarkowaniem). Choć poważniejsze podjazdy się skończyły to właśnie teraz przeżywałem męki. Na schodach kaplicy „3 upadku” musiałem zrobić dłuższą przerwę. Tu także nie było żywego ducha. Kaplica otwarta, wewnątrz, na gzymsie gniazdo kopciuszka i kursująca do wnętrza pani kopciuszkowa wywołująca żebranie piskląt. To drugi lęg, czyli dobre miejsce, warte repetowania wysiłku.
Samą Kalwarię minąłem bez zatrzymania by wylewać siódme poty w Stanisławie D. i Stanisławie G. Bawi mnie takie skracanie nazw… Gdy osiągnąłem przeł. Zapusta czekał mnie przejazd przez rozgrzaną dolinę Wisły. Potem moja trasa wiodła przez Alwernię i Chrzanów do Jaworzna. Po kilku kwadransach postoju, ruszyłem dalej, już bez upału, na Pogorię, Grodziec i do domku. Wnioski nasuwają się same, dopóki było znośnie temperaturowo, jechało mi się dobrze. Gdy zrobiło się duszno i gorąco stawałem co chwilę, choć trasa była wyraźnie prostsza od początku. Najtrudniejszy był dla mnie odcinek Wadowice – Klecza – Łękawica – Zakrzów – Kalwaria – Zapusta.
Na całej trasie towarzyszył mi raz po raz cudowny zapach lip, po tylu latach przerwy w bliższej relacji chyba zakochałem się w górze Żar, byleby następne randki były w tygodniu i o poranku. Jest szansa na dojrzałe uczucie. Docierając do Wadowic uczciłem 100. rocznicę urodzin Karola Wojtyły a cała trasa była 80. dwusetką w moim dorobku (w widełkach 200-299). Udało się uczcić jubileusz poważną trasą, wyciskającą dużo potu i łez (wzruszenia). Na trekkingu!
Bez żaru na Żarze, bez tłumu na Żarze, no i proszę - góra Żar może się podobać, prawie się zakochałem, choć znam ją od lat ;)
Gawra na Przegibku. O tej porze totalnie pusto, ni kolarzy, ni blachosmrodów.
Widok na Zbiornik Żywiecki i... Małą Fatrę
Kolejny punkt rozgrzewki
Andrychów - widać, że miasto CK Monarchii :)
Wieprz Góra Dół - zawiodła mnie tu spokojna, interwałowa droga
W mieście Wojtyły
Dwór w Kleczy Dolnej
Zakrzów - epicentrum zaduchu i upału
Kalwaria Zebrzydowska - 3. upadek
Stanisław Górny
Łączany
Chrzanów City
Velostrada
Kaczki i ludzie, czyli zachód nad Pogorią
Trasa (+ 7,57 dojazdu na pociąg):
https://ridewithgps.com/routes/33218667
Dystans222.59 km Czas10:57 Vśrednia20.33 km/h VMAX44.47 km/h Podjazdy841 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dookoła Radomia, dzień 2: Cud nad Wisłą
W nocy nie padało. Przejechałem gładko senne Nowe Miasto i w Gostomii nie zauważyłem kiepskiej drogi na Tomczyce. Chciałem nią jechać dla dwóch pałaców, al.;e może dobrze się stało, że po raz drugi w życiu dotarłem do Brzostowca, tym bardziej że nawierzchnie były tu dobre, a ja już nie miałem zapasowej dętki. Z ciągu pałaców w okolicach nadpilicznych Michałowic ostał mi się więc jeno pałac Świdno. Na szczęście była przerwa w ogrodzeniu, stróżówka też była otwarta i rozszabrowana, nawet łóżko tam było… Tylko trawy wysokie i sporo pokrzyw… W każdym razie obiekt wysokiej klasy.
W Osuchowie przekroczyłem po raz 15. Pilicę by zrobić landszafcik na byłe miasto Przybyszew. W zasadzie jak tylko minąłem NMnP w krajobrazie zaczęła się dominacja sadów, teren pozostał lekko interwałowy, ale garbiki miały po kilkanaście metrów wys. względnej. Sady wareckie poprzeplatane były kartofliskami i plantacjami truskawek, na których ludzie uwijali się mężnie. Życie żyło obok mnie (przemykały dziesiątki kosów, kwiczołów, śpiewaków i chmary szpaków – sami amatorzy czereśni) lub rozkładało się pode mną. Na drodze zaliczyłem trupy: myszołowa. borsuka, parkę makolągw, niezliczone podlotki szpaków, mazurków i wróbli oraz po raz pierwszy, rozjechane malutkie kuropatwy. Dwie, jedna obok drugiej :( Trzeba być skurwielem, żeby nie zwolnić widząc kuropatwę z młodymi na drodze!
Dopiero od Warki zapanowała nudna równina i męczący upał. W dodatku W. rozkopana, linia kolejowa zmasakrowana (co przesądziło że wybrałem się z namiotem). Z Ostrołęki chciałem skrócić od razu na Przylot, ale stan tego skrótu (brak dętek!) mnie tak przeraził, że pojechałem przez Dębnowolę. Gdy minąłem Przylot miałem już niezły odlot od tężejącego upału. Minąłem jednak dzielnie ostatnią ludzką osadę nad Pilicą – przys. Pólko – i po przekroczeniu wałów o mało nie zatopiłem roweru. Na km przed ujściem do Wisły Pilica była wielkim jeziorem, od wału do wału. 40 km przed ujściem, w Osuchowie, wyglądała normalnie. To raczej Wisła wlała się w ujście Pilicy powodując mega spiętrzenie. To był ten cud nad Wisłą, 100. rocznica wkrótce.
W każdym razie ostatni most na Pilicy, szesnasty, pokonałem na dk 79 i potężny, absurdalny ruch jak na niedzielne południe (nad ujściem było równo o 12) skłonił mnie do ucieczki z Mniszewa na Anielin i dopiero stamtąd atakowałem Magnuszew i Kępę Skórecką. Z odwrotnego kierunku niż Armia Czerwona. Nie dotarłem jednak nad brzeg Wisły – ta rozlała się bowiem aż do wału. W Magnuszewie i Studziankach uczciłem 75. rocznicę zakończenia II wś.
Ratunku przed upałem szukałem w Puszczy Kozienickiej, ale w samych Pionkach wszystko promieniowało gorącem. Gdy byłem już przekonany, że nie dokupię wody, w wiosce Działki Suskowolskie trafiłem na otwarty dyskont Dino… Szczena opadła mi głęboko a uśmiech rozjaśnił styrane upałem oblicze. Czego chcesz od na Panie, za Twe hojne dary?…
Oda do Działek Suskowolskich
Nie jakieś Pionki, Panki czy Pianki
To one zgarniają laury i wianki:
Z otwartym Dinem, cudowne Działki!
Wiedzą cykliści, ile znaczycie
Gdy smaży słońce, gdy nęci picie
Gdy wszystkie siły upał wysysa
Tam czeka woda i pełna misa!
Po zaprowiantowaniu w Działkach Suskowolskich nabrałem dodatkowego bagażu, ale też przekonania, że dam radę pyknąć na ciężko drugą dwusetkę z rzędu. Co ciekawe z Policznej do Czarnolasu wiedzie ulica Jana Kochanowskiego. Po wizycie u Janka w Czarnolasie (po raz drugi rowerem) skierowałem się do jego imiennika – Janowca. Zdążyłem przed zachodem, choć droga Łaguszów – Janowiec to był typowo lubelski horror (to już woj. lubelskie). Kratery, buły, bułki, przełomy; droga jak korona cierniowa. Za Janowcem, w tajemniczej Lucimii podziwiałem jeszcze otwarty lokal wyborczy (ta wyborcza niedziela), a kilka km dalej rozbijałem obóz.
Uczciłem zatem kolejne rocznice: zakończenia wojny i cudu nad Wisłą. U Janka byłem bez powodu, z sympatii do człowieka który pisał:
Że rozum wart jest więcej niźli złota skrzynie,
Tego, niestety, żadnej nie wmówisz dziewczynie.
Pisał też:
W nocy nie padało. Przejechałem gładko senne Nowe Miasto i w Gostomii nie zauważyłem kiepskiej drogi na Tomczyce. Chciałem nią jechać dla dwóch pałaców, al.;e może dobrze się stało, że po raz drugi w życiu dotarłem do Brzostowca, tym bardziej że nawierzchnie były tu dobre, a ja już nie miałem zapasowej dętki. Z ciągu pałaców w okolicach nadpilicznych Michałowic ostał mi się więc jeno pałac Świdno. Na szczęście była przerwa w ogrodzeniu, stróżówka też była otwarta i rozszabrowana, nawet łóżko tam było… Tylko trawy wysokie i sporo pokrzyw… W każdym razie obiekt wysokiej klasy.
W Osuchowie przekroczyłem po raz 15. Pilicę by zrobić landszafcik na byłe miasto Przybyszew. W zasadzie jak tylko minąłem NMnP w krajobrazie zaczęła się dominacja sadów, teren pozostał lekko interwałowy, ale garbiki miały po kilkanaście metrów wys. względnej. Sady wareckie poprzeplatane były kartofliskami i plantacjami truskawek, na których ludzie uwijali się mężnie. Życie żyło obok mnie (przemykały dziesiątki kosów, kwiczołów, śpiewaków i chmary szpaków – sami amatorzy czereśni) lub rozkładało się pode mną. Na drodze zaliczyłem trupy: myszołowa. borsuka, parkę makolągw, niezliczone podlotki szpaków, mazurków i wróbli oraz po raz pierwszy, rozjechane malutkie kuropatwy. Dwie, jedna obok drugiej :( Trzeba być skurwielem, żeby nie zwolnić widząc kuropatwę z młodymi na drodze!
Dopiero od Warki zapanowała nudna równina i męczący upał. W dodatku W. rozkopana, linia kolejowa zmasakrowana (co przesądziło że wybrałem się z namiotem). Z Ostrołęki chciałem skrócić od razu na Przylot, ale stan tego skrótu (brak dętek!) mnie tak przeraził, że pojechałem przez Dębnowolę. Gdy minąłem Przylot miałem już niezły odlot od tężejącego upału. Minąłem jednak dzielnie ostatnią ludzką osadę nad Pilicą – przys. Pólko – i po przekroczeniu wałów o mało nie zatopiłem roweru. Na km przed ujściem do Wisły Pilica była wielkim jeziorem, od wału do wału. 40 km przed ujściem, w Osuchowie, wyglądała normalnie. To raczej Wisła wlała się w ujście Pilicy powodując mega spiętrzenie. To był ten cud nad Wisłą, 100. rocznica wkrótce.
W każdym razie ostatni most na Pilicy, szesnasty, pokonałem na dk 79 i potężny, absurdalny ruch jak na niedzielne południe (nad ujściem było równo o 12) skłonił mnie do ucieczki z Mniszewa na Anielin i dopiero stamtąd atakowałem Magnuszew i Kępę Skórecką. Z odwrotnego kierunku niż Armia Czerwona. Nie dotarłem jednak nad brzeg Wisły – ta rozlała się bowiem aż do wału. W Magnuszewie i Studziankach uczciłem 75. rocznicę zakończenia II wś.
Ratunku przed upałem szukałem w Puszczy Kozienickiej, ale w samych Pionkach wszystko promieniowało gorącem. Gdy byłem już przekonany, że nie dokupię wody, w wiosce Działki Suskowolskie trafiłem na otwarty dyskont Dino… Szczena opadła mi głęboko a uśmiech rozjaśnił styrane upałem oblicze. Czego chcesz od na Panie, za Twe hojne dary?…
Oda do Działek Suskowolskich
Nie jakieś Pionki, Panki czy Pianki
To one zgarniają laury i wianki:
Z otwartym Dinem, cudowne Działki!
Wiedzą cykliści, ile znaczycie
Gdy smaży słońce, gdy nęci picie
Gdy wszystkie siły upał wysysa
Tam czeka woda i pełna misa!
Po zaprowiantowaniu w Działkach Suskowolskich nabrałem dodatkowego bagażu, ale też przekonania, że dam radę pyknąć na ciężko drugą dwusetkę z rzędu. Co ciekawe z Policznej do Czarnolasu wiedzie ulica Jana Kochanowskiego. Po wizycie u Janka w Czarnolasie (po raz drugi rowerem) skierowałem się do jego imiennika – Janowca. Zdążyłem przed zachodem, choć droga Łaguszów – Janowiec to był typowo lubelski horror (to już woj. lubelskie). Kratery, buły, bułki, przełomy; droga jak korona cierniowa. Za Janowcem, w tajemniczej Lucimii podziwiałem jeszcze otwarty lokal wyborczy (ta wyborcza niedziela), a kilka km dalej rozbijałem obóz.
Uczciłem zatem kolejne rocznice: zakończenia wojny i cudu nad Wisłą. U Janka byłem bez powodu, z sympatii do człowieka który pisał:
Że rozum wart jest więcej niźli złota skrzynie,
Tego, niestety, żadnej nie wmówisz dziewczynie.
Pisał też:
Nie uciekaj przede mną, dziewko urodziwa,
Serceć jeszcze niestare, chocia broda siwa;
Choć u mnie broda siwa, jeszczem niezganiony,
Czosnek ma głowę białą, a ogon zielony.
Nie uciekaj, ma rada; wszak wiesz: im kot starszy,
Tym, pospolicie mówią, ogon jego twardszy;
I dąb, choć mieścy przeschnie, choć list na nim płowy,
Przedsię stoi potężnie, bo ma korzeń zdrowy.
Jak można tego zboczeńca nie lubić? Ja go uwielbiam, dlatego po raz drugi byłem w gościach w Czarnolesie, gdzie niósł się autentycznie słodki zapach lip i panowała czarnoleska idylla. Czarnolas to nie miejsce, to idea. Po wizycie u Janka w Czarnolasie (po raz drugi rowerem) skierowałem się do jego imiennika – Janowca. Zdążyłem przed zachodem, choć droga Łaguszów – Janowiec to był typowo lubelski horror (to już woj. lubelskie). Kratery, buły, bułki, przełomy; droga jak korona cierniowa. Za Janowcem, w tajemniczej Lucimii podziwiałem jeszcze otwarty lokal wyborczy (ta wyborcza niedziela) a kilka km dalej rozbijałem obóz.
Pilica w Osuchowie
Świdno, ładny pałac
Nie zdążyły dobiec na łąkę
Przybyszew na linii Pilicy
Sady wareckie
Warka
Od Pilicy do Pilicy, nad Pilicą
Przylot
Zalana droga do ujścia Pilicy
Ostatni kilometr Pilicy - wielkie jezioro
Magnuszew
Studzianki Pancerne
Czarnolas
Janowiec
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33219778
Serceć jeszcze niestare, chocia broda siwa;
Choć u mnie broda siwa, jeszczem niezganiony,
Czosnek ma głowę białą, a ogon zielony.
Nie uciekaj, ma rada; wszak wiesz: im kot starszy,
Tym, pospolicie mówią, ogon jego twardszy;
I dąb, choć mieścy przeschnie, choć list na nim płowy,
Przedsię stoi potężnie, bo ma korzeń zdrowy.
Jak można tego zboczeńca nie lubić? Ja go uwielbiam, dlatego po raz drugi byłem w gościach w Czarnolesie, gdzie niósł się autentycznie słodki zapach lip i panowała czarnoleska idylla. Czarnolas to nie miejsce, to idea. Po wizycie u Janka w Czarnolasie (po raz drugi rowerem) skierowałem się do jego imiennika – Janowca. Zdążyłem przed zachodem, choć droga Łaguszów – Janowiec to był typowo lubelski horror (to już woj. lubelskie). Kratery, buły, bułki, przełomy; droga jak korona cierniowa. Za Janowcem, w tajemniczej Lucimii podziwiałem jeszcze otwarty lokal wyborczy (ta wyborcza niedziela) a kilka km dalej rozbijałem obóz.
Pilica w Osuchowie
Świdno, ładny pałac
Nie zdążyły dobiec na łąkę
Przybyszew na linii Pilicy
Sady wareckie
Warka
Od Pilicy do Pilicy, nad Pilicą
Przylot
Zalana droga do ujścia Pilicy
Ostatni kilometr Pilicy - wielkie jezioro
Magnuszew
Studzianki Pancerne
Czarnolas
Janowiec
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33219778
Dystans273.14 km Czas12:05 Vśrednia22.60 km/h VMAX55.55 km/h Podjazdy1357 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dookoła Radomia, dzień 1: Wzdłuż Pilicy
Burzliwa to była noc, zgodnie z prognozą. Wyjechałem dopiero przed 4 rano, do tego czasu padało. Jechałem po mokrych asfaltach, przede mną czerniły się chmury ustępującego frontu a ja jechałem bezczelnie w ich kierunku, licząc że postępuję wolniej niż one ustępują. Miałem rację, choć gdy z Błędowa ujrzałem Ruskie Góry to zacząłem mieć wątpliwości czy front nieprzyjacielskiej niepogody ustępuje wystarczająco szybko…
Na jednym z moich ulubionych jurajskich odcinków (Kwaśniów – Pilica), w rejonie Gór Bydlińskich przemknąłem tuż obok samicy zięby siedzącej na drodze. Zaraz zawróciłem, zsiadłem z roweru i przeniosłem ofiarę rajdowca na pobocze. Była przytomna, ale sparaliżowana, zapewne pogruchotany staw skokowy, czyli wyrok śmierci, ale niech umiera spokojnie, na mchu.
Ponieważ mój rajd miał być hołdem dla najdłuższego lewego dopływu Wisły, postanowiłem dotrzeć jak najbliżej źródeł Pilicy. Dotarłem więc na Wilcze Doły i do pierwszego mostu na Pilicy. Na dalszej trasie zachwycały mnie kwitnące róże i lipy, kwitnące jeszcze jaśminowce. Przed Szczekocinami duże wrażenie zrobił na mnie trup dzięcioła zielonego. Z bliska bliżej mu do papugi, taki jest wybarwiony. Moim celem było przekraczanie granic. Chciałem pobić własny rekord jazdy z sakwami (286) oraz przekroczyć jak najwięcej razy Pilicę, mój motyw przewodni.
Pierwszy rekord wypadł z grafiku po silnych burzach, które zatrzymały mnie w Przedborzu i Paskrzynie. Leciały sznury wody i grzmiało jak wystrzały z Grubej Berty, a obie chmury nie były szczególnie wielkie. Straciłem łącznie ponad godzinę czasu, ale najgorsze miało dopiero nadejść. To była droga Trzy Morgi – Sulejów. Nigdy nią nie jechałem, a rajd miał być przygodowy, no to się doigrałem: droga przypominała jakiś carski trakt wysadzany otoczakami. Po chwili straciłem wiatr w tylnym kole. Mój ulubiony scenariusz: w tylnym kole jak rower z bagażem… Niby chwilę wcześniej, na Trzech Morgach relaksowałem się bujną zielenią i cieszyłem z przekroczenia 200. Dwusetka stuknęła jeszcze przed Morgami. Czułem się nieźle, ale jechałem cały czas z pomocą silnego wiatru, który tylko czasem wiał z boku, a zazwyczaj w plecy. To naprawdę pomaga, nawet z sakwami...Teraz morale mi siadło tak bardzo (miałem 1 dętkę na zmianę), że zacząłem się zastanawiać czy dotrę do Tomaszowa (celem było minięcie N.M. nad Pilicą).
W Sulejowie nie trafiłem porządnego sklepu a rozgrzane powietrze zaczęło mi się dawać we znaki. Ruszyłem więc na ten Tomaszów, niby wciąż z korzystnym wiatrem, ale już bez tej iskry nadziei, że osiągnę resultado historico. Historyczne to były jedynie okoliczności mojej trzeciej wizyty w Niebieskich Źródłach, na 100-lecie Ruchu. Po przerwie aprowizacyjnej w Tomaszowie ruszyłem na Spałę i Rzeczycę. Przed wsią Glina na drzewie, jakiś zakochaniec płci nieznanej wywiesił na drzewie duże serce z papieru, z napisem „miłego dnia Lisku”. Wcześniej, w Smardzowicach przed Tomaszowem, mijałem romantyczną scenę: jeden kundel posuwał na środku drogi kundlicę a pozostałe (3-4) przyglądały się i poszczekiwały smutno… Jeśli to był gangbang, to jakiś taki melancholijny…
Pierwotnie miałem jechać aż za NMnP, ale 1,5 h w plecy sprawiło, że już w Rzeczycy zaczęło zmierzchać. Niewiele myśląc, zamiast walczyć z wiatrakami, rozbiłem namiot na polu które stało się miejscem sukcesji roślinnej, czyli nieużytkiem. Komary cięły niemiłosiernie.
Na polu pod Rzeczycą zakończył się więc mój rajd w dół rzeki. Przejechałem 6 miast, przekroczyłem Pilicę 14 razy i dotarłem do Niebieskich Źródeł (co za symbolika) a na nocleg rozłożyłem się 3 km od rzeki, nieopodal wsi Łęg. Pokonałem 270 km z bagażem (od świtu do zmierzchu), z czego 200 km wzdłuż biegu rzeki. 10-krotnie pokonałem granice województw, choć moja trasa przebiegała tylko przez 3 z nich.
Na trasie pomagał mi silny, korzystny wiatr. Przeszkadzały: upał, burze i awaria.
Pilica pod Sulejowem. Na murze po lewej - jubilat. Taki był cel: dotrzeć wzdłuż Pilicy do Niebieskich Źródeł i 14 razy przekroczyć rzekę :)
Początki były chmurne i niepewne
Samica zięby zasłużyła na lepszą śmierć niż rozprasowanie na drodze
Pierwszy most na Pilicy, poniżej Wilczych Dołów, w granicach miasta Pilica
Mała, brunatna, w tle Żarnowiec, wkoło zieleń
Za Koniecpolem, pod Radoszewnicą, czyli Pilica w najlepszym, klasycznym wydaniu
Ekipa na moście w Krzętowie
Pilica w Przedborzu
Trzy Morgi na początku wakacji
Fatalny błąd, czyli lewobrzeżna droga na Sulejów
Opustoszały Sulejów
W 100. rocznicę powstania KS Ruch, tuż przed 12-tym przekroczeniem Pilicy
Pilica przekroczona 14 raz na rowerze w ciągu jednego dnia. Spała
Rzeczyca tuż przed zmierzchem
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33219615
Burzliwa to była noc, zgodnie z prognozą. Wyjechałem dopiero przed 4 rano, do tego czasu padało. Jechałem po mokrych asfaltach, przede mną czerniły się chmury ustępującego frontu a ja jechałem bezczelnie w ich kierunku, licząc że postępuję wolniej niż one ustępują. Miałem rację, choć gdy z Błędowa ujrzałem Ruskie Góry to zacząłem mieć wątpliwości czy front nieprzyjacielskiej niepogody ustępuje wystarczająco szybko…
Na jednym z moich ulubionych jurajskich odcinków (Kwaśniów – Pilica), w rejonie Gór Bydlińskich przemknąłem tuż obok samicy zięby siedzącej na drodze. Zaraz zawróciłem, zsiadłem z roweru i przeniosłem ofiarę rajdowca na pobocze. Była przytomna, ale sparaliżowana, zapewne pogruchotany staw skokowy, czyli wyrok śmierci, ale niech umiera spokojnie, na mchu.
Ponieważ mój rajd miał być hołdem dla najdłuższego lewego dopływu Wisły, postanowiłem dotrzeć jak najbliżej źródeł Pilicy. Dotarłem więc na Wilcze Doły i do pierwszego mostu na Pilicy. Na dalszej trasie zachwycały mnie kwitnące róże i lipy, kwitnące jeszcze jaśminowce. Przed Szczekocinami duże wrażenie zrobił na mnie trup dzięcioła zielonego. Z bliska bliżej mu do papugi, taki jest wybarwiony. Moim celem było przekraczanie granic. Chciałem pobić własny rekord jazdy z sakwami (286) oraz przekroczyć jak najwięcej razy Pilicę, mój motyw przewodni.
Pierwszy rekord wypadł z grafiku po silnych burzach, które zatrzymały mnie w Przedborzu i Paskrzynie. Leciały sznury wody i grzmiało jak wystrzały z Grubej Berty, a obie chmury nie były szczególnie wielkie. Straciłem łącznie ponad godzinę czasu, ale najgorsze miało dopiero nadejść. To była droga Trzy Morgi – Sulejów. Nigdy nią nie jechałem, a rajd miał być przygodowy, no to się doigrałem: droga przypominała jakiś carski trakt wysadzany otoczakami. Po chwili straciłem wiatr w tylnym kole. Mój ulubiony scenariusz: w tylnym kole jak rower z bagażem… Niby chwilę wcześniej, na Trzech Morgach relaksowałem się bujną zielenią i cieszyłem z przekroczenia 200. Dwusetka stuknęła jeszcze przed Morgami. Czułem się nieźle, ale jechałem cały czas z pomocą silnego wiatru, który tylko czasem wiał z boku, a zazwyczaj w plecy. To naprawdę pomaga, nawet z sakwami...Teraz morale mi siadło tak bardzo (miałem 1 dętkę na zmianę), że zacząłem się zastanawiać czy dotrę do Tomaszowa (celem było minięcie N.M. nad Pilicą).
W Sulejowie nie trafiłem porządnego sklepu a rozgrzane powietrze zaczęło mi się dawać we znaki. Ruszyłem więc na ten Tomaszów, niby wciąż z korzystnym wiatrem, ale już bez tej iskry nadziei, że osiągnę resultado historico. Historyczne to były jedynie okoliczności mojej trzeciej wizyty w Niebieskich Źródłach, na 100-lecie Ruchu. Po przerwie aprowizacyjnej w Tomaszowie ruszyłem na Spałę i Rzeczycę. Przed wsią Glina na drzewie, jakiś zakochaniec płci nieznanej wywiesił na drzewie duże serce z papieru, z napisem „miłego dnia Lisku”. Wcześniej, w Smardzowicach przed Tomaszowem, mijałem romantyczną scenę: jeden kundel posuwał na środku drogi kundlicę a pozostałe (3-4) przyglądały się i poszczekiwały smutno… Jeśli to był gangbang, to jakiś taki melancholijny…
Pierwotnie miałem jechać aż za NMnP, ale 1,5 h w plecy sprawiło, że już w Rzeczycy zaczęło zmierzchać. Niewiele myśląc, zamiast walczyć z wiatrakami, rozbiłem namiot na polu które stało się miejscem sukcesji roślinnej, czyli nieużytkiem. Komary cięły niemiłosiernie.
Na polu pod Rzeczycą zakończył się więc mój rajd w dół rzeki. Przejechałem 6 miast, przekroczyłem Pilicę 14 razy i dotarłem do Niebieskich Źródeł (co za symbolika) a na nocleg rozłożyłem się 3 km od rzeki, nieopodal wsi Łęg. Pokonałem 270 km z bagażem (od świtu do zmierzchu), z czego 200 km wzdłuż biegu rzeki. 10-krotnie pokonałem granice województw, choć moja trasa przebiegała tylko przez 3 z nich.
Na trasie pomagał mi silny, korzystny wiatr. Przeszkadzały: upał, burze i awaria.
Pilica pod Sulejowem. Na murze po lewej - jubilat. Taki był cel: dotrzeć wzdłuż Pilicy do Niebieskich Źródeł i 14 razy przekroczyć rzekę :)
Początki były chmurne i niepewne
Samica zięby zasłużyła na lepszą śmierć niż rozprasowanie na drodze
Pierwszy most na Pilicy, poniżej Wilczych Dołów, w granicach miasta Pilica
Mała, brunatna, w tle Żarnowiec, wkoło zieleń
Za Koniecpolem, pod Radoszewnicą, czyli Pilica w najlepszym, klasycznym wydaniu
Ekipa na moście w Krzętowie
Pilica w Przedborzu
Trzy Morgi na początku wakacji
Fatalny błąd, czyli lewobrzeżna droga na Sulejów
Opustoszały Sulejów
W 100. rocznicę powstania KS Ruch, tuż przed 12-tym przekroczeniem Pilicy
Pilica przekroczona 14 raz na rowerze w ciągu jednego dnia. Spała
Rzeczyca tuż przed zmierzchem
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33219615
Dystans200.87 km Czas09:37 Vśrednia20.89 km/h VMAX48.14 km/h Podjazdy955 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Boże Ciało 2020, cz. II: Odwrót z Sadogóry
Na przystanku wpadałem w drzemki, raz po raz budziły mnie ujadania psów, ale jak na środek wsi było dość spokojnie. Dźwięki zagłuszały sznury deszczu. O przedświcie zrobiło się wreszcie nieco chłodniej (jakieś 15-16 stopni) no i wybudził mnie brak odgłosów kropel uderzających o dach przystanku. Zerwałem się z niewygodnej ławy i ujrzałem, że już nie pada. Nawet niebo zaczęło się przejaśniać. Tym samym tuz po 4 ruszyłem dalej. Musiałem przeprawiać się przez namuliska na drodze i gigantyczne jeziora, które ktoś skłonny do zdrobnień nazwałby kałużami. Co jakiś czas miałem więc nogi w górze. Na drogach panował rzecz jasna totalny bezruch. Minąłem słabo jeszcze doświetlonego drewniaka w Wielkim Buczku oraz klasycystyczny kościół w Trzcinicy. Gdy skierowałem się na Miechową odkryłem, że ten odcinek padł ofiarą prawdziwego potopu. Droga przypominała wstęgę rzeki. W samej Miechowej dopiero za trzecim podejściem trafiłem na kościół. Od pól i łąk zionęło wilgocią a krótko przystrzyżony przykościelny trawnik i tak przemoczył mi buty.
W Byczynie dostałem od losu nagrodę w postaci sylwetki miasta we wschodzącym słońcu. Miasto miałem tylko dla siebie, poszwendałem się po zaułkach, zjadłem resztki zapasów (sklepy jeszcze zamknięte były), zachwyciłem się nowymi ławkami na rynku. To był trzeci raz w Byczynie i jeszcze nigdy to miasto nie wydało mi się tak bliskie. Gdyby nie zniszczenia II wojny to byłaby prawdziwa perła. By zobaczyć o miasto przed rokiem 45 trzeba sobie wizualizować brakujące fragmenty, te ziejące pustką czarne przestrzenie po wyrwanych bez znieczulenia kamienicach. Jednak to co zostało (jakieś 20-25% oryginalnej tkanki miejskiej) daje dobre wyobrażenie o dawnej całości.
Z Byczyny ruszyłem na wschód delektując się chłodem poranka. Następny postój miałem dopiero w Praszce, gdzie prowiantowałem się w Biedrze. Za Praszką musiałem przebić się przez barierę mgieł, z daleka wyglądały zresztą jak front opadowy, tak były gęste. Podziwiałem więc rosę na makach i moczyłem buty łażąc po miedzach. Odbite na przystankowej ławce żebra dokuczały mi co jakiś czas, przed Herbami, na nudnym leśnym odcinku dorwała mnie senność. W samych Herbach dużo ludzi się kręciło, uzupełniałem wodę w Lewku i skierowałem się na nielubianą drogę na Boronów. Te pseudo-ścieżki rowerowe mnie po prostu wk... Jedynie odcinek Zumpy-Boronów jest wykonany z szacunkiem dla rowerzystów tj. z gładkiej kostki położonej zgodnie z kierunkiem jazdy, czyli wzdłuż a nie w poprzek...
Za Boronowem skierowałem się na Lubszę i Woźniki. Ponieważ senność mi przeszła, by dobić do dwusetki i osłodzić sobie porażkę "snu nocy letniej" zrobiłem jeszcze wypad na Płaskowyż (Toporowice i Twardowice) i przez Rogoźnik oraz chorzowski rynek (omijając rozkopaną 913) dotarłem w domowe pielesze, gdzie ku mojej uciesze, nie było piekarni, co słońcem się karmi, bo zapomniałem odsłonić zasłony. Bardzo tym ucieszony, po ciepłym posiłku, usnąłem z wysiłku i z niedospania. Dość rymowania!
Miała być Byczyna o zmierzchu, była o świcie - też znakomicie!
Pożegnanie z gminą Rychtal
Tak było nocą - droga do Miechowej
Święty Graal odnaleziony - za trzecią próbą, z drogi totalnie niewidoczny
Nowe porządki w Byczynie
Wreszcie był czas by się tu rowerowo poszwendać
Zdziechowice
Maki pod Praszką
Gmina Rudniki pamięta o przeszłości
Boronów
Lubsza
Woźniki
Czerwcowo nad Rogoźnikiem
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33029615
Na przystanku wpadałem w drzemki, raz po raz budziły mnie ujadania psów, ale jak na środek wsi było dość spokojnie. Dźwięki zagłuszały sznury deszczu. O przedświcie zrobiło się wreszcie nieco chłodniej (jakieś 15-16 stopni) no i wybudził mnie brak odgłosów kropel uderzających o dach przystanku. Zerwałem się z niewygodnej ławy i ujrzałem, że już nie pada. Nawet niebo zaczęło się przejaśniać. Tym samym tuz po 4 ruszyłem dalej. Musiałem przeprawiać się przez namuliska na drodze i gigantyczne jeziora, które ktoś skłonny do zdrobnień nazwałby kałużami. Co jakiś czas miałem więc nogi w górze. Na drogach panował rzecz jasna totalny bezruch. Minąłem słabo jeszcze doświetlonego drewniaka w Wielkim Buczku oraz klasycystyczny kościół w Trzcinicy. Gdy skierowałem się na Miechową odkryłem, że ten odcinek padł ofiarą prawdziwego potopu. Droga przypominała wstęgę rzeki. W samej Miechowej dopiero za trzecim podejściem trafiłem na kościół. Od pól i łąk zionęło wilgocią a krótko przystrzyżony przykościelny trawnik i tak przemoczył mi buty.
W Byczynie dostałem od losu nagrodę w postaci sylwetki miasta we wschodzącym słońcu. Miasto miałem tylko dla siebie, poszwendałem się po zaułkach, zjadłem resztki zapasów (sklepy jeszcze zamknięte były), zachwyciłem się nowymi ławkami na rynku. To był trzeci raz w Byczynie i jeszcze nigdy to miasto nie wydało mi się tak bliskie. Gdyby nie zniszczenia II wojny to byłaby prawdziwa perła. By zobaczyć o miasto przed rokiem 45 trzeba sobie wizualizować brakujące fragmenty, te ziejące pustką czarne przestrzenie po wyrwanych bez znieczulenia kamienicach. Jednak to co zostało (jakieś 20-25% oryginalnej tkanki miejskiej) daje dobre wyobrażenie o dawnej całości.
Z Byczyny ruszyłem na wschód delektując się chłodem poranka. Następny postój miałem dopiero w Praszce, gdzie prowiantowałem się w Biedrze. Za Praszką musiałem przebić się przez barierę mgieł, z daleka wyglądały zresztą jak front opadowy, tak były gęste. Podziwiałem więc rosę na makach i moczyłem buty łażąc po miedzach. Odbite na przystankowej ławce żebra dokuczały mi co jakiś czas, przed Herbami, na nudnym leśnym odcinku dorwała mnie senność. W samych Herbach dużo ludzi się kręciło, uzupełniałem wodę w Lewku i skierowałem się na nielubianą drogę na Boronów. Te pseudo-ścieżki rowerowe mnie po prostu wk... Jedynie odcinek Zumpy-Boronów jest wykonany z szacunkiem dla rowerzystów tj. z gładkiej kostki położonej zgodnie z kierunkiem jazdy, czyli wzdłuż a nie w poprzek...
Za Boronowem skierowałem się na Lubszę i Woźniki. Ponieważ senność mi przeszła, by dobić do dwusetki i osłodzić sobie porażkę "snu nocy letniej" zrobiłem jeszcze wypad na Płaskowyż (Toporowice i Twardowice) i przez Rogoźnik oraz chorzowski rynek (omijając rozkopaną 913) dotarłem w domowe pielesze, gdzie ku mojej uciesze, nie było piekarni, co słońcem się karmi, bo zapomniałem odsłonić zasłony. Bardzo tym ucieszony, po ciepłym posiłku, usnąłem z wysiłku i z niedospania. Dość rymowania!
Miała być Byczyna o zmierzchu, była o świcie - też znakomicie!
Pożegnanie z gminą Rychtal
Tak było nocą - droga do Miechowej
Święty Graal odnaleziony - za trzecią próbą, z drogi totalnie niewidoczny
Nowe porządki w Byczynie
Wreszcie był czas by się tu rowerowo poszwendać
Zdziechowice
Maki pod Praszką
Gmina Rudniki pamięta o przeszłości
Boronów
Lubsza
Woźniki
Czerwcowo nad Rogoźnikiem
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33029615
Dystans226.29 km Czas09:42 Vśrednia23.33 km/h VMAX41.13 km/h Podjazdy632 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Boże Ciało 2020, cz. 1: Klątwa Stroni
Zajechałem pociągiem do Olesna. Trasa miała być czysto śląska - zawitałem więc na rynek i dopiero z rynku ruszyłem na Bierdzany. Ruch na drogach był bożocielny, czyli żaden. Było tak nawet na krajówce w Bierdzanach. Ja jednak wbiłem w głąb Jełowej. Boleśnie przekonałem się też, że część wsi celebruje jeszcze poniemieckie bruki. Potem jechalem nudną drogą na Kup, tak nudną że źle skręciłem i dopiero po jakimś czasie odkryłem, że jadę na Świerkle. Dotarłem tu po raz pierwszy, już w epoce niewoli opolskiej. Patryk Jaki sprawił, że Świerkle stały się niedawno Opolem, minęły mnie nawet miejskie autobusy... Była droga rowerowa (częściowo w budowie), były nowe wrażenia - tak oto nuda prowadzi do niespodziewanych "wzruszeń".
W Dobrzeniu powitał mnie "karny kutas dla Chróścic" wymalowany na jednej ze ścian. W samych Chróścicach napotkałem zaś procesję, mogłem więc jechać kawałek po kwietnym dywanie, który upiększył asfalt. Dalej jechałem tradycyjnie, czyli przez Mikolin do Lewina (trzeci raz na rowerze). Potem okrążałem Brzeg drogą 458 aż do Jankowic Wielkich, podziwiając po drodze łany maków, chabrów i facelii. Przelatywały gęsto jaskółki i wypasiona szpacza młodzież. Niezmordowanie katowały swoimi pieśniami otoczenie mazurki, wróble i cierniówki. W krajobrazie raz po raz wyrastał jakiś gotycki kościół, jak to w okolicach Brzegu... Na odcinku Wierzbnik - Kolnica idyllę popsuł mi słabszy asfalt. Wilgotność w powietrzu nie odpuszczała, temperatura zaś rosła, robiła się ta niemiła zawiesinka zwiastująca ryzyko nawałnic, ale nic sobie z tego nie robiłem. Celem był zamek w Wojnowicach, Prusice i Trzebnica. W Bąkowie byłem kolejny raz na rowerze i doprawdy nie wiem czemu kolejny raz zdziwił mnie ten fatalny bruk... Korzystając z naturalnego przyhamowania wstąpiłem do wiejskiego sklepiku. A tam - olaboga - tłok jak w barze na plaży, wszyscy bez maseczek, łącznie ze sprzedawcą.
Za Wiązowem był rozjazd i postanowiłem skonsultować uaktualnioną prognozę pogody. Ten moment zmienił przebieg mojej trasy - okazało się, że na zachód i północ od Wrocławia wystąpi burzowy armagedon, no i posypały się moje marzenia o okrążeniu Breslau. Potwierdziło się też, że "Wrocław od zawsze poddaje się ostatni". Kwerenda meteo nakazywała skrócić trasę, nowym celem stała się więc Oleśnica i odkładana przez lata Stronia. Do Oleśnicy poszło gładko. Ten trzeci raz na rowerze w Oleśnicy nie dał mi szans na nowe odkrycie, z jednym wyjątkiem - ulicy Wileńskiej. To brukowe paskudztwo wiodło własnie w moim kierunku, na wschód. Schody zaczęły się więc już w Oleśnicy i trwały do Stroni (a nawet za Stronią, bo drogi strońskie są fatalne) - nawierzchnie były bowiem solidarnie koszmarne. Nie żałowałem jednak tego strońskiego zboczenia - ze względu na architekturę kościoła. Drugiego takiego w Polszcze nie ma, a ja wreszcie tutaj dotarłem! Ze Stroni planowałem do zmierzchu dotrzeć pod Byczynę. W tym celu po raz drugi nawiedziłem dwukołowcem rynek w Rychtalu i skierowałem się na Wielki Buczek licząc, że pstryknę tutejszego drewniaka w świetle dnia (do zachodu było jeszcze 1,5 h).
Pociemniało przede mną, ale za plecami miałem wielkie czerwone słońce przygotowujące się do majestatycznego zachodu. Zastanawiałem się właśnie co to za dziwna pogoda, i że to nic groźnego przede mną, bo prognozy pokazywały tu spokój. Jednak ten kolor budził we mnie pewien niepokój...
W sam raz na burzę. Piękną burzę.
Nie miękką burzę, a mocną burzę, że mam w głowie błysk od powtórzeń.
Może nawet ciut za gęsto to strobo,
ale wreszcie jakieś pokrewieństwo z pogodą.
Widok na Michałów (pow. Brzeg) - żaden malarz nie dorówna naturze. Pszenica przegrywa z makami i chabrami...
Olesno
Jełowa - wieś przodków
Maki czerwcowe
W Opolu - przez przypadek
Boże Ciało w Chróścicach
Lewin Brzeski - tutaj 4 lata temu słuchałem relacji z meczu na Euro...
Krzyż pokutny (pojednania) w Michałowie
Wierzbnik - dużo oryginalnej zabudowy, ale tylko kościół zadbany...
Kucharzowice, kolejny podbrzeski gotyk
Miechowice Oławskie - ruiny gotyku
Oława
Jelcz-Laskowice - fajnie być tu burmistrzem. Pałac - Urząd Miasta
Oleśnica
Stronia - cudny przedsionek
Smogorzów po raz drugi
Rychtal - najbardziej śląska z wielkopolskich gmin :)
Pole facelii błękitnej - taki poplon to ja lubię. Widok na kościół w Krzyżownikach (gm. Rychtal)
Sadogóra z przystanku na którym spędzę następne 7 godzin. Ta mżawka miała zaraz przejść, chciałem zdążyć na sylwetę Byczyny o zachodzie...
Mapa: https://ridewithgps.com/routes/33029271
W Dobrzeniu powitał mnie "karny kutas dla Chróścic" wymalowany na jednej ze ścian. W samych Chróścicach napotkałem zaś procesję, mogłem więc jechać kawałek po kwietnym dywanie, który upiększył asfalt. Dalej jechałem tradycyjnie, czyli przez Mikolin do Lewina (trzeci raz na rowerze). Potem okrążałem Brzeg drogą 458 aż do Jankowic Wielkich, podziwiając po drodze łany maków, chabrów i facelii. Przelatywały gęsto jaskółki i wypasiona szpacza młodzież. Niezmordowanie katowały swoimi pieśniami otoczenie mazurki, wróble i cierniówki. W krajobrazie raz po raz wyrastał jakiś gotycki kościół, jak to w okolicach Brzegu... Na odcinku Wierzbnik - Kolnica idyllę popsuł mi słabszy asfalt. Wilgotność w powietrzu nie odpuszczała, temperatura zaś rosła, robiła się ta niemiła zawiesinka zwiastująca ryzyko nawałnic, ale nic sobie z tego nie robiłem. Celem był zamek w Wojnowicach, Prusice i Trzebnica. W Bąkowie byłem kolejny raz na rowerze i doprawdy nie wiem czemu kolejny raz zdziwił mnie ten fatalny bruk... Korzystając z naturalnego przyhamowania wstąpiłem do wiejskiego sklepiku. A tam - olaboga - tłok jak w barze na plaży, wszyscy bez maseczek, łącznie ze sprzedawcą.
Za Wiązowem był rozjazd i postanowiłem skonsultować uaktualnioną prognozę pogody. Ten moment zmienił przebieg mojej trasy - okazało się, że na zachód i północ od Wrocławia wystąpi burzowy armagedon, no i posypały się moje marzenia o okrążeniu Breslau. Potwierdziło się też, że "Wrocław od zawsze poddaje się ostatni". Kwerenda meteo nakazywała skrócić trasę, nowym celem stała się więc Oleśnica i odkładana przez lata Stronia. Do Oleśnicy poszło gładko. Ten trzeci raz na rowerze w Oleśnicy nie dał mi szans na nowe odkrycie, z jednym wyjątkiem - ulicy Wileńskiej. To brukowe paskudztwo wiodło własnie w moim kierunku, na wschód. Schody zaczęły się więc już w Oleśnicy i trwały do Stroni (a nawet za Stronią, bo drogi strońskie są fatalne) - nawierzchnie były bowiem solidarnie koszmarne. Nie żałowałem jednak tego strońskiego zboczenia - ze względu na architekturę kościoła. Drugiego takiego w Polszcze nie ma, a ja wreszcie tutaj dotarłem! Ze Stroni planowałem do zmierzchu dotrzeć pod Byczynę. W tym celu po raz drugi nawiedziłem dwukołowcem rynek w Rychtalu i skierowałem się na Wielki Buczek licząc, że pstryknę tutejszego drewniaka w świetle dnia (do zachodu było jeszcze 1,5 h).
Pociemniało przede mną, ale za plecami miałem wielkie czerwone słońce przygotowujące się do majestatycznego zachodu. Zastanawiałem się właśnie co to za dziwna pogoda, i że to nic groźnego przede mną, bo prognozy pokazywały tu spokój. Jednak ten kolor budził we mnie pewien niepokój...
W sam raz na burzę. Piękną burzę.
Nie miękką burzę, a mocną burzę, że mam w głowie błysk od powtórzeń.
Może nawet ciut za gęsto to strobo,
ale wreszcie jakieś pokrewieństwo z pogodą.
No i Łona wykrakał mi burzowy armagedon.To była pogoda przez duże P. P jak przesrane. Od 20:30 utknąłem więc na przystanku w Sadogórze i miałem przesrane o tyle, że najnowsza prognoza raptownie się zmieniła i pokazywała burzową strefę zgniotu od Oleśnicy przez Kluczbork, po Byczynę, czyli dokładnie w pasie, w jakim się znalazłem. Sznury wody i wiązki błyskawic miały szaleć do 7 rano... Byłem jakieś 150 km od Chorzowa, najbliższy pociąg ruszał o 6 rano... Zdecydowałem się więc zamieszkać na przystanku. Szczęście w nieszczęściu było takie, że przystanek był wielce solidny. Miał solidne ściany, także z przodu, długą ławę i małe okienka. W dodatku w pobliżu świeciła latarnia. Dziękuje gminie Rychtal za śląsko-wielkopolską solidność w budowie przystanku. To uratowało mi tyłek. Trudno uwierzyć, ale jeszcze w Stroni myślałem sobie: "jaka szkoda, że jestem tu tak szybko, bo sporo tu solidnych miejsc na awaryjny nocleg". W Miłowicach trafiłem jeszcze czynny sklep, a w Smogorzowie nie byłem w stanie odcedzić kartofelków, bo co chwilę ktoś przejeżdżał na rowerze. Zemściło się to na mnie o tyle, że musiałem szczać w strugach deszczu, tuz obok mojego przystanku. Tak o to kończyło się dla mnie Boże Ciało AD 2020.
Widok na Michałów (pow. Brzeg) - żaden malarz nie dorówna naturze. Pszenica przegrywa z makami i chabrami...
Olesno
Jełowa - wieś przodków
Maki czerwcowe
W Opolu - przez przypadek
Boże Ciało w Chróścicach
Lewin Brzeski - tutaj 4 lata temu słuchałem relacji z meczu na Euro...
Krzyż pokutny (pojednania) w Michałowie
Wierzbnik - dużo oryginalnej zabudowy, ale tylko kościół zadbany...
Kucharzowice, kolejny podbrzeski gotyk
Miechowice Oławskie - ruiny gotyku
Oława
Jelcz-Laskowice - fajnie być tu burmistrzem. Pałac - Urząd Miasta
Oleśnica
Stronia - cudny przedsionek
Smogorzów po raz drugi
Rychtal - najbardziej śląska z wielkopolskich gmin :)
Pole facelii błękitnej - taki poplon to ja lubię. Widok na kościół w Krzyżownikach (gm. Rychtal)
Sadogóra z przystanku na którym spędzę następne 7 godzin. Ta mżawka miała zaraz przejść, chciałem zdążyć na sylwetę Byczyny o zachodzie...
Mapa: https://ridewithgps.com/routes/33029271
Dystans229.68 km Czas10:06 Vśrednia22.74 km/h VMAX45.95 km/h Podjazdy1070 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Gorzów Śląski
Rano otrzeźwił mnie bolesny start. Ekspander wplątał się z taką siłą w szprychy, że zdołałem go odkleszczyć dopiero w pociągu… Taki był efekt porannego pośpiechu i zbyt szybkiego sprintu na pociąg. Efekt jest tragiczny: uszczerbiona szprycha i zdecentrowane tyle koło. To samo koło, co bez żadnych odkształceń przejechało rok temu 5520 km z bagażem na jednej trasie... Pani konduktor była bardzo zgrabna, tylko po co był jej ten tatuaż na łydce?
Wysiadłem w Koszęcinie, a celem był dziewiczy odcinek Stasiowe-Zborowskie, bo odkryłem że biegnie tam wąski leśny asfalt. To był strzał w „10”. Do Zborowskiego wjechałem zresztą ulicą Niedźwiedzką a w lesie oko cieszyły raz po raz kwitnące żarnowce. Jeszcze wcześniej – w Lisowie – zachwyciły mnie podwieszone pod dachami bloków budki dla jerzyków. Zanim je zobaczyłem usłyszałem radosne gwizdy jerzyków. Wysokie już, kłoszące się żyto oraz liczne podlotki szpaków uświadomiły mi, że to zapewne ostatni taki wiosenny rajd. Przyrodniczo nadchodzi już wczesne lato, pociemniała świeża zieleń a młode ciekawskie sroczki zaglądają mi rano do mieszkania, zapuszczając żurawie wprost z parapetu...
Gdy osiągnąłem Zborowskie zaczął mnie mocno hamować silny, jednostajny wiatr z północy. Pałac w Patoce był odnowiony, ale całkiem niedostępny. Z kolei pałac w Wędzinie był dostępny, ale przybrudzony. Cały czas jechałem historycznym skrajem Śląska co najlepiej uwidoczniło się Nowych Karmonkach i Biskuypskich Drogach. W Boroszowie zdenerował kolejny niespodziewany remont. Remonty są wszędzie, by zlokalizować te mniejsze trzeba by podróżować na gogle maps z przedziałką 1:20 000. Bo te małe rzokopy wyświetlają się tylko przy dużych powiększeniach. Droga z Boroszowic przez Kozłowice do Gorzowa okazała się zresztą bardzo przyjemna. Poprowadzono ją po skasowanej wąskotorówce i denerwowały tylko 2 rzeczy: silny przeciwny wiatr oraz barierki…
Gdy ruszyłem z Gorzowa na pd-wsch, do Sternalic, mój los się odmienił. Przestałem wytracać prędkość. Po raz pierwszy zawitałem nad Prosnę w tak wczesnym jej biegu. Jest tutaj uroczą rzeczułką wśród łąk. Poptem wystarczył mi 6 km odcinek na płn (do żytniowa) by odkryć, że wiatr ma potężne znaczenie… Gdy znów wróciłem do kierunku na pd-wsch i gdy zanikły atrakcje, to nudny odcinek Starokrzepice – Panki – Blachownia – Konopiska – Starcza jechałem jak burza. Potem nie spowolniły mnie nawet interwały woźnickie a dopiero ponownie przeciwny wiatr od Zendka. W domu byłem przed 19, czyli godzinę przed planem i dwie godziny przed zmierzchem. W czwartek czekały mnie jednak pracowite konsultacje i nie mogłem ryzykować.
Najpiękniejszy odcinek to ten wzdłuż Liswarty, zwiedzanie pałaców „podgorzowskich” oraz jazda w górę Prosny i jedyne spotkanie z kuropatwą na trasie. Potem było już nudnawo, tym bardziej że okolicami Krzepic, Panek, Konopisk jeżdżę często a kiedyś jeździłem wręcz zbyt często. Mam jednak usprawiedliwienie: drogi tam dobre i puste. Nudę końcówki uświęcał też cel: wyrabianie wytrzymałości, czyli jedynej cechy która w dobie Covida na pewno się przyda (bo z granicami i obostrzeniami może być jeszcze bardzo różnie).
W drodze do Radłowa. Nowe Karmonki
Kapitalna droga rowerowa Olesno-Gorzów
Galeria zdjęć
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32820652
Rano otrzeźwił mnie bolesny start. Ekspander wplątał się z taką siłą w szprychy, że zdołałem go odkleszczyć dopiero w pociągu… Taki był efekt porannego pośpiechu i zbyt szybkiego sprintu na pociąg. Efekt jest tragiczny: uszczerbiona szprycha i zdecentrowane tyle koło. To samo koło, co bez żadnych odkształceń przejechało rok temu 5520 km z bagażem na jednej trasie... Pani konduktor była bardzo zgrabna, tylko po co był jej ten tatuaż na łydce?
Wysiadłem w Koszęcinie, a celem był dziewiczy odcinek Stasiowe-Zborowskie, bo odkryłem że biegnie tam wąski leśny asfalt. To był strzał w „10”. Do Zborowskiego wjechałem zresztą ulicą Niedźwiedzką a w lesie oko cieszyły raz po raz kwitnące żarnowce. Jeszcze wcześniej – w Lisowie – zachwyciły mnie podwieszone pod dachami bloków budki dla jerzyków. Zanim je zobaczyłem usłyszałem radosne gwizdy jerzyków. Wysokie już, kłoszące się żyto oraz liczne podlotki szpaków uświadomiły mi, że to zapewne ostatni taki wiosenny rajd. Przyrodniczo nadchodzi już wczesne lato, pociemniała świeża zieleń a młode ciekawskie sroczki zaglądają mi rano do mieszkania, zapuszczając żurawie wprost z parapetu...
Gdy osiągnąłem Zborowskie zaczął mnie mocno hamować silny, jednostajny wiatr z północy. Pałac w Patoce był odnowiony, ale całkiem niedostępny. Z kolei pałac w Wędzinie był dostępny, ale przybrudzony. Cały czas jechałem historycznym skrajem Śląska co najlepiej uwidoczniło się Nowych Karmonkach i Biskuypskich Drogach. W Boroszowie zdenerował kolejny niespodziewany remont. Remonty są wszędzie, by zlokalizować te mniejsze trzeba by podróżować na gogle maps z przedziałką 1:20 000. Bo te małe rzokopy wyświetlają się tylko przy dużych powiększeniach. Droga z Boroszowic przez Kozłowice do Gorzowa okazała się zresztą bardzo przyjemna. Poprowadzono ją po skasowanej wąskotorówce i denerwowały tylko 2 rzeczy: silny przeciwny wiatr oraz barierki…
Gdy ruszyłem z Gorzowa na pd-wsch, do Sternalic, mój los się odmienił. Przestałem wytracać prędkość. Po raz pierwszy zawitałem nad Prosnę w tak wczesnym jej biegu. Jest tutaj uroczą rzeczułką wśród łąk. Poptem wystarczył mi 6 km odcinek na płn (do żytniowa) by odkryć, że wiatr ma potężne znaczenie… Gdy znów wróciłem do kierunku na pd-wsch i gdy zanikły atrakcje, to nudny odcinek Starokrzepice – Panki – Blachownia – Konopiska – Starcza jechałem jak burza. Potem nie spowolniły mnie nawet interwały woźnickie a dopiero ponownie przeciwny wiatr od Zendka. W domu byłem przed 19, czyli godzinę przed planem i dwie godziny przed zmierzchem. W czwartek czekały mnie jednak pracowite konsultacje i nie mogłem ryzykować.
Najpiękniejszy odcinek to ten wzdłuż Liswarty, zwiedzanie pałaców „podgorzowskich” oraz jazda w górę Prosny i jedyne spotkanie z kuropatwą na trasie. Potem było już nudnawo, tym bardziej że okolicami Krzepic, Panek, Konopisk jeżdżę często a kiedyś jeździłem wręcz zbyt często. Mam jednak usprawiedliwienie: drogi tam dobre i puste. Nudę końcówki uświęcał też cel: wyrabianie wytrzymałości, czyli jedynej cechy która w dobie Covida na pewno się przyda (bo z granicami i obostrzeniami może być jeszcze bardzo różnie).
W drodze do Radłowa. Nowe Karmonki
Kapitalna droga rowerowa Olesno-Gorzów
Galeria zdjęć
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32820652