Wpisy archiwalne w kategorii

>100 km

Dystans całkowity:81583.73 km (w terenie 19.90 km; 0.02%)
Czas w ruchu:3732:27
Średnia prędkość:19.27 km/h
Maksymalna prędkość:78.22 km/h
Suma podjazdów:512321 m
Liczba aktywności:606
Średnio na aktywność:134.63 km i 7h 03m
Więcej statystyk
Dystans135.20 km Czas06:37 Vśrednia20.43 km/h Podjazdy1076 m
Przedwiośnie na Progu Woźnickim
Kategoria >100 km, trening

Marcowe słońce ozłaca
Daleką, szczerą równinę,
Na której, jak okiem sięgnąć,
Drzewko widnieje jedyne.

Jeszcze się nic nie zieleni,
Nago i pusto, jak w stepie,
Tylko wiatr tańczy i hula,
I drzewkiem targa i siepie.
A drzewko chwieje gałęźmi
W wesołej z wiatrem przekorze,
Że choć mu liść zwiał w jesieni,
Cienia zwiać z ziemi nie może.


Leopold Staff, Marcowe słońce

Marcowe słońce wydobyło na powierzchnie nie tylko zeschłe psie kupy, pojawiły się pszczoły i motocykliści. Bardziej ucieszyły mnie pszczoły. Cieszyło też słońce, smuciła lokalnie jakość powietrza: podtrucie smogiem w Chorzowie Starym i po koniec trasy, siwy dym w Zendku... Pierwszy raz w sezonie nawiedziłem Koziegłowy, Siewierz i - co dość dziwne - Pogorie. Na trasie drażniły głównie kolejne remonty: w Przełajce, Niepiekle, Wojkowicach, Siewierzu. Najprzyjemniej jechało się rzecz jasna nad Pogoriami i na odcinku z Koziegłów do Mzyków, gdzie byłem jedynym pojazdem na drodze. 

Pierwszy przystanek: Siewierz

Remoncik jakich wiele i wszystkie wkurwiające, bo na moich ulubionych drogach

Pierwszy biwaczek - Koclin

Na Progu Woźnickim

Koziegłowy znad Bożego Stoku

Wylągi

Woźniki

Cynków - granica historyczna

Kolonia Za Wodą, czyli pod Sączowem

Trasa:

Dystans114.56 km Czas06:51 Vśrednia16.72 km/h Podjazdy1266 m
Cała środkowa Jura
Kategoria >100 km

To była pierwsza tegoroczna trasa transjurajska i pierwsza z przewyższeniem ponad 1000 metrów. Nad ranem lekko na minusie, ale słonecznie - co łagodziło odczucia termiczne. Kolejny raz w roku przyszło mi odwiedzić Chechło. Potem były 2. z zestawu ulubionych wsi jurajskich: Kwaśniów i Złożeniec. Dalej, rozochocony, jechałem przez Pilicę, Kocikową, Gulzów i Siamoszyce do Kostkowic gdzie czekała mnie eksploracja nieruchomościowa i piknik. Temperaturowo zrobiło się całkiem przyjemnie a ja ruszyłem na dalsze eksploracje nieruchomościowe, tym razem w gminie Niegowa. Cel osiągnąłem i znalazłem to czego szukałem. Czas niestety nie stał w miejscu, przejazd przez Góry Gorzkowskie był więc już w pośpiechu a przez Czatachową na ostatnim oddechu. Ostatnie podjazdy na trasie dały mi trochę w kość, Jura w lutym to nie przelewki... 

Skończyło się i dobrze, i źle. Nie zdążyłem na pociąg, ale wynikało to ze znalezienia kolejnych ofert po drodze. Były w Zawadzie, Przybynowie i Ostrowie. Mój cel w postaci przystanku kolejowego w Natalinie zamieniłem więc w niespieszny rowerowy spacer na przystanek w Żarkach-Letnisku. Tak upłynął mi ostatni z feryjnych rajdów nieruchomościowych. Wszystkie były pouczające i ciekawe eksploracyjnie. 

Z Wiesiółki na Niegowonice

Kwaśniów Górny - stara zabudowa

Między Złożeńcem a Pilicą

Zabudowa między Kocikową a Pilicą

W Mokrusie

Kroczyce międzywojenne

Okolice Niegowej

Jadąc na Postaszowice

Gorzków Stary

Trasa:
Dystans144.09 km Czas07:26 Vśrednia19.38 km/h Podjazdy1055 m
Jesienna góra Chełmo, czyli uroczyste zakończenie sezonu
Kategoria >100 km

To było - tak jak w tytule - uroczyste zakończenie sezonu. W ciemności ruszałem pociągiem z Batorego i w ciemności z niego wysiadałem w Myszkowie. Przedświt przez Żarkami dał mi nieźle popalić temperaturowo. Zanim dotarłem do Leśniowa, był już pełnoprawny poranek. Jechałem w podwójnych długich spodniach i solidnych jesiennych butach. Tylko dlatego odczuwałem komfort termiczny. Chmur od rana na niebie nie było ani śladu. Rześki poranek wynagradzał więc od razu złotymi smugami światła. 

Cały dzień było jedynie znośnie temperaturowo. Pomagało niezmącone słońce i stosunkowo niewielki wiatr. Bez tych dwóch czynników warunki byłby trudne przez cały dzień a nie tylko rano. Jesienne widoki uatrakcyjniały jeszcze w wielu miejscach krajobraz, ale apogeum kolorów było już wyraźnie po swoim schyłku. Ładnie było tam gdzie były brzozy lub w miejscach osłoniętych od wiatru, gdzie przetrwały barwne narzutki z liści. 

Ja tradycyjnie obiadowałem w Przedborzu. Kebab na rynku był dalej bardzo szybki, ale to już nie to - smakowo - co 2 lata temu. Końcówkę miałem bardzo nerwową: pociąg raczył spóźnić się 40 minut i ledwo zdążyłem na przesiadkę w Częstochowie. Ten przedborski kebab uratował mi więc jednak dzień, bo inaczej ostatnie 5 godzin wycieczki spędziłbym całkiem na głodno. Sam Przedbórz jest jednym z najciekawiej położonych małych miast w Polsce. Mnóstwo tu wszędzie lasów, łąk i wzgórz. Drogi zazwyczaj dobre i mało ruchliwe. Dobre połączenia kolejowe. Nic tylko bywać!

Żarki-Leśniów i leśniowski Jan Chrzciciel

Żarki-Przewodziszowice

Ostrężnik

Złoty Potok

Park w Złotym Potoku

Jadąc przez Staropole

Borowce - to tutaj doszło do tragedii

Nad Pilicą

Maleszyn - kapliczka przydrożna

Góra Chełmo - wały w liściach

Góra Chełmo

Wyraźne wały

Na rynku w Przedborzu

Pięknie jak w Przedborskiem

Przedbórz od zachodu,  w tle Pasmo Przedborskie

Zagajnik brzozowy

Pasmo Przedborskie

Na Majowej Górze

Gorzkowice


Dystans102.78 km Czas05:08 Vśrednia20.02 km/h VMAX44.16 km/h Podjazdy639 m
Brudzowice
Kategoria >100 km

Piękny dzień pełnej, złotej jesieni. Wiatr na zachód, ale wracałem przez Lasy Lublinieckie, a pod wieczór wiatr osłabł. Jechałem na lekko, tylko z komórką, ale dała radę. 

W drodze na Dziewki

Pogoria IV

Siewierz

Siewierz, kościół parafialny

W drodze z Brudzowic do Strąkowa

Pyrzowice

Przed Pomłyniem

Trasa:


Dystans166.13 km Czas08:17 Vśrednia20.06 km/h Podjazdy1414 m
Jesienna wyprawka na Mont Blanc
Kategoria >100 km

Uwielbiam jeździć po Miechowskiem. Lubię pofalowany pejzaż rolniczy, to mój historyczny plac zabaw. W takiej scenerii odkrywałem świat i zawsze potrafi mnie ten pejzaż zachwycić. O każdej porze roku. Na Jurze za bardzo drażnią mnie nieużytki, w Miechowskiem żyją prawdziwi rolnicy, a ziemia żyje jeszcze bardziej od nich. Nie mam tylko na myśli intensywnego i malowniczego (bo raczej małoobszarowego) rolnictwa, także samą właściwość lessowej i rędzinowej gleby. Każdy większy deszcz zostawia tu ślad w krajobrazie. Tu nie można się nudzić, pejzaż przemieszcza się w czasie. Bo jego niezmienność jest zawsze złudzeniem. 

To dlatego znowu to sobie zrobiłem. O świcie było lodowato, mglisto, wilgotno i beznadziejnie. Jak tylko wysunąłem się z pociągu w Wiesiółce oblepiła mnie gęsta, zimna mgła. Ta pięczeć  wilgoci towarzyszyła mi przez cała Jurę. Było dzięki temu magicznie i tajemniczo, ale też przygnębiająco. Kolorów na polach jeszcze niemal nie było. Krajobraz rozkwit barwami dopiero u podnóża mojego celu, u stóp Mont Blanc. Epoka Covida  sprawiła, że rok temu po raz pierwszy wreszcie dotarłem wiosną do rezerwatu Biała Góra. Było zachwycająco. Odległość od zabudowań, przestrzeń, niepowtarzalny klimat pogranicza lasu, murawy kserotermicznej i pól - wszystko to zapadło mi w pamięć, no i wróciłem. Jesienią. 

Tym razem było bardziej nostalgicznie. Przyroda wyraźnie szykowała się do snu zimowego. Panował bezruch i atmosfera schyłku. Znowu jednak czułem się tu wspaniale. Niewiele jest takich miejsc w Polsce. Jednocześnie dużo przestrzeni, atrakcyjnie pejzażowo i mało ludzi. Turystów nie ma tu wcale. Wsie są oddalone. Świat trzyma się na dystans. Są tu nawet świetne miejsca na biwak, poranek wśród ptasich treli musi tu smakować wyśmienicie. Uwielbiam tę atmosferę. Jedynie przejazd przez Miechów wybudził mnie trochę z krainy miechowskich wsi. Po chwili jednak wróciłem w idyllę, czyli jechałem sobie doliną Szreniawy do Wolbromia. Jakże ja lubię tu jeździć! 
Jeszcze przed celem, czyli Białą Górą, musiałem zrobić sobie popas. Długo z nim zwlekałem, bo było zimno i chmurno. Gdy już rozsiadłem się na miedzy, mój spokój zmącił miejscowy, dopytując czy nie śmiecę. Rozbawił mnie szczerze. Mentalność ludzi na wsi się nie zmienia. Te porozrzucane na miedzach klozety to z pewnością robota rowerzystów z miasta! Sam tylko po to wyjeżdżam, by upychać klozety w sakwy i czyham by niepostrzeżenie rzucać nimi po miedzach, to oczywiste! 

Przez cała trasę towarzyszył mi wiatr na wschód i jazdę pod wiatr odczuwałem dość boleśnie (zimno!), od Miechowa aż do Jaworzna. Zakończę jednak tradycyjną puentą, że było warto, tym bardziej że nie spieszyłem się zbytnio. Chłonąłem ten świat. 


Początki chmurne i wilgotne...

Widok jaki ukazał mi się po drugiej strony Góry Janowskiego był tyleż tajemniczy co niezbyt zachęcający...

Atmosfera jesiennego bezruchu

Chciałoby się w Smoleniu wleźć do chaty i ogrzać!

Przejazd doliną Udorki nie dostarczył tylu wrażeń co zwykle.

Ojczyzna przydrożna

Było zimno, chmurno i durno. Zamiast wrzosowisk były jednak pola, także rzecz jasna takie z niezebraną kapustą

Tczyca. kościół dość nowy, ale miejsce bardzo stare

Piękna podstawówka w dworze. Uniejów-Rędziny.

Przestrzeń niw

Krówki też były zziębnięte

Tablice rozkoszy

Marglowa ścieżka - już sama konsystencja obiecuje przygodę

Czyż tu nie jest pięknie na tych czyżniach?

U stóp lasu białogórskiego

Byłem tu wiosną, byłem jesienią

Podleśna Wola

Ten rejon nazywam po prostu Dolinkami Podmiechowskimi, bo niczym tym Podkrakowskim nie ustępują

W stronę Miechowa

U bazyliki miechowskiej też byłem

W dolinie Szreniawy

Tłuste skiby ziemi

Już pod Wolbromiem

Na rynku w Wolbromiu, który szczerze lubię

Z Zarzecza do Kolbarka

Pogranicze, czyli Miechojura :)

Barwy Golczowic

Bolesław

Trasa:


Dystans182.78 km Czas08:44 Vśrednia20.93 km/h VMAX64.48 km/h Podjazdy2058 m
Dolinki podkrakowskie
Kategoria >100 km

Tym razem skorzystałem z pociągu do Krzeszowic. Należało wreszcie skorzystać z okazji, i z tego, że tak szybko do tych Krzeszowic można już dotrzeć. Nie startowałem na ten pociąg przed 5, starczył ten ruszający przed 7. Dojazd do Katowic był znacznie przyjemniejszy od realiów termicznych panujących w Krzeszowicach. Uratowało mnie głównie to, że szybko zrobiło się pod górkę. Z prawdziwym zachwytem podjeżdżałem pod sam klasztor w Czernej - wreszcie było mi ciepło!  
Długo kręciłem się w okolicach dolin Racławki, Szklarki i Będkowskiej - korzystałem po prostu z wczesnej pory i braku turystów. Gdy zaczęło robić się tłoczno uciekłem w dolinę Kluczwody i znalazłem się w strefie profanum. Centusie-płotusie zagrodziły jakakolwiek możliwość przejazdu rowerem. Musiałem jechać okrężnie przez Ujazd i Wielką Wieś. Gdy dotarłem w końcu do doliny Prądnika były już w niej tłumy, skierowałem się więc na Korzkiew i postanowiłem czmychnąć od razu w Dolinę Dłubni, porzucając pomysł jazdy przez Pieskową Skałę. 
Oczywiście Dolina Dłubni jechało mi się spokojnie i jeszcze przed zmierzchem dotarłem przez Chechło i Błędów nad Pogorię. 


Czerna

Paczółtowice

Racławice

Dolina Racławki

Dolina Szklarki

Dolina Szklarki

Dolina Szklarki





Dolina Będkowska

Dolina Będkowska

Dolina Kobylańska

Dolina Kluczwody

Dolina Prądnika

Korzkiew

Korzkiew

Korzkiew

Dolina Dłubni

Iwanowice

Sieciechowice

Imbramowice

Glanów

Dolina Dłubni

Glanów

Sucha

Pogoria III

Trasa:


Dystans106.20 km Czas05:02 Vśrednia21.10 km/h Podjazdy685 m
Brudzowice
Kategoria >100 km

Ciepło, niemal upalnie to i pomysł na wypad oczywisty: nad Pogorie i do lasu. Odkąd odremontowali drogę z Trzebiesławic na Siewierz, wróciłem znów na pętlę brudzowicką. Zazwyczaj brakuje mi czasu by jechać dalej, przez Pińczyce i Koziegłowy, ale wersję minimum przez Żelisławice i Dziewki staram się realizować. 

Nad Pogorią powakacyjny zastój...

W Siewierzu też żywego ducha

W Kazimierzówce idylla

A w lesie, jak to w lesie gdy ciepło: ulga

Trasa:


Dystans154.24 km Czas09:41 Vśrednia15.93 km/h VMAX38.04 km/h Podjazdy829 m
Rajd Hanzeatycki, dzień 12: Pomorze Przednie i Tylne

Obudziłem się na miedzy u stóp rzędu jesionów przeplatanych krzewami suchodrzewów. Byłem wstrząśnięty - niebo było niemal bezchmurne.  Gdy po chwili zobaczyłem prognozy pogody - zamarłem z niedowierzania. A jednak się kręci! - znaczy, w pogodzie... Do końca rajdu czekała mnie jazda pod wiatr, silny wiatr. Przecież jechałem w odwrotnym kierunku niż przez ostatni tydzień! Tu zazwyczaj dominują wiatry zachodnie, ale nie wtedy gdy ja jadę zgodnie z ich kierunkiem... Stało się oczywiste, że nie dojadę za dnia do Kołobrzegu. Kolejny dzień walki z wiatrem był ponad moje siły - fizyczne i mentalne. Założyłem więc, że wystarczy jak przejadę Uznam i Wolin. Deus vult! To założenie miało pewne plusy: nie musiałem się spieszyć. Delektowałem się więc ostatnimi godzinami w RFN. Podziwiałem kolejne wymuskane kurorty nadmorskie (seebady): Zinnowitz, Zempin, Koserow, Bansin, Heringsdorf i Ahlbeck. 

Nie opuszczałem niemal trasy rowerowej. Nie zawsze miała ona przyjemną nawierzchnię, było sporo piachu, ale jej bezsprzeczną zaletą było poprowadzenie wśród sosen. Zazwyczaj biegła pod osłoną wydm, wśród sosen (a nawet buków), czyli chroniła od przeciwnego wiatru. Do wyboru był wiatr w oczy lub piasek w napęd. Poświęciłem napęd, wiatru miałem już serdecznie dość. Plusem było rześkie morskie powietrze, wzburzone morze, wyludnione plaże. Jazda przez Uznam przypominała niekończącą się rekreację. 50 km czystej rozkoszy rowerowej, tym bardziej że czym bliżej Polski tym nawierzchnie były lepsze. Jeśli ktoś wyrobił sobie zdanie o niemieckim Pomorzu Przednim na podstawie wizyty na wyspie Uznam, to jest to przekonanie głęboko błędne. Tutaj jest akurat najładniej. Elewacje lśnią czystością, wszystko jest eleganckie i ekskluzywne. W rejonie Greifswaldu wsie są brzydkie, zabudowa chaotyczna a drogi koszmarne i dziurawe (plus skażeni kultem zapierdalania kierowcy - wyraźne polskie wpływy). Warto o tym pamiętać zachwycając się tym niemieckim oknem na Polskę. To takie okno wystawowe, choć samo Świnoujście tez prezentuje się znacznie schludniej od przeciętnego polskiego miasta. 

W miarę upływu dnia gęstnieje liczba plażowiczów i rowerzystów. Do Polski wjeżdżam już w tłumie cyklistów. Pochodzenie łatwo rozpoznać po sakwach i jeszcze łatwiej po zachowaniu wobec przepisów: Niemcy jadą literalnie po wyznaczonych liniach, rodacy jadą na skróty. W świnoujskiej Biedronce przeżywam szok - tu prawie nikt nie nosi maseczki. Od tygodnia nie widziałem nikogo bez maski w sklepie, teraz ją ściągam bo zaczną do mnie za chwilę mówić po niemiecku (w ojczyźnie!). W maseczkach są tu chyba tylko Niemcy, nikt więcej. Po aprowizacji i wypoczynku zaliczam ostatni prom na trasie. Ten w Świnoujściu jest pierwszym darmowym, Polska to bogaty kraj. Ponieważ najeździłem się już wolińskimi asfaltami postanawiam całość wyspy pokonać trasami rowerowymi. Nawierzchnie i oznakowanie pozostawiają wiele do życzenia. To już nie Świnoujście, to Polska. Na drodze z Wapnicy do krajowej 3 napotykam znakomity wynalazek - droga jest obrzydliwym brukiem, ale po bokach wiodą wąskie pasy asfaltu - dla rowerzystów. Znakomity patent! Dojazd "trasą rowerową" do Wolina jest jednak koszmarem: świetnie budujemy sobie "markę" u niemieckich turystów. 

Z Wolina jadę na Kamień, eksploruje więc Pomorze Tylne, GoogleMaps pokazuje w tymże Kamieniu dobrze ocenianego kebaba, nadzieja na wyżerkę neutralizuje nawet mój ból powodowany koniecznością "współistnienia" z polskimi kierowcami. Roberty Kubice Pomorskiego czają się w każdej wsi, do Kamienia dojeżdżam jednak cały i odkrywam, że kebab jest zamknięty pomimo poniedziałku, a może właśnie dlatego? Na inne gastronomie nie mam ochoty, wybór jest zresztą ograniczony, podobnie jak miejskość Kamienia Pomorskiego. Zawiedziony ruszam dalej, wiozę wprawdzie kuchenkę ale nie mam już zaopatrzenia "kuchennego". Jadę tylko w jednym celu: znaleźć miejsce na ostatni dziki biwak. Zakończyć przygodę wygodnym noclegiem na łonie natury. Mam z tym spore problemy: albo tereny podmokłe, albo turystyka i wybrzeże. Ostatecznie lokuję się na łące przy bocznej drodze. Oszczekują mnie wściekle jelonki - trochę zniemczałem w tej trasie, ale żeby od razu trafić na nacjonalistyczne sarny? Zasypiam bez ciepłego posiłku, szykuje się chłodna noc. Witaj Polsko...

Widok na plażę i wzburzone morze z molo w Zinnowitz

Seebad Bansin

Świnoujście

Jeziorko Turkusowe na Wolinie

Kamień Pomorski

Trasa:


Dystans171.89 km Czas10:06 Vśrednia17.02 km/h VMAX41.33 km/h Podjazdy686 m
Rajd Hanzeatycki, dzień 11: Gangi emerytów

Obudziłem się w pełnym nierówności i posuszu mierzejowym lesie. Należało szybko się z niego oddalić, bo nie jest to miejsce dedykowane do dzikich noclegów. Ukłucia komarów z rozkładania biwaku dawały o sobie znać, nad ranem komary były jednak mniej agresywne. Wstałem bardzo wcześnie, bo wczoraj znów nie odrobiłem strat, a dzień powrotu zbliżał się nieubłaganie. Niebo było rzecz jasna zasnute chmurami, ale nie wyglądały one groźnie. Wraz z przybliżanie się do przylądku Arkona rosła moja frustracja, że tu nie dojechałem. Mijałem co chwilę cudne miejsca biwakowe z widokiem na morze a na samym przylądku wszyscy jeszcze spali, z wyjątkiem kilku kotów. Wiatr wiał z pd-wsch, co oznaczało że na razie będzie boczny, a potem tradycyjnie prosto w ryj. Na końcu płw. Wittow czekała mnie też przeprawa promowa. Tutaj musiałem po raz pierwszy kupić bilet w kasie (do tej pory u obsługi promu), rower kosztował 1,40 euro. Kolejny piękny odcinek wiódł od Gingst na południe wyspy, w wioseczce Landow podziwiałem kolejny, śliczny rugijski gotycki kościół. Do Stralsundu powróciłem w dobrym humorze i o dobrym czasie. Towarzyszyły mi całe gangi emerytów na rowerach. 

Odcinek Stralsund-Greifswald wyglądał cudnie na mapie. Wzdłuż głównej drogi biegła stara z poprowadzoną trasą rowerową. Cóż to był za koszmar! Nie dość, że cały czas pod huragan (który to już raz!) to jeszcze 30 km po straszliwym bruku. Stary, gruby i nierówny bruk był nie do ominięcia. Na pobliskiej szosie ustawiono zapobiegliwie znak zakazujący jazdy poniżej 30 km/h. Postanowiłem ratować się robiąc łuk na Karrendorf i okazało się... że droga jest tam jeszcze gorsza: wszędzie były dziury i łaty, takie w najgorszym stylu, nawet gdy płyty zalali asfaltem. Cywilizacja kończy się na zachód od Rostocku! Na tej całej drodze cierniowej nie było ani jednej atrakcji, kierowcy przestali jeździć kulturalnie i grzecznie. Zrobiło się arcysłowiańsko. Jakby tego było mało, centrum hanzeatyckiego Greifswaldu było zabarykadowane barierkami a wszędzie toczyły się remonty. Wreszcie jednak było na czym oko zawiesić, bo rynek był przyzwoity. Na wyjeździe trafiłem jakimś cudem na drogę rowerową z prawdziwego zdarzenia i zacząłem odzyskiwać równowagę ducha i godność człowieka. Co ciekawa ta droga nazywała się Hanseatenweg

Bałem się jechać ruchliwą drogą przez Neu Boltenhagen, trasa rowerowa robiła zaś taki łuk, że mogłem zapomnieć o przejechaniu Wołogoszczy. Pojechałem więc trasą środka, przez Gustebin. Krajobraz był typowy dla Pomorza Zachodniego, czyli nudny jak flaki z olejem. Musiałem się sporo namanewrować, by trafić ostatecznie na starówkę miasta Wolgast. Ostatnie chwile jasności przytrzymały mnie w centrum i... nie zdążyłem przejechać podnoszonego mostu na wyspę Uznam. Przepływał akurat wycieczkowiec, a ja wiedziałem, że po raz pierwszy będę rozbijał się w niezmącanej ciemności, gdzieś na wyspie Uznam. Po pokonaniu dziewiczych pierwszych dwóch kilometrów na wyspie rozłożyłem się na skraju miedzy osłoniętej drzewami i krzewami, tuż przy trasie rowerowej. Udało mi się - kosztem dużych wyrzeczeń i sił - osiągnąć cel, czyli wyspę Uznam.


W pobliżu przylądka Arkona

Zatoka Tromper Week na Rugii

Poranek wśród megalitów

Na przylądku Arkona

Grefswald, ring

Wołogosz, klimatycznie w dawnej stolicy Księstwa Wołogoskiego

Trasa:

Dystans138.43 km Czas08:07 Vśrednia17.06 km/h VMAX52.79 km/h Podjazdy961 m
Rajd Hanzeatycki, dzień 10: Rugi-bugi

Dzień wcześniej walczyłem dzielnie z przeciwnościami, ale i tak nie dojechałem na przedpola Stralsundu (jak miałem w planie). Opóźnienie względem planu było oczywiste. Noe zamierzałem jednak odpuścić Rugii, to byłoby niehanzeatyckie. Dość szybko pokonałem więc prawie 40 km dzielących mnie od kolejnego Hansestadt na mojej trasie. Stralsund nieco mnie zawiódł. Trudno aby było inaczej: dopiero co przejeżdżałem przez Lubekę i Wismar. Nie miał szans. Jest większy i mniej sympatyczny od Wismaru, bardziej zniszczony w czasie wojny od Lubeki. Zabudowa jest tu mocno poszatkowana, nie znalazłem ani jednej w pełni oryginalnej ulicy czy choćby jej części, wszędzie są jakieś ubytki, widać wyraźnie że bomby zabiły tu niemal trzy razy więcej mieszkańców niż w Lubece (choć miasto znacznie mniejsze). To co zostało ,daje jednak wyobrażenie o dawnym charakterze tego miasta i jego potędze. Widok od strony Rugii jest zaś spektakularny. 

Po długim pobycie w Stralsundzie i uzupełnieniu zapasów (zbliżał się weekend, a Rugia nie jest skupiskiem marketów), wyładowany po górę sakw ruszyłem odkrywać największą niemiecką wyspę, czyli Rugię. Generalnie znikły dzieci z plecakami, ale Manuela Schwesig dalej prześladowała mnie swoim promiennym uśmiechem. Tym razem słońce też uśmiechnęło się kilka razy, choć zbyt nachalne nie było... Dopiero pod wieczór z nieba znikły liczne chmury. Żeby nie było zbyt miło powróciły silny wiatr i postanowił wiać sobie ze wschodu, wiadomo, jechałem przecież na wschód. Pierwsze zdziwienie jakie mnie spotkało to bardzo duży ruch na drogach - był niestety weekend. Całość (niemal) mojego Tour de Rugia pokonałem więc po trasach rowerowych i były one najróżniejszej jakości i konsystencji. Generalnie Rugia jest wyspą rolniczą i sielskie rolnicze pejzaże dominują na południu wyspy. Sporo tu ptaków: chmary mew śmieszek i siodłatych, gęsi na ścierniskach. Jedynie półwysep Jasmund ma narowisty, wzgórzysty charakter. Dużo tu łąk, lasów i klifów. Chciałem dotrzeć do tej Ziemi Obiecanej w złotej godzinie. Oznaczało to dalsze 50 km walki z wiatrem, bo było na wschód. Jechało się ciężko, uroczy pejzaż wcale nie pomagał. Co jakiś czas dziwiłem się jednak tej niemieckiej pasji objadania jeżyn i śliw. 

Dość szybko zorientowałem się, że opóźnienie na trasie oraz ponownie porywisty, przeciwny wiatr, uniemożliwiają mi zwiedzenie Rugii w jeden dzień. No i z bagażem lekko nie było. Zdążyłem do Jasmundzkiego Parku Narodowego w złotej godzinie, ale na klify dotarłem już o schyłku tej przyjemnej pory. Stubbenkammer miałem wprawdzie za darmo i bez towarzystwa, ale musiałem się spieszyć, bo w bukowych lasach szybko zapadał zmierzch a nie da się stąd wyjechać nie jadąc buczyną. Platformę na Królewskim Tronie odwiedza rocznie 300 tys. ludzi a ja byłem całkiem sam... Ponoć to cecha ludzi eleganckich, że odwiedzają miejsca popularne w niepopularnych porach. Gdy zarządziłem odwrót byłem już obojętny na uroki rugijskich pejzaży, chciałem znaleźć nocleg zanim zapadnie ciemność. Najlepiej gdzieś na półwyspie Wittow, w drodze na przylądek Arkona. Niestety nie dałem rady, ciemność dopadła mnie na mierzei Schaabe. Za karę postanowiłem się tu rozbić. Komary mściły się niemiłosiernie. Do tej pory nie było z nimi wielkich problemów, teraz nadrobiły zaległości. Komary z Schaabe to prawdziwe bestie! Ich krwiożerczość przyjąłem jednak ze zrozumieniem - należało mi się, miałem spać gdzie indziej. 


Widok na Rugię

Stralsund - zachowane ślady dawnej świetności

XIX-wieczna część Stralsundu nie tknięta bombami

Śmieszki na Rugii

Rugijski pejzaż 

Klify kredowe w Parku Narodowym Jasmund

Trasa: