Wpisy archiwalne w kategorii
>200 km
Dystans całkowity: | 27113.32 km (w terenie 2.91 km; 0.01%) |
Czas w ruchu: | 1217:28 |
Średnia prędkość: | 20.84 km/h |
Maksymalna prędkość: | 73.01 km/h |
Suma podjazdów: | 151366 m |
Liczba aktywności: | 119 |
Średnio na aktywność: | 227.84 km i 10h 58m |
Więcej statystyk |
Dystans220.63 km Czas10:32 Vśrednia20.95 km/h Podjazdy1537 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dookoła Częstochowy, czyli niepowodzenie to też doświadczenie
"Opłakiwałem gorycz fiaska, zanim spostrzegłem, że to łaska" - mistrz Sztaudynger wszystko już opisał przeszło pół wieku temu. W tej krótkiej fraszce zawarł istotę mojej nieplanowanej wycieczki.
Miałem wsiąść w pociąg na Kluczbork, wysiąść w Oleśnie i objechać Kreuzburg dookoła. Nie wyszło - pociąg uciekł mi z peronu, dokładnie w chwili gdy się na nim pojawiłem. Goniłem go, ale "sympatyczny" kierownik zapewne nawet mnie nie zauważył. W ten sposób o 5:21 zostałem na dworcu Chorzów Miasto a moje plany odjechały w stronę Kluczborka. Trochę trwało zanim zdecydowałem co robić. Postanowiłem pojechać dookoła Częstochowy. Po raz trzeci w życiu. Drugi raz na pełnym spontanie.
Moja wycieczka była więc arcypolska. Rzuciłem się na Strąków i Woźniki. Dalej przez Lubszę skierowałem się na Blachownie i na Kamyk. Później - zmotywowany rokiem jubileuszowym (śmierć Magellana) - postanowiłem trochę poekspolorować i dotarłem do Kruszyny całkiem fajną, ultralokalną drogą. Po drodze - w Cykarzewie - wszyscy mówili mi dzień dobry. Nawet się kłaniali - mam tam chyba sobowtóra, znaczny ktoś, może sołtys, albo i sam wójt? ;)
Potem czekał mnie najpiękniejszy odcinek całej trasy. Przejazd z Kruszyny do Niegowej, przez Mokrzesz i Złoty Potok. Pojawiły się różnorodne podjazdy, pejzaż zafalował i rozkwitł w oczach. Wiosenna Jura jest cudna! Najpiękniej było w Górach Gorzkowskich. Na krajówce przecinającej Janów panował jednak nieprawdopodobny ruch (musiałem jechać nią 3 km). W pewnym momencie zrównał się ze mną samochód, z którego wychylił się biskup z serialu "Ojciec Mateusz" i zapytał czy dobrze jedzie na Niegową. Odparłem, że lepiej się nie da, ale nie odważyłem się zapytać czy jest aktorem. W każdym razie był łudząco podobny do S. Orzechowskiego, grającego tę rolę... Wcześniej, gdzieś w okolicy Nieznanic minął mnie pickup z zaklejoną tylną szybą i wielkim napisem ***** ***. W Czepurce dwóch dziadków wygrzewało się na ławce, w maseczkach...
W Niegowej pojechałem na pamięć (na Mirów) i musiałem się wracać, by przez Zdów, Kroczyce i odświeżający podjazd na Mokrus dostać się do Ogrodzieńca. Zakończyłem moją trasę w Wiesiółce i wsiadłem do pociągu. Tym razem zdążyłem. Tak oto odnosimy korzyści z nieszczęść. Mnie tak nieszczęśliwy początek trasy zawsze w.urwia i motywuje. Nie przeszkodziła mi nawet interwałowa końcówka pod silny wiatr (od Kruszyny po Ogrodzieniec). Gdy jednak nieszczęście zdarzy się w końcówce, to bardzo mnie to zniechęca... Tak już mam.
Wrażenia:
Widziałem pierwsze w latach 20. kopciuszki i szczygły. Ponadto mnóstwo zajęcy, saren i bażantów, co wynikało bezpośrednio ze spóźnienia się na pociąg i faktu, że od 5:30 już pedałowałem. Fajny klimacik towarzyszył mi w Gieble, gdzie trwało właśnie spotkanie KS Giebło z UKS Sławków. Publika (dość liczna) szalała, choć jak dowiedziałem się już po przyjeździe, mecz zakończył się wynikiem 0:0.

Jurajski, kwietniowy pejzaż (gdzieś przed Żurawiem)

Rynek w Woźnikach to punkt obowiązkowy każdej z moich trzech pętli dookoła Częstochowy...

Mokrzesz

Kapitalna widoczność: zamek Pilcza widziany z Bieńkówki.
Więcej zdjęć tutaj:
Galeria rajdu
Trasa:
"Opłakiwałem gorycz fiaska, zanim spostrzegłem, że to łaska" - mistrz Sztaudynger wszystko już opisał przeszło pół wieku temu. W tej krótkiej fraszce zawarł istotę mojej nieplanowanej wycieczki.
Miałem wsiąść w pociąg na Kluczbork, wysiąść w Oleśnie i objechać Kreuzburg dookoła. Nie wyszło - pociąg uciekł mi z peronu, dokładnie w chwili gdy się na nim pojawiłem. Goniłem go, ale "sympatyczny" kierownik zapewne nawet mnie nie zauważył. W ten sposób o 5:21 zostałem na dworcu Chorzów Miasto a moje plany odjechały w stronę Kluczborka. Trochę trwało zanim zdecydowałem co robić. Postanowiłem pojechać dookoła Częstochowy. Po raz trzeci w życiu. Drugi raz na pełnym spontanie.
Moja wycieczka była więc arcypolska. Rzuciłem się na Strąków i Woźniki. Dalej przez Lubszę skierowałem się na Blachownie i na Kamyk. Później - zmotywowany rokiem jubileuszowym (śmierć Magellana) - postanowiłem trochę poekspolorować i dotarłem do Kruszyny całkiem fajną, ultralokalną drogą. Po drodze - w Cykarzewie - wszyscy mówili mi dzień dobry. Nawet się kłaniali - mam tam chyba sobowtóra, znaczny ktoś, może sołtys, albo i sam wójt? ;)
Potem czekał mnie najpiękniejszy odcinek całej trasy. Przejazd z Kruszyny do Niegowej, przez Mokrzesz i Złoty Potok. Pojawiły się różnorodne podjazdy, pejzaż zafalował i rozkwitł w oczach. Wiosenna Jura jest cudna! Najpiękniej było w Górach Gorzkowskich. Na krajówce przecinającej Janów panował jednak nieprawdopodobny ruch (musiałem jechać nią 3 km). W pewnym momencie zrównał się ze mną samochód, z którego wychylił się biskup z serialu "Ojciec Mateusz" i zapytał czy dobrze jedzie na Niegową. Odparłem, że lepiej się nie da, ale nie odważyłem się zapytać czy jest aktorem. W każdym razie był łudząco podobny do S. Orzechowskiego, grającego tę rolę... Wcześniej, gdzieś w okolicy Nieznanic minął mnie pickup z zaklejoną tylną szybą i wielkim napisem ***** ***. W Czepurce dwóch dziadków wygrzewało się na ławce, w maseczkach...
W Niegowej pojechałem na pamięć (na Mirów) i musiałem się wracać, by przez Zdów, Kroczyce i odświeżający podjazd na Mokrus dostać się do Ogrodzieńca. Zakończyłem moją trasę w Wiesiółce i wsiadłem do pociągu. Tym razem zdążyłem. Tak oto odnosimy korzyści z nieszczęść. Mnie tak nieszczęśliwy początek trasy zawsze w.urwia i motywuje. Nie przeszkodziła mi nawet interwałowa końcówka pod silny wiatr (od Kruszyny po Ogrodzieniec). Gdy jednak nieszczęście zdarzy się w końcówce, to bardzo mnie to zniechęca... Tak już mam.
Wrażenia:
Widziałem pierwsze w latach 20. kopciuszki i szczygły. Ponadto mnóstwo zajęcy, saren i bażantów, co wynikało bezpośrednio ze spóźnienia się na pociąg i faktu, że od 5:30 już pedałowałem. Fajny klimacik towarzyszył mi w Gieble, gdzie trwało właśnie spotkanie KS Giebło z UKS Sławków. Publika (dość liczna) szalała, choć jak dowiedziałem się już po przyjeździe, mecz zakończył się wynikiem 0:0.

Jurajski, kwietniowy pejzaż (gdzieś przed Żurawiem)

Rynek w Woźnikach to punkt obowiązkowy każdej z moich trzech pętli dookoła Częstochowy...

Mokrzesz

Kapitalna widoczność: zamek Pilcza widziany z Bieńkówki.
Więcej zdjęć tutaj:
Galeria rajdu
Trasa:
Dystans241.38 km Czas11:02 Vśrednia21.88 km/h VMAX58.23 km/h Podjazdy1513 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Fajna Ryba po ariańsku
Tytuł brzmi nieźle, prawda? To efekt mariażu dwóch pomysłów: dawno planowanego cyklotreku na Fajnej Rybie i lektury książki "Ariańskim szlakiem" Haliny Machul. Sama nazwa Fajna Ryba jest typowym dla XIX wieku przekręceniem lokalnej nazwy przez kartografów. Okolice wzgórza należały wówczas do przedborskiego Żyda o nazwisku Wajnryb. Na pytanie co to za góra, miejscowi odrzekli: Wajnryba. W ten oto sposób z góry Wajnryba zrobiła się Fajna Ryba; przyrządziłem ją więc po ariańsku i skonsumowałem na rowerze. Tyle tytułem wstępu.
Dlaczego po ariańsku? Lektura przewodnika po ariańskich zabytkach uświadomiła mi, że nigdy nie byłem w Gryszczynie, przy tamtejszych tajemniczych ruinach świątyni. Planując trasę odkryłem też, że nie nawiedziłem kopców upamiętniających uczestników bitwy pod Szczekocinami, która rozegrała się pod Wywłą (tak jak bitwa grunwaldzka pod Stębarkiem itd). Miałem więc zarys trasy, wystarczyło ten zarys uzupełnić o szkołę ariańską w Moskorzewie (gdzie byłem tylko raz na rowerze i to krajówką) i zbór ariański w Ludyni (tam też już zajechałem dwukołowcem, ale spiesząc się na pociąg do Włoszczowy nie próbowałem uwiecznić). Pora wczesna, ciemno szybko, pomyślałem więc o wykorzystaniu pociągu PolRegio relacji Łódź - Częstochowa. Przepis był gotowy, trzeba było zabrać się do gotowania.
Lekko wcale nie było: musiałem trzymać tempo a wyruszyłem dość późno. Obawy o przemarznięcie były bezpodstawne: i tak przemarzłem, w letnich butach z siatką -0,4 stopnia to już spora trauma. Lodownia spowodowała, że pierwszy postój zrobiłem dopiero przed Złożeńcem. Niezwykły był jednak zapach mrożonego czosnku niedźwiedziego w Parku Zielona w Dąbrowie. Wiatr był silny i kiedy tylko zamieniał się w boczny lub przeciwny (odcinki krótkie, ale bolesne) to na otwartej przestrzeni było bardzo niefajnie. Bardzo spokojnie jechało mi się natomiast przez Wierzbicę, Dobraków i Otolę - muszę tu jeździć częściej. W Małoszycach zaskoczyła mnie duża liczba drewnianych domów z bali. Zobaczyłem też pierwsze pliszki siwe, a nad Pilicą między Dąbrowicą a Obiechowem było tłumnie od czajek. Dojazd pod ruinki w Gruszczynie wiódł drogą-piaskownicą i tutaj znakomicie zdały egzamin moje tanie opony Schwalbe Land Cruiser. Jeszcze nigdy nie dałem rady przejechać takiego odcinka piachu na trekkingu. Zrobiło to na mnie wrażenie - na maratonkach byłoby prawie 500 metrów prowadzenia roweru... Od Gruszczyna po Przedbórz zmagałem się z silnym, porywistym wiatrem. Dotarłem wtedy do Żeleźnicy, czyli wsi gdzie Kazimierz Wielki połamał nogę uganiając się za jeleniem. Ten incydent przyczynił się do rychłej śmierci króla i zakończenia panowania Piastów na tronie polskim.
Finalnie dotarłem też do stóp mego celu - Fajnej Ryby. Na podejściu z Gór Suchych podejście bardzo strome (ok. 50% nachylenia), ale krótkie. Na grzbiecie okazało się, że idealna ścieżka, niemal droga gruntowa, pokryta igliwiem. Gdybym wiedział (spodziewałem się piachu) - wjechałbym rowerem. Zaliczyłem jednak cyklotrek. Po powrocie na rower i wizycie w przedborskiej Biedronce musiałem dalej zmagać się z przeciwnym wiatrem. Byłem jednak spokojny - miałem spory zapas czasu do pociągu. Nigdy jednak nie należy lekceważyć przeciwnika. Z własnej winy pogubiłem się więc i odkryłem to we wsi Ochotnik. Trochę trwało zanim złapałem orientację, chwilę potem zaczęło kropić i znów straciłem sporo czasu na przebieranki przystankowe. Zamiast spokojnej jazdy miałem więc nerwową końcówkę i na stację w Gorzkowicach przybyłem zaledwie 12 minut przed pociągiem. W Zawierciu dowiedziałem się, że pociąg pojedzie przez Sosnowiec Pd z powodu samobójcy na torach, ale uprzątnięto zwłoki na czas i jechaliśmy standardowo przez Sikorkę, Ząbkowice i Będzin Miasto. Ot, życie. Uczciłem 11 rocznicę katastrofy smoleńskiej, ale chodziło mi o uczczenie 500. rocznicy frajerskiej śmierci Ferdynanda Magellana. Rocznica przypadała 7 kwietnia, ale mogłem ją uświetnić jedynie z opóźnieniem. Pociąg - na szczęście - przyjechał do Chorzowa zgodnie z rozkładem.

Gruszczyn - ruiny świątyni, niegdyś ariańskiej

Żeleźnica, zwana kiedyś Żelaznymi Drogami (pewnie od rudy żelaza) - tu połamał nogę i złapał gangrenę Kazimierz III Wielki...

Stromę podejście na Fajna Rybkę

Przedbórz widziany z Korytna
Więcej zdjęć tutaj: Galeria rajdu
Trasa:
Tytuł brzmi nieźle, prawda? To efekt mariażu dwóch pomysłów: dawno planowanego cyklotreku na Fajnej Rybie i lektury książki "Ariańskim szlakiem" Haliny Machul. Sama nazwa Fajna Ryba jest typowym dla XIX wieku przekręceniem lokalnej nazwy przez kartografów. Okolice wzgórza należały wówczas do przedborskiego Żyda o nazwisku Wajnryb. Na pytanie co to za góra, miejscowi odrzekli: Wajnryba. W ten oto sposób z góry Wajnryba zrobiła się Fajna Ryba; przyrządziłem ją więc po ariańsku i skonsumowałem na rowerze. Tyle tytułem wstępu.
Dlaczego po ariańsku? Lektura przewodnika po ariańskich zabytkach uświadomiła mi, że nigdy nie byłem w Gryszczynie, przy tamtejszych tajemniczych ruinach świątyni. Planując trasę odkryłem też, że nie nawiedziłem kopców upamiętniających uczestników bitwy pod Szczekocinami, która rozegrała się pod Wywłą (tak jak bitwa grunwaldzka pod Stębarkiem itd). Miałem więc zarys trasy, wystarczyło ten zarys uzupełnić o szkołę ariańską w Moskorzewie (gdzie byłem tylko raz na rowerze i to krajówką) i zbór ariański w Ludyni (tam też już zajechałem dwukołowcem, ale spiesząc się na pociąg do Włoszczowy nie próbowałem uwiecznić). Pora wczesna, ciemno szybko, pomyślałem więc o wykorzystaniu pociągu PolRegio relacji Łódź - Częstochowa. Przepis był gotowy, trzeba było zabrać się do gotowania.
Lekko wcale nie było: musiałem trzymać tempo a wyruszyłem dość późno. Obawy o przemarznięcie były bezpodstawne: i tak przemarzłem, w letnich butach z siatką -0,4 stopnia to już spora trauma. Lodownia spowodowała, że pierwszy postój zrobiłem dopiero przed Złożeńcem. Niezwykły był jednak zapach mrożonego czosnku niedźwiedziego w Parku Zielona w Dąbrowie. Wiatr był silny i kiedy tylko zamieniał się w boczny lub przeciwny (odcinki krótkie, ale bolesne) to na otwartej przestrzeni było bardzo niefajnie. Bardzo spokojnie jechało mi się natomiast przez Wierzbicę, Dobraków i Otolę - muszę tu jeździć częściej. W Małoszycach zaskoczyła mnie duża liczba drewnianych domów z bali. Zobaczyłem też pierwsze pliszki siwe, a nad Pilicą między Dąbrowicą a Obiechowem było tłumnie od czajek. Dojazd pod ruinki w Gruszczynie wiódł drogą-piaskownicą i tutaj znakomicie zdały egzamin moje tanie opony Schwalbe Land Cruiser. Jeszcze nigdy nie dałem rady przejechać takiego odcinka piachu na trekkingu. Zrobiło to na mnie wrażenie - na maratonkach byłoby prawie 500 metrów prowadzenia roweru... Od Gruszczyna po Przedbórz zmagałem się z silnym, porywistym wiatrem. Dotarłem wtedy do Żeleźnicy, czyli wsi gdzie Kazimierz Wielki połamał nogę uganiając się za jeleniem. Ten incydent przyczynił się do rychłej śmierci króla i zakończenia panowania Piastów na tronie polskim.
Finalnie dotarłem też do stóp mego celu - Fajnej Ryby. Na podejściu z Gór Suchych podejście bardzo strome (ok. 50% nachylenia), ale krótkie. Na grzbiecie okazało się, że idealna ścieżka, niemal droga gruntowa, pokryta igliwiem. Gdybym wiedział (spodziewałem się piachu) - wjechałbym rowerem. Zaliczyłem jednak cyklotrek. Po powrocie na rower i wizycie w przedborskiej Biedronce musiałem dalej zmagać się z przeciwnym wiatrem. Byłem jednak spokojny - miałem spory zapas czasu do pociągu. Nigdy jednak nie należy lekceważyć przeciwnika. Z własnej winy pogubiłem się więc i odkryłem to we wsi Ochotnik. Trochę trwało zanim złapałem orientację, chwilę potem zaczęło kropić i znów straciłem sporo czasu na przebieranki przystankowe. Zamiast spokojnej jazdy miałem więc nerwową końcówkę i na stację w Gorzkowicach przybyłem zaledwie 12 minut przed pociągiem. W Zawierciu dowiedziałem się, że pociąg pojedzie przez Sosnowiec Pd z powodu samobójcy na torach, ale uprzątnięto zwłoki na czas i jechaliśmy standardowo przez Sikorkę, Ząbkowice i Będzin Miasto. Ot, życie. Uczciłem 11 rocznicę katastrofy smoleńskiej, ale chodziło mi o uczczenie 500. rocznicy frajerskiej śmierci Ferdynanda Magellana. Rocznica przypadała 7 kwietnia, ale mogłem ją uświetnić jedynie z opóźnieniem. Pociąg - na szczęście - przyjechał do Chorzowa zgodnie z rozkładem.

Gruszczyn - ruiny świątyni, niegdyś ariańskiej

Żeleźnica, zwana kiedyś Żelaznymi Drogami (pewnie od rudy żelaza) - tu połamał nogę i złapał gangrenę Kazimierz III Wielki...

Stromę podejście na Fajna Rybkę

Przedbórz widziany z Korytna
Więcej zdjęć tutaj: Galeria rajdu
Trasa:
Dystans228.26 km Czas10:19 Vśrednia22.13 km/h VMAX43.75 km/h Podjazdy970 m
Temp.25.8 °C SprzętFocus Arriba 4.0
Linia Stradoviusa, czyli rocznicowy rajd plebiscytowy
Słońce błyśnie między wschodem a zachodem
Mimochodem obrysuje miasto chmur.
Jednych dziegciem dzień nakarmi, innych miodem,
Temu głowę wzniesie, temu napnie sznur.
[...]
Nic już więcej z tego rymu nie wywiodę,
Mimochodem układając cierpką pieśń.
Pocieszenie tylko dodam na osłodę,
Że w niej drzemie mimochodem ważka treść:
Chwila światła między wschodem a zachodem
Wobec której trudno tak po prostu przejść
Mimochodem, mimochodem
Trudno tak po prostu przejść.
[Jacek Kaczmarski, Piosenka napisana mimochodem]
RIP - * pamięci cioci Teresy, która nie doczekała już świtu 31 marca 2021 r.
-------------------------------------------------------------------------------
100 lat i kilka dni wcześniej, kilka dni po plebiscycie (20.03.1921) Wojciech Korfanty wytyczył tzw. linię Korfantego. Domagał się przyłączenia do Polski ziem leżących na wschód od tej linii. Nie zamierzałem jechać literalnie wzdłuż linii Korfantego, ale chciałem częściowo do niej nawiązać. Kilka dni wcześniej przypadała przecież 100. rocznica plebiscytu na Górnym Śląsku. Moja trasa wiodła wyłącznie przez miejscowości które nie chciały Polski...
Miałem nieprzespaną noc, nie miałem więc problemu by zdążyć na poranny pociąg do Raciborza. To był już mój drugi raz w tym roku, drugie powitanie dnia w Raciborzu. Mgły nad Odrą były gęste i imponujące, ale w samym mieście było dość ciepło. Tym razem jedynym dyskomfortem były pola mgieł nad Cyną oraz niespodziewany remont drogi z Kornic do Makowa. Remont przyniósł korzyści, które płyną z przeciwnych okoliczności, czyli zapoznał mnie z malowniczą drogą na Tłustomosty (3,5% głosów za Polską) o częściowo gruntowej nawierzchni. Dzięki uegzotycznieniu trasy mój cel z pewnością nie ucierpiał. Chciałem dotrzeć do jak największej liczby miejscowości w których jeszcze nie byłem i przejechać drogami, którymi jeszcze nie jechałem. Musiałem jednak uczcić antypolski Baborów, gdzie za Polską głosowało zaledwie 0,9% mieszkańców! (rekord na mojej trasie)
Z racji dnia powszedniego ruch na drogach krajowych był znaczny. Przejazd fragmentem wąskiej drogi nr 38 był bardzo mało przyjemny, pomimo znakomitej nawierzchni. W okolicach Głogówka dawała o sobie znać śląska gospodarność i totalitaryzm pracy. Każda piędź ziemi zagospodarowana, zadbane gospodarstwa i mnóstwo maszyn rolniczych na polach i drogach. W zasadzie od tego miejsca aż po Kopice nieustannie ścigałem się z traktorami. W takim Gościęcinie za Polską głosowało 2% mieszkańców, o połowę mniej niż w arcyniemieckim Kreuzburgu/Kluczborku! Na tym tle Głogówek ze swoim odsetkiem głosów za Polską jest lokalnym centrum polskiego nacjonalizmu (4% głosów). Najbardziej propolską wsią przez jaką przejeżdżałem na odcinku Racibórz-Głogówek był 100 lat temu Gross Nimsdorf (27%), za karę zwany dziś Naczęsławicami.
Widoczne i słyszalne były ptaki: potrzeszcze, szpaki, rudziki. Widziałem też pierwszego bociana, pokląskwę i kilka kląskawek. Wciąż mnie to zadziwia, kiedyś zaobserwowanie kląskawki to było wydarzenie, dziś, szczególnie na Śląsku Opolskim to pestka.
Ja ścigałem się z kolejnymi traktorami i podziwiałem rozpoczynające kwitnienie forsycję, narcyzy po ogródkach i kępy ziarnopłonów na poboczu. Przed Białą dotarłem do granicy obszaru plebiscytowego. W niepozornej wsi Solec/Altzülz zachował się oryginalny kamień plebiscytowy, za polską głosowało tu 13% mieszkańców, czyli więcej niż w podgłogóweckim Głogowcu, rodzinnej wsi mojego pradziadka. Miasto Biała/Zülz nie znalazło się już na obszarze plebiscytowym, choć znajdowało się przecież na Górnym Śląsku. Za Białą musiałem po raz wtóry zmodyfikować misternie zaplanowaną trasę: droga wyglądająca na asfalt (Śmicz-Pleśnica) okazała się gruntopiachem na który nie miałem ochoty. Po raz drugi w życiu dotarłem więc do Ścinawy Małej. Złym pomysłem było zahaczenie o Przydroże Małe; pałac okazał się bowiem całkowicie niedostępny. Najwięcej pozytywnych przeżyć dostarczyła mi zabudowa Jasienicy Dolnej. Dotarłem tu po raz pierwszy i nie potrafię wyjść z podziwu. Nie potrafię sobie wyobrazić jakie wrażenie musiała robić ta wieś na sowieckich sołdatach... Niestety potem musiałem kawałek przejechać krajówką nr 46, to był horror...
Zwrot akcji nastąpił w Kopicach. Nieprzespana noc dała o sobie znać w pełni gdy rozłożyłem się u stóp stawu w Kopicach. Niewyspanie, ciepło (26 stopni w słońcu) i uparta jazda na największym blacie (za duże tempo) - wszystko to razem sprawiło, że ogarnęła mnie silna senność. Zamiast jechać więc na Grodków i Brzeg postanowiłem zakończyć w Opolu. Trasa zyskała na zbliżeniu do przebiegu plebiscytu, Brzeg nie wchodził przecież w skład G. Śląska. Nie opuściłem więc ani chwilę granic rejencji opolskiej, nie wykroczyłem poza mityczny Oberschlesien. Ponownie w obszar plebiscytowy wjechałem zaś we wsi Żelazna. Droga nr 359 biegnąca przez Narok okazała się zaskakująco spokojna. Kolejna wieś - Sławice - o mało nie zniszczyła myśli przewodniej mojej trasy. Padły w niej zaledwie 2 głosy więcej na Niemcy/Deutschland niż na Polskę. Na zachód od stolicy Górnego Śląska - Oppeln! Skandal! Minimalnie, ale jednak wygrały tu Niemcy, dzięki czemu na trasie o długości 200 km nie znalazła się ani jedna miejscowość, która chciałaby być 100 lat temu w Polsce. Mój rajd antypolski mogę więc uznać za spójny historycznie. W przeciwieństwie do Korfantego niczego moją linią nie wyznaczałem, oprócz przygody rzecz jasna.
Najbardziej polską miejscowością na mojej trasie - oprócz Sławic - był 100 lat temu Mionów/Polnisch Müllmen (między Głogówkiem a Białą), gdzie lokalsi wzięli sobie do serca pierwszy człon nazwy i aż 45% z nich głosowało za Polską. Pierwotnie wieś nazywała się Miłowaniem, nie zdołałem zapytać lokalsów czy dalej Polskę miłują, ale obecna była podwójna nazwa miejscowości z Polnisch Müllmen - więc chyba nie...

Z Pietrowic Wielkich na Tłustomosty

Kamień plebiscytowy w Solcu pod Białą

Śmicz - lista poległych w Wielkiej Wojnie. Pokaźna jak listy we francuskich wioskach...
Chróścik w Chróścinie - tak niewiele trzeba by nadać tożsamość skrzyżowaniu

II wojna też zostawiła ślady po sobie... Jeszcze boleśniejsze na miejscowych cmentarzach (daty śmierci styczeń-luty 1945).
Galeria rajdu
Trasa:
Do trasy trzeba doliczyć dojazd na dworzec w Kato i powrót rowerem z Gliwic.
Słońce błyśnie między wschodem a zachodem
Mimochodem obrysuje miasto chmur.
Jednych dziegciem dzień nakarmi, innych miodem,
Temu głowę wzniesie, temu napnie sznur.
[...]
Nic już więcej z tego rymu nie wywiodę,
Mimochodem układając cierpką pieśń.
Pocieszenie tylko dodam na osłodę,
Że w niej drzemie mimochodem ważka treść:
Chwila światła między wschodem a zachodem
Wobec której trudno tak po prostu przejść
Mimochodem, mimochodem
Trudno tak po prostu przejść.
[Jacek Kaczmarski, Piosenka napisana mimochodem]
RIP - * pamięci cioci Teresy, która nie doczekała już świtu 31 marca 2021 r.
-------------------------------------------------------------------------------
100 lat i kilka dni wcześniej, kilka dni po plebiscycie (20.03.1921) Wojciech Korfanty wytyczył tzw. linię Korfantego. Domagał się przyłączenia do Polski ziem leżących na wschód od tej linii. Nie zamierzałem jechać literalnie wzdłuż linii Korfantego, ale chciałem częściowo do niej nawiązać. Kilka dni wcześniej przypadała przecież 100. rocznica plebiscytu na Górnym Śląsku. Moja trasa wiodła wyłącznie przez miejscowości które nie chciały Polski...
Miałem nieprzespaną noc, nie miałem więc problemu by zdążyć na poranny pociąg do Raciborza. To był już mój drugi raz w tym roku, drugie powitanie dnia w Raciborzu. Mgły nad Odrą były gęste i imponujące, ale w samym mieście było dość ciepło. Tym razem jedynym dyskomfortem były pola mgieł nad Cyną oraz niespodziewany remont drogi z Kornic do Makowa. Remont przyniósł korzyści, które płyną z przeciwnych okoliczności, czyli zapoznał mnie z malowniczą drogą na Tłustomosty (3,5% głosów za Polską) o częściowo gruntowej nawierzchni. Dzięki uegzotycznieniu trasy mój cel z pewnością nie ucierpiał. Chciałem dotrzeć do jak największej liczby miejscowości w których jeszcze nie byłem i przejechać drogami, którymi jeszcze nie jechałem. Musiałem jednak uczcić antypolski Baborów, gdzie za Polską głosowało zaledwie 0,9% mieszkańców! (rekord na mojej trasie)
Z racji dnia powszedniego ruch na drogach krajowych był znaczny. Przejazd fragmentem wąskiej drogi nr 38 był bardzo mało przyjemny, pomimo znakomitej nawierzchni. W okolicach Głogówka dawała o sobie znać śląska gospodarność i totalitaryzm pracy. Każda piędź ziemi zagospodarowana, zadbane gospodarstwa i mnóstwo maszyn rolniczych na polach i drogach. W zasadzie od tego miejsca aż po Kopice nieustannie ścigałem się z traktorami. W takim Gościęcinie za Polską głosowało 2% mieszkańców, o połowę mniej niż w arcyniemieckim Kreuzburgu/Kluczborku! Na tym tle Głogówek ze swoim odsetkiem głosów za Polską jest lokalnym centrum polskiego nacjonalizmu (4% głosów). Najbardziej propolską wsią przez jaką przejeżdżałem na odcinku Racibórz-Głogówek był 100 lat temu Gross Nimsdorf (27%), za karę zwany dziś Naczęsławicami.
Widoczne i słyszalne były ptaki: potrzeszcze, szpaki, rudziki. Widziałem też pierwszego bociana, pokląskwę i kilka kląskawek. Wciąż mnie to zadziwia, kiedyś zaobserwowanie kląskawki to było wydarzenie, dziś, szczególnie na Śląsku Opolskim to pestka.
Ja ścigałem się z kolejnymi traktorami i podziwiałem rozpoczynające kwitnienie forsycję, narcyzy po ogródkach i kępy ziarnopłonów na poboczu. Przed Białą dotarłem do granicy obszaru plebiscytowego. W niepozornej wsi Solec/Altzülz zachował się oryginalny kamień plebiscytowy, za polską głosowało tu 13% mieszkańców, czyli więcej niż w podgłogóweckim Głogowcu, rodzinnej wsi mojego pradziadka. Miasto Biała/Zülz nie znalazło się już na obszarze plebiscytowym, choć znajdowało się przecież na Górnym Śląsku. Za Białą musiałem po raz wtóry zmodyfikować misternie zaplanowaną trasę: droga wyglądająca na asfalt (Śmicz-Pleśnica) okazała się gruntopiachem na który nie miałem ochoty. Po raz drugi w życiu dotarłem więc do Ścinawy Małej. Złym pomysłem było zahaczenie o Przydroże Małe; pałac okazał się bowiem całkowicie niedostępny. Najwięcej pozytywnych przeżyć dostarczyła mi zabudowa Jasienicy Dolnej. Dotarłem tu po raz pierwszy i nie potrafię wyjść z podziwu. Nie potrafię sobie wyobrazić jakie wrażenie musiała robić ta wieś na sowieckich sołdatach... Niestety potem musiałem kawałek przejechać krajówką nr 46, to był horror...
Zwrot akcji nastąpił w Kopicach. Nieprzespana noc dała o sobie znać w pełni gdy rozłożyłem się u stóp stawu w Kopicach. Niewyspanie, ciepło (26 stopni w słońcu) i uparta jazda na największym blacie (za duże tempo) - wszystko to razem sprawiło, że ogarnęła mnie silna senność. Zamiast jechać więc na Grodków i Brzeg postanowiłem zakończyć w Opolu. Trasa zyskała na zbliżeniu do przebiegu plebiscytu, Brzeg nie wchodził przecież w skład G. Śląska. Nie opuściłem więc ani chwilę granic rejencji opolskiej, nie wykroczyłem poza mityczny Oberschlesien. Ponownie w obszar plebiscytowy wjechałem zaś we wsi Żelazna. Droga nr 359 biegnąca przez Narok okazała się zaskakująco spokojna. Kolejna wieś - Sławice - o mało nie zniszczyła myśli przewodniej mojej trasy. Padły w niej zaledwie 2 głosy więcej na Niemcy/Deutschland niż na Polskę. Na zachód od stolicy Górnego Śląska - Oppeln! Skandal! Minimalnie, ale jednak wygrały tu Niemcy, dzięki czemu na trasie o długości 200 km nie znalazła się ani jedna miejscowość, która chciałaby być 100 lat temu w Polsce. Mój rajd antypolski mogę więc uznać za spójny historycznie. W przeciwieństwie do Korfantego niczego moją linią nie wyznaczałem, oprócz przygody rzecz jasna.
Najbardziej polską miejscowością na mojej trasie - oprócz Sławic - był 100 lat temu Mionów/Polnisch Müllmen (między Głogówkiem a Białą), gdzie lokalsi wzięli sobie do serca pierwszy człon nazwy i aż 45% z nich głosowało za Polską. Pierwotnie wieś nazywała się Miłowaniem, nie zdołałem zapytać lokalsów czy dalej Polskę miłują, ale obecna była podwójna nazwa miejscowości z Polnisch Müllmen - więc chyba nie...

Z Pietrowic Wielkich na Tłustomosty

Kamień plebiscytowy w Solcu pod Białą

Śmicz - lista poległych w Wielkiej Wojnie. Pokaźna jak listy we francuskich wioskach...


II wojna też zostawiła ślady po sobie... Jeszcze boleśniejsze na miejscowych cmentarzach (daty śmierci styczeń-luty 1945).
Galeria rajdu
Trasa:
Do trasy trzeba doliczyć dojazd na dworzec w Kato i powrót rowerem z Gliwic.
Dystans227.08 km Czas10:29 Vśrednia21.66 km/h Podjazdy1895 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Jesienna, południowa Jura, pośród intensywnych rozmyślań
To była ostatnia mikro-wyprawa A.D. 2020, odbyta już w trybie "blisko domu" i - jak się okazało - przed potężnym załamaniem pogody. Moja trasa wiodła z Chorzowa przez Zarzecze i opłotki Lędzin nad Wisłę i dalej na Garb Tenczyński i Wyżynę Olkuską. Miała być Fajna Ryba i ostatni w roku cyklotrek. Chciałem uzupełnić zestawienie rowerowo-pieszych zdobyczy z Gór Świętokrzyskich (zimowa i wiosenna Góra Chełmo, letnia Perzowa, wiosenna Miedzianka, prosiło się o jesienną Bukową Górę i Fajną Rybę). Do jazdy po oklepanych terenach zmusił mnie jednak silny południowo-wschodni wiatr. Miałem zresztą o czym myśleć (praca!) i co jakiś czas wpadałem w takie zamyślenie, że jechałem "na pamięć" i musiałem zawracać. Po raz pierwszy "pogubiłem się" przed Tenczynem, po raz drugi przed Jerzmanowicami, po raz trzeci w rejonie Kolbarku. Cały czas jechałem myśląc o sprawach niezwiązanych z trasą, a nie mam podzielnej uwagi...
Rano było całkiem ciepło i przyjemnie - to ciepło skłoniło mnie do wyruszenia o 5:30. To zapewne ostatni taki start w tym roku. Niesympatycznie zrobiło się dopiero na wałach nad Wisłą. Musiałem jechać pod silny, zimny wiatr. Od zamku Tenczyn zniknąłem w lasach, gdzie z kolei spotykałem tłumy spacerowiczów, rowerzystów i grzybiarzy. Było też wilgotno i chłodnawo. Komfort osiągnąłem dopiero w Jerzmanowicach. Gdy zahaczałem więc o Pieskową Skałę szybko przemknąłem przez stada turystów i z radością podjeżdżałem na Wielmożę. Odetchnąłem dopiero w Trzyciążu. Zrobiłem zakupy w "Lewku" i rozsiadłem się wygodnie u źródeł Dłubni. 10-latki ujeżdżały mini-hulajnogami skate park i zrobiło się naprawdę ciepło. Skorzystałem więc z nowego asfaltu na Gołaczewy i pomknąłem w krótkich spodenkach na Kolbark. Nadrobiłem nawet drogi, by "doglądnąć" resztek wieży szlacheckiej w Kwaśniowie oraz poszukać grzybów przed Ryczowem...
Jechało mi się przyjemnie z 2 powodów: ciepła oraz korzystnego wiatru (od Jerzmanowic). Gdy dotarłem pod Ogrodzieniec, zastanawiałem się nawet czy nie zdążę (przed nadciągającym frontem deszczowym) dojechać do Żarek i wrócić do domu przez Koziegłowy. Prognoza była jednak nieubłagana, o 23 miało zacząć się deszczobicie. Uciekłem zatem przez Łazy i Pogorie do domu. Co ciekawe od Ogrodzieńca potrafiłem się już w pełni skupić na drodze. Akurat jadąc przez tereny które znam na pamięć i gdzie nie miało mi co "umknąć"...
W trasie nie miałem żadnych przygód poza owym regularnym gubieniem wątku (drogi).
Jeden dziwny dialog sobie jednak przypominam, gdy piesi tarasowali całą szerokość leśnej asfaltówki (gdzie nie ma szlaku pieszego, a jest rowerowy) i potrafili pouczyć o dzwonku. Odparowałem, że sygnałów dźwiękowych w lesie się nie używa /:)

Zamek Tenczyn i pierwszy punkt widokowo-rekreacyjny na trasie

Oko opatrzności...

Na granicy Szląska i Małej Polski

Wały nad Wisłą

Wygiełzów

W drodze do Płazy

Nie dość, że zniszczona przez barbarzyńskich Niemców, to jeszcze takich pisanych przez małą literę. Podwójnie niepoprawna kapliczka!

Tenczyn

Pisary

Drobna pomyłka, przez kolejne zamyślenie na trasie

W dolinie Szklarki

Maczuga Herkulesa

Pieskowa Skała

Trzyciąż - drugi i ostatni punkt rekreacyjny na trasie

Z Zarzecza na Kolbark

Przyziemie z XVI w. wieży w Kwaśniowie

Tysiące "psiaków" w Ruskich Górach

Ruskie Góry z Ryczowa

"Na przełęczy", w drodze z Ryczowa na Ogrodzieniec

Pogoria już po zmierzchu
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/34334049
To była ostatnia mikro-wyprawa A.D. 2020, odbyta już w trybie "blisko domu" i - jak się okazało - przed potężnym załamaniem pogody. Moja trasa wiodła z Chorzowa przez Zarzecze i opłotki Lędzin nad Wisłę i dalej na Garb Tenczyński i Wyżynę Olkuską. Miała być Fajna Ryba i ostatni w roku cyklotrek. Chciałem uzupełnić zestawienie rowerowo-pieszych zdobyczy z Gór Świętokrzyskich (zimowa i wiosenna Góra Chełmo, letnia Perzowa, wiosenna Miedzianka, prosiło się o jesienną Bukową Górę i Fajną Rybę). Do jazdy po oklepanych terenach zmusił mnie jednak silny południowo-wschodni wiatr. Miałem zresztą o czym myśleć (praca!) i co jakiś czas wpadałem w takie zamyślenie, że jechałem "na pamięć" i musiałem zawracać. Po raz pierwszy "pogubiłem się" przed Tenczynem, po raz drugi przed Jerzmanowicami, po raz trzeci w rejonie Kolbarku. Cały czas jechałem myśląc o sprawach niezwiązanych z trasą, a nie mam podzielnej uwagi...
Rano było całkiem ciepło i przyjemnie - to ciepło skłoniło mnie do wyruszenia o 5:30. To zapewne ostatni taki start w tym roku. Niesympatycznie zrobiło się dopiero na wałach nad Wisłą. Musiałem jechać pod silny, zimny wiatr. Od zamku Tenczyn zniknąłem w lasach, gdzie z kolei spotykałem tłumy spacerowiczów, rowerzystów i grzybiarzy. Było też wilgotno i chłodnawo. Komfort osiągnąłem dopiero w Jerzmanowicach. Gdy zahaczałem więc o Pieskową Skałę szybko przemknąłem przez stada turystów i z radością podjeżdżałem na Wielmożę. Odetchnąłem dopiero w Trzyciążu. Zrobiłem zakupy w "Lewku" i rozsiadłem się wygodnie u źródeł Dłubni. 10-latki ujeżdżały mini-hulajnogami skate park i zrobiło się naprawdę ciepło. Skorzystałem więc z nowego asfaltu na Gołaczewy i pomknąłem w krótkich spodenkach na Kolbark. Nadrobiłem nawet drogi, by "doglądnąć" resztek wieży szlacheckiej w Kwaśniowie oraz poszukać grzybów przed Ryczowem...
Jechało mi się przyjemnie z 2 powodów: ciepła oraz korzystnego wiatru (od Jerzmanowic). Gdy dotarłem pod Ogrodzieniec, zastanawiałem się nawet czy nie zdążę (przed nadciągającym frontem deszczowym) dojechać do Żarek i wrócić do domu przez Koziegłowy. Prognoza była jednak nieubłagana, o 23 miało zacząć się deszczobicie. Uciekłem zatem przez Łazy i Pogorie do domu. Co ciekawe od Ogrodzieńca potrafiłem się już w pełni skupić na drodze. Akurat jadąc przez tereny które znam na pamięć i gdzie nie miało mi co "umknąć"...
W trasie nie miałem żadnych przygód poza owym regularnym gubieniem wątku (drogi).
Jeden dziwny dialog sobie jednak przypominam, gdy piesi tarasowali całą szerokość leśnej asfaltówki (gdzie nie ma szlaku pieszego, a jest rowerowy) i potrafili pouczyć o dzwonku. Odparowałem, że sygnałów dźwiękowych w lesie się nie używa /:)

Zamek Tenczyn i pierwszy punkt widokowo-rekreacyjny na trasie

Oko opatrzności...

Na granicy Szląska i Małej Polski

Wały nad Wisłą

Wygiełzów

W drodze do Płazy

Nie dość, że zniszczona przez barbarzyńskich Niemców, to jeszcze takich pisanych przez małą literę. Podwójnie niepoprawna kapliczka!

Tenczyn

Pisary

Drobna pomyłka, przez kolejne zamyślenie na trasie

W dolinie Szklarki

Maczuga Herkulesa

Pieskowa Skała

Trzyciąż - drugi i ostatni punkt rekreacyjny na trasie

Z Zarzecza na Kolbark

Przyziemie z XVI w. wieży w Kwaśniowie

Tysiące "psiaków" w Ruskich Górach

Ruskie Góry z Ryczowa

"Na przełęczy", w drodze z Ryczowa na Ogrodzieniec

Pogoria już po zmierzchu
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/34334049
Dystans236.37 km Czas12:23 Vśrednia19.09 km/h VMAX61.03 km/h Podjazdy3261 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Velka luka, czyli z Rajczy na Wielką Łąkę i z powrotem
Nad ranem baaardzo orzeźwiająco: 0 stopni w Glince. Wygrzałem się dopiero w najzimniejszej słowackiej wsi (wg statystyk wieloletnich) - Orawskiej Leśnej. Zaskoczyły mnie tłumy grzybiarzy przy drodze na Holę. Świat się kończy.
Najlepszym momentem trasy był 14-kilometrowy odcinek od podnóża na wierzchołek Wielkiej Łąki. Poziomice wstały z kolan na tym odcinku z 380 do 1476. Licznik pokazywał mi nawet ponad 20% (za schroniskiem), ale na tym etapie sezonu ta trasa nadawała się co najwyżej na rozgrzewkę. Wjechałem całość jednym ciągiem, robiąc jedynie 2 przerywniki na zdjęcia (w tym pod schroniskem). Trzymało długo na niezłym poziomie nachylenia, ale liczyłem na więcej... W dodatku jechałem kapitalnym tempem i dałem radę nie spaść z roweru na tym dość morderczym i wygryzionym odcinku za schroniskiem (w stronę Krzyżawy). Moc była przednia, żałowałem tak krótkiego już o tej porze roku dnia. Zjazd był natomiast przeżyciem z kategorii ekstremalnych. Podjazd jest wspaniały, ale zamiast zjeżdżać, lepiej już sprowadzać rower górskim grzbietem niż udawać "zjazd" po tych przełomach, szkoda nerwów i roweru.
Odcinek drogą nr 18 z Martina na Żylinę był horrorem. Nigdy więcej! Złapała mnie tu ciemność, ale to nie mnie zaskoczyło, tylko natężenie ruchu. Jakiś absurd. Nieprawdopodobnie wąsko, wałek z asfaltu na środku uniemożliwiający mijanie rowerzysty i brak pobocza. Nigdy więcej rajdu z Polski na Velką Lukę.
Ostatni wycisk miałem tradycyjnie podjeżdżając z Zazrivej na Leśną. Hola od tej strony potrafi wzbudzić szacunek - przez przeszło 3 kilometry nie spada poniżej 8%. W dodatku tradycyjny bezruch. Gdy objeżdżałem Fatrę od północy towarzyszyły mi wspaniałe basowe dźwięki rykowiska. Przy podjeździe na Holę towarzyszyła mi już jednak typowa cisza i niepokój. Można tu bowiem w nocy spotkać każdą istotę z wyjątkiem człowieka.

Widok z najwyższego punktu Luczańskiej Fatry

Chłodne (lodowate) początki w Glince

Na Holi, czyli w Magurze Orawskiej

Widoki ze zjazdu na Fatrę

Zazriva

W drodze na Królewiany

W towarzystwie PN Małej Fatry

Most na Orawie tuż przed jej ujściem do Wagu

Nad Wagiem

Vrutky

Początek podjazdu na Martinske

Widok na kotlinę Martina

Schronisko

Początek końca podjazdu...

Przed nadajnikiem kończy się resztek asfaltu

Pozostaje walka z kamieniami

...zakończona wjazdem na samiuśki szczyt

Widoki z Wielkiej Łąki m.in. na Klak

Kosówka pod szczytem

Powrót przez Varin i Terchovą

Ponownie Zazriva

Finał w Rajczy
Trasa:
Nad ranem baaardzo orzeźwiająco: 0 stopni w Glince. Wygrzałem się dopiero w najzimniejszej słowackiej wsi (wg statystyk wieloletnich) - Orawskiej Leśnej. Zaskoczyły mnie tłumy grzybiarzy przy drodze na Holę. Świat się kończy.
Najlepszym momentem trasy był 14-kilometrowy odcinek od podnóża na wierzchołek Wielkiej Łąki. Poziomice wstały z kolan na tym odcinku z 380 do 1476. Licznik pokazywał mi nawet ponad 20% (za schroniskiem), ale na tym etapie sezonu ta trasa nadawała się co najwyżej na rozgrzewkę. Wjechałem całość jednym ciągiem, robiąc jedynie 2 przerywniki na zdjęcia (w tym pod schroniskem). Trzymało długo na niezłym poziomie nachylenia, ale liczyłem na więcej... W dodatku jechałem kapitalnym tempem i dałem radę nie spaść z roweru na tym dość morderczym i wygryzionym odcinku za schroniskiem (w stronę Krzyżawy). Moc była przednia, żałowałem tak krótkiego już o tej porze roku dnia. Zjazd był natomiast przeżyciem z kategorii ekstremalnych. Podjazd jest wspaniały, ale zamiast zjeżdżać, lepiej już sprowadzać rower górskim grzbietem niż udawać "zjazd" po tych przełomach, szkoda nerwów i roweru.
Odcinek drogą nr 18 z Martina na Żylinę był horrorem. Nigdy więcej! Złapała mnie tu ciemność, ale to nie mnie zaskoczyło, tylko natężenie ruchu. Jakiś absurd. Nieprawdopodobnie wąsko, wałek z asfaltu na środku uniemożliwiający mijanie rowerzysty i brak pobocza. Nigdy więcej rajdu z Polski na Velką Lukę.
Ostatni wycisk miałem tradycyjnie podjeżdżając z Zazrivej na Leśną. Hola od tej strony potrafi wzbudzić szacunek - przez przeszło 3 kilometry nie spada poniżej 8%. W dodatku tradycyjny bezruch. Gdy objeżdżałem Fatrę od północy towarzyszyły mi wspaniałe basowe dźwięki rykowiska. Przy podjeździe na Holę towarzyszyła mi już jednak typowa cisza i niepokój. Można tu bowiem w nocy spotkać każdą istotę z wyjątkiem człowieka.

Widok z najwyższego punktu Luczańskiej Fatry

Chłodne (lodowate) początki w Glince

Na Holi, czyli w Magurze Orawskiej

Widoki ze zjazdu na Fatrę

Zazriva

W drodze na Królewiany

W towarzystwie PN Małej Fatry

Most na Orawie tuż przed jej ujściem do Wagu

Nad Wagiem

Vrutky

Początek podjazdu na Martinske

Widok na kotlinę Martina

Schronisko

Początek końca podjazdu...

Przed nadajnikiem kończy się resztek asfaltu

Pozostaje walka z kamieniami

...zakończona wjazdem na samiuśki szczyt

Widoki z Wielkiej Łąki m.in. na Klak

Kosówka pod szczytem

Powrót przez Varin i Terchovą

Ponownie Zazriva

Finał w Rajczy
Trasa:
Dystans220.25 km Czas12:11 Vśrednia18.08 km/h VMAX55.86 km/h Podjazdy2056 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Słowacja, dzień 2: Cargo-expressem spod Lewoczy do Królika
Wstałem o świcie, by nasycić się rosą i spektakularnym widokiem na Lewoczę, aż wreszcie zziębnięty i ubrany w cały wieziony zestaw odzieżowy wyruszyłem dalej. Moja łąka noclegowa zachwycała bogactwem ziół i bujnością szaty roślinnej, ale o tej porze rosa skutecznie tłumiła radość z wyboru miejscówki i utrudniała poranne harce.
Gdy opuściłem zbocza Gór Lewockich i zbliżyłem się do Spiskiego Hradu, wpadłem w pułapkę mgieł. Były bardzo gęste. Nie dość że przemoczyły mnie doszczętnie to jeszcze ograniczyły widoczność do 20-30 metrów. Na szczęście ruch samochodowy na osiemnastce o tej porze zwyczajnie nie istniał. Musiałem jednak stawać i tak - górska mgła to potężny przeciwnik, a mgła spiska w niczym nie ustępuje orawskiej :)
Podjazd na przełęcz Branisko pozwolił mi się zacnie rozgrzać, ale dał o sobie znać głód i wilgoć. By się całkiem nie ukisić zdejmowałem kolejne partie ubrań, aż w końcu przesadziłem i musiałem ponownie się ubierać. Droga była dalej totalnie pusta. Otworzył mi się też cudowny widok na ów Spiski Hrad, którego "z dołu" nie byłem w stanie dostrzec. Zastoisko mgły było tak gęste, że sylweta ruin błyszczała nad nim jak spodek UFO. Za przełęczą opuściły mnie wilgoć i ziąb, pojawiło się silne sierpniowe słońce i szybko zwalczało chłody poranka. O 9 rano było już bardzo ciepło, co zapowiadało upalny ciąg dalszy.
Gdy triumfalnie wjechałem do Preszowa, miasto było już rozbudzone i tętniło sobotnim gwarem. Jedynie na filigranowej starówce panowało jeszcze rozleniwienie. W rosnącej temperaturze, bez wymaganego kasku, ruszyłem wzwyż, bo celem był przejazd przez Góry Slańskie. Podjazd chwilami miał zacne nachylenia, w dodatku na wąskiej drodze malowali pasy i porozstawiali na środku pachołki, co uniemożliwiało kierowcom wymijanie mnie i musiałem co chwilę stawać na poboczu, by nie blokować ruchu... Taki to był już podjazd - upalny i przerywany. Trasa w zasadzie okrążała masyw Simonki - najwyższego wierchu Gór Slańskich. Ja dodatkowo uzupełniłem jej przebieg wybierając trawers lokalną drogą do Zamutowa. W pewnym momencie skończył się nawet asfalt i jechałem po otoczakach lub gruntówce. Na szczęście nawierzchnia zepsuła się dopiero tuż przed wsią. Na całym odcinku trawersu nie minął mnie żaden samochód - potem odkryłem dlaczego: droga była przegrodzona szlabanem z logo "Slovenskich Lesov". Ten odcinek miał jedną zaletę - przebiegał w cieniu. Dalej czekała mnie znowu przeprawa na słońcu.
Gdy zjechałem na wypłaszczenie przed Vranowem musiałem walczyć z przeciwnym wiatrem. Straciłem też szansę na podjechanie pociągiem z Humennego do Medzilaborców. Nie dałem rady nadrobić godziny opóźnienia. Zmierzch zapadał stopniowo, ścigałem się z przeznaczeniem mijając kolejne rusińskie wioski z drewnianymi domami i grupami Cyganów drepczących po drodze rodzinnymi klanami. Zrobiło się bardzo wschodnio, tajemniczo i nieco niebezpiecznie. Zrobiło się też całkiem ciemno i zaczęły opadać mgły. W takiej scenerii dojechałem wzdłuż biegu Laborca do Medzilaborców. Tam zaś trwała cepelia dożynkowa. Hałas, tłumy Romów i Rusinów, plakaty Warhola na przystankach. Minąłem ten cały rozgardiasz mocno zaskoczony. Zwróciłem uwagę na Muzeum Andy'ego Warhola i dobrze podświetloną cerkiew oraz skręciłem z ulgą na Czertiżne, w stronę granicy z Polską.
Ten ostatni odcinek trasy na Słowacji dostarczył mi sporo wrażeń, ale dopiero w samej końcówce. Towarzyszył mi bowiem w Czertyżnym ciekawski lis dokonujący obchodu śmietników a sam podjazd na przełęcz Beskid szybko zamienił się w niewygodną górską szutrówkę, którą musiałem pokonywać w niepokojącej samotności i w nieprzeniknionej ciemności. Zjazd nie zaliczał się do komfortowych, przez chwilę chciałem nawet zanocować w turystycznym schronie na obszarze dawnej wsi Czeremcha. Po pokonaniu brodu na potoku fatalną pełną wyboi i dziur drogą dowlokłem się do Jaślisk i wciąż rozglądając się za miejscem na nocleg przejechałem przeł. Szklarską i dotarłem aż do Królika Wołoskiego. Namiot rozbiłem nieopodal XVIII w. Necowej Kaplicy. Miejsce było prawie tak spokojne i malownicze jak pierwszy nocleg, ten ponad Lewoczą. Kładłem się spać już po północy a wstać musiałem szybko, bo zbliżał się potężny deszczowy front a ostatni pociąg do Rzeszowa umykał po 9 (zamierzałem do niego wsiąść w Strzyżowie lub liczyć, że front się opóźni.

Góry Slańskie z drogi na Preszów (nr 18), czyli widoki z Szarysza

Na początek dnia widok na Lewoczę

W drodze na przełęcz Branisko

Spiski Zamek w oparach mgły

Straż w Górach Czerchowskich

Wrzeciono rynku w Preszowie - czyli na starówce 3. pod względem wielkości miasta Słowacji

Wysokiej klasy ołtarz w konkatedrze (z wbudowanym ołtarzem gotyckim) - trwały chrzciny

Zalew Kokoszowce. Pomagałem Słowakowi w walce z awarią

Złota kopalnia, czyli podjazd w upale przez Góry Slańskie

Trawers Dubnika w kierunku wsi Zamutów

Vranov nad Topľou, czyli w Zemplinie

Pogórze Ondawskie

Przedpola Humennego, czyli w krainie Rusinów

Późne lato wśród grekokatolików

Centrum Humennego

W drodze na Medzilaborce

Ostatnie miasto na Słowacji

Po zjeździe z przełęczy Beskid nad Czeremchą

Jaśliska - dawniej polska wyspa w morzu Łemków
trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33899055
Wstałem o świcie, by nasycić się rosą i spektakularnym widokiem na Lewoczę, aż wreszcie zziębnięty i ubrany w cały wieziony zestaw odzieżowy wyruszyłem dalej. Moja łąka noclegowa zachwycała bogactwem ziół i bujnością szaty roślinnej, ale o tej porze rosa skutecznie tłumiła radość z wyboru miejscówki i utrudniała poranne harce.
Gdy opuściłem zbocza Gór Lewockich i zbliżyłem się do Spiskiego Hradu, wpadłem w pułapkę mgieł. Były bardzo gęste. Nie dość że przemoczyły mnie doszczętnie to jeszcze ograniczyły widoczność do 20-30 metrów. Na szczęście ruch samochodowy na osiemnastce o tej porze zwyczajnie nie istniał. Musiałem jednak stawać i tak - górska mgła to potężny przeciwnik, a mgła spiska w niczym nie ustępuje orawskiej :)
Podjazd na przełęcz Branisko pozwolił mi się zacnie rozgrzać, ale dał o sobie znać głód i wilgoć. By się całkiem nie ukisić zdejmowałem kolejne partie ubrań, aż w końcu przesadziłem i musiałem ponownie się ubierać. Droga była dalej totalnie pusta. Otworzył mi się też cudowny widok na ów Spiski Hrad, którego "z dołu" nie byłem w stanie dostrzec. Zastoisko mgły było tak gęste, że sylweta ruin błyszczała nad nim jak spodek UFO. Za przełęczą opuściły mnie wilgoć i ziąb, pojawiło się silne sierpniowe słońce i szybko zwalczało chłody poranka. O 9 rano było już bardzo ciepło, co zapowiadało upalny ciąg dalszy.
Gdy triumfalnie wjechałem do Preszowa, miasto było już rozbudzone i tętniło sobotnim gwarem. Jedynie na filigranowej starówce panowało jeszcze rozleniwienie. W rosnącej temperaturze, bez wymaganego kasku, ruszyłem wzwyż, bo celem był przejazd przez Góry Slańskie. Podjazd chwilami miał zacne nachylenia, w dodatku na wąskiej drodze malowali pasy i porozstawiali na środku pachołki, co uniemożliwiało kierowcom wymijanie mnie i musiałem co chwilę stawać na poboczu, by nie blokować ruchu... Taki to był już podjazd - upalny i przerywany. Trasa w zasadzie okrążała masyw Simonki - najwyższego wierchu Gór Slańskich. Ja dodatkowo uzupełniłem jej przebieg wybierając trawers lokalną drogą do Zamutowa. W pewnym momencie skończył się nawet asfalt i jechałem po otoczakach lub gruntówce. Na szczęście nawierzchnia zepsuła się dopiero tuż przed wsią. Na całym odcinku trawersu nie minął mnie żaden samochód - potem odkryłem dlaczego: droga była przegrodzona szlabanem z logo "Slovenskich Lesov". Ten odcinek miał jedną zaletę - przebiegał w cieniu. Dalej czekała mnie znowu przeprawa na słońcu.
Gdy zjechałem na wypłaszczenie przed Vranowem musiałem walczyć z przeciwnym wiatrem. Straciłem też szansę na podjechanie pociągiem z Humennego do Medzilaborców. Nie dałem rady nadrobić godziny opóźnienia. Zmierzch zapadał stopniowo, ścigałem się z przeznaczeniem mijając kolejne rusińskie wioski z drewnianymi domami i grupami Cyganów drepczących po drodze rodzinnymi klanami. Zrobiło się bardzo wschodnio, tajemniczo i nieco niebezpiecznie. Zrobiło się też całkiem ciemno i zaczęły opadać mgły. W takiej scenerii dojechałem wzdłuż biegu Laborca do Medzilaborców. Tam zaś trwała cepelia dożynkowa. Hałas, tłumy Romów i Rusinów, plakaty Warhola na przystankach. Minąłem ten cały rozgardiasz mocno zaskoczony. Zwróciłem uwagę na Muzeum Andy'ego Warhola i dobrze podświetloną cerkiew oraz skręciłem z ulgą na Czertiżne, w stronę granicy z Polską.
Ten ostatni odcinek trasy na Słowacji dostarczył mi sporo wrażeń, ale dopiero w samej końcówce. Towarzyszył mi bowiem w Czertyżnym ciekawski lis dokonujący obchodu śmietników a sam podjazd na przełęcz Beskid szybko zamienił się w niewygodną górską szutrówkę, którą musiałem pokonywać w niepokojącej samotności i w nieprzeniknionej ciemności. Zjazd nie zaliczał się do komfortowych, przez chwilę chciałem nawet zanocować w turystycznym schronie na obszarze dawnej wsi Czeremcha. Po pokonaniu brodu na potoku fatalną pełną wyboi i dziur drogą dowlokłem się do Jaślisk i wciąż rozglądając się za miejscem na nocleg przejechałem przeł. Szklarską i dotarłem aż do Królika Wołoskiego. Namiot rozbiłem nieopodal XVIII w. Necowej Kaplicy. Miejsce było prawie tak spokojne i malownicze jak pierwszy nocleg, ten ponad Lewoczą. Kładłem się spać już po północy a wstać musiałem szybko, bo zbliżał się potężny deszczowy front a ostatni pociąg do Rzeszowa umykał po 9 (zamierzałem do niego wsiąść w Strzyżowie lub liczyć, że front się opóźni.

Góry Slańskie z drogi na Preszów (nr 18), czyli widoki z Szarysza

Na początek dnia widok na Lewoczę

W drodze na przełęcz Branisko

Spiski Zamek w oparach mgły

Straż w Górach Czerchowskich

Wrzeciono rynku w Preszowie - czyli na starówce 3. pod względem wielkości miasta Słowacji

Wysokiej klasy ołtarz w konkatedrze (z wbudowanym ołtarzem gotyckim) - trwały chrzciny

Zalew Kokoszowce. Pomagałem Słowakowi w walce z awarią

Złota kopalnia, czyli podjazd w upale przez Góry Slańskie

Trawers Dubnika w kierunku wsi Zamutów

Vranov nad Topľou, czyli w Zemplinie

Pogórze Ondawskie

Przedpola Humennego, czyli w krainie Rusinów

Późne lato wśród grekokatolików

Centrum Humennego

W drodze na Medzilaborce

Ostatnie miasto na Słowacji

Po zjeździe z przełęczy Beskid nad Czeremchą

Jaśliska - dawniej polska wyspa w morzu Łemków
trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33899055
Dystans226.61 km Czas11:14 Vśrednia20.17 km/h VMAX65.88 km/h Podjazdy2489 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Słowacja, dzień 1: Cargo-expressem do Lewoczy
Ciągnęło mnie w góry, a najbliższe ładne góry są na Słowacji. Wziąłem większy bagaż, co było bardzo dobrym pomysłem. Cały etap był nieplanowanym pokazem mocy. Jadąc przez góry z pełnym bagażem (2 duże sakwy, torba + namiot) od świtu do zmierzchu zrobiłem ponad 200 km. Ciemność dopadła mnie przed Lewoczą, a tuż za nią rozbijałem się na nocleg. W czerwcu tuż po 22 byłoby jeszcze widno, ale pod koniec sierpnia panowała nieprzenikniona ciemność, wzmacniana księżycem w nowiu...
Tak dobra średnia nie wzięła się jednak ze sportowych ambicji tylko... ze strachu. Otóż zapomniałem kasku (kara w euro...) a przypomniałem sobie o jego braku dopiero w Korbielowie, w miejscu gdzie zawsze go ubieram... To był najstraszniejszy moment dnia. Miałem przejechać Słowację wzdłuż i to na nielegalu. Gdybym wybrał się na lekko z pewnością przed Namiestowem odbiłbym na Zubrzycę, ale wiozłem ze sobą ten cały bagaż i komicznie byłoby wrócić tego samego dnia do domu...
To był ten moment w którym duży ruch na drodze do Korbielowa (dzień roboczy) przestał mi doskwierać. Zadraśnięcie przestaje boleć gdy tracisz całą rękę. Ja straciłem cały kask. Zdecydowałem się jednak ryzykować. Jechać jak najszybszym tempem między miejscowościami, rozglądać się stale za radiowozami i pierwsza przerwę zrobić dopiero gdy będę padać na pysk ze zmęczenia. Tym samym przemknąłem chyżo przez nieprzeniknione mgły w okolicach Namiestowa oraz przez kakofonię góralskich dźwięków w Chabówce (jakieś ćwiczenia zespołu ludowego). Jaskółki jeszcze gdzieniegdzie karmiły podlotki.
Za Matiaszowcami widok cienia przy kapliczce skłonił mnie wreszcie do pierwszego postoju (nie licząc 5 minut do przebrania się w Podbielu!). Na liczniku miałem 115 km (niecałe 108 od dworca w Żywcu) i pobiłem tym samym rekord jazdy bez postoju z pełnym bagażem, w dodatku przez góry. Wprowadziłem się w taki rytm, że nawet ta przerwa "na drugie śniadanie" trwała ledwie kilkanaście minut.
Gdy ruszyłem dalej natknąłem się na leżący na drodze arbuz (musiał spaść z wozu) - rozdziobany przez ptaki i wyglądający jak wydmuszka. Ptaki wiedzą co dobre na upał!
O godz. 14 byłem już w Hradku i dopiero tam, po wizycie w Lidlu, pozwoliłem sobie na długą przerwę połączoną z obfitą konsumpcją. W słowackim Lidlu do grzechu obżarstwa skłoniła mnie obecność licznych produktów bez "lakticy". Łącznie z zakupami straciłem więc ponad godzinę. Zresztą po wyjściu ze sklepu odkryłem, że zrobiło się bardzo ciepło. W samym Lidlu zaciekawiły mnie kompoty z wiśni w cenie 1,69 euro za słoik.
Gdy ruszałem dalej byłem dużo spokojniejszy (i najedzony). Po drodze, na krajowej drodze nr 18, mijałem... gościa na rolkach. Jechał sobie normalnie jezdnią, był bez kasku i jestem mu za to wdzięczny. Zeszła ze mnie presja. Skoro on jest wyluzowany, to czym ja się przejmuję?...
Wybrałem interwałową trasę zgodną ze szlakiem rowerowym, przez Liptowską Porębkę i Królewską Ligotę. W obu zaznajomiłem się z widokiem Romów i ich niezmiennego poczucia estetyki. Za Svarinem zadziwiała mnie różnica w odbiorze tej samej drogi jaka zachodzi między początkiem maja a końcem sierpnia. Tym razem nic nie było widać z drogi - nieprzenikniona ściana ciemnej zieleni skrywała te wszystkie cuda widoczne w maju. Przez to bardziej rzucały się w oczy przełomy i dziury w asfalcie. Zaskoczył mnie też brak ciężarówek z drewnem. Było to rzecz jasna zaskoczenie pozytywne. Na tym idyllicznym odcinku towarzyszyła mi niezmącona cisza i szum drzew.
Przed Liptowską Tepliczką minął mnie radiowóz, na szczęście bez następstw, choć było to poza terenem zabudowanym. Następny czyhał na skrzyżowaniu w Spiskim Bystrem. Tutaj ostrzegł mnie słowacki kierowca - mrugnął światłami! Włożyłem więc kamizelkę i... znowu mi się udało. Trzeci radiowóz spotkałem już w Hrabusicach. Byłem bezpieczny, bo w terenie zabudowanym. Pierwsze chwile na Spiszu obfitowały więc w zabawę "w kotka i myszkę" z policją. Nie wiem dlaczego kręciło się tu tyle patroli, z powodu Romów? Ostatni odcinek, z Hrabusic do Lewoczy pokonywałem już w zapadającej ciemności. W samej Lewoczy było dość pusto i cicho, ani śladu Romów, jedynie na remontowanym częściowo rynku panował restauracyjno-barowy gwar. Słowacy stają się głośni jedynie po alkoholu, ale nawet wtedy nie są napastliwi ;)
Ten pracowity dzień zakończyłem na łące nad Lewoczą. W dole widniała rozświetlona sylwetka miasta, zasypiałem więc z myślą by uwiecznić ją o poranku.

Liptowski Mikulasz

W drodze na Glinne

Namestovo

Tatry nad Twardoszynem

Liptovska Mara z obwodnicy Tatr

Liptowskie Matiaszowce

Morze Liptowskie z widokiem na króla Chocza

Bloczki Mikulasza

U podnóża Niżnych Tatr, ponad Liptowskim Gródkiem

Zalew Czarny Wag

Symboliczny cmentarz w osadzie Czarny Wag

Widok na Spiskie Bystre

Tatry z doliny Hornadu

Kasztel w Betlanowcach

Hrabusice

Lewocza
https://ridewithgps.com/routes/33897965
Ciągnęło mnie w góry, a najbliższe ładne góry są na Słowacji. Wziąłem większy bagaż, co było bardzo dobrym pomysłem. Cały etap był nieplanowanym pokazem mocy. Jadąc przez góry z pełnym bagażem (2 duże sakwy, torba + namiot) od świtu do zmierzchu zrobiłem ponad 200 km. Ciemność dopadła mnie przed Lewoczą, a tuż za nią rozbijałem się na nocleg. W czerwcu tuż po 22 byłoby jeszcze widno, ale pod koniec sierpnia panowała nieprzenikniona ciemność, wzmacniana księżycem w nowiu...
Tak dobra średnia nie wzięła się jednak ze sportowych ambicji tylko... ze strachu. Otóż zapomniałem kasku (kara w euro...) a przypomniałem sobie o jego braku dopiero w Korbielowie, w miejscu gdzie zawsze go ubieram... To był najstraszniejszy moment dnia. Miałem przejechać Słowację wzdłuż i to na nielegalu. Gdybym wybrał się na lekko z pewnością przed Namiestowem odbiłbym na Zubrzycę, ale wiozłem ze sobą ten cały bagaż i komicznie byłoby wrócić tego samego dnia do domu...
To był ten moment w którym duży ruch na drodze do Korbielowa (dzień roboczy) przestał mi doskwierać. Zadraśnięcie przestaje boleć gdy tracisz całą rękę. Ja straciłem cały kask. Zdecydowałem się jednak ryzykować. Jechać jak najszybszym tempem między miejscowościami, rozglądać się stale za radiowozami i pierwsza przerwę zrobić dopiero gdy będę padać na pysk ze zmęczenia. Tym samym przemknąłem chyżo przez nieprzeniknione mgły w okolicach Namiestowa oraz przez kakofonię góralskich dźwięków w Chabówce (jakieś ćwiczenia zespołu ludowego). Jaskółki jeszcze gdzieniegdzie karmiły podlotki.
Za Matiaszowcami widok cienia przy kapliczce skłonił mnie wreszcie do pierwszego postoju (nie licząc 5 minut do przebrania się w Podbielu!). Na liczniku miałem 115 km (niecałe 108 od dworca w Żywcu) i pobiłem tym samym rekord jazdy bez postoju z pełnym bagażem, w dodatku przez góry. Wprowadziłem się w taki rytm, że nawet ta przerwa "na drugie śniadanie" trwała ledwie kilkanaście minut.
Gdy ruszyłem dalej natknąłem się na leżący na drodze arbuz (musiał spaść z wozu) - rozdziobany przez ptaki i wyglądający jak wydmuszka. Ptaki wiedzą co dobre na upał!
O godz. 14 byłem już w Hradku i dopiero tam, po wizycie w Lidlu, pozwoliłem sobie na długą przerwę połączoną z obfitą konsumpcją. W słowackim Lidlu do grzechu obżarstwa skłoniła mnie obecność licznych produktów bez "lakticy". Łącznie z zakupami straciłem więc ponad godzinę. Zresztą po wyjściu ze sklepu odkryłem, że zrobiło się bardzo ciepło. W samym Lidlu zaciekawiły mnie kompoty z wiśni w cenie 1,69 euro za słoik.
Gdy ruszałem dalej byłem dużo spokojniejszy (i najedzony). Po drodze, na krajowej drodze nr 18, mijałem... gościa na rolkach. Jechał sobie normalnie jezdnią, był bez kasku i jestem mu za to wdzięczny. Zeszła ze mnie presja. Skoro on jest wyluzowany, to czym ja się przejmuję?...
Wybrałem interwałową trasę zgodną ze szlakiem rowerowym, przez Liptowską Porębkę i Królewską Ligotę. W obu zaznajomiłem się z widokiem Romów i ich niezmiennego poczucia estetyki. Za Svarinem zadziwiała mnie różnica w odbiorze tej samej drogi jaka zachodzi między początkiem maja a końcem sierpnia. Tym razem nic nie było widać z drogi - nieprzenikniona ściana ciemnej zieleni skrywała te wszystkie cuda widoczne w maju. Przez to bardziej rzucały się w oczy przełomy i dziury w asfalcie. Zaskoczył mnie też brak ciężarówek z drewnem. Było to rzecz jasna zaskoczenie pozytywne. Na tym idyllicznym odcinku towarzyszyła mi niezmącona cisza i szum drzew.
Przed Liptowską Tepliczką minął mnie radiowóz, na szczęście bez następstw, choć było to poza terenem zabudowanym. Następny czyhał na skrzyżowaniu w Spiskim Bystrem. Tutaj ostrzegł mnie słowacki kierowca - mrugnął światłami! Włożyłem więc kamizelkę i... znowu mi się udało. Trzeci radiowóz spotkałem już w Hrabusicach. Byłem bezpieczny, bo w terenie zabudowanym. Pierwsze chwile na Spiszu obfitowały więc w zabawę "w kotka i myszkę" z policją. Nie wiem dlaczego kręciło się tu tyle patroli, z powodu Romów? Ostatni odcinek, z Hrabusic do Lewoczy pokonywałem już w zapadającej ciemności. W samej Lewoczy było dość pusto i cicho, ani śladu Romów, jedynie na remontowanym częściowo rynku panował restauracyjno-barowy gwar. Słowacy stają się głośni jedynie po alkoholu, ale nawet wtedy nie są napastliwi ;)
Ten pracowity dzień zakończyłem na łące nad Lewoczą. W dole widniała rozświetlona sylwetka miasta, zasypiałem więc z myślą by uwiecznić ją o poranku.

Liptowski Mikulasz

W drodze na Glinne

Namestovo

Tatry nad Twardoszynem

Liptovska Mara z obwodnicy Tatr

Liptowskie Matiaszowce

Morze Liptowskie z widokiem na króla Chocza

Bloczki Mikulasza

U podnóża Niżnych Tatr, ponad Liptowskim Gródkiem

Zalew Czarny Wag

Symboliczny cmentarz w osadzie Czarny Wag

Widok na Spiskie Bystre

Tatry z doliny Hornadu

Kasztel w Betlanowcach

Hrabusice

Lewocza
https://ridewithgps.com/routes/33897965
Dystans253.39 km Czas12:02 Vśrednia21.06 km/h Podjazdy1557 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd urodzinowy, czyli Guttentag
Pętla dobrodzieńska, głównie po ziemiach historycznego Górnego Śląska. Drugi dzień sportowej jazdy na trekkingu, tym razem na siłę, nie na tempo, tym bardziej że brakowało trochę świeżości. Brakowało mi kilometrów w 2020 roku i brakowało też rytmu, to była rozpaczliwa próba nadrobienia zaległości odległością (wszystko efekty pandemii i ścigania rowerzystów oraz wyrwy kilometrowej w kwietniu 2020 roku). Przyczyną była zbliżająca się wyprawa do Francji.

Guttentag, czyli Dobrodzień

Bytom

Pyskowice

Ujazd

Na Górze św. Anny

Góra św. Anny

Śląsko-opolsko

Sieraków Śląski - pałac

Liswarta

Borsuki najłatwiej zobaczyć potrącone na poboczu

Woźniki Śląskie
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/42088947
Pętla dobrodzieńska, głównie po ziemiach historycznego Górnego Śląska. Drugi dzień sportowej jazdy na trekkingu, tym razem na siłę, nie na tempo, tym bardziej że brakowało trochę świeżości. Brakowało mi kilometrów w 2020 roku i brakowało też rytmu, to była rozpaczliwa próba nadrobienia zaległości odległością (wszystko efekty pandemii i ścigania rowerzystów oraz wyrwy kilometrowej w kwietniu 2020 roku). Przyczyną była zbliżająca się wyprawa do Francji.

Guttentag, czyli Dobrodzień

Bytom

Pyskowice

Ujazd

Na Górze św. Anny

Góra św. Anny

Śląsko-opolsko

Sieraków Śląski - pałac

Liswarta

Borsuki najłatwiej zobaczyć potrącone na poboczu

Woźniki Śląskie
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/42088947
Dystans225.22 km Czas09:29 Vśrednia23.75 km/h Podjazdy1781 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Północna Jura
Przed rowerowym wyjazdem do Francji, w wigilię urodzin zrobiłem sobie prezent, czyli ciężki wycisk. Trasa była typowo treningowa, choć na trekingu (by było ciężej). Było pochmurno, ale bez ryzyka deszczu. Było ogólnie dość "byle jak", w sam raz na trening.

W drodze na Pińczyce

Będzin - pierwsza przerwa na (kiepską) fotkę

Zamek w Siewierzu

Olsztyn

Próba dostania się do strażnicy w Suliszowicach

Stodoły w Żarkach

Bobolice

Kroczyce

Pasmo Smoleńsko-Niegowonickie

Giebło

Pogoria IV

Soczysta Brynica w Przełajce
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/42088701
Przed rowerowym wyjazdem do Francji, w wigilię urodzin zrobiłem sobie prezent, czyli ciężki wycisk. Trasa była typowo treningowa, choć na trekingu (by było ciężej). Było pochmurno, ale bez ryzyka deszczu. Było ogólnie dość "byle jak", w sam raz na trening.

W drodze na Pińczyce

Będzin - pierwsza przerwa na (kiepską) fotkę

Zamek w Siewierzu

Olsztyn

Próba dostania się do strażnicy w Suliszowicach

Stodoły w Żarkach

Bobolice

Kroczyce

Pasmo Smoleńsko-Niegowonickie

Giebło

Pogoria IV

Soczysta Brynica w Przełajce
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/42088701
Dystans235.40 km Czas12:34 Vśrednia18.73 km/h VMAX58.64 km/h Podjazdy2828 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Kalwaria jubileuszowa, czyli w 80 dwusetek dookoła świata
Niewiarygodnie ciepło było nad ranem. W drodze na dworzec w Katowicach miałem na sobie krótkie spodenki i cienką bluzę z długim rękawem i było mi za ciepło, musiałem podwijać rękawy. Pociąg do Żywca był mocno pustawy, bo i kto jeździ z Katowic do pracy na południe. Zapełniać się zaczął dopiero przed Bielskiem, potem znów opustoszał. Inauguracyjny podjazd na Przegibek odbywałem bez towarzystwa kolarzy czy samochodów. Dopiero na zjeździe, od strony Międzybrodzia pojawiać się zaczęły samochody pracujących w Bielitz. Korzystając z tego, że było jeszcze bardzo przyjemnie temperaturowo, ruszyłem na Żar. Tutaj zaskoczyła mnie kompletna pustka. Nie minął mnie już nikt. Ani auta, ani kolarza, ani piechura. Zacząłem podejrzewać agresję obcych lub przypadkową wizytę w innym wymiarze. Na szczycie też totalna pustka i wzmagający się zimny wiatr. Przecież unikam góry Żar ze względu na szalone tłumy jakie tu się tłoczą w weekendy. No właśnie, przed 8 rano w środę to jednak inny świat, cudowny świat ciszy.
Na zjeździe było nawet chłodno, założyłem bluzę. Wkoło dalej nie było śladów życia. Bolesne otrzeźwienie miało miejsce dopiero w Tresnej i Oczkowie. Tutaj ruch był duży i męczący. Gdy odbiłem na Kocierz znowu zrobiło się błogo. Nawet przy tych hotelo-karczmach ponad przełęczą. Czym bardziej zbliżałem się do Andrychowa, tym bardziej ruch gęstniał, gęstniało też powietrze. Operujące od świtu silne lipcowe słoneczko szybko nagrzewało atmosferkę. Interwałowa droga przez Górę Dół (rejon Wieprza) zaczęła już mi mocno dopiekać i wyciskać siódme poty. Skrót przez Lendwok do Wadowic był już rozgrzany a Wadowice przypominały piekarnik. Rynek niemal bez cienia, dziecko rewitalizacji! Lwowska rozkopana a na Zaskawiu, przy Biedronce wielka skwiercząca patelnia.
Przy dworze w Kleczy Dolnej łaknąłem już cienia jak kania dżdżu. Czym bardziej zbliżałem się do Łękawicy tym bardziej przerażał mnie termometr. W Stryszowie dobił do 39,3 w słońcu, a cienia tu nie było. Jak był to od razu stawałem, by trochę odparować. Wspominałem przejazd przez lipcową Hiszpanię… Brakowało tylko 3-4 stopni (tam było w słońcu regularnie 43 stopnie, co przy Prowansji wydaje się umiarkowaniem). Choć poważniejsze podjazdy się skończyły to właśnie teraz przeżywałem męki. Na schodach kaplicy „3 upadku” musiałem zrobić dłuższą przerwę. Tu także nie było żywego ducha. Kaplica otwarta, wewnątrz, na gzymsie gniazdo kopciuszka i kursująca do wnętrza pani kopciuszkowa wywołująca żebranie piskląt. To drugi lęg, czyli dobre miejsce, warte repetowania wysiłku.
Samą Kalwarię minąłem bez zatrzymania by wylewać siódme poty w Stanisławie D. i Stanisławie G. Bawi mnie takie skracanie nazw… Gdy osiągnąłem przeł. Zapusta czekał mnie przejazd przez rozgrzaną dolinę Wisły. Potem moja trasa wiodła przez Alwernię i Chrzanów do Jaworzna. Po kilku kwadransach postoju, ruszyłem dalej, już bez upału, na Pogorię, Grodziec i do domku. Wnioski nasuwają się same, dopóki było znośnie temperaturowo, jechało mi się dobrze. Gdy zrobiło się duszno i gorąco stawałem co chwilę, choć trasa była wyraźnie prostsza od początku. Najtrudniejszy był dla mnie odcinek Wadowice – Klecza – Łękawica – Zakrzów – Kalwaria – Zapusta.
Na całej trasie towarzyszył mi raz po raz cudowny zapach lip, po tylu latach przerwy w bliższej relacji chyba zakochałem się w górze Żar, byleby następne randki były w tygodniu i o poranku. Jest szansa na dojrzałe uczucie. Docierając do Wadowic uczciłem 100. rocznicę urodzin Karola Wojtyły a cała trasa była 80. dwusetką w moim dorobku (w widełkach 200-299). Udało się uczcić jubileusz poważną trasą, wyciskającą dużo potu i łez (wzruszenia). Na trekkingu!

Bez żaru na Żarze, bez tłumu na Żarze, no i proszę - góra Żar może się podobać, prawie się zakochałem, choć znam ją od lat ;)

Gawra na Przegibku. O tej porze totalnie pusto, ni kolarzy, ni blachosmrodów.

Widok na Zbiornik Żywiecki i... Małą Fatrę

Kolejny punkt rozgrzewki

Andrychów - widać, że miasto CK Monarchii :)

Wieprz Góra Dół - zawiodła mnie tu spokojna, interwałowa droga

W mieście Wojtyły

Dwór w Kleczy Dolnej

Zakrzów - epicentrum zaduchu i upału

Kalwaria Zebrzydowska - 3. upadek

Stanisław Górny

Łączany

Chrzanów City

Velostrada

Kaczki i ludzie, czyli zachód nad Pogorią
Trasa (+ 7,57 dojazdu na pociąg):
https://ridewithgps.com/routes/33218667
Niewiarygodnie ciepło było nad ranem. W drodze na dworzec w Katowicach miałem na sobie krótkie spodenki i cienką bluzę z długim rękawem i było mi za ciepło, musiałem podwijać rękawy. Pociąg do Żywca był mocno pustawy, bo i kto jeździ z Katowic do pracy na południe. Zapełniać się zaczął dopiero przed Bielskiem, potem znów opustoszał. Inauguracyjny podjazd na Przegibek odbywałem bez towarzystwa kolarzy czy samochodów. Dopiero na zjeździe, od strony Międzybrodzia pojawiać się zaczęły samochody pracujących w Bielitz. Korzystając z tego, że było jeszcze bardzo przyjemnie temperaturowo, ruszyłem na Żar. Tutaj zaskoczyła mnie kompletna pustka. Nie minął mnie już nikt. Ani auta, ani kolarza, ani piechura. Zacząłem podejrzewać agresję obcych lub przypadkową wizytę w innym wymiarze. Na szczycie też totalna pustka i wzmagający się zimny wiatr. Przecież unikam góry Żar ze względu na szalone tłumy jakie tu się tłoczą w weekendy. No właśnie, przed 8 rano w środę to jednak inny świat, cudowny świat ciszy.
Na zjeździe było nawet chłodno, założyłem bluzę. Wkoło dalej nie było śladów życia. Bolesne otrzeźwienie miało miejsce dopiero w Tresnej i Oczkowie. Tutaj ruch był duży i męczący. Gdy odbiłem na Kocierz znowu zrobiło się błogo. Nawet przy tych hotelo-karczmach ponad przełęczą. Czym bardziej zbliżałem się do Andrychowa, tym bardziej ruch gęstniał, gęstniało też powietrze. Operujące od świtu silne lipcowe słoneczko szybko nagrzewało atmosferkę. Interwałowa droga przez Górę Dół (rejon Wieprza) zaczęła już mi mocno dopiekać i wyciskać siódme poty. Skrót przez Lendwok do Wadowic był już rozgrzany a Wadowice przypominały piekarnik. Rynek niemal bez cienia, dziecko rewitalizacji! Lwowska rozkopana a na Zaskawiu, przy Biedronce wielka skwiercząca patelnia.
Przy dworze w Kleczy Dolnej łaknąłem już cienia jak kania dżdżu. Czym bardziej zbliżałem się do Łękawicy tym bardziej przerażał mnie termometr. W Stryszowie dobił do 39,3 w słońcu, a cienia tu nie było. Jak był to od razu stawałem, by trochę odparować. Wspominałem przejazd przez lipcową Hiszpanię… Brakowało tylko 3-4 stopni (tam było w słońcu regularnie 43 stopnie, co przy Prowansji wydaje się umiarkowaniem). Choć poważniejsze podjazdy się skończyły to właśnie teraz przeżywałem męki. Na schodach kaplicy „3 upadku” musiałem zrobić dłuższą przerwę. Tu także nie było żywego ducha. Kaplica otwarta, wewnątrz, na gzymsie gniazdo kopciuszka i kursująca do wnętrza pani kopciuszkowa wywołująca żebranie piskląt. To drugi lęg, czyli dobre miejsce, warte repetowania wysiłku.
Samą Kalwarię minąłem bez zatrzymania by wylewać siódme poty w Stanisławie D. i Stanisławie G. Bawi mnie takie skracanie nazw… Gdy osiągnąłem przeł. Zapusta czekał mnie przejazd przez rozgrzaną dolinę Wisły. Potem moja trasa wiodła przez Alwernię i Chrzanów do Jaworzna. Po kilku kwadransach postoju, ruszyłem dalej, już bez upału, na Pogorię, Grodziec i do domku. Wnioski nasuwają się same, dopóki było znośnie temperaturowo, jechało mi się dobrze. Gdy zrobiło się duszno i gorąco stawałem co chwilę, choć trasa była wyraźnie prostsza od początku. Najtrudniejszy był dla mnie odcinek Wadowice – Klecza – Łękawica – Zakrzów – Kalwaria – Zapusta.
Na całej trasie towarzyszył mi raz po raz cudowny zapach lip, po tylu latach przerwy w bliższej relacji chyba zakochałem się w górze Żar, byleby następne randki były w tygodniu i o poranku. Jest szansa na dojrzałe uczucie. Docierając do Wadowic uczciłem 100. rocznicę urodzin Karola Wojtyły a cała trasa była 80. dwusetką w moim dorobku (w widełkach 200-299). Udało się uczcić jubileusz poważną trasą, wyciskającą dużo potu i łez (wzruszenia). Na trekkingu!

Bez żaru na Żarze, bez tłumu na Żarze, no i proszę - góra Żar może się podobać, prawie się zakochałem, choć znam ją od lat ;)

Gawra na Przegibku. O tej porze totalnie pusto, ni kolarzy, ni blachosmrodów.

Widok na Zbiornik Żywiecki i... Małą Fatrę

Kolejny punkt rozgrzewki

Andrychów - widać, że miasto CK Monarchii :)

Wieprz Góra Dół - zawiodła mnie tu spokojna, interwałowa droga

W mieście Wojtyły

Dwór w Kleczy Dolnej

Zakrzów - epicentrum zaduchu i upału

Kalwaria Zebrzydowska - 3. upadek

Stanisław Górny

Łączany

Chrzanów City

Velostrada

Kaczki i ludzie, czyli zachód nad Pogorią
Trasa (+ 7,57 dojazdu na pociąg):
https://ridewithgps.com/routes/33218667