Wpisy archiwalne w kategorii

>400 km

Dystans całkowity:1720.74 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:78:31
Średnia prędkość:21.92 km/h
Suma podjazdów:3886 m
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:430.18 km i 19h 37m
Więcej statystyk
Dystans412.24 km Czas18:51 Vśrednia21.87 km/h Podjazdy2463 m
Dookoła Kielc, czyli Miedzianka, Bartek i inne atrakcje
Kategoria >400 km

 Ten rok przełomów i przeciwności sprawił, że z pewnością nie należy go traktować wyprawowo. Skoro zaś nie trzeba szlifować formy w górach, to można… pojechać w Góry Świętokrzyskie, które górami są tylko z nazwy. Prawdziwym celem trasy było zdobycie Miedzianki. Mount Miedzianka była w moich planach od dawna i od zawsze była nie po drodze. Dwakroć przejeżdżałem tuż obok, ale zawsze w biegu. Kiedy jednak nadrobić zaległości, jak nie w czerwcu?

Tym razem – o dziwo! – rano było dość ciepło i – rzecz jasna, poza Błędowem – bezmgielnie. Brakowało mi więc trochę tego poczucia dyskomfortu, ziębnięcia, braku widoczności. Czułem się nieswojo – niczym ta śmiertelnie potrącona puchata kuna domowa w Chechle. W Złożeńcu na siedzibie OSP uwijały się przy gniazdach jaskółki oknówki. Z kolei w Sławniowie za Pilicą labrador przeciągał przez drogę idealnie zachowany i okryty sierścią szkielet sarny… Widok dość zapadający w pamięć!

Wśród zielonych pól zwracały na siebie uwagę mocno już wyrośnięte zboża. Na asfalcie zaczęły dominować truchła żab i ropuch – najlepszy dowód na to że sezon lęgowy ptaków dobiega końca. W Nagłowicach poroszenie – kiełbaski, muzyka, flagi – jakieś święto Groszka. Tego Groszka – sieci sklepów w typie żabkoida… W lasach nagłowickich truchła rozprasowanych żab, ale też pierwsze w tym roku poziomki. Odkrywam też że mam rozładowaną komórkę i zapomniałem ją naładować dzień wcześniej. Przyroda próbuje mi to chyba wynagrodzić, bo słyszę kilka razy przepiórki i kilka razy o mało nie zaliczam kolizji z ptakami, które kończą sezon lęgowy i uwijają się jak w ukropie. 

Prawdziwą bujną zieleń miałem okazję podziwiać z Miedzianki, i na Miedziance, i pod Miedzianką, i na miedzach. Czerwcowa rozkosz! Na odcinku od Bocheńca do Korzeńca zadziwiła mnie znakomita droga rowerowa poprowadzona wzdłuż trasy 762. Po cyklotreku na Miedziance (łatwo tu wjechać góralem na sam wierzchołek) ruszyłem na północ – do Zagnańska i Bartka. Pod Bartkiem było sporo ludzi, ale na parkingu ani jednego autobusu. Dotarłem tu po raz trzeci (po raz drugi na rowerze). Czas był zgodny z „harmonogramem”, postanowiłem więc przebić się przez Pasmo Masłowskie dookoła Kielc. Przez Kajetanów do Masłowa. Okazało się to niewykonalne. Musiałem wycofać się "na drugi krąg", w rejon Występy i Klonowa i dopiero stamtąd dotarłem pod Masłów. Straciłem na tym nakładaniu drogi mnóstwo czasu i pomimo dobrego tempa przez Daleszyce i Pierzchnicę, już w Chmielniku wiedziałem, że nie zdążę na wymarzony zachód słońca spod kaplicy św. Anny w Pińczowie. Brakło mi w sumie niewiele, jakieś 20 minut. Odbiłem to sobie dłuższą nasiadówą z widokiem na Pińczów... 

Ostatni etap - nocny - odbywał się już bez przygód, w typowej dla Międzymierzawia kompletnej ciszy i pustce, bez towarzystwa samochodów. Ostatnie blachosmrody mijały mnie gdzieś pod Wrocieryżem. Tradycyjnie w Niegosławicach nad Mierzawą atakował mnie ten sam co zawsze kundel a właściciel zdaje się wciąż na wolności... W Polsce szczucie jest sportem narodowym. Już w Wodzisławiu panował bezruch i trwał aż do Żarnowca. Dopiero droga Żarnowiec - Pilica przywróciła mnie do życia, tym bardziej że zaczęło się robić zimno. Nudziłem się też przednio i pierwsze starcie z poranna mgiełką w Rokitnie Szlacheckim zniechęciło mnie do dalszej jazdy. Nie dociągnąłem nawet do Wiesiółki, tylko użerałem się ze schodami na wczesnoporannym dworcu w Łazach. 

Wszystko co najpiękniejsze na tej rasie spotkało mnie w okolicach Miedzianki, trzeba było zabrać namiot i miedziankować o wschodzie słońca. Kiedyś tak zrobię! Najważniejsze, że mój pierwszy raz na Miedziance był w dobrym stylu. Świętokrzyskie wiosną to jest właśnie to, co tygryski lubią najbardziej. Radość z zerwania się z uwięzi kowidowej przyczyniła się do pierwszej trasy powyżej 400 km od 4 lat. Tak bardzo byłem zdesperowany, choć długich dystansów nie lubię i nie cenię oraz traktuję od zawsze jako namiastkę prawdziwej rowerowej przygody. 


Miedzianka

Odbicia wschodu w Ząbkowicach

Złożeniec i idealny nowy asfalcik

Sędziszów

Dwór w Pawłowicach (pod Sędziszowem)

Drewniak w Trzcińcu

Oksa

W drodze na Węgleszyn

Nieudany przejazd w Karsznicach. Nawierzchnia wywołała odwrót. 

Miedzianka od strony ataku (diretissima)

Na samiuśkim szczycie Miedzianki

Bartek po raz drugi na rowerze

Otoczenie sporo się zmieniło, ale Bartek ani trochę

Kielce - miasto wśród gór... widok z Masłowa

Daleszyce

Rynek w Chmielniku

Pińczów już w ciemności

Lumix słabo sobie radził

Ślimak wodzisławski

Łany Średnie - Podlas: nawet psów tu mało, może bały się pełni?

Pełnia w Żarnowcu

Łazy o poranku, czyli koniec rajdu.

Trasa:

Dystans471.03 km Czas20:26 Vśrednia23.05 km/h Podjazdy1423 m
Spod Jasnej Góry do Zielonej Góry przez twardodziury
Kategoria >400 km
Trasa: Częstochowa-Ważne Młyny-Pajęczno-Siemkowice-Ruda-Wieluń-Wiktorów-Sokolniki-Wieruszów-Kępno-Syców-Twardogóra-Kuźniczysko-Żmigród-Wołów-Ścinawa-Lubin-Chocianów-Przemków-Szprotawa-Żagań-Nowogród Bobrzański-Niwiska-Zielona Góra-Nowa Sól-Bytom Odrzański.
waga roweru: 22.2 kg, 33 nowe gminy zaliczone na rowerze, temperatura: 10.5 - 28.2.

Tutułowe twardodziury to neologizm stworzony na potrzeby opisania jakości nawierzchni w okolicach Twardogóry.
470 km na 47 fotkach (statystycznie zatem foto co 10 km). Zebrało się łącznie 5 województw, 171 miejscowości, w tym 19 miast. 
Zaczęło się o 6:17 pod dworcem w Częstochowie...

Ważne Młyny - pierwszy przystanek: 30 km, śr. 27.31

Rynek w Pajęcznie - nic specjalnego, jak całe miasto. 50 km, śr. 27.34
   
Siemkowice, zabytkowy dwór. 60 km, śr. 27.27. Czas brutto od wyjścia z pociągu: 2:27
Na drodze do Siemkowic pierwsze słabe fragmenty asfaltu utrudniające utrzymanie tempa.

Przerwa śniadaniowa w podniosłej sakralnej atmosferze, Siemkowice.

Ruda - najstarszy zabytek na trasie, widoczne romańskie mury.

Ruda - romańska ściana od zewnątrz. Od XI wieku Ruda była ważnym ośrodkiem państwa Piastów.

Wieluń - to on przejął w XIV w. funkcje Rudy i zamiast Ziemi Rudzkiej mamy Ziemię Wieluńską

Wiktorów, kościół typu wieluńskieo z XVI/XVIII w.

Naramice - kośc. z XVI/XVII w., przerwa na drugie śniadanie. 104 km, śr. 26.64, czas brutto: 5:03

Wspaniała pejzażowo droga Walichnowy-Sokolniki

Sokolniki, pałac na sprzedaż

Dokładnie do tego miejsca byłem zachycony tą drogą, potem było tylko gorzej...

Oto właśnie gorzej: zakaz jazdy rowerów, to nierówne, zapiaszczone coś za barierką - tym musiałem jechać. Średnia dostała w łeb.

W Sycowie żegnam się ze znienawidzoną już drogą z Sokolnik. Syców - miasto bez właściwości i godnych zabytów.
156 km, śr. 26.86, czas brutto:  8:12. Od Drołtowic koniec dobrych dróg, początek twardodziur.

Piękno łatwiej znaleźć wśród pól, tuż pod Sycowem.

Twardzodziura, znana także jako Twardogóra

Rynek tamże,

ładna brama brzydkiego pałacu w Starej Twardogórze,

Kościół ewangelicki z XIX w, ładny prusak.

Horroru ciąg dalszy. Średnio 14 km/h. Droga Bukowice-Czeszów.
Co ciekawe byłem już w gminie Zawonia 2 lata temu i trafiłem na jedyną dobrą drogę w rejonie Bukowic (prywatną).

Okolice Kaszyc, maki i wierzby rosochatki. Cudownie.

Powidzko w tle a przy drodze wszechobecne tutaj maki (chabry też były).
Nawierzchnia także dobra, rekompensata za trzęsawice okolic Twardodziury.

Żmigród - przerwa kolacyjna. Do zmierzchu daleko, ale nie chciałem ryzykować, że w Wołowie sklepu porządnego nie znajdę.
To był szósty zmysł, intuicja na medal. 228 km, śr. 25.69, czas brutto: 13:17. Zatem 72 km z Sycowa do Żmigrodu jechałem ponad 5 h!

Warto było posiedzieć na tej wygodnej ławeczce pół godziny i zjeść solidną kolację.

Wołów, zdążyłem jeszcze przed zmierzchem. Po drodze, na wzgórzach zaczęło padać, w panice chowałem ubrania i się przebierałem (dwa razy), straciłem bezsensownie mnóstwo czasu. Na zdjęciu jest sucho, ale kilkaset etrów dalej był już potop, ulice spływały wodą. Miałem jednak sporo szczęścia, że nie byłem w epicentrum.
 Przeczekałem jednak pół godzinki na przystanku aż asfalt ciut przeschnie, bo nie chciałem zamoczyć butów na noc.

Brzydkie miasto Ścinawa, to jest formalnie rynek...

Zaskoczył mnie negatywnie - Lubin. Rynek wsród groteskowych bloczków, wcale nie idealne nawierzchnie, a miasto przeciez bogate.

Chocianów, kościół na rynku. Pierwszy ładny rynek na trasie. Po 320 km! Średnia nocą stopniała do 24.61, czas brutto 20:20.

Rynek w Chocianowie

Świt tuż przed Przemkowem. 

W stolicy Łemków. Przemków.

Szprotawa. Niby tylko 60% zniszczeń, ale na rynku obecne kanciaste bloczki w stylu gomułkowskim.

Powrót do przeszłości w Szprotce.

Zaliczgmine.pl zobowiązuje :)

Żagań - miasto kontrastów, ale planik wzorcowy. Pojeździłem sobie po resztkach starówki...

Piękne miasto to kiedyś było...

Nie wszędzie przetrwało bombardowania, przykład półrekonstrukcji.

Niektóre ulice dość dobrze zachowane, z klimatem.

Piękny ratusz, niestety dookoła głównie bloczki lub pustka :(
Na drodze do Nowogrodu zacząłem po raz pierwszy przysypiać, na tyle intensywnie, że kilka razy budziłem się na poboczu i musiałem zrobić nieplanowane przerwy, chciałem się nawet na chwilę położyć, ale nie było gdzie (mrówki, pokrzywy itp). Czas nie miał już znaczenia, wiedziałem że mam zapas (do pociągu).

Nowogród Bobrzański - tyle zachowało się na rynku. 404 km, śr. 23.39, czas brutto: 26:46.
Długa przerwa na śniadanie, bo w dużo większym Żaganiu nie znalazłem otwartego sklepu (za wczesnie?).Tu byłem o godz. 9:03. Robiło się nieprzyjemnie ciepło w słońcu...

Dla odmiany miód na serce patrioty pejzażu: XIII-wieczny kościół w Niwiskach. Przysypiania ciąg dalszy, trochę tu pętelek nakręciłem...

Zielona Zielona Góra, połknąłem kilka takich dzielnic-przysiółków, do centrum się nie pchałem. Zrobiło się nieprzyjemnie ciepło :(

Nowa Sól - zachowane fragmenty oryginalnej zabudowy.

jw.

Bytom Odrzański - nie spodziewałem się cudów...

Ale cuda istnieją - śliczny rynek, najładniejszy na trasie.

Dobre miejsce na metę. Stąd już rzut kamieniem na pociąg z Bytomia do Gliwic (brzmi zabawnie, kto ze Śląska ten wie).
471 km, śr. 23.05, czas brutto 31:23 (netto 20:26). 
Dużym kosztem (nie zdążyłbym kupić prowiantu na powrót) mogłem jechać dalej i dociągnąć do 500 km, ale nie było warto a Bytom był taki ładny że aż żal było się stąd ruszać. No i Biedronka tu była, i gastronomia. 

Widziałem mnóstwo zabytków, trochę uroczych pejzaży i przy okazji zjechałem szmat Polski. Zrobiłem sporo ponad 100 zdjęć i jak mam wybierać zdecydowanie wolę tryb turystyczny niż sportowy. Powód jest oczywisty - wspomnienia i wrażenia.

Podsumowanie pierwszej "400" bez burzy/serii burz:
na "+"
+ pogoda, pomimo upału w drugi dzień (lepsze to niż burze)
+ Chocianów, Bytom Odrzański, Niwiska
+ oznaczenia i mapki w Żaganiu
+ czerwcowe pejzaże rustykalne
na "-"
- fatalne nawierzchnie od Drołtowic po Czeszów (twardodziury) i inne fatalne płyty, szutry, bruki i dziurawce
- zrujnowane poniemieckie budynki gospodarcze
- 3 potrącone młode liski na drodze
- niekonstytucyjne zakazy dla rowerów na drodze poniżej rangi wojewódzkiej i bez alternatywy (Wieruszów-Syców).
Dystans426.33 km Czas19:30 Vśrednia21.86 km/h
Trasa transsłowacka
Kategoria >400 km
Wspaniała trasa z Polski na Węgry nonstop z wybijającą z rytmu serią burz. Wzdłuż Wagu, dopóki go nie brakło (ma tylko 404 km długości).

Gdy nadaża się okazja - trzeba skorzystać. Okazją była możliwość powrotnego transportu samochodowego. Wyruszyłem ze Zwardonia i po osiągnięciu Żyliny jechałem niemal idealnie wzdłuż Wagu - najdłuższej rzeki Słowacji, którą wielokrotnie przekraczałem. W pojedynku na zasięg wygrałem - Wag poddał się w Komarnie Dunajowi, ja jechałem dalej. Długość trasy także przebiła długość Wagu. Bez tej wspaniałej rzeki nie byłoby jednak tej wycieczki. Nic tak nie ułatwia połykania kilometrów jak jazda wzdłuż rzeki. Zaczynałem na wysokości niemal 675 metrów a żegnałem się z Wagiem na poziomicy 106. Oczywiście na tarsie było wiele podjazdów, ale świadomość że rzeka płynie w dół i za chwilę droga da wytchnienie jest bardzo budująca.



Niestety od południa nękały mnie burze (a Zwardoń opuściłem na krótko przed 9) i dopadły przed Trenczynem. Straciłem przez nie dużo czasu i wytrąciły mnie z rytmu na szybkobieżnym odcinku, nie sprawiającym problemów nawigacyjnych

Dopiero w mieście Hlohovec dopadła mnie noc i problemy z drogowskazami. Kuminacja miałą miejsce na beznadziejnie oznaczonym głównym rondzie w mieście Šaľa (lub jak kto woli Vágsellye).
Noc zastała mnie już na równinie, czyli to co najciekawsze krajobrazowo widziałem za dnia zaś nudnawy odcinek nizinny nadawał się idealnie na ciemną noc (niewiele po nowiu).
Takie mijane atrakcje jak Żylina, Bytcza, Poważsky hrad, Trenczyn, Beczkow czy Pieszczany były mi dobrze znane już wcześniej. Terra incognita zaczęła się od okolic Hlohovca. Esztergom iWyszehrad widziałem po raz pierwszy. Ten ostatni świetnie nadawał się na cel. Wygrał z Budapesztem dzięki niestabilnej pogodzie i... slipkom, które boleśnie przypominały mi, że nie wybiera się w długą podróż w nowych i niesprawdzonych ubraniach

.

Oczywiśćie nie obyło się bez ciekawych zdarzeń. Uratowałem drozda śpiewaka, kupowałem chleb w sklepie na Słowacji gdzie nikt z licznego grona obsługi i klientów nie mówił po słowacku. Dziwiłem się zaciętej blibordowej rywalizacji do europarlamentu, dachom w wioskach zamieszkanych przez Węgrów. Nie dziwiłem się pięknu krajobrazu, ale jeśli ktoś uważa że Polska jest krajobrazowo piękniejsza od Słowacji to nieodmiennie współczuję... ;)
Sama jazda na rowerze zajęła mi mniej niż 20 godzin, przejechałem 426 km bez noclegu. Miałem całkiem spory bagaż w dwóch sakwach - ubrania (duża amplituda, ryzyko opadów) oraz wyżywienie (same zapasy wiezionej wody wynosiły średnio 4 litry). Jazda samochodem - co skrupulatnie wyliczył wujek Google - trwałaby niemal 14 godzin krócej, ale cóż to za osiągnięcie?
Następne dni spędziłem już samochodowo i pieszo, wędrując po Budzie, Peszcie, Nitrze i innych. Większych emocji dostarczył mi jednak rajd rowerowy (i nie mam na myśli bólu pośladków).
Ogółem to była bardzo pracowita majówka :)

Trasa:
...
Dystans411.14 km Czas19:44 Vśrednia20.83 km/h
Na wschód (do Kozłówki i Nałęczowa)
Kategoria >400 km
Chorzów Batory - Myszków PKP - Przedbórz - Końskie - Przysucha - Wyśmierzyce - Białobrzegi - Kozienice - Dęblin - Michów - Kozłówka - Nałęczów - Nałęczów PKP


Środa, 29.05.2013 - wyjazd pociągiem o 4:26 do Myszkowa. Z Myszkowa (29.05, godz. 5:40) aż do Końskich jedynym problemem był silny wiatr w twarz. Odcinek Ruda Maleniecka-Końskie bardzo niesympatyczny: duże natężenie ruchu.

W Końskich olbrzymie problemy z trafieniem na drogę do m. Przysucha - złe oznaczenia kosztowały mnie kilka bezsensownych rund i stratę czasu, którą odpokutowałem w Białobrzegach.

Na odcinku Skrzyńsko - Potworów wszystko rozkopane, jazda po szutrze nie sprzyja utrzymaniu tempa.
Celem były Wyśmierzyce:

Białobrzeska ulewa spowodowała stratę rzędu 3 godzin, co czyniło pierwotny cel rajdu (Chełm) nieosiągalnym ze względu na poważne zagrożenie burzowe w okolicach przewidywanej godziny dotarcia do celu.

Niemiłe dotknięcie burzy w Białobrzegach skłoniło mnie na wycofanie się z trasy w Kozłówce i zakończenie rajdu w Nałęczowie.

OPIS Z BLOGA "PATRIOTA PEJZAŻU":

Prognoza pogody matką wynalazków
Trasa miała być do Warszawy, ale remont odcinka drogi w w Ważnych Młynach utrudnił mi to zadanie. Najbliższa w miarę sympatyczna droga dojazdu do stolicy jaka wykrystalizowała mi się po długich godzinach nad mapą i na geoportalu wiodła bardziej na wschód. Chciałem już w zeszłym roku wybrać się do Warszawy na Euro - na przeszkodzie stanęła praca. Wcześniej - jeszcze w minionym wieku - snułem niebotyczne (jak na moje ówczesne możliwości i doświadczenie) plany rowerowego podboju Wyśmierzyc - najmniejszego miasta w Polsce.
Okruchy z tych dwóch planów udało mi się zebrać "ziarnko do ziarnka" i przesiać plewy przez sito. Zdecydowałem się jechać wyczynowo do Chełma - bo powrót łatwy (kolej) i o tani nocleg też łatwo. Najważniejszym czynnikiem były jednak prognozy pogody - szanse na większe okno bez opadów były w dłuuugi weekend tylko na przełomie dni 29.05/30.05 i to wyłącznie na wschodzie Polski. Nie była to pomyślna prognoza - istniało poważne ryzyko, że zbłąkana burza się zapląta. Najważniejszy był niepokojący dodatkowy warunek - do czwartkowego południa 30 maja musiałem naleźć się w Chełmie... W przeciwnym wypadku czekał mnie armagedon pogodowy.
Głód roweru silniejszy niż rozsądek
Dwa tygodnie bez "wyrypy" na rowerze powodują u mnie w maju nieznośną ciężkość sumienia i wilczy apetyt na kilometry. Ledwo cyklon "Dominik" zaczął odpuszczać ja już pakowałem sakwy. Dominik zdaje się złośliwy był z natury bo jeden lokalny wirek zakręcić się miał jeszcze o 3-4 nad ranem 29 maja w okolicach Częstochowa-Myszków i tym samym pokrzyżował moje plany wyruszenia pociągiem nocą i startu w okolicach północy (28.05/29.05). Zaczęło się więc tradycyjnie, na właściwą trasę ruszałem dopiero o 5:40 z Myszkowa. To skandalicznie późna godzina, ale na pogodę nie ma mocnych.

Zatem po kolei: do Przedborza i dalej na Końskie. Niebo błękitne, gdzieniegdzie nikłe białe obłoczki i całkiem ciepło. Gdyby tylko nie ten silny wiatr prosto w twarz... Nie można mieć wszystkiego - byłem i tak zadowolony. Uwierzyłem w pełny sukces i koło południa miałem już dogadany nocleg w Chełmie na... dzień następny. No cóż, czekało mnie łącznie ponad 450 km nieustannej jazdy, a każda przyjemność w nadmiarze szkodzi :)
Weryfikacja zamierzeń
Schody zaczęły się na koneckich rozjazdach w centrum miasta. Totalny odlot z drogowskazami, które powodowały, że trzy razy zrobiłem koło. W końcu wyjąłem mapę (planu nie miałem, bo nie drukuję planów tak małych miast) i na tej podstawie udało mi się trafić na drogę nr 729 do Przysuchy. Ledwo Przysuchę minąłem i historycznie zacne Skrzyńsko a już czekała mnie zerwana nawierzchnia na odcinku 10 km; potworna niespodzianka notabene tuż przed Potworowem



Pomyślałem, że starczy tych niemiłych pstryczków w nos - niesłusznie! - w Białobrzegach dopadła mnie więc megaulewa. Miałem tu coś zjeść, ale zanim znalazłem pizzerię utknąłem na równe 3 godziny na przystanku (18-21)! Poznałem kilku miejscowych, ostatecznie i tak się cieszyłem - rozległością wiaty, bo lało straszliwie. Gdybym nie skusił się na rozległy sektor usług białobrzeskich (to miasto mi zaimponowało rozmachem inwestycyjnym jego mieszkańców - wszędzie jakieś biznesy, sklepy, warsztaty, punkty: sanktuarium kapitalizmu) nawałnica dopadłaby mnie na środku nigdzie, nawet przystanków z wiatami nie było przez kilkanaście kilometrów (piszę o drodze nr 48).
Zanim jednak dotarłem do niefortunnych Białobrzegów zrobiłem kilka rundek po najmniejszym mieście w Polsce - nareszcie mi się to udało!


Droga numer 48 - bello di notte
Po tej ulewie nic już nie było takie jak przedtem. Spędziłem w Białobrzegach prawie 4 godziny, w tym przeszło 3 godziny na przystanku. Zapadała noc a ja wyruszałem w dalszą drogę. Do Kozienic i Dęblina. Na początku ciężko jechało się jeziorem zwanym drogą. Z czasem woda spłynęła, rozśpiewały się słowiki a wiatr zelżał. Droga była puściutka, jechałem środkiem jezdni, tam gdzie asfalt był nienaganny. To paradoks, że delektować jazdą mogłem się dopiero nocą. W miejscowości Brzóza zrobiłem sobie dłuższą przerwę na weryfikację planów - to był pierwszy przystanek z wygodnymi siedzeniami i solidną wiatą. Jeszcze nocą dotarłem do Sieciechowa i mogłem korzystając z mini-statywu uwiecznić tamtejszy zespół klasztorny - czas naświetlania rzędu 50 sekund pozwolił rozświetlić mroki nocy... Jasne na pierwszym planie to światło z czołówki.


Za Dęblinem zjechałem z powrotem na drogi lokalne, po nieprzespanej nocy zacząłem nieco przysypiać i kilka razy budziłem się na środku jezdni. Szczęśliwie były to okolice godziny 4. nad ranem a na 22-kilometrowym odcinku Wilczanka-Michów nie minął mnie żaden samochód (chyba, że akurat spałem i przegapiłem). Sączyłem sobie napój energetyzujący reklamowany przez Tysona, ale za późno się za niego zabrałem - powera poczułem dopiero kilka godzin później. Wiem z doświadczenia, że właściwie użyty jest bardzo skuteczny :)
Garść wrażeń końcowych
Przed godziną 8 rano byłem w Kozłówce i zastałem zamkniętą bramę - było Boże Ciało - nie wiem czemu mnie to zaskoczyło. Po kilkunastu minutach, gdy kończyłem przepakowanie i posiłek zjawił się ochroniarz i z grubsza rzecz biorąc otworzył mi bramę, i zaprosił do środka. Dokończyłem więc wafelki na wygodnej ławce przed pałacem. Było słonecznie, ale miałem "poulewowe" opóźnienie, które uniemożliwiało mi dotarcie na godzinę 13 do "miasta białego niedźwiedzia" i ducha Bielucha. Zdecydowałem się zatem na realizację "planu z Brzózy" by jak najszybciej znaleźć się w pobliżu życiodajnej linii kolejowej i stacji Nałęczów. Z 3-godzinym zapasem mogłem sobie pozwolić na spacerowanie z rowerem po parku zdrojowym, na obiadek, na kilka rundek po mieście. Dojechałbym spokojnie do samego Lublina, ale wspomnienia lubelskie mam niemiłe i wolałem napawać się tłumami turystów, "turystów" i kuracjuszy w Nałęczowie.



Pociąg RegioExpress Lublin-Wrocław mimo adnotacji przewóz rowerów nie posiadał nawet śladu pomieszczenia na bagaż, wszystkie wagony z przedziałami a w ostatnim wagonie upchnięte dwa górale chłopców z Radomia. Dałem radę na trzeciego, ale 3 rowery to był maksymalny przewóz rowerów jaki oferował pociąg.
W Radomiu zmiana i trafiłem na małżeństwo rowerzystów z Warszawy zmierzających do Kielc (i dalej do Krakowa). Było kilka wspólnych tematów - i dobrze. 9 km przed Kielcami lokomotywa wyzionęła ducha po - zdaje się - spotkaniu z piorunem. Burza z potężną ulewą znowu więc mnie dopadły - dwie i pół godziny opóźnienia, irytacja pasażerów, bezradność dowodzących koleją politruków (żadna nowość). 9 km w dwie i pół godziny: żenujący wynik nawet dla piechura z dużym bagażem. W końcu dokonała się zmiana składu i po wielu perypetiach w domu byłem o godz. 22 miast 19.
Mogło być lepiej, pogoda nie pozwoliła na więcej, Chełm pozostał niezdobyty. Z drugiej strony aura była rzez cały długi weekend fatalna, więc mogło być gorzej.
TRASA: Chorzów Centrum - Chorzów Batory - Myszków - Św. Anna - Przedbórz - Końskie - Przysucha - Wyśmierzyce - Białobrzegi - Kozienice - Dęblin - Kozłówka - Nałęczów - Katowice - Chorzów
Na siodełku: 19 godz. 59 min 35 sekund (w trasie z rowerem 29 godzin i 3 minuty - w tym 3 godziny na przystanku w Białobrzegach z powodu ulewy).

Dystans na rowerze: 411.14 km

...