Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2021
Dystans całkowity: | 3138.60 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 163:56 |
Średnia prędkość: | 19.15 km/h |
Maksymalna prędkość: | 67.33 km/h |
Suma podjazdów: | 19673 m |
Liczba aktywności: | 25 |
Średnio na aktywność: | 125.54 km i 6h 33m |
Więcej statystyk |
Dystans161.46 km Czas09:08 Vśrednia17.68 km/h VMAX44.75 km/h Podjazdy842 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 8: Hanzy stolica i okolica
Stolica Hanzy i marcepanu, najpotężniejsze niegdyś miasto Bałtyku i jedno z najbardziej europejskich miast Europy - Lubeka. Miasto Henryka Lwa, Miasto Siedmiu Wież i matecznik Tomasza Manna, syna lubeckiego senatora, dziedzictwo pokoleń kupców, stolica soli i pierwsza ofiara nalotów dywanowych RAF-u. Miasto-symbol, przodek wszystkich Liverpoolów i Nowych Jorków. Jedno, średniej wielkości miasto o dziedzictwie większym od wielu państw. Najludniejsze (po Kolonii) miasto Świętego Cesarstwa Rzymskiego, barbarzyńsko zniszczone w 1942 roku przez Anglików (pozbawione znaczenia strategicznego, chodziło wyłącznie o symbol), taka Guernica Północy. Nalot był niezbyt udany, część starówki przetrwała, ofiar było niewiele (trzysta osób): tak jak w przypadku bombardowania Gerniki, chodziło wyłącznie o cel symboliczny. To był odpowiednik zbombardowania Wawelu, miało zaboleć. Bombardowania Hamburga i Kilonii miały głęboki sens strategiczny i były w pełni uzasadnione. Lubeka była jedynie preludium dla Drezna, to była wersja demo przed rzeźnią. Bombardowanie zmiotło z powierzchni starówki tylko 10% zabudowy, uszkodziło poważnie dalsze kilkanaście procent. Podniesiono jednak rękę na zabytek, bo cała wyspa starówkowa była wielkim muzeum na wolnym powietrzu.
Chciałem jak najszybciej znaleźć się w tym sławnym mieście. Było ono niegdyś głową potężnego kartelu, który trząsł całą północną Europą. Niezwykła była jego organizacja: Lubeka dyktowała warunki handlu na Bałtyku, a sprzymierzony z nią Hamburg - na Morzu Północnym. Hydra miała więcej głów, ale głową przewodnią i najbogatszym miastem układu była Lubeka. W szczycie swojej potęgi prowadziła zwycięskie wojny z Danią i Anglią, miała monopol nie tylko na handel morski, ale tez śródlądowy. Do Hanzy należało wiele ludnych i bogatych miast, ale także małe, lokalne ośrodki położone z dala od morza, pozwalające kontrolować sytuację w głębi lądu. Takim miastem hanzeatyckim był właśnie m.in. Lauenburg, ostatnie miasto położone nad Łabą leżące na mojej trasie. Tym samym docieram do landu Szlezwik-Holsztyn. Istniało kiedyś samodzielne Księstwo Lauenburskie, jedno z wielu na terenie Rzeszy Niemieckiej. Żegnam się tu z Łabą, ale nie jestem wstanie podziwiać znad rzeki kapitalnego nabrzeża i jego bajkowej zabudowy. Po prostu nic nie widzę - jest mgła i gęsto pada deszcz. Nawet z mostu ledwo widać zarys miasta. Gdy wjeżdżam na starówkę jestem w zasadzie całkiem sam - wszyscy uciekli. Ja też mam serdecznie dość, jadę w dwóch pelerynach i spodniach przeciwdeszczowych. Jadę tak od 7 rano, przerwy miałem wyłącznie na przystankach. Padać będzie do 13. W scenerii mokrego bruku i pustych uliczek obudowanych szachulcowymi cudami architektury odzyskuję jednak wigor i baraszkuję po zakamarkach Lauenburga. Jest bardzo ślisko, wilgotno i zimno. Marzną mi ręce, co chwila wpadam w deszczową "zadymkę", ale walczę i robię zdjęcia. Z rękawów spływają wodospady, na sakwach utworzyły się kałuże. Nie znalazłem żadnego dachu pod którym mógłbym się schronić, zrezygnowany rowerowałem więc po opustoszałych brukach i mokłem sobie nikczemnie. Plusem było to, że całe miasto miałem dla siebie.
Handel pomiędzy Lubeką a Hamburgiem odbywał się głównie drogą lądową, wzdłuż Alte Salzstraße. Utworzono tu kanał już w średniowieczu i jest to jeden z najstarszych kanałów na świecie. Zaczynał się w Lauenburgu, tak jak i dziś. Przebudowana go, skrócono i unowocześniono pod koniec XIX wieku i w tej formie istnieje do dziś. Ten kanał łączył mój cel - Lubekę - z Łabą i najbliższym sojusznikiem Hamburgiem. Musiałem przejechać tę trasę. Początek okazał się nieakceptowalny, na mapie była trasa rowerowa, w realu wątła błotnista ścieżka. Musiałem więc manewrować lokalnymi drogami. Raz na jakiś czas wracałem nad kanał i przejeżdżałem przy jakiejś śluzie, ale na trwale wjechałem w jego trajektorię dopiero za Mölln. Spieszyłem się do Lubeki i bałem się trochę spowolnienia przez nadkanałowe szutry, ale jechało się przyzwoicie. Słabsze od asfaltowego tempo wynagradzał klimat przejazdu: barki były na kanale nieliczne, bo stracił dawno znaczenie gospodarcze, sporo było natomiast wypasionych turystycznych łódek. Najliczniejsi byli oczywiście rowerzyści. Jechało się przyjemnie, tym bardziej że przestało padać a nawet zaczęło się nieśmiało przejaśniać... Jechałem też po płaskim, bo odcinek Lauenburg - Mölln i dalej aż do Neu Lenkau (gdzie wjechałem na rowerową Salzstrasse) był zaskakująco interwałowy i morenowy w krajobrazie.
Ze świata kanału wyrwał mnie dopiero widok Lubeki. Wieże wystawały znad wody i zieleni. Gdy wjechałem do miasta szybko odkryłem że rządzą tu piesi i rowerzyści. Mentalnie było to miasto duńskie/holenderskie. Samochody w centrum były nieliczne i respektowały podrzędne miejsce w szeregu. Po ulicach przelewały się tłumy pieszych i cyklistów. Rozkoszowałem się jakiś czas jazdą dookoła wyspy starówkowej a naruszyłem spoistość tkanki miejskiej akurat w miejscu nietkniętym niemal przez bombardowanie, czyli na Huxstrasse. Znalazłem się nagle w bajkowym świecie idealnie czystych elewacji, w kanionie kupieckich kamienic. Jechałem odwrotnie do wskazówek zegara, ale zygzakiem, bo nie potrafiłem nasycić się atmosferą tych sześciu długich ulic, które wyszły z wojny niemal bez szwanku (od Wahmstarsse do Glockengieserstrasse). Potem niestety nie dało nie zauważyć się zniszczeń, szczególnie widocznych w samym centrum starówki. Były tu odbudowane na odwal pierzeje i jakieś dziwne postmodernistyczne pawilony. W uliczkach zachodniej części wyspy było już dużo więcej wstawek powojennych a nawet pustych placów. Zacząłem więc od właściwej strony, od oryginalnej Lubeki a potem oglądałem współczesną Lubekę: nowoczesną, przyjazną i czystą, ale już bez tego "wow" jakie towarzyszyło mi w kwartale tych sześciu cudownych ulic. Nawet okolice słynnej Bramy Holsztyńskiej były pozbawione tej magii, nawet te kilka wąskich, pełnych wertykalnych kamienic i pnących się w górę ulic nie miało tej magii, której zaznałem na samym początku. Lubekowanie po starówce zajęło mi prawie 2 godziny, czasem musiałem prowadzić rower, bo w ścisłym centrum było tłoczno i kilka ulic tylko dla pieszych, a wszyscy przestrzegali zakazu. Generalnie jednak jazda tutaj na rowerze to przyjemność, nawet po bruku.
Lubeka nie jest sztucznym tworem jak Gdańsk, nie doszło tu do całkowitego zniszczenia starówki, ale co jeszcze ważniejsze nie doszło do wymiany ludności. Tutaj dalej mieszkają potomkowie kupców tworzących potęgę Hanzy. Tę prawdziwą mieszczańskość daje się wyczuć. To miasto żyje i pulsuje a przedmieścia są autentyczne, pełne oryginalnych willi bogatego mieszczaństwa. Gdy w końcu wydostałem się z ramion Lubeki zbliżał się wieczór. Dziki nocleg znalazłem za Piękną Górą.
Bleckede
Zabudowa wiosek na szczęście trzyma poziom
Miały być widoki na Lauenburg, a była "zamieć deszczowa i zadymka wodna" oraz chęć jak najszybszego dostania się na drugą stronę i skrycia pod jakimś dachem.
Cała starówka Lauenburga tylko dla mnie! Na mój widok wszyscy uciekli!
Lauenburg miałem dla siebie...
Widok znad starówki w Lauenburgu na Łabę. To ostatnie spojrzenie... Żegnaj ukochana, to była miłość bez wzajemności, choć pięknie usypiałaś do snu (te biwaki!)
Holsztyńskie miasto Mölln
Coraz bliżej Lubeki, ach to Mölln
Kanał Łaba - Lubeka. Przestało padać, no i jechało się całkiem przyjemnie mimo szutrów (dobrej jakości)
Lubeka - bardziej hanzeatycko już się nie da
Boczna uliczka
Spichrze solne w Lubece
Trasa:
Stolica Hanzy i marcepanu, najpotężniejsze niegdyś miasto Bałtyku i jedno z najbardziej europejskich miast Europy - Lubeka. Miasto Henryka Lwa, Miasto Siedmiu Wież i matecznik Tomasza Manna, syna lubeckiego senatora, dziedzictwo pokoleń kupców, stolica soli i pierwsza ofiara nalotów dywanowych RAF-u. Miasto-symbol, przodek wszystkich Liverpoolów i Nowych Jorków. Jedno, średniej wielkości miasto o dziedzictwie większym od wielu państw. Najludniejsze (po Kolonii) miasto Świętego Cesarstwa Rzymskiego, barbarzyńsko zniszczone w 1942 roku przez Anglików (pozbawione znaczenia strategicznego, chodziło wyłącznie o symbol), taka Guernica Północy. Nalot był niezbyt udany, część starówki przetrwała, ofiar było niewiele (trzysta osób): tak jak w przypadku bombardowania Gerniki, chodziło wyłącznie o cel symboliczny. To był odpowiednik zbombardowania Wawelu, miało zaboleć. Bombardowania Hamburga i Kilonii miały głęboki sens strategiczny i były w pełni uzasadnione. Lubeka była jedynie preludium dla Drezna, to była wersja demo przed rzeźnią. Bombardowanie zmiotło z powierzchni starówki tylko 10% zabudowy, uszkodziło poważnie dalsze kilkanaście procent. Podniesiono jednak rękę na zabytek, bo cała wyspa starówkowa była wielkim muzeum na wolnym powietrzu.
Chciałem jak najszybciej znaleźć się w tym sławnym mieście. Było ono niegdyś głową potężnego kartelu, który trząsł całą północną Europą. Niezwykła była jego organizacja: Lubeka dyktowała warunki handlu na Bałtyku, a sprzymierzony z nią Hamburg - na Morzu Północnym. Hydra miała więcej głów, ale głową przewodnią i najbogatszym miastem układu była Lubeka. W szczycie swojej potęgi prowadziła zwycięskie wojny z Danią i Anglią, miała monopol nie tylko na handel morski, ale tez śródlądowy. Do Hanzy należało wiele ludnych i bogatych miast, ale także małe, lokalne ośrodki położone z dala od morza, pozwalające kontrolować sytuację w głębi lądu. Takim miastem hanzeatyckim był właśnie m.in. Lauenburg, ostatnie miasto położone nad Łabą leżące na mojej trasie. Tym samym docieram do landu Szlezwik-Holsztyn. Istniało kiedyś samodzielne Księstwo Lauenburskie, jedno z wielu na terenie Rzeszy Niemieckiej. Żegnam się tu z Łabą, ale nie jestem wstanie podziwiać znad rzeki kapitalnego nabrzeża i jego bajkowej zabudowy. Po prostu nic nie widzę - jest mgła i gęsto pada deszcz. Nawet z mostu ledwo widać zarys miasta. Gdy wjeżdżam na starówkę jestem w zasadzie całkiem sam - wszyscy uciekli. Ja też mam serdecznie dość, jadę w dwóch pelerynach i spodniach przeciwdeszczowych. Jadę tak od 7 rano, przerwy miałem wyłącznie na przystankach. Padać będzie do 13. W scenerii mokrego bruku i pustych uliczek obudowanych szachulcowymi cudami architektury odzyskuję jednak wigor i baraszkuję po zakamarkach Lauenburga. Jest bardzo ślisko, wilgotno i zimno. Marzną mi ręce, co chwila wpadam w deszczową "zadymkę", ale walczę i robię zdjęcia. Z rękawów spływają wodospady, na sakwach utworzyły się kałuże. Nie znalazłem żadnego dachu pod którym mógłbym się schronić, zrezygnowany rowerowałem więc po opustoszałych brukach i mokłem sobie nikczemnie. Plusem było to, że całe miasto miałem dla siebie.
Handel pomiędzy Lubeką a Hamburgiem odbywał się głównie drogą lądową, wzdłuż Alte Salzstraße. Utworzono tu kanał już w średniowieczu i jest to jeden z najstarszych kanałów na świecie. Zaczynał się w Lauenburgu, tak jak i dziś. Przebudowana go, skrócono i unowocześniono pod koniec XIX wieku i w tej formie istnieje do dziś. Ten kanał łączył mój cel - Lubekę - z Łabą i najbliższym sojusznikiem Hamburgiem. Musiałem przejechać tę trasę. Początek okazał się nieakceptowalny, na mapie była trasa rowerowa, w realu wątła błotnista ścieżka. Musiałem więc manewrować lokalnymi drogami. Raz na jakiś czas wracałem nad kanał i przejeżdżałem przy jakiejś śluzie, ale na trwale wjechałem w jego trajektorię dopiero za Mölln. Spieszyłem się do Lubeki i bałem się trochę spowolnienia przez nadkanałowe szutry, ale jechało się przyzwoicie. Słabsze od asfaltowego tempo wynagradzał klimat przejazdu: barki były na kanale nieliczne, bo stracił dawno znaczenie gospodarcze, sporo było natomiast wypasionych turystycznych łódek. Najliczniejsi byli oczywiście rowerzyści. Jechało się przyjemnie, tym bardziej że przestało padać a nawet zaczęło się nieśmiało przejaśniać... Jechałem też po płaskim, bo odcinek Lauenburg - Mölln i dalej aż do Neu Lenkau (gdzie wjechałem na rowerową Salzstrasse) był zaskakująco interwałowy i morenowy w krajobrazie.
Ze świata kanału wyrwał mnie dopiero widok Lubeki. Wieże wystawały znad wody i zieleni. Gdy wjechałem do miasta szybko odkryłem że rządzą tu piesi i rowerzyści. Mentalnie było to miasto duńskie/holenderskie. Samochody w centrum były nieliczne i respektowały podrzędne miejsce w szeregu. Po ulicach przelewały się tłumy pieszych i cyklistów. Rozkoszowałem się jakiś czas jazdą dookoła wyspy starówkowej a naruszyłem spoistość tkanki miejskiej akurat w miejscu nietkniętym niemal przez bombardowanie, czyli na Huxstrasse. Znalazłem się nagle w bajkowym świecie idealnie czystych elewacji, w kanionie kupieckich kamienic. Jechałem odwrotnie do wskazówek zegara, ale zygzakiem, bo nie potrafiłem nasycić się atmosferą tych sześciu długich ulic, które wyszły z wojny niemal bez szwanku (od Wahmstarsse do Glockengieserstrasse). Potem niestety nie dało nie zauważyć się zniszczeń, szczególnie widocznych w samym centrum starówki. Były tu odbudowane na odwal pierzeje i jakieś dziwne postmodernistyczne pawilony. W uliczkach zachodniej części wyspy było już dużo więcej wstawek powojennych a nawet pustych placów. Zacząłem więc od właściwej strony, od oryginalnej Lubeki a potem oglądałem współczesną Lubekę: nowoczesną, przyjazną i czystą, ale już bez tego "wow" jakie towarzyszyło mi w kwartale tych sześciu cudownych ulic. Nawet okolice słynnej Bramy Holsztyńskiej były pozbawione tej magii, nawet te kilka wąskich, pełnych wertykalnych kamienic i pnących się w górę ulic nie miało tej magii, której zaznałem na samym początku. Lubekowanie po starówce zajęło mi prawie 2 godziny, czasem musiałem prowadzić rower, bo w ścisłym centrum było tłoczno i kilka ulic tylko dla pieszych, a wszyscy przestrzegali zakazu. Generalnie jednak jazda tutaj na rowerze to przyjemność, nawet po bruku.
Lubeka nie jest sztucznym tworem jak Gdańsk, nie doszło tu do całkowitego zniszczenia starówki, ale co jeszcze ważniejsze nie doszło do wymiany ludności. Tutaj dalej mieszkają potomkowie kupców tworzących potęgę Hanzy. Tę prawdziwą mieszczańskość daje się wyczuć. To miasto żyje i pulsuje a przedmieścia są autentyczne, pełne oryginalnych willi bogatego mieszczaństwa. Gdy w końcu wydostałem się z ramion Lubeki zbliżał się wieczór. Dziki nocleg znalazłem za Piękną Górą.
Bleckede
Zabudowa wiosek na szczęście trzyma poziom
Miały być widoki na Lauenburg, a była "zamieć deszczowa i zadymka wodna" oraz chęć jak najszybszego dostania się na drugą stronę i skrycia pod jakimś dachem.
Cała starówka Lauenburga tylko dla mnie! Na mój widok wszyscy uciekli!
Lauenburg miałem dla siebie...
Widok znad starówki w Lauenburgu na Łabę. To ostatnie spojrzenie... Żegnaj ukochana, to była miłość bez wzajemności, choć pięknie usypiałaś do snu (te biwaki!)
Holsztyńskie miasto Mölln
Coraz bliżej Lubeki, ach to Mölln
Kanał Łaba - Lubeka. Przestało padać, no i jechało się całkiem przyjemnie mimo szutrów (dobrej jakości)
Lubeka - bardziej hanzeatycko już się nie da
Boczna uliczka
Spichrze solne w Lubece
Trasa:
Dystans211.49 km Czas10:55 Vśrednia19.37 km/h VMAX40.58 km/h Podjazdy869 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 7: Tańczące jaskółki i bajkowe domostwa
Choć sosna potrafi znużyć nadmiarem
To wciąż jej absencję odczuwam jak karę
W trasie marzeniem jest zawsze to samo:
Z sosną „dzień dobry”, z sosną „dobranoc”.
To był właśnie ten wymarzony poranek, wśród sosen. Czekał na mnie ostatni dzień w całości spędzony nad Łabą. Rezerwat Biosfery Środkowej Łaby jest tu najrozleglejszy, łąki i starorzecza najpotężniejsze, pejzaż zachwyca każdym detalem a domy każdą dachówką. Początek dnia wprawił mnie w dobry nastrój: sośnina, starorzecza Łaby i znakomita nawierzchnia drogi rowerowej. Przejazd przez cudowne Tangermünde pogłębił jeszcze mój entuzjazm i to pomimo sporej ilości chmur na niebie. Po drugiej stronie rzeki trwał Schönhausen z muzeum Bismarcka. TEGO Bismarcka. Urodził się on tu w bismarckowskim stylu, czyli w prima aprilis. Bezczelny typ! Schönhausen było jednak wybitnie nie po drodze - choć przejechałem zaledwie 5 km od niego - lewy brzeg był ciekawszy. Zachwycił mnie też tu miniaturowy Arneburg, miasteczko niczym wyjęte z bajki o szachulcowych miasteczkach. Miasteczko hanzeatyckie - sojusznik Gdańska i Hamburga... Cztery ulice na krzyż, wrzecionowaty rynek i półtora tysiąca dusz. 20 km na zachód od niego leży Bismarck z którego wziął się ród Żelaznego Kanclerza. Potem miałem do wyboru które kolejne hanzeatyckie miasteczko wybrać: Werben czy Havelberg? Z racji położenia wybrałem Havelberg i po sprawnej przeprawie promem (choć nie za darmo) mogłem zachwycać się kolejnym maleństwem.
Niestety w Havelbergu skończyła się idylla. Łaba zmieniła kierunek z północnego na północno-zachodni a ja jechałem wzdłuż równolegle płynącej Haweli. Wiatr/huragan dalej jednak złośliwie i z niemiecką konsekwencją dął z północnego zachodu. Już wiem, że zło przywiewa z Hamburga... Wiatr prześladuje mnie na tej trasie, ale nie mogę powiedzieć, że się tego nie spodziewałem. Czytałem, że warto jechać tę trasę na odwrót, od ujścia w górę rzeki, bo jest niemal zawsze z wiatrem. Zignorowałem informację, parsknąłem: z przeciwnym wiatrem sobie nie poradzę? Na nizinie? - tak sobie dowcipkowałem. Otóż nie radziłem sobie, bo to nie był wiatr, tylko stały szkwał. Pieprzony hamburski cyklon. W opisach trasy nie było nic o morderczej sile tego wiatru... Scheisse!
No i była kumulacja: znów walczyłem z "wietrzykiem" o sile od 13 m/s wzwyż (tak jakby 10 m/s to jakaś sielanka), na prognozach mapy.meteo.pl porywy tego wiatru wchodziły już w jasne fiolety i okolice 30 m/s. Uspokoić miało się dopiero po 17 (tzn. zejść na kilkanaście m/s). Gdy mną tak miotało wzdłuż biegu Haweli doszedł jeszcze bezcenny deszcz. Bez niego byłoby mi za dobrze. Pogoda w środku lata w środkowej Europie zobowiązuje! Nadrzeczny świat był jednak ciekawy, miałem mnóstwo czasu by go podziwiać: jechałem średnio 9-10 km/h, jak była jakaś osłona od wiatru szedłem na całość i zapieprzałem 15 km/h. Nawierzchnie były idealne, ale co z tego? Postanowiłem sobie wjechać na przesmyk między Łabą a Hawelą która cieszyła się tu ostatnimi kilometrami samodzielności przed pochłonięciem przez Elbusię. Było tu jeszcze gorzej, między rzekami wiatr hulał tak bardzo, że przy punkcie obserwacyjnym (ornito rzecz jasna) postanowiłem skorzystać z domku-wiaty i upichcić zupę skoro i tak nie dało się jechać. Mżaweczka zresztą nie odpuszczała i siekła boleśnie po twarzy z prędkością tych 50-120 km/h na godzinie (w porywach). Mój plan okazał się być sprytny inaczej. Wiatr nawet przy osłonach gasił mi płonień w butli i podgrzewanie tortellini trwało w nieskończoność. Po raz pierwszy jadłem niedogotowane, bo umarłbym ze starości dalej czekając.
Oczywiście gdy wróciłem na pole zmagań nic się nie zmieniło. Topole i wierzby jeszcze wytrzymywały starcie, ale rowerzystów było jak na lekarstwo i strasznie wkurzali. Jechali po niemiecku: krótkie odcinki od pensjonatu do pensjonatu. To z pewnością relaksujące i wygodne, ale cholernie drogie. No i drażni, gdy człowiek jedzie na Fileasa Fogga. A po raz pierwszy jechałem na czas, na konkretny pociąg. Dla Niemców Elberadweg to suma przejażdżek a ja założyłem się z samym sobą i wyłożyłem kasę na bilet, że 24 sierpnia wrócę do Chorzowa. Zmienia się zabudowa wiosek. Już nie tylko miasta stają się cudowne, teraz każda wieś jest dziełem sztuki. Jest już nie tylko czysto, ale też z klasą i wyraźnie większą zamożnością niż do tej pory. Zbliżam się do RFN. To widać. Przejeżdżam przez cudne bocianie wsie pełne muru pruskiego. Mam jednak z racji warunków coraz większe opóźnienie względem planu. Za drugą, kiepską Wittenbergą (w przeciwieństwie do Lutherstadt to miasto jest nieciekawe) w miejscowości Cumlosen mam już dość trasy rowerowej. Pojawiaja się tabliczki o obowiązku prowadzenia roweru, wąskie w.urwiające bruki itp. atrakcje. Uciekam na asfalt. Droga nr 195 uchodzi za dość istotną, ale jest pustawa a asfalt znakomity. W dodatku prowadzi przez lasy, które osłaniają mnie od prześladowcy i pozwalają jechać 20 km/h. Odcinek Lenzen - Domitz jadę znów trasą rowerową czasem uciekając na drogę publiczną. W Dömitz jest kilka pięknych szachulcowych zaułkóale na tym odcinku Łaby jest to po prostu norma. Pokonuję ostatnie metry wzdłuż prawego brzegu rzeki. Oczywiście pod wiatr, który raczy słabnąć.
Od Wittenbergi jadę już dobrym tempem. W pobliżu twierdzy Dömitz otaczają mnie jaskółki. Jadę wałem po ścieżce a dymówki tańczą dookoła mnie. Co chwile któraś leci na czołówkę lub przemyka mi tuż przed czołem. Bawią się mną i jednocześnie całkowicie ignorują. Płoszę owady przy ścieżce a one wykonują te swoje piruety, wygląda to niesamowicie i czuję się wyjątkowo bo ściągnąłem wszystkie jaskółki z okolicy ale im chodzi tylko o kolację. Gdy przedostatni dotąd raz w życiu przekraczam most na Łabie do zaplanowanej dwusetki brakuje mi już tylko kilkunastu km. Resztką sił gnam więc do Hitzaker. Droga rowerowa na wałach jest remontowana, wylewają gładziutki asfalt i układają te cudne betonki. Dzięki temu mogę jechać idealnym asfaltem pod wałem a wiatr stawia mniejszy opór. Udaje mi się zdążyć przed zapadnięciem ciemności do ostatniego schöne Stadt jakie przyjdzie mi ujrzeć 18 sierpnia 2021 roku, do Hitzaker. Przed domem lokalsi piją wódkę. Kulturalnie - stoliczek, krzesełka. Taki szachulcowy Nikiszowiec. Jest pięknie, ale nocleg piszczy. Uciekam więc z Hitzaker drogą 231, olewam przebieg Elberadweg i jest to dobra decyzja bo paru kilometrach znajduję ładne miejsce na skraju lasu. Znów nie mam problemów z biwakiem. Szkoda, że jutro przyjdzie mi pożegnać się z Łabą. Mogłaby być dłuższa i nie kończyć się Hamburgiem!
Pojawia się dbałość o detale
Gęsi zbożowe nad Łabą
Wioski pięknieją
Miasta olśniewają
Tangermünde - rodzinne strony Bismarcka
Arneburg
Ostatnia przeprawa promowa na Łabie
Havelberg i Havela
W centrum Havelbergu
Walka z wiatrem między Łabą a Havelą
Są też wiaty
Nowa Łaba i starorzecze
Mieszkałbym. Klimaty bocianich wiosek
Jadąc przez te wioski zapominam o przeciwnościach
Dömitz
Dömitz
Hitzaker - zapada zmierzch
Trasa:
Choć sosna potrafi znużyć nadmiarem
To wciąż jej absencję odczuwam jak karę
W trasie marzeniem jest zawsze to samo:
Z sosną „dzień dobry”, z sosną „dobranoc”.
To był właśnie ten wymarzony poranek, wśród sosen. Czekał na mnie ostatni dzień w całości spędzony nad Łabą. Rezerwat Biosfery Środkowej Łaby jest tu najrozleglejszy, łąki i starorzecza najpotężniejsze, pejzaż zachwyca każdym detalem a domy każdą dachówką. Początek dnia wprawił mnie w dobry nastrój: sośnina, starorzecza Łaby i znakomita nawierzchnia drogi rowerowej. Przejazd przez cudowne Tangermünde pogłębił jeszcze mój entuzjazm i to pomimo sporej ilości chmur na niebie. Po drugiej stronie rzeki trwał Schönhausen z muzeum Bismarcka. TEGO Bismarcka. Urodził się on tu w bismarckowskim stylu, czyli w prima aprilis. Bezczelny typ! Schönhausen było jednak wybitnie nie po drodze - choć przejechałem zaledwie 5 km od niego - lewy brzeg był ciekawszy. Zachwycił mnie też tu miniaturowy Arneburg, miasteczko niczym wyjęte z bajki o szachulcowych miasteczkach. Miasteczko hanzeatyckie - sojusznik Gdańska i Hamburga... Cztery ulice na krzyż, wrzecionowaty rynek i półtora tysiąca dusz. 20 km na zachód od niego leży Bismarck z którego wziął się ród Żelaznego Kanclerza. Potem miałem do wyboru które kolejne hanzeatyckie miasteczko wybrać: Werben czy Havelberg? Z racji położenia wybrałem Havelberg i po sprawnej przeprawie promem (choć nie za darmo) mogłem zachwycać się kolejnym maleństwem.
Niestety w Havelbergu skończyła się idylla. Łaba zmieniła kierunek z północnego na północno-zachodni a ja jechałem wzdłuż równolegle płynącej Haweli. Wiatr/huragan dalej jednak złośliwie i z niemiecką konsekwencją dął z północnego zachodu. Już wiem, że zło przywiewa z Hamburga... Wiatr prześladuje mnie na tej trasie, ale nie mogę powiedzieć, że się tego nie spodziewałem. Czytałem, że warto jechać tę trasę na odwrót, od ujścia w górę rzeki, bo jest niemal zawsze z wiatrem. Zignorowałem informację, parsknąłem: z przeciwnym wiatrem sobie nie poradzę? Na nizinie? - tak sobie dowcipkowałem. Otóż nie radziłem sobie, bo to nie był wiatr, tylko stały szkwał. Pieprzony hamburski cyklon. W opisach trasy nie było nic o morderczej sile tego wiatru... Scheisse!
No i była kumulacja: znów walczyłem z "wietrzykiem" o sile od 13 m/s wzwyż (tak jakby 10 m/s to jakaś sielanka), na prognozach mapy.meteo.pl porywy tego wiatru wchodziły już w jasne fiolety i okolice 30 m/s. Uspokoić miało się dopiero po 17 (tzn. zejść na kilkanaście m/s). Gdy mną tak miotało wzdłuż biegu Haweli doszedł jeszcze bezcenny deszcz. Bez niego byłoby mi za dobrze. Pogoda w środku lata w środkowej Europie zobowiązuje! Nadrzeczny świat był jednak ciekawy, miałem mnóstwo czasu by go podziwiać: jechałem średnio 9-10 km/h, jak była jakaś osłona od wiatru szedłem na całość i zapieprzałem 15 km/h. Nawierzchnie były idealne, ale co z tego? Postanowiłem sobie wjechać na przesmyk między Łabą a Hawelą która cieszyła się tu ostatnimi kilometrami samodzielności przed pochłonięciem przez Elbusię. Było tu jeszcze gorzej, między rzekami wiatr hulał tak bardzo, że przy punkcie obserwacyjnym (ornito rzecz jasna) postanowiłem skorzystać z domku-wiaty i upichcić zupę skoro i tak nie dało się jechać. Mżaweczka zresztą nie odpuszczała i siekła boleśnie po twarzy z prędkością tych 50-120 km/h na godzinie (w porywach). Mój plan okazał się być sprytny inaczej. Wiatr nawet przy osłonach gasił mi płonień w butli i podgrzewanie tortellini trwało w nieskończoność. Po raz pierwszy jadłem niedogotowane, bo umarłbym ze starości dalej czekając.
Oczywiście gdy wróciłem na pole zmagań nic się nie zmieniło. Topole i wierzby jeszcze wytrzymywały starcie, ale rowerzystów było jak na lekarstwo i strasznie wkurzali. Jechali po niemiecku: krótkie odcinki od pensjonatu do pensjonatu. To z pewnością relaksujące i wygodne, ale cholernie drogie. No i drażni, gdy człowiek jedzie na Fileasa Fogga. A po raz pierwszy jechałem na czas, na konkretny pociąg. Dla Niemców Elberadweg to suma przejażdżek a ja założyłem się z samym sobą i wyłożyłem kasę na bilet, że 24 sierpnia wrócę do Chorzowa. Zmienia się zabudowa wiosek. Już nie tylko miasta stają się cudowne, teraz każda wieś jest dziełem sztuki. Jest już nie tylko czysto, ale też z klasą i wyraźnie większą zamożnością niż do tej pory. Zbliżam się do RFN. To widać. Przejeżdżam przez cudne bocianie wsie pełne muru pruskiego. Mam jednak z racji warunków coraz większe opóźnienie względem planu. Za drugą, kiepską Wittenbergą (w przeciwieństwie do Lutherstadt to miasto jest nieciekawe) w miejscowości Cumlosen mam już dość trasy rowerowej. Pojawiaja się tabliczki o obowiązku prowadzenia roweru, wąskie w.urwiające bruki itp. atrakcje. Uciekam na asfalt. Droga nr 195 uchodzi za dość istotną, ale jest pustawa a asfalt znakomity. W dodatku prowadzi przez lasy, które osłaniają mnie od prześladowcy i pozwalają jechać 20 km/h. Odcinek Lenzen - Domitz jadę znów trasą rowerową czasem uciekając na drogę publiczną. W Dömitz jest kilka pięknych szachulcowych zaułkóale na tym odcinku Łaby jest to po prostu norma. Pokonuję ostatnie metry wzdłuż prawego brzegu rzeki. Oczywiście pod wiatr, który raczy słabnąć.
Od Wittenbergi jadę już dobrym tempem. W pobliżu twierdzy Dömitz otaczają mnie jaskółki. Jadę wałem po ścieżce a dymówki tańczą dookoła mnie. Co chwile któraś leci na czołówkę lub przemyka mi tuż przed czołem. Bawią się mną i jednocześnie całkowicie ignorują. Płoszę owady przy ścieżce a one wykonują te swoje piruety, wygląda to niesamowicie i czuję się wyjątkowo bo ściągnąłem wszystkie jaskółki z okolicy ale im chodzi tylko o kolację. Gdy przedostatni dotąd raz w życiu przekraczam most na Łabie do zaplanowanej dwusetki brakuje mi już tylko kilkunastu km. Resztką sił gnam więc do Hitzaker. Droga rowerowa na wałach jest remontowana, wylewają gładziutki asfalt i układają te cudne betonki. Dzięki temu mogę jechać idealnym asfaltem pod wałem a wiatr stawia mniejszy opór. Udaje mi się zdążyć przed zapadnięciem ciemności do ostatniego schöne Stadt jakie przyjdzie mi ujrzeć 18 sierpnia 2021 roku, do Hitzaker. Przed domem lokalsi piją wódkę. Kulturalnie - stoliczek, krzesełka. Taki szachulcowy Nikiszowiec. Jest pięknie, ale nocleg piszczy. Uciekam więc z Hitzaker drogą 231, olewam przebieg Elberadweg i jest to dobra decyzja bo paru kilometrach znajduję ładne miejsce na skraju lasu. Znów nie mam problemów z biwakiem. Szkoda, że jutro przyjdzie mi pożegnać się z Łabą. Mogłaby być dłuższa i nie kończyć się Hamburgiem!
Pojawia się dbałość o detale
Gęsi zbożowe nad Łabą
Wioski pięknieją
Miasta olśniewają
Tangermünde - rodzinne strony Bismarcka
Arneburg
Ostatnia przeprawa promowa na Łabie
Havelberg i Havela
W centrum Havelbergu
Walka z wiatrem między Łabą a Havelą
Są też wiaty
Nowa Łaba i starorzecze
Mieszkałbym. Klimaty bocianich wiosek
Jadąc przez te wioski zapominam o przeciwnościach
Dömitz
Dömitz
Hitzaker - zapada zmierzch
Trasa:
Dystans148.28 km Czas08:28 Vśrednia17.51 km/h VMAX38.99 km/h Podjazdy623 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 6: Trauma magdeburska
Był sobie Magdeburg. Sławne miasto, siedziba cesarzy Świętego Cesarstwa i arcybiskupów, pierwsze na mojej trasie miasto hanzeatyckie. Magdeburga już jednak nie ma. Została nazwa. Przekonałem się o tym naocznie. Nalot dywanowy był bardzo skrupulatny. Zanim jednak w oszołomieniu szukałem jakichkolwiek śladów po starówce, musiałem ponownie zmierzyć się z żywiołem. Bo jakżeby inaczej, dalej dął huragan z północnego zachodu, czyli z kierunku w jakim zdążałem. Kolejny dzień walki z wiatrem był frustrujący. Moim atutem był przyjemny nocleg na przedpolu Wittenbergi i wyjątkowo długa regeneracja (nawałnica wpędziła mnie do namiotu przed 19). Od miasta Coswig - wliczając do trudności czekającą mnie walkę z wiatrem - jechałem wzdłuż Elberadweg, mijając północne opłotki Dessau i przeprawiając na prawy brzeg Łaby pod Aken. Odtąd aż do Barby czekał mnie najciekawszy odcinek trasy. Atrakcją było same poprowadzenie trasy rowerowej. Biegła ona po traktorówkach wyłożonych płytami betonowymi. Brzmi dość makabrycznie, ale było fantastycznie.
Nigdy w życiu nie widziałem tak idealnie równo położonych płyt betonowych. Były tak gładkie, że jechało się po nich lepiej niż po najlepszym asfalcie. W dodatku znakomicie wpisywały się w pejzaż Środkowej Łaby (Mittlere Elbe), wzdłuż której jechałem już od Miśni. Na trasie było pustawo, zapomniałem już o tłumach rowerzystów na wysokości Drezna. Trafiłem nawet na ogródek rowerzystów z wiatą i kranem z wodą pitną. Były też foldery turystyczne w skrzynce. Po raz pierwszy na terenie byłej NRD poczułem się prawdziwie na zachodzie. Ten spokojny etap wieńczył przejazd przez nieczynny most kolejowy w rejonie Barby. Niestety powrót na lewy brzeg rzeki oznaczał jazdę po odsłoniętym terenie, nieraz po wałach rzecznych, co było równoznaczne z walką o przetrwanie. Wiatr jest potężniejszym przeciwnikiem niż największe przewyższenie, bo po podjeździe następuje zjazd. Gdy cały dzień jedziesz pod wiatr, nie masz chwili wytchnienia, nie ma nagrody za wysiłek. Nawet przebieranie się było męczarnią, wiatr był tak potężny, że porywał bidony i ubrania, ba, nawet reklamówki z jedzeniem! Wiał ze średnią siłą 13 m/s co jest wartością szokującą. Porywy rzędu 25 m/s zatrzymywały mnie po prostu w miejscu. Jechanie cały dzień pod taki wiatr to odpowiednik walenia głową w mur. Odechciewa się wszystkiego.
Po drodze do Magdeburga towarzyszyły mi brzydkie, różnokolorowe domy o tandetnych, bezstylowych oknach. Brak dbałości o architekturę i ponura pruskość krajobrazu mocno mnie przygnębiały. Humoru nie poprawiały szpecące okolice plakaty wyborcze. Wybory miały być za półtora miesiąca (26.09), ale plakaty AfD i SPD były wszędzie. Przez cały dzień towarzyszyli mi Knut Abraham (SPD) i Andreas Mrosek (AfD). Nie mogli pochwalić się pragermańskimi nazwiskami. Tak jak poniszczone przez wichury lasy. Lokalne drogi były jednak bardzo dobrej jakości. W zasadzie czym dalej od koryta Łaby, tym było estetyczniej i zamożniej. Najgorzej jest na radwegach: umlautungi, bruki, większa ekspozycja na wiatr.
Zaczynam jednak lubić śp. NRD. Jest tu gdzie biwakować na dziko, przestrzenie są spore, kierowcy cywilizowani, oznaczenia radwegów dobre (choć nawierzchnie już nie), ceny w sklepach zadziwiająco niskie (Netto z czerwonym napisem, bo te "nasze" czyli żółto-czarne są z kolei najdroższe i mają najmniejszy wybór). No i te kapitalne wynalazki w postaci gładkich jak pupa niemowlaka płyt na traktorówkach i rowkowane deski na drewnianych mostach, które niesamowicie zwiększały przyczepność. Jest tu jednocześnie egzotycznie i nieco bałtycko (taki mariaż Łotwy z Estonią) oraz jednocześnie nieco polsko (koszmarne domki). Nie widać bogactwa, jest skromnie, ale niezwykle czysto. Domy mogą być pstrokate i brzydkie, ale nigdy nie są brudne. Drogi są zaś znakomite, ale o tym już pisałem. Panuje też na nich niewielki ruch. Jeździ się po nich z przyjemnością.
Na koniec kilka słów o traumie magdeburskiej. Magdeburg to konstrukt kulturowy. Takiego miasta już nie ma. Centrum jest nowoczesne i pedantycznie czyste. Katedra jest dostępna za darmo, ale bombowce wytłukły ją niemal do przyziemia. Spoczywa tu cesarz Otton I - twórca potęgi państwa niemieckiego i założyciel Rzeszy. Przygnębiające wrażenie robią rekonstrukcje gotyckich i romańskich kościołów usadowione wśród postmodernizmu. Podobała mi się natomiast kontrowersyjna Zielona Cytadela. Nie rozumiem tylko dlaczego jest... różowa. Miasto powinno się nazywać Nowy Magdeburg, bo z tym starym Magdeburgiem, który zachwycał starówką i atmosferą łączy je tylko miejsce na mapie. Tutaj był kiedyś Magdeburg, ale już go nie ma - takie tablice powinny witać z wszystkich stron wjeżdżających do miasta.
Magdeburg nie zaskoczył mnie swoim współczesnym obliczem, wiedziałem czego się spodziewać. Prawdziwym zaskoczeniem był natomiast Kanalbrücke Magdeburg. Most kanałowy czy raczej estakada przeprowadzająca kanał Łaba - Hawela ponad samą Łabą. Kapitalne rozwiązanie i niezwykłe uczucie, że te masy wody w żeglownym kanale wiszą nad ziemią. Dla rowerzysty był to jednak najtrudniejszy kilometr trasy, bo jechałem centralnie pod wiatr, na nieosłoniętym wiadukcie, wystawionym dodatkowo na pełną siłę żywiołu. 10 km/h było zachwycającą średnią, pokazującą że przewyższenie nie jest najważniejsze, że liczby i wszelkie statystki są ślepe i niewiele mówią o prawdziwej trudności trasy. Gdy tylko zjechałem z wiaduktu zaczęło padać i musiałem chronić się po przystankach. Straciłem więc cały zapas czasowy, który chciałem spożytkować na znalezienie wygodnego miejsca na dziki biwak. Na szczęście przed zmierzchem przestało padać, a byłem nad Mittelelbe w Mitteleurope. Nie zniechęcał mnie fakt przebywania na terenie Biosphärenreservat Mittelelbe, oznaczanego zresztą uroczymi tabliczkami z sowami. Za Dzbankiem Piasku (Sandkrug) wkopałem się więc w piasek między sosnami i zaliczyłem kolejny idylliczny dziki nocleg. Rozkładając się byłem pewien, że "ich liebe DDR!".
Płytówka-traktorówka w Rezerwacie Biosfery Środkowej Łaby. Idealna dla limuzyn, rowerów i toczenia jajek. Cudo techniki. Przejechanie tu traktorem to barbarzyństwo.
Tak prezentują się nadłabskie wioski
Nawet na przedmieściach zostało niewiele z prawdziwego Magdeburga
Katedra Rzeszy w Magdeburgu
Prawdziwy współczesny Magdeburg
Efcyj z Magdeburga był sławiony regularnie 30 km przed i za miastem. To klub - symbol NRD.
Trasa:
Był sobie Magdeburg. Sławne miasto, siedziba cesarzy Świętego Cesarstwa i arcybiskupów, pierwsze na mojej trasie miasto hanzeatyckie. Magdeburga już jednak nie ma. Została nazwa. Przekonałem się o tym naocznie. Nalot dywanowy był bardzo skrupulatny. Zanim jednak w oszołomieniu szukałem jakichkolwiek śladów po starówce, musiałem ponownie zmierzyć się z żywiołem. Bo jakżeby inaczej, dalej dął huragan z północnego zachodu, czyli z kierunku w jakim zdążałem. Kolejny dzień walki z wiatrem był frustrujący. Moim atutem był przyjemny nocleg na przedpolu Wittenbergi i wyjątkowo długa regeneracja (nawałnica wpędziła mnie do namiotu przed 19). Od miasta Coswig - wliczając do trudności czekającą mnie walkę z wiatrem - jechałem wzdłuż Elberadweg, mijając północne opłotki Dessau i przeprawiając na prawy brzeg Łaby pod Aken. Odtąd aż do Barby czekał mnie najciekawszy odcinek trasy. Atrakcją było same poprowadzenie trasy rowerowej. Biegła ona po traktorówkach wyłożonych płytami betonowymi. Brzmi dość makabrycznie, ale było fantastycznie.
Nigdy w życiu nie widziałem tak idealnie równo położonych płyt betonowych. Były tak gładkie, że jechało się po nich lepiej niż po najlepszym asfalcie. W dodatku znakomicie wpisywały się w pejzaż Środkowej Łaby (Mittlere Elbe), wzdłuż której jechałem już od Miśni. Na trasie było pustawo, zapomniałem już o tłumach rowerzystów na wysokości Drezna. Trafiłem nawet na ogródek rowerzystów z wiatą i kranem z wodą pitną. Były też foldery turystyczne w skrzynce. Po raz pierwszy na terenie byłej NRD poczułem się prawdziwie na zachodzie. Ten spokojny etap wieńczył przejazd przez nieczynny most kolejowy w rejonie Barby. Niestety powrót na lewy brzeg rzeki oznaczał jazdę po odsłoniętym terenie, nieraz po wałach rzecznych, co było równoznaczne z walką o przetrwanie. Wiatr jest potężniejszym przeciwnikiem niż największe przewyższenie, bo po podjeździe następuje zjazd. Gdy cały dzień jedziesz pod wiatr, nie masz chwili wytchnienia, nie ma nagrody za wysiłek. Nawet przebieranie się było męczarnią, wiatr był tak potężny, że porywał bidony i ubrania, ba, nawet reklamówki z jedzeniem! Wiał ze średnią siłą 13 m/s co jest wartością szokującą. Porywy rzędu 25 m/s zatrzymywały mnie po prostu w miejscu. Jechanie cały dzień pod taki wiatr to odpowiednik walenia głową w mur. Odechciewa się wszystkiego.
Po drodze do Magdeburga towarzyszyły mi brzydkie, różnokolorowe domy o tandetnych, bezstylowych oknach. Brak dbałości o architekturę i ponura pruskość krajobrazu mocno mnie przygnębiały. Humoru nie poprawiały szpecące okolice plakaty wyborcze. Wybory miały być za półtora miesiąca (26.09), ale plakaty AfD i SPD były wszędzie. Przez cały dzień towarzyszyli mi Knut Abraham (SPD) i Andreas Mrosek (AfD). Nie mogli pochwalić się pragermańskimi nazwiskami. Tak jak poniszczone przez wichury lasy. Lokalne drogi były jednak bardzo dobrej jakości. W zasadzie czym dalej od koryta Łaby, tym było estetyczniej i zamożniej. Najgorzej jest na radwegach: umlautungi, bruki, większa ekspozycja na wiatr.
Zaczynam jednak lubić śp. NRD. Jest tu gdzie biwakować na dziko, przestrzenie są spore, kierowcy cywilizowani, oznaczenia radwegów dobre (choć nawierzchnie już nie), ceny w sklepach zadziwiająco niskie (Netto z czerwonym napisem, bo te "nasze" czyli żółto-czarne są z kolei najdroższe i mają najmniejszy wybór). No i te kapitalne wynalazki w postaci gładkich jak pupa niemowlaka płyt na traktorówkach i rowkowane deski na drewnianych mostach, które niesamowicie zwiększały przyczepność. Jest tu jednocześnie egzotycznie i nieco bałtycko (taki mariaż Łotwy z Estonią) oraz jednocześnie nieco polsko (koszmarne domki). Nie widać bogactwa, jest skromnie, ale niezwykle czysto. Domy mogą być pstrokate i brzydkie, ale nigdy nie są brudne. Drogi są zaś znakomite, ale o tym już pisałem. Panuje też na nich niewielki ruch. Jeździ się po nich z przyjemnością.
Na koniec kilka słów o traumie magdeburskiej. Magdeburg to konstrukt kulturowy. Takiego miasta już nie ma. Centrum jest nowoczesne i pedantycznie czyste. Katedra jest dostępna za darmo, ale bombowce wytłukły ją niemal do przyziemia. Spoczywa tu cesarz Otton I - twórca potęgi państwa niemieckiego i założyciel Rzeszy. Przygnębiające wrażenie robią rekonstrukcje gotyckich i romańskich kościołów usadowione wśród postmodernizmu. Podobała mi się natomiast kontrowersyjna Zielona Cytadela. Nie rozumiem tylko dlaczego jest... różowa. Miasto powinno się nazywać Nowy Magdeburg, bo z tym starym Magdeburgiem, który zachwycał starówką i atmosferą łączy je tylko miejsce na mapie. Tutaj był kiedyś Magdeburg, ale już go nie ma - takie tablice powinny witać z wszystkich stron wjeżdżających do miasta.
Magdeburg nie zaskoczył mnie swoim współczesnym obliczem, wiedziałem czego się spodziewać. Prawdziwym zaskoczeniem był natomiast Kanalbrücke Magdeburg. Most kanałowy czy raczej estakada przeprowadzająca kanał Łaba - Hawela ponad samą Łabą. Kapitalne rozwiązanie i niezwykłe uczucie, że te masy wody w żeglownym kanale wiszą nad ziemią. Dla rowerzysty był to jednak najtrudniejszy kilometr trasy, bo jechałem centralnie pod wiatr, na nieosłoniętym wiadukcie, wystawionym dodatkowo na pełną siłę żywiołu. 10 km/h było zachwycającą średnią, pokazującą że przewyższenie nie jest najważniejsze, że liczby i wszelkie statystki są ślepe i niewiele mówią o prawdziwej trudności trasy. Gdy tylko zjechałem z wiaduktu zaczęło padać i musiałem chronić się po przystankach. Straciłem więc cały zapas czasowy, który chciałem spożytkować na znalezienie wygodnego miejsca na dziki biwak. Na szczęście przed zmierzchem przestało padać, a byłem nad Mittelelbe w Mitteleurope. Nie zniechęcał mnie fakt przebywania na terenie Biosphärenreservat Mittelelbe, oznaczanego zresztą uroczymi tabliczkami z sowami. Za Dzbankiem Piasku (Sandkrug) wkopałem się więc w piasek między sosnami i zaliczyłem kolejny idylliczny dziki nocleg. Rozkładając się byłem pewien, że "ich liebe DDR!".
Płytówka-traktorówka w Rezerwacie Biosfery Środkowej Łaby. Idealna dla limuzyn, rowerów i toczenia jajek. Cudo techniki. Przejechanie tu traktorem to barbarzyństwo.
Tak prezentują się nadłabskie wioski
Nawet na przedmieściach zostało niewiele z prawdziwego Magdeburga
Katedra Rzeszy w Magdeburgu
Prawdziwy współczesny Magdeburg
Efcyj z Magdeburga był sławiony regularnie 30 km przed i za miastem. To klub - symbol NRD.
Trasa:
Dystans118.42 km Czas06:35 Vśrednia17.99 km/h VMAX38.03 km/h Podjazdy341 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 5: Spotkanie z Lutrem
Obudziłem się zachwycony wyborem tej trasy. Żyłem jeszcze wczoraj, a dzisiaj zaczynało straszyć powiewami wiatru. Widząc co się święci i znając niepokojące prognozy postanowiłem na czczo ruszyć na spotkanie z aliantami. Zanim dotarłem do Torgau wiatr był już groteskowo silny. Ciężko było oddychać, nie mówiąc o jeździe. Pięknie jednak łopotały flagi "przyjaciół". Prawdziwa była tylko jankeska, zamiast prawilnej flagi III Rzeszy wisiała ta belgiopodobna, zamiast radzieckiej uproszczona flaga Słowacji. Ktoś bardzo wstydził się prawdy, że nie spotkała się tu Rosja z RFN-em i nie było żadnej przyjaźni. Polityki historycznej nie należy mylić z historią. W Torgau zrobiłem ekumeniczne zakupy i z bólem ruszyłem dalej. To było moje pierwsze zderzenie z niemieckim sklepem na trasie: wszyscy mieli maseczki. Na twarzach, nie brodach. Wiatr postanowił wskazać mi miejsce w szeregu i dął z całą siłą na wschód, gdy miałem jechać wprost na zachód.
By zrobić psikusa prześladowcy postanowiłem porzucić moją rzekę-przewodniczkę i odbić na północ, do miasta Jessen nad Czarną Elsterą. Jechało się znacznie lepiej, wiatr wiał nieco z boku, dało się jechać. Bo ostatnie kilometry przed Torgau były rozpaczliwą walką z żywiołem, znaczone średnią 12 km/h. Niestety od Jessen, gdzie nic nie było poza ulgą z wykiwania wiatru, musiałem już jechać centralnie na zachód. Niebo coraz bardziej zakrywało się chmurami a wiatr był już nie do wytrzymania. Jechałem po idealnie płaskim terenie 10 km/h i musiałem ciężko pracować oraz pochylać się jak na biciu rekordu zjazdu... Czytałem przed wyjazdem czy jazda wzdłuż Łaby, w dół rzeki, jest trudniejsza, bo zazwyczaj pod wiatr. Prychnąłem wtedy pogardliwie: "cóż z tego, jest płasko, trochę trudności się przyda a wiaterek dotleni przynajmniej". Tylko że to był tajfun. W Wittenberdze skorzystałem z darmowego internetu na rynku i odkryłem, że mój "wiaterek" wieje z siłą średnią 11 m/s a w porywach 25 m/s. W dodatku za godzinę miał mnie pochłonąć potężny front deszczowy. No i cóż. Nie zdążyłem jeszcze wyjechać z Lutherstadt, a wiatr zaczął wyginać drzewa a deszcz boleśnie siec w twarz. Pomyślałem, że to koniec. Właśnie wtedy po mojej lewej stronie ukazał się dziurawy i w wielu miejscach zdezelowany płot a za nim teren poprzemysłowy porośnięty brzeziną i sośniną. W mgnieniu oka byłem w tym eldorado. Namiot próbował mi kilka razy odlecieć na wschód i wrócić do ojczyzny, ale zdołałem utrzymać go w rękach. O dziwo Armageddon poczekał aż go nie rozbiłem i dopiero kilka chwil po zaszyciu się pod tropikiem usłyszałem miarowe dudnienie. Tego się nie spodziewałem, ale o 18 byłem już w namiocie, gotowy do spoczynku a wszystko działo się w granicach administracyjnych Wittenbergi. Sen z Lutrem okazał się proroczy, choć jabłek nigdzie nie widziałem, nie wspominając nawet o habitach.
Flagi łomotały w porywach huraganu
Łaba w starym stylu
Łaba zaczęła bawić się w starorzecza, nabrała naturalnego oblicza
Wittenberga była chmurną wersją Pirny z lekką nutką surowości, nacjonalizmu i protestantyzmu.
Było tu bardzo germańsko, nawet globus krwawił lądami.
Trasa:
Obudziłem się zachwycony wyborem tej trasy. Żyłem jeszcze wczoraj, a dzisiaj zaczynało straszyć powiewami wiatru. Widząc co się święci i znając niepokojące prognozy postanowiłem na czczo ruszyć na spotkanie z aliantami. Zanim dotarłem do Torgau wiatr był już groteskowo silny. Ciężko było oddychać, nie mówiąc o jeździe. Pięknie jednak łopotały flagi "przyjaciół". Prawdziwa była tylko jankeska, zamiast prawilnej flagi III Rzeszy wisiała ta belgiopodobna, zamiast radzieckiej uproszczona flaga Słowacji. Ktoś bardzo wstydził się prawdy, że nie spotkała się tu Rosja z RFN-em i nie było żadnej przyjaźni. Polityki historycznej nie należy mylić z historią. W Torgau zrobiłem ekumeniczne zakupy i z bólem ruszyłem dalej. To było moje pierwsze zderzenie z niemieckim sklepem na trasie: wszyscy mieli maseczki. Na twarzach, nie brodach. Wiatr postanowił wskazać mi miejsce w szeregu i dął z całą siłą na wschód, gdy miałem jechać wprost na zachód.
By zrobić psikusa prześladowcy postanowiłem porzucić moją rzekę-przewodniczkę i odbić na północ, do miasta Jessen nad Czarną Elsterą. Jechało się znacznie lepiej, wiatr wiał nieco z boku, dało się jechać. Bo ostatnie kilometry przed Torgau były rozpaczliwą walką z żywiołem, znaczone średnią 12 km/h. Niestety od Jessen, gdzie nic nie było poza ulgą z wykiwania wiatru, musiałem już jechać centralnie na zachód. Niebo coraz bardziej zakrywało się chmurami a wiatr był już nie do wytrzymania. Jechałem po idealnie płaskim terenie 10 km/h i musiałem ciężko pracować oraz pochylać się jak na biciu rekordu zjazdu... Czytałem przed wyjazdem czy jazda wzdłuż Łaby, w dół rzeki, jest trudniejsza, bo zazwyczaj pod wiatr. Prychnąłem wtedy pogardliwie: "cóż z tego, jest płasko, trochę trudności się przyda a wiaterek dotleni przynajmniej". Tylko że to był tajfun. W Wittenberdze skorzystałem z darmowego internetu na rynku i odkryłem, że mój "wiaterek" wieje z siłą średnią 11 m/s a w porywach 25 m/s. W dodatku za godzinę miał mnie pochłonąć potężny front deszczowy. No i cóż. Nie zdążyłem jeszcze wyjechać z Lutherstadt, a wiatr zaczął wyginać drzewa a deszcz boleśnie siec w twarz. Pomyślałem, że to koniec. Właśnie wtedy po mojej lewej stronie ukazał się dziurawy i w wielu miejscach zdezelowany płot a za nim teren poprzemysłowy porośnięty brzeziną i sośniną. W mgnieniu oka byłem w tym eldorado. Namiot próbował mi kilka razy odlecieć na wschód i wrócić do ojczyzny, ale zdołałem utrzymać go w rękach. O dziwo Armageddon poczekał aż go nie rozbiłem i dopiero kilka chwil po zaszyciu się pod tropikiem usłyszałem miarowe dudnienie. Tego się nie spodziewałem, ale o 18 byłem już w namiocie, gotowy do spoczynku a wszystko działo się w granicach administracyjnych Wittenbergi. Sen z Lutrem okazał się proroczy, choć jabłek nigdzie nie widziałem, nie wspominając nawet o habitach.
Flagi łomotały w porywach huraganu
Łaba w starym stylu
Łaba zaczęła bawić się w starorzecza, nabrała naturalnego oblicza
Wittenberga była chmurną wersją Pirny z lekką nutką surowości, nacjonalizmu i protestantyzmu.
Było tu bardzo germańsko, nawet globus krwawił lądami.
Trasa:
Dystans178.32 km Czas09:37 Vśrednia18.54 km/h VMAX43.33 km/h Podjazdy1016 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 4: Saska Szwajcaria i Miśnia
Obudziłem się w pięknej scenerii Bramy Czeskiej, a moc atrakcji była dopiero przede mną. Trasa rowerowa wiodła przyjemnym wąskim asfaltem, gdzieniegdzie dało się dostrzec miejsca do cumowania i przycumowane łódki. W oddali, na tle bezchmurnego nieba, widoczne były śmiałe wulkaniczne stożki Czeskiego Średniogórza. Nad wodą jakiś czas panował jeszcze chłód, który mobilizował mnie do szybszej jazdy. W Decinie zatrzymałem się na zakupy, by wydać ostatnie korony i okazało się że zostało ich nieco za mało. Ból niezaspokojonej konsumpcji łagodziła ona, a w zasadzie on - Łab. W czeskim jest rodzaju męskiego. Za 50 km przejdzie korektę płci i będzie już "die Elbe". Naszą Łabą, czy Elbą, jak kto woli. Po łacinie też zawsze była kobietą - Albą, czyli Białą. Wzdłuż Albis fluvius jadę sobie od Deczyna już całkiem rozkosznie. Rośnie temperatura, widoki wciąż tak samo piękne, tylko liczba rowerzystów rośnie, lawinowo. Po co ci Niemcy produkują te wszystkie "das auta" jak i tak większość jedzie tędy na rowerze. Niepokoi mnie granica, spodziewam się kontroli paszportu kowidowego, ale nic z tych rzeczy. Przekraczam ją na drodze rowerowej i poza tłumami rowerzystów nie ma tu nikogo. Mijam pięknie położone Bad Schandau, przy kurorcie Rathen czekają mnie ostatnie na wiele dni podjazdy.
W Pirnie wkraczam w pejzaż historyczny. To miasto cukierkowe, jak makieta. Gdy zbliżam się do Drezna wille i pałacyki nad Łabą ciągną się niemal w nieskończoność. Zaczynam wątpić w istnienie centrum. Jedzie się znakomicie. Zdążyłem już przekonać się do mojej przewodniczki Elby. Centrum Drezna robi jednak przygnębiające wrażenie. Neumarkt udaje jeszcze dość wiarygodnie starówkę, ale Altmarkt i reszta to już Drezno made in Ikea. Inaczej prezentuje się Zwinger. Drażnią te wieczyste remonty i ogrodzenia, ale dzięki bogactwu detali sprawia wrażenie nietkniętego przez wojnę. To mylne wrażenie, ale krzepiące. podobnie jak widok Afroniemki kąpiącej się w pałacowej fontannie pomimo zakazu...
Uciekam z Drezna w dobrym tempie, bo chcę znaleźć trochę spokoju, odpocząć od upału, zaduchu i kłębowisk ludzi. Większość jest na rowerach. Postanawiam wykluczyć się z tego łańcucha istnień i spojrzeć na sznury cyklistów nieco z boku. Rozkładam się więc na bezczela na łące, wyciągam kuchenkę i robię pomidorową. Od mrówek na rowerach dzieli mnie jakieś 20 metrów, ale przestaje się z nimi identyfikować. To wielkie dżdżownice, zbudowana z ludzi, kół i ram. Są dwie - przemieszczają się w przeciwne strony. Nie spieszy mi się by zając miejsce w szeregu, by dołączyć do kieratu. Zaciekawiły mnie w tym eNeRDe pinezki zwalniające zamiast progów na drogach. Znakomite rozwiązanie, bo do ominięcia przez rowerzystę bez robienia łuku. Wypoczęty i najedzony docieram w euforycznym nastroju do Miśni, siedziby potężnych margrabiów i stolicy porcelany. Miśnia jest ładnie położona i ładnie zabudowana, ale dwa kraniki z wodą istnieją tylko na mapie. To wpędza mnie w kłopoty, bo obiad pochłonął większość moich zapasów a najbliższy czynny sklep spodziewałem się nawiedzić dopiero w poniedziałek. Zazwyczaj jak się psuje, to kilka elementów. Tak było i tym razem. Elberadweg, dotychczas znakomita, zaczyna pokazywać kły. Wyszczerzone, ostre i nierówne, dokładnie jak bruki po których muszę jechać. Zaczyna doganiać mnie meta, czyli zmierzch. Widząc ciąg dalszy fatalnej nawierzchni decyduję się na skok w bok za wioską Bobersen i błogosławię ten przejaw nagłego geniuszu. Ukazuje mi się cudowny sosnowy lasek, okolony zdziczałymi sadami. Samo rozbijanie namiotu było poezją a sen przyszedł szybko. We śnie płynąłem rowerem po Elbie i spotkałem Lutra zbierającego jabłka. Był w habicie. Sensu teologicznego nie zrozumiałem, pewne było jednak, że myślałem już o następnym sławnym celu - Lutherstadt.
Brama Czeska znad brzegu Łaby
Świat znad Łaby
Świat znad Łaby
Wulkanicznie i coraz cieplej
Deczin: zamek i Łaba. Zamki i rzeki zawsze zgodnie współistnieją.
Saska Szwajcaria
Pirna - cudnie, bo tak małych miast się nie bombardowało zazwyczaj...
Te większe, jak Drezno, bombardowano chętnie i skrupulatnie
Zwinger w ciągłym remoncie. Więc fotka na część bez rusztowań. Który król Polski zbudował coś bardziej imponującego?
W Miśni piętrzy się historia. Dosłownie
Miśnieński "Wawel"
Łaba za Miśnią robi się ładniejsza niż w Saskiej Szwajcarii...
Trasa:
Obudziłem się w pięknej scenerii Bramy Czeskiej, a moc atrakcji była dopiero przede mną. Trasa rowerowa wiodła przyjemnym wąskim asfaltem, gdzieniegdzie dało się dostrzec miejsca do cumowania i przycumowane łódki. W oddali, na tle bezchmurnego nieba, widoczne były śmiałe wulkaniczne stożki Czeskiego Średniogórza. Nad wodą jakiś czas panował jeszcze chłód, który mobilizował mnie do szybszej jazdy. W Decinie zatrzymałem się na zakupy, by wydać ostatnie korony i okazało się że zostało ich nieco za mało. Ból niezaspokojonej konsumpcji łagodziła ona, a w zasadzie on - Łab. W czeskim jest rodzaju męskiego. Za 50 km przejdzie korektę płci i będzie już "die Elbe". Naszą Łabą, czy Elbą, jak kto woli. Po łacinie też zawsze była kobietą - Albą, czyli Białą. Wzdłuż Albis fluvius jadę sobie od Deczyna już całkiem rozkosznie. Rośnie temperatura, widoki wciąż tak samo piękne, tylko liczba rowerzystów rośnie, lawinowo. Po co ci Niemcy produkują te wszystkie "das auta" jak i tak większość jedzie tędy na rowerze. Niepokoi mnie granica, spodziewam się kontroli paszportu kowidowego, ale nic z tych rzeczy. Przekraczam ją na drodze rowerowej i poza tłumami rowerzystów nie ma tu nikogo. Mijam pięknie położone Bad Schandau, przy kurorcie Rathen czekają mnie ostatnie na wiele dni podjazdy.
W Pirnie wkraczam w pejzaż historyczny. To miasto cukierkowe, jak makieta. Gdy zbliżam się do Drezna wille i pałacyki nad Łabą ciągną się niemal w nieskończoność. Zaczynam wątpić w istnienie centrum. Jedzie się znakomicie. Zdążyłem już przekonać się do mojej przewodniczki Elby. Centrum Drezna robi jednak przygnębiające wrażenie. Neumarkt udaje jeszcze dość wiarygodnie starówkę, ale Altmarkt i reszta to już Drezno made in Ikea. Inaczej prezentuje się Zwinger. Drażnią te wieczyste remonty i ogrodzenia, ale dzięki bogactwu detali sprawia wrażenie nietkniętego przez wojnę. To mylne wrażenie, ale krzepiące. podobnie jak widok Afroniemki kąpiącej się w pałacowej fontannie pomimo zakazu...
Uciekam z Drezna w dobrym tempie, bo chcę znaleźć trochę spokoju, odpocząć od upału, zaduchu i kłębowisk ludzi. Większość jest na rowerach. Postanawiam wykluczyć się z tego łańcucha istnień i spojrzeć na sznury cyklistów nieco z boku. Rozkładam się więc na bezczela na łące, wyciągam kuchenkę i robię pomidorową. Od mrówek na rowerach dzieli mnie jakieś 20 metrów, ale przestaje się z nimi identyfikować. To wielkie dżdżownice, zbudowana z ludzi, kół i ram. Są dwie - przemieszczają się w przeciwne strony. Nie spieszy mi się by zając miejsce w szeregu, by dołączyć do kieratu. Zaciekawiły mnie w tym eNeRDe pinezki zwalniające zamiast progów na drogach. Znakomite rozwiązanie, bo do ominięcia przez rowerzystę bez robienia łuku. Wypoczęty i najedzony docieram w euforycznym nastroju do Miśni, siedziby potężnych margrabiów i stolicy porcelany. Miśnia jest ładnie położona i ładnie zabudowana, ale dwa kraniki z wodą istnieją tylko na mapie. To wpędza mnie w kłopoty, bo obiad pochłonął większość moich zapasów a najbliższy czynny sklep spodziewałem się nawiedzić dopiero w poniedziałek. Zazwyczaj jak się psuje, to kilka elementów. Tak było i tym razem. Elberadweg, dotychczas znakomita, zaczyna pokazywać kły. Wyszczerzone, ostre i nierówne, dokładnie jak bruki po których muszę jechać. Zaczyna doganiać mnie meta, czyli zmierzch. Widząc ciąg dalszy fatalnej nawierzchni decyduję się na skok w bok za wioską Bobersen i błogosławię ten przejaw nagłego geniuszu. Ukazuje mi się cudowny sosnowy lasek, okolony zdziczałymi sadami. Samo rozbijanie namiotu było poezją a sen przyszedł szybko. We śnie płynąłem rowerem po Elbie i spotkałem Lutra zbierającego jabłka. Był w habicie. Sensu teologicznego nie zrozumiałem, pewne było jednak, że myślałem już o następnym sławnym celu - Lutherstadt.
Brama Czeska znad brzegu Łaby
Świat znad Łaby
Świat znad Łaby
Wulkanicznie i coraz cieplej
Deczin: zamek i Łaba. Zamki i rzeki zawsze zgodnie współistnieją.
Saska Szwajcaria
Pirna - cudnie, bo tak małych miast się nie bombardowało zazwyczaj...
Te większe, jak Drezno, bombardowano chętnie i skrupulatnie
Zwinger w ciągłym remoncie. Więc fotka na część bez rusztowań. Który król Polski zbudował coś bardziej imponującego?
W Miśni piętrzy się historia. Dosłownie
Miśnieński "Wawel"
Łaba za Miśnią robi się ładniejsza niż w Saskiej Szwajcarii...
Trasa:
Dystans122.32 km Czas07:12 Vśrednia16.99 km/h VMAX44.64 km/h Podjazdy385 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 3: Terezin i Porta Bohemica
Był to trochę dzień przykrych odkryć, przykre odkrycia dotyczyły prognoz pogody i niemożności zrealizowania planu dotarcia za Ujście nad Łabą. Za dwa dnie czekało mnie załamanie pogody i huragany. Wiatr już zmienił się na niekorzystny. Dzień zaczynam od weryfikacja niezrealizowanych miejsc noclegowych. Wszystkie okazują się wartościowe, szkoda że do nich nie dojechałem... Pierwszym miastem na mojej trasie jest Stara Bolesław. Jest tu mały rynek i małomiasteczkowa zabudowa, nic ciekawego. Postanawiam na chwilę przejechać na lewy brzeg Łaby. W miasteczku Kostelec powracam na prawy brzeg, którym dojadę aż do Mielnika. Robi się upalnie, po nocnym oberwaniu chmury ani śladu. W Mielniku jest już straszny zaduch. Chronię się w podcieniach ratusza, jest tu darmowe Wi-Fi. Miasto jest przeciętne, ale nadrabia pięknym położeniem nad ujściem Wełtawy do Łaby. Po uzupełnieniu zapasów ruszam trasą rowerową po lewej stronie Łaby. Wlecze się ona literalnie wzdłuż koryta rzeki, ale nawierzchnia jest lepsza niż przed Mielnikiem (gdzie był koszmarny bruk i piach), więc korzystam z braku towarzystwa rozgrzanych puszkinów i ich benzynowych ekstrementów. Czas mija zadziwiająco szybko, głównie dlatego że się wlokę. Dwa dni wycisku zrobiły swoje, postanawiam jechać tempem rekreacyjnym. Nie muszę się spieszyć, jutro niedziela i sklepy w RFN będą zamknięte. Czym dłużej zostanę więc na słowiańskiej ziemi, tym lepiej.
Dopiero pod koniec dnia pojawiają się pozytywne wrażenia. Docieram do Terezina. Zaskakuje mnie znakomicie zachowana zabudowa fortu. Są tu wszystkie poaustriackie budynki, zupełnie jakby nieboszczka Austria odeszła tydzień wcześniej. Sama twierdza - obóz też robi wrażenie, podobnie jak cmentarz. Zbliża się złota godzina, co potęguje moje pozytywne odczucia. Tym bardziej, że miasto Litomierzyce zachwyca zabudową rynku. Pardubice i Kolin znajdują trzeciego rynkowego muszkietera. Zbliża się zachód słońca a mnie czeka przełom Łaby. Na horyzoncie majaczą śmiałe stożki Średniogórza Czeskiego a mnie czekają najpiękniejsze wieczorne i poranne (nazajutrz) chwile nad Łabą. Teraz zaczynam trochę żałować tego odpoczynkowego tempa. Okrążam bazaltowy Radobyl (399) i wraz z gasnącym słońcem zanurzam się w Bramę Czeską. Widoki są cudowne. Jadę kapitalną drogą rowerową, między skalnymi skarpami, nasypem kolejowym a rzeką. Co jakiś czas pokonuję suche na szczęście brody i rynny. Najbardziej niezwykły jest ostatni odcinek, między Wielkimi Żernosekami a Libochowanami. Na opłotkach tej ostatniej wsi znajduję miejsce na dziki biwak.
Łaba w okolicach Starej Bolesław
Fatalne nawierzchnie przed Mielnikiem
Piętrowe kamieniczki na mielnickim rynku
Widok z mielnickiego wzgórza miejskiego na Łabę
Roudnice nad Labem
Terezin
Litomierzyce
Trasa:
Był to trochę dzień przykrych odkryć, przykre odkrycia dotyczyły prognoz pogody i niemożności zrealizowania planu dotarcia za Ujście nad Łabą. Za dwa dnie czekało mnie załamanie pogody i huragany. Wiatr już zmienił się na niekorzystny. Dzień zaczynam od weryfikacja niezrealizowanych miejsc noclegowych. Wszystkie okazują się wartościowe, szkoda że do nich nie dojechałem... Pierwszym miastem na mojej trasie jest Stara Bolesław. Jest tu mały rynek i małomiasteczkowa zabudowa, nic ciekawego. Postanawiam na chwilę przejechać na lewy brzeg Łaby. W miasteczku Kostelec powracam na prawy brzeg, którym dojadę aż do Mielnika. Robi się upalnie, po nocnym oberwaniu chmury ani śladu. W Mielniku jest już straszny zaduch. Chronię się w podcieniach ratusza, jest tu darmowe Wi-Fi. Miasto jest przeciętne, ale nadrabia pięknym położeniem nad ujściem Wełtawy do Łaby. Po uzupełnieniu zapasów ruszam trasą rowerową po lewej stronie Łaby. Wlecze się ona literalnie wzdłuż koryta rzeki, ale nawierzchnia jest lepsza niż przed Mielnikiem (gdzie był koszmarny bruk i piach), więc korzystam z braku towarzystwa rozgrzanych puszkinów i ich benzynowych ekstrementów. Czas mija zadziwiająco szybko, głównie dlatego że się wlokę. Dwa dni wycisku zrobiły swoje, postanawiam jechać tempem rekreacyjnym. Nie muszę się spieszyć, jutro niedziela i sklepy w RFN będą zamknięte. Czym dłużej zostanę więc na słowiańskiej ziemi, tym lepiej.
Dopiero pod koniec dnia pojawiają się pozytywne wrażenia. Docieram do Terezina. Zaskakuje mnie znakomicie zachowana zabudowa fortu. Są tu wszystkie poaustriackie budynki, zupełnie jakby nieboszczka Austria odeszła tydzień wcześniej. Sama twierdza - obóz też robi wrażenie, podobnie jak cmentarz. Zbliża się złota godzina, co potęguje moje pozytywne odczucia. Tym bardziej, że miasto Litomierzyce zachwyca zabudową rynku. Pardubice i Kolin znajdują trzeciego rynkowego muszkietera. Zbliża się zachód słońca a mnie czeka przełom Łaby. Na horyzoncie majaczą śmiałe stożki Średniogórza Czeskiego a mnie czekają najpiękniejsze wieczorne i poranne (nazajutrz) chwile nad Łabą. Teraz zaczynam trochę żałować tego odpoczynkowego tempa. Okrążam bazaltowy Radobyl (399) i wraz z gasnącym słońcem zanurzam się w Bramę Czeską. Widoki są cudowne. Jadę kapitalną drogą rowerową, między skalnymi skarpami, nasypem kolejowym a rzeką. Co jakiś czas pokonuję suche na szczęście brody i rynny. Najbardziej niezwykły jest ostatni odcinek, między Wielkimi Żernosekami a Libochowanami. Na opłotkach tej ostatniej wsi znajduję miejsce na dziki biwak.
Łaba w okolicach Starej Bolesław
Fatalne nawierzchnie przed Mielnikiem
Piętrowe kamieniczki na mielnickim rynku
Widok z mielnickiego wzgórza miejskiego na Łabę
Roudnice nad Labem
Terezin
Litomierzyce
Trasa:
Dystans207.84 km Czas11:39 Vśrednia17.84 km/h VMAX54.52 km/h Podjazdy1498 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 2: Stradovius ad portas Nymburka
Wiodła mnie zaplanowana ambicja, czyli rzecz głupia. Chciałem koniecznie przejechać Nymburk, miałem tam upatrzone miejsca noclegowe. Zależało mi więc, by jak najszybciej pokonać odcinek interwałowy do Pardubic; potem miało być już płasko i łatwo. Do Litomyśla było - zgodnie z planem - interwałowo, ale trudy łagodził chłód poranka. Między Litomyślem a Pardubicami szło mi już jednak jak po grudzie. Słoneczko szybko zaczęło denerwować, zanikły poranne chmurki, niebo zrobiło się totalitarnie bezchmurne. Słoneczko było jak gorejący jaskier. Do rozpalonego słońcem miasteczka Chrast było bardzo interwałowo. Piękny pałac w Nowych Hradach okazał się straszyć budką biletową już przed wejściem. Osłabiło to moje morale, a rosnący upał zrobił swoje. Jechałem cały czas w odsłoniętym terenie, gdy w końcy dotarłem nad Chrudimkę, w przypływie desperacji zarządziłem sobie sjestę. Rzeka była mętna, cienia było mało, amatorów rzeczki wielu. Dopiero po tym resecie odważyłem się wjechać do Pardubic.
W Pardubicach symbolicznie wkroczyłem w drugą fazę dnia i charakter trasy zmienił się w spływ Łabą. Odtąd miałem jechać od miasta do miasta. Wzdłuż jednej z najsławniejszych rzek Europy, rzeki symbolicznej i od zawsze granicznej. Starówka miała tu charakter wertykalny: była złożona z wysokich, kapitalnych kamienic, ale zajmowała malutki obszar. Wrażenie robił też rozległy zamek, zbudowany z wielu "warstw". Wyjazd z Pardubic był niestety skomplikowany i nieprzyjemny, pomimo szczegółowego rozkminiania go przed wyjazdem, nie znalazłem przyjemnego korytarza do jazdy. Było jak na mapach - nieprzyjemnie. Ostatnim pozytywnym akcentem było pierwsze zetknięcie z Łabą. Uregulowaną, zurbanizowaną i nieciekawą. Gdy wydostałem się z kotła pardubickego (swoistej czarnej dziury), czym dalej byłem od Pardubic tym było spokojniej. Przejeżdżałem przez rozległe tereny wybiegów i stadnin. Jechałem zazwyczaj szlakiem rowerowym, trzymając się terasy rzecznej. Sama rzeka była nieciekawa, w zasadzie stała w miejscu i była mętna. Przypominała kanał. Ten odcinek pozbawiony był większych ośrodków. Dopiero w Kolinie zaznałem znów pięknych kamienic. Miasto różniło się charakterem od Pardubic. Było też mniej męczące transportowo, bo trzykrotnie mniej ludne.
Ostatni odcinek wiódł mnie do sławnych Podiebradów, siedziby sławnego króla Jerzego. Miasto mnie jednak mocno zawiodło. Co gorsza, pomnik króla był w remoncie. Trasa rowerowa z Podiebradów do Nymburka prowadziła wzdłuż Łaby i jechało się nią wspaniale. Pognałem więc do Nymburka, by w resztkach dnia podziwiać mury miejskie. Dobrze się stało, że widziałem je o zmierzchu. Mniej światła korzystniej działa na rekonstrukcje. Ja miałem podwójnie mniej światła, pojawiły się znikąd ciemne chmury i niepokojący wiatr, zwiastujący poważne kłopoty. Miałem upatrzone miejsca noclegowe za Kostomlotami nad Labem, ledwo przejechałem miejscowość rozpętało się piekło. Od celu biwakowego dzieliło mnie kilka kilometrów. Musiałem się poddać wcześniej: w strugach deszczu rzuciłem się przez wysokie, mokre trawy, do przydrożnego sadu. Namiot rozkładałem w deszczu i wietrze, szarpało nim na wszystkie strony. Zalało mnie całkowicie, w dodatku wchodząc do namiotu zalałem jego wnętrze, tyle miałem wody na pelerynie (zapomniałem ją wcześniej ściągnąć). Miałem całkiem przemoczone buty, ale jazda dalej była szaleństwem. Na koniec dopadł mnie więc potop, przelewanie wody z sypialni namiotu na zewnątrz i wykręcanie ubrań. Cena za zrealizowanie celu była wysoka. Dałem z siebie wszystko, a jak mawiał gen. Patton: "gdy żołnierz da z siebie wszystko, to co mu zostanie?"
Czeskotrebovska vrchovina, czyli w drodze z Opatovca na Litomyśl.
Po latach w Litomyślu. Pierwszy raz na rowerze.
Nowe Hrady. Tyle było widać sprzed kasy biletowej.
Cudna zabudowa pardubickiej starówki
Malutka wertykalna starówka
Zetknięcie z Łabą, która potowarzyszy mi przez kolejne 800 km.
Pardubickie stadniny
Śliczne gniazdo zięby. Instynktu ptasiarza nigdy się nie traci...
Kolin - najpiękniejszy rynek dnia
Kolin
Nad Łabą jechało się cudnie
Oszpecony rusztowaniami król Jerzy
Nymburk. Zapadający zmierzch przykrył brutalność rekonstrukcji. Układ miasta jest jednak oryginalny, choć zabudowa nieco przetrzebiona.
Trasa:
Wiodła mnie zaplanowana ambicja, czyli rzecz głupia. Chciałem koniecznie przejechać Nymburk, miałem tam upatrzone miejsca noclegowe. Zależało mi więc, by jak najszybciej pokonać odcinek interwałowy do Pardubic; potem miało być już płasko i łatwo. Do Litomyśla było - zgodnie z planem - interwałowo, ale trudy łagodził chłód poranka. Między Litomyślem a Pardubicami szło mi już jednak jak po grudzie. Słoneczko szybko zaczęło denerwować, zanikły poranne chmurki, niebo zrobiło się totalitarnie bezchmurne. Słoneczko było jak gorejący jaskier. Do rozpalonego słońcem miasteczka Chrast było bardzo interwałowo. Piękny pałac w Nowych Hradach okazał się straszyć budką biletową już przed wejściem. Osłabiło to moje morale, a rosnący upał zrobił swoje. Jechałem cały czas w odsłoniętym terenie, gdy w końcy dotarłem nad Chrudimkę, w przypływie desperacji zarządziłem sobie sjestę. Rzeka była mętna, cienia było mało, amatorów rzeczki wielu. Dopiero po tym resecie odważyłem się wjechać do Pardubic.
W Pardubicach symbolicznie wkroczyłem w drugą fazę dnia i charakter trasy zmienił się w spływ Łabą. Odtąd miałem jechać od miasta do miasta. Wzdłuż jednej z najsławniejszych rzek Europy, rzeki symbolicznej i od zawsze granicznej. Starówka miała tu charakter wertykalny: była złożona z wysokich, kapitalnych kamienic, ale zajmowała malutki obszar. Wrażenie robił też rozległy zamek, zbudowany z wielu "warstw". Wyjazd z Pardubic był niestety skomplikowany i nieprzyjemny, pomimo szczegółowego rozkminiania go przed wyjazdem, nie znalazłem przyjemnego korytarza do jazdy. Było jak na mapach - nieprzyjemnie. Ostatnim pozytywnym akcentem było pierwsze zetknięcie z Łabą. Uregulowaną, zurbanizowaną i nieciekawą. Gdy wydostałem się z kotła pardubickego (swoistej czarnej dziury), czym dalej byłem od Pardubic tym było spokojniej. Przejeżdżałem przez rozległe tereny wybiegów i stadnin. Jechałem zazwyczaj szlakiem rowerowym, trzymając się terasy rzecznej. Sama rzeka była nieciekawa, w zasadzie stała w miejscu i była mętna. Przypominała kanał. Ten odcinek pozbawiony był większych ośrodków. Dopiero w Kolinie zaznałem znów pięknych kamienic. Miasto różniło się charakterem od Pardubic. Było też mniej męczące transportowo, bo trzykrotnie mniej ludne.
Ostatni odcinek wiódł mnie do sławnych Podiebradów, siedziby sławnego króla Jerzego. Miasto mnie jednak mocno zawiodło. Co gorsza, pomnik króla był w remoncie. Trasa rowerowa z Podiebradów do Nymburka prowadziła wzdłuż Łaby i jechało się nią wspaniale. Pognałem więc do Nymburka, by w resztkach dnia podziwiać mury miejskie. Dobrze się stało, że widziałem je o zmierzchu. Mniej światła korzystniej działa na rekonstrukcje. Ja miałem podwójnie mniej światła, pojawiły się znikąd ciemne chmury i niepokojący wiatr, zwiastujący poważne kłopoty. Miałem upatrzone miejsca noclegowe za Kostomlotami nad Labem, ledwo przejechałem miejscowość rozpętało się piekło. Od celu biwakowego dzieliło mnie kilka kilometrów. Musiałem się poddać wcześniej: w strugach deszczu rzuciłem się przez wysokie, mokre trawy, do przydrożnego sadu. Namiot rozkładałem w deszczu i wietrze, szarpało nim na wszystkie strony. Zalało mnie całkowicie, w dodatku wchodząc do namiotu zalałem jego wnętrze, tyle miałem wody na pelerynie (zapomniałem ją wcześniej ściągnąć). Miałem całkiem przemoczone buty, ale jazda dalej była szaleństwem. Na koniec dopadł mnie więc potop, przelewanie wody z sypialni namiotu na zewnątrz i wykręcanie ubrań. Cena za zrealizowanie celu była wysoka. Dałem z siebie wszystko, a jak mawiał gen. Patton: "gdy żołnierz da z siebie wszystko, to co mu zostanie?"
Czeskotrebovska vrchovina, czyli w drodze z Opatovca na Litomyśl.
Po latach w Litomyślu. Pierwszy raz na rowerze.
Nowe Hrady. Tyle było widać sprzed kasy biletowej.
Cudna zabudowa pardubickiej starówki
Malutka wertykalna starówka
Zetknięcie z Łabą, która potowarzyszy mi przez kolejne 800 km.
Pardubickie stadniny
Śliczne gniazdo zięby. Instynktu ptasiarza nigdy się nie traci...
Kolin - najpiękniejszy rynek dnia
Kolin
Nad Łabą jechało się cudnie
Oszpecony rusztowaniami król Jerzy
Nymburk. Zapadający zmierzch przykrył brutalność rekonstrukcji. Układ miasta jest jednak oryginalny, choć zabudowa nieco przetrzebiona.
Trasa:
Dystans177.57 km Czas09:24 Vśrednia18.89 km/h VMAX53.50 km/h Podjazdy2026 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 1: Trudne rajdu początki
Ciężki dzień inauguracyjny: duże przewyższenie, ciągłe interwały, niebo bez ani jednej chmurki, nieznośne sierpniowe słońce. Pozostałe wrażenia na plus: ludowe czeskie pieśniczki emitowane ze szczekaczek w Raduniu; zmurszałe jabłonie i poskręcane wiekiem czereśnie tworzące piękne aleje wzdłuż dróg. Ta pozostałość starych, dobrych czasów, gdy objedzenie się po drodze owocami ratowało godność peregrynanta. Czereśnie mocno brudziły asfalt zwłokami opadłych owoców. Nikt ich już nie zbiera, europejskie marnotrawstwo. Było mi trochę przykro, gdy widziałem w sierpniu zasuszone ze starości czereśnie na gałęziach... Czesi nie wycięli jednak tych drzew i zyskała na tym malowniczość trasy. Ja niezbyt skorzystałem, bo rachityczne czereśnie rzucały cień głównie na pobliskie pola.
Gdy dotarłem do atrakcji dnia - Sternberku - byłem już nieźle podsmażony i wymęczony. Podpicowany neogotycko zamek Liechtensteinów robi kapitalne wrażenie, podobnie jak samo położenie miasta. By dotrzeć do miasta musiałem pokonać niezliczoną liczbę garbów i podjazdów, by finalnie cieszyć się ostrymi zakosami zjazdu na starówkę. Stare Miasto było niewielkie, ale urokliwe. Ładny był tez rynek w Unicovie. W Usovie ciekawy był tylko zamek, a w kolejnym mieście - Mohelnicach - myślałem już tylko o noclegu. Za Sternbergiem wjechałem w strefę "pięknych zagród", czyli zachowanych układów gospodarskich z bramami wjazdowymi. Podziwianie ich urozmaicało mi wycieczkę aż do Mohelnic. Z premedytacją ominąłem tamtejszy kamping, było jeszcze jasno, w scenerii gasnącego dnia mijałem więc zamek w Mirovie (obrzydliwy kolor tynku). Rozłożyłem się nieco ponad doliną potoku Mirovka. Miejsce wypatrzyłem jeszcze przez wyjazdem z satelity. Takie biwaki lubię najbardziej.
Pałac z parkiem w Raduniu. Znakomite to było miejsce na posiłek i przerwę.
Sternberg - malowniczy zamek z kaplicą
Unicov - typowy czeski rynek, choć to Morawy...
Usov. Miasta było tyle co kot napłakał, ale zamek dawał radę
Trasa (+ 7,5 km dojazd na dworzec w Katowicach):
Ciężki dzień inauguracyjny: duże przewyższenie, ciągłe interwały, niebo bez ani jednej chmurki, nieznośne sierpniowe słońce. Pozostałe wrażenia na plus: ludowe czeskie pieśniczki emitowane ze szczekaczek w Raduniu; zmurszałe jabłonie i poskręcane wiekiem czereśnie tworzące piękne aleje wzdłuż dróg. Ta pozostałość starych, dobrych czasów, gdy objedzenie się po drodze owocami ratowało godność peregrynanta. Czereśnie mocno brudziły asfalt zwłokami opadłych owoców. Nikt ich już nie zbiera, europejskie marnotrawstwo. Było mi trochę przykro, gdy widziałem w sierpniu zasuszone ze starości czereśnie na gałęziach... Czesi nie wycięli jednak tych drzew i zyskała na tym malowniczość trasy. Ja niezbyt skorzystałem, bo rachityczne czereśnie rzucały cień głównie na pobliskie pola.
Gdy dotarłem do atrakcji dnia - Sternberku - byłem już nieźle podsmażony i wymęczony. Podpicowany neogotycko zamek Liechtensteinów robi kapitalne wrażenie, podobnie jak samo położenie miasta. By dotrzeć do miasta musiałem pokonać niezliczoną liczbę garbów i podjazdów, by finalnie cieszyć się ostrymi zakosami zjazdu na starówkę. Stare Miasto było niewielkie, ale urokliwe. Ładny był tez rynek w Unicovie. W Usovie ciekawy był tylko zamek, a w kolejnym mieście - Mohelnicach - myślałem już tylko o noclegu. Za Sternbergiem wjechałem w strefę "pięknych zagród", czyli zachowanych układów gospodarskich z bramami wjazdowymi. Podziwianie ich urozmaicało mi wycieczkę aż do Mohelnic. Z premedytacją ominąłem tamtejszy kamping, było jeszcze jasno, w scenerii gasnącego dnia mijałem więc zamek w Mirovie (obrzydliwy kolor tynku). Rozłożyłem się nieco ponad doliną potoku Mirovka. Miejsce wypatrzyłem jeszcze przez wyjazdem z satelity. Takie biwaki lubię najbardziej.
Pałac z parkiem w Raduniu. Znakomite to było miejsce na posiłek i przerwę.
Sternberg - malowniczy zamek z kaplicą
Unicov - typowy czeski rynek, choć to Morawy...
Usov. Miasta było tyle co kot napłakał, ale zamek dawał radę
Trasa (+ 7,5 km dojazd na dworzec w Katowicach):
Dystans73.31 km Czas03:22 Vśrednia21.78 km/h VMAX49.43 km/h Podjazdy619 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Płaskowyż Twardowicki (20/2021)
Wieża w Górze Siewierskiej wciąż niedostępna. Remont ulicy Piaskowej w Wojkowicach-Dobieszowicach. Z powodu długiego objazdu coraz gorsza powierzchnia na ul. Leśnej. Zaskakiwała ptasia cisza, wątpliwy urok sierpnia... W drodze powrotnej sprowokował mnie elektryk do wyścigu i przegrał... W zasadzie to się chłopu zepsuł, a ostrzegałem że zrobi sobie krzywdę... ;)
Góra Siewierska
Brzękowice-Wał
Czerwony Kamień
Trasa: Chorzów - Rogoźnik - Strzyżowice - Góra Siewierska - Twardowice - Myszkowice - Sączów - Siemonia - Dobieszowice - Chorzów.
Wieża w Górze Siewierskiej wciąż niedostępna. Remont ulicy Piaskowej w Wojkowicach-Dobieszowicach. Z powodu długiego objazdu coraz gorsza powierzchnia na ul. Leśnej. Zaskakiwała ptasia cisza, wątpliwy urok sierpnia... W drodze powrotnej sprowokował mnie elektryk do wyścigu i przegrał... W zasadzie to się chłopu zepsuł, a ostrzegałem że zrobi sobie krzywdę... ;)
Góra Siewierska
Brzękowice-Wał
Czerwony Kamień
Trasa: Chorzów - Rogoźnik - Strzyżowice - Góra Siewierska - Twardowice - Myszkowice - Sączów - Siemonia - Dobieszowice - Chorzów.
Dystans36.87 km Czas01:33 Vśrednia23.79 km/h Podjazdy287 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rogoźnik
Słoneczny dzień przed planowaną wielodniową trasą i wypad nad Rogoźnik.
Słoneczny dzień przed planowaną wielodniową trasą i wypad nad Rogoźnik.