Wpisy archiwalne w miesiącu
Czerwiec, 2020
Dystans całkowity: | 2743.38 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 127:04 |
Średnia prędkość: | 21.59 km/h |
Maksymalna prędkość: | 57.81 km/h |
Suma podjazdów: | 14584 m |
Liczba aktywności: | 19 |
Średnio na aktywność: | 144.39 km i 6h 41m |
Więcej statystyk |
Dystans54.91 km Czas02:15 Vśrednia24.40 km/h VMAX55.57 km/h Podjazdy384 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Chorzów - Jaworzno
Ciepła zupka zleżałego upału towarzyszyła mi na tej trasie. Wilgotność była jednak znacznie niższa niż w Boże Ciało i nieznośne było jedynie oczekiwanie na zmianę świateł w pełnym słońcu. Na Przełajce festiwal kwitnących maków, nad Pogorią rekordowe tłumy leżące pokotem na plaży i tratujące się po alejkach, oblegające bary...
Po tym jak rozorano dokumentnie pogranicze Bańgowa i Przełajki - maki polne przejęły kontrolę nad terenem i uratowały pejzaż
Nad Trójką tratowały się tłumy
Trasa: Chorzów - Przełajka - Grodziec - Gzichów - Łagisza - Pogoria III - Maczki - Jaworzno
Ciepła zupka zleżałego upału towarzyszyła mi na tej trasie. Wilgotność była jednak znacznie niższa niż w Boże Ciało i nieznośne było jedynie oczekiwanie na zmianę świateł w pełnym słońcu. Na Przełajce festiwal kwitnących maków, nad Pogorią rekordowe tłumy leżące pokotem na plaży i tratujące się po alejkach, oblegające bary...
Po tym jak rozorano dokumentnie pogranicze Bańgowa i Przełajki - maki polne przejęły kontrolę nad terenem i uratowały pejzaż
Nad Trójką tratowały się tłumy
Trasa: Chorzów - Przełajka - Grodziec - Gzichów - Łagisza - Pogoria III - Maczki - Jaworzno
Dystans200.87 km Czas09:37 Vśrednia20.89 km/h VMAX48.14 km/h Podjazdy955 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Boże Ciało 2020, cz. II: Odwrót z Sadogóry
Na przystanku wpadałem w drzemki, raz po raz budziły mnie ujadania psów, ale jak na środek wsi było dość spokojnie. Dźwięki zagłuszały sznury deszczu. O przedświcie zrobiło się wreszcie nieco chłodniej (jakieś 15-16 stopni) no i wybudził mnie brak odgłosów kropel uderzających o dach przystanku. Zerwałem się z niewygodnej ławy i ujrzałem, że już nie pada. Nawet niebo zaczęło się przejaśniać. Tym samym tuz po 4 ruszyłem dalej. Musiałem przeprawiać się przez namuliska na drodze i gigantyczne jeziora, które ktoś skłonny do zdrobnień nazwałby kałużami. Co jakiś czas miałem więc nogi w górze. Na drogach panował rzecz jasna totalny bezruch. Minąłem słabo jeszcze doświetlonego drewniaka w Wielkim Buczku oraz klasycystyczny kościół w Trzcinicy. Gdy skierowałem się na Miechową odkryłem, że ten odcinek padł ofiarą prawdziwego potopu. Droga przypominała wstęgę rzeki. W samej Miechowej dopiero za trzecim podejściem trafiłem na kościół. Od pól i łąk zionęło wilgocią a krótko przystrzyżony przykościelny trawnik i tak przemoczył mi buty.
W Byczynie dostałem od losu nagrodę w postaci sylwetki miasta we wschodzącym słońcu. Miasto miałem tylko dla siebie, poszwendałem się po zaułkach, zjadłem resztki zapasów (sklepy jeszcze zamknięte były), zachwyciłem się nowymi ławkami na rynku. To był trzeci raz w Byczynie i jeszcze nigdy to miasto nie wydało mi się tak bliskie. Gdyby nie zniszczenia II wojny to byłaby prawdziwa perła. By zobaczyć o miasto przed rokiem 45 trzeba sobie wizualizować brakujące fragmenty, te ziejące pustką czarne przestrzenie po wyrwanych bez znieczulenia kamienicach. Jednak to co zostało (jakieś 20-25% oryginalnej tkanki miejskiej) daje dobre wyobrażenie o dawnej całości.
Z Byczyny ruszyłem na wschód delektując się chłodem poranka. Następny postój miałem dopiero w Praszce, gdzie prowiantowałem się w Biedrze. Za Praszką musiałem przebić się przez barierę mgieł, z daleka wyglądały zresztą jak front opadowy, tak były gęste. Podziwiałem więc rosę na makach i moczyłem buty łażąc po miedzach. Odbite na przystankowej ławce żebra dokuczały mi co jakiś czas, przed Herbami, na nudnym leśnym odcinku dorwała mnie senność. W samych Herbach dużo ludzi się kręciło, uzupełniałem wodę w Lewku i skierowałem się na nielubianą drogę na Boronów. Te pseudo-ścieżki rowerowe mnie po prostu wk... Jedynie odcinek Zumpy-Boronów jest wykonany z szacunkiem dla rowerzystów tj. z gładkiej kostki położonej zgodnie z kierunkiem jazdy, czyli wzdłuż a nie w poprzek...
Za Boronowem skierowałem się na Lubszę i Woźniki. Ponieważ senność mi przeszła, by dobić do dwusetki i osłodzić sobie porażkę "snu nocy letniej" zrobiłem jeszcze wypad na Płaskowyż (Toporowice i Twardowice) i przez Rogoźnik oraz chorzowski rynek (omijając rozkopaną 913) dotarłem w domowe pielesze, gdzie ku mojej uciesze, nie było piekarni, co słońcem się karmi, bo zapomniałem odsłonić zasłony. Bardzo tym ucieszony, po ciepłym posiłku, usnąłem z wysiłku i z niedospania. Dość rymowania!
Miała być Byczyna o zmierzchu, była o świcie - też znakomicie!
Pożegnanie z gminą Rychtal
Tak było nocą - droga do Miechowej
Święty Graal odnaleziony - za trzecią próbą, z drogi totalnie niewidoczny
Nowe porządki w Byczynie
Wreszcie był czas by się tu rowerowo poszwendać
Zdziechowice
Maki pod Praszką
Gmina Rudniki pamięta o przeszłości
Boronów
Lubsza
Woźniki
Czerwcowo nad Rogoźnikiem
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33029615
Na przystanku wpadałem w drzemki, raz po raz budziły mnie ujadania psów, ale jak na środek wsi było dość spokojnie. Dźwięki zagłuszały sznury deszczu. O przedświcie zrobiło się wreszcie nieco chłodniej (jakieś 15-16 stopni) no i wybudził mnie brak odgłosów kropel uderzających o dach przystanku. Zerwałem się z niewygodnej ławy i ujrzałem, że już nie pada. Nawet niebo zaczęło się przejaśniać. Tym samym tuz po 4 ruszyłem dalej. Musiałem przeprawiać się przez namuliska na drodze i gigantyczne jeziora, które ktoś skłonny do zdrobnień nazwałby kałużami. Co jakiś czas miałem więc nogi w górze. Na drogach panował rzecz jasna totalny bezruch. Minąłem słabo jeszcze doświetlonego drewniaka w Wielkim Buczku oraz klasycystyczny kościół w Trzcinicy. Gdy skierowałem się na Miechową odkryłem, że ten odcinek padł ofiarą prawdziwego potopu. Droga przypominała wstęgę rzeki. W samej Miechowej dopiero za trzecim podejściem trafiłem na kościół. Od pól i łąk zionęło wilgocią a krótko przystrzyżony przykościelny trawnik i tak przemoczył mi buty.
W Byczynie dostałem od losu nagrodę w postaci sylwetki miasta we wschodzącym słońcu. Miasto miałem tylko dla siebie, poszwendałem się po zaułkach, zjadłem resztki zapasów (sklepy jeszcze zamknięte były), zachwyciłem się nowymi ławkami na rynku. To był trzeci raz w Byczynie i jeszcze nigdy to miasto nie wydało mi się tak bliskie. Gdyby nie zniszczenia II wojny to byłaby prawdziwa perła. By zobaczyć o miasto przed rokiem 45 trzeba sobie wizualizować brakujące fragmenty, te ziejące pustką czarne przestrzenie po wyrwanych bez znieczulenia kamienicach. Jednak to co zostało (jakieś 20-25% oryginalnej tkanki miejskiej) daje dobre wyobrażenie o dawnej całości.
Z Byczyny ruszyłem na wschód delektując się chłodem poranka. Następny postój miałem dopiero w Praszce, gdzie prowiantowałem się w Biedrze. Za Praszką musiałem przebić się przez barierę mgieł, z daleka wyglądały zresztą jak front opadowy, tak były gęste. Podziwiałem więc rosę na makach i moczyłem buty łażąc po miedzach. Odbite na przystankowej ławce żebra dokuczały mi co jakiś czas, przed Herbami, na nudnym leśnym odcinku dorwała mnie senność. W samych Herbach dużo ludzi się kręciło, uzupełniałem wodę w Lewku i skierowałem się na nielubianą drogę na Boronów. Te pseudo-ścieżki rowerowe mnie po prostu wk... Jedynie odcinek Zumpy-Boronów jest wykonany z szacunkiem dla rowerzystów tj. z gładkiej kostki położonej zgodnie z kierunkiem jazdy, czyli wzdłuż a nie w poprzek...
Za Boronowem skierowałem się na Lubszę i Woźniki. Ponieważ senność mi przeszła, by dobić do dwusetki i osłodzić sobie porażkę "snu nocy letniej" zrobiłem jeszcze wypad na Płaskowyż (Toporowice i Twardowice) i przez Rogoźnik oraz chorzowski rynek (omijając rozkopaną 913) dotarłem w domowe pielesze, gdzie ku mojej uciesze, nie było piekarni, co słońcem się karmi, bo zapomniałem odsłonić zasłony. Bardzo tym ucieszony, po ciepłym posiłku, usnąłem z wysiłku i z niedospania. Dość rymowania!
Miała być Byczyna o zmierzchu, była o świcie - też znakomicie!
Pożegnanie z gminą Rychtal
Tak było nocą - droga do Miechowej
Święty Graal odnaleziony - za trzecią próbą, z drogi totalnie niewidoczny
Nowe porządki w Byczynie
Wreszcie był czas by się tu rowerowo poszwendać
Zdziechowice
Maki pod Praszką
Gmina Rudniki pamięta o przeszłości
Boronów
Lubsza
Woźniki
Czerwcowo nad Rogoźnikiem
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/33029615
Dystans226.29 km Czas09:42 Vśrednia23.33 km/h VMAX41.13 km/h Podjazdy632 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Boże Ciało 2020, cz. 1: Klątwa Stroni
Zajechałem pociągiem do Olesna. Trasa miała być czysto śląska - zawitałem więc na rynek i dopiero z rynku ruszyłem na Bierdzany. Ruch na drogach był bożocielny, czyli żaden. Było tak nawet na krajówce w Bierdzanach. Ja jednak wbiłem w głąb Jełowej. Boleśnie przekonałem się też, że część wsi celebruje jeszcze poniemieckie bruki. Potem jechalem nudną drogą na Kup, tak nudną że źle skręciłem i dopiero po jakimś czasie odkryłem, że jadę na Świerkle. Dotarłem tu po raz pierwszy, już w epoce niewoli opolskiej. Patryk Jaki sprawił, że Świerkle stały się niedawno Opolem, minęły mnie nawet miejskie autobusy... Była droga rowerowa (częściowo w budowie), były nowe wrażenia - tak oto nuda prowadzi do niespodziewanych "wzruszeń".
W Dobrzeniu powitał mnie "karny kutas dla Chróścic" wymalowany na jednej ze ścian. W samych Chróścicach napotkałem zaś procesję, mogłem więc jechać kawałek po kwietnym dywanie, który upiększył asfalt. Dalej jechałem tradycyjnie, czyli przez Mikolin do Lewina (trzeci raz na rowerze). Potem okrążałem Brzeg drogą 458 aż do Jankowic Wielkich, podziwiając po drodze łany maków, chabrów i facelii. Przelatywały gęsto jaskółki i wypasiona szpacza młodzież. Niezmordowanie katowały swoimi pieśniami otoczenie mazurki, wróble i cierniówki. W krajobrazie raz po raz wyrastał jakiś gotycki kościół, jak to w okolicach Brzegu... Na odcinku Wierzbnik - Kolnica idyllę popsuł mi słabszy asfalt. Wilgotność w powietrzu nie odpuszczała, temperatura zaś rosła, robiła się ta niemiła zawiesinka zwiastująca ryzyko nawałnic, ale nic sobie z tego nie robiłem. Celem był zamek w Wojnowicach, Prusice i Trzebnica. W Bąkowie byłem kolejny raz na rowerze i doprawdy nie wiem czemu kolejny raz zdziwił mnie ten fatalny bruk... Korzystając z naturalnego przyhamowania wstąpiłem do wiejskiego sklepiku. A tam - olaboga - tłok jak w barze na plaży, wszyscy bez maseczek, łącznie ze sprzedawcą.
Za Wiązowem był rozjazd i postanowiłem skonsultować uaktualnioną prognozę pogody. Ten moment zmienił przebieg mojej trasy - okazało się, że na zachód i północ od Wrocławia wystąpi burzowy armagedon, no i posypały się moje marzenia o okrążeniu Breslau. Potwierdziło się też, że "Wrocław od zawsze poddaje się ostatni". Kwerenda meteo nakazywała skrócić trasę, nowym celem stała się więc Oleśnica i odkładana przez lata Stronia. Do Oleśnicy poszło gładko. Ten trzeci raz na rowerze w Oleśnicy nie dał mi szans na nowe odkrycie, z jednym wyjątkiem - ulicy Wileńskiej. To brukowe paskudztwo wiodło własnie w moim kierunku, na wschód. Schody zaczęły się więc już w Oleśnicy i trwały do Stroni (a nawet za Stronią, bo drogi strońskie są fatalne) - nawierzchnie były bowiem solidarnie koszmarne. Nie żałowałem jednak tego strońskiego zboczenia - ze względu na architekturę kościoła. Drugiego takiego w Polszcze nie ma, a ja wreszcie tutaj dotarłem! Ze Stroni planowałem do zmierzchu dotrzeć pod Byczynę. W tym celu po raz drugi nawiedziłem dwukołowcem rynek w Rychtalu i skierowałem się na Wielki Buczek licząc, że pstryknę tutejszego drewniaka w świetle dnia (do zachodu było jeszcze 1,5 h).
Pociemniało przede mną, ale za plecami miałem wielkie czerwone słońce przygotowujące się do majestatycznego zachodu. Zastanawiałem się właśnie co to za dziwna pogoda, i że to nic groźnego przede mną, bo prognozy pokazywały tu spokój. Jednak ten kolor budził we mnie pewien niepokój...
W sam raz na burzę. Piękną burzę.
Nie miękką burzę, a mocną burzę, że mam w głowie błysk od powtórzeń.
Może nawet ciut za gęsto to strobo,
ale wreszcie jakieś pokrewieństwo z pogodą.
Widok na Michałów (pow. Brzeg) - żaden malarz nie dorówna naturze. Pszenica przegrywa z makami i chabrami...
Olesno
Jełowa - wieś przodków
Maki czerwcowe
W Opolu - przez przypadek
Boże Ciało w Chróścicach
Lewin Brzeski - tutaj 4 lata temu słuchałem relacji z meczu na Euro...
Krzyż pokutny (pojednania) w Michałowie
Wierzbnik - dużo oryginalnej zabudowy, ale tylko kościół zadbany...
Kucharzowice, kolejny podbrzeski gotyk
Miechowice Oławskie - ruiny gotyku
Oława
Jelcz-Laskowice - fajnie być tu burmistrzem. Pałac - Urząd Miasta
Oleśnica
Stronia - cudny przedsionek
Smogorzów po raz drugi
Rychtal - najbardziej śląska z wielkopolskich gmin :)
Pole facelii błękitnej - taki poplon to ja lubię. Widok na kościół w Krzyżownikach (gm. Rychtal)
Sadogóra z przystanku na którym spędzę następne 7 godzin. Ta mżawka miała zaraz przejść, chciałem zdążyć na sylwetę Byczyny o zachodzie...
Mapa: https://ridewithgps.com/routes/33029271
W Dobrzeniu powitał mnie "karny kutas dla Chróścic" wymalowany na jednej ze ścian. W samych Chróścicach napotkałem zaś procesję, mogłem więc jechać kawałek po kwietnym dywanie, który upiększył asfalt. Dalej jechałem tradycyjnie, czyli przez Mikolin do Lewina (trzeci raz na rowerze). Potem okrążałem Brzeg drogą 458 aż do Jankowic Wielkich, podziwiając po drodze łany maków, chabrów i facelii. Przelatywały gęsto jaskółki i wypasiona szpacza młodzież. Niezmordowanie katowały swoimi pieśniami otoczenie mazurki, wróble i cierniówki. W krajobrazie raz po raz wyrastał jakiś gotycki kościół, jak to w okolicach Brzegu... Na odcinku Wierzbnik - Kolnica idyllę popsuł mi słabszy asfalt. Wilgotność w powietrzu nie odpuszczała, temperatura zaś rosła, robiła się ta niemiła zawiesinka zwiastująca ryzyko nawałnic, ale nic sobie z tego nie robiłem. Celem był zamek w Wojnowicach, Prusice i Trzebnica. W Bąkowie byłem kolejny raz na rowerze i doprawdy nie wiem czemu kolejny raz zdziwił mnie ten fatalny bruk... Korzystając z naturalnego przyhamowania wstąpiłem do wiejskiego sklepiku. A tam - olaboga - tłok jak w barze na plaży, wszyscy bez maseczek, łącznie ze sprzedawcą.
Za Wiązowem był rozjazd i postanowiłem skonsultować uaktualnioną prognozę pogody. Ten moment zmienił przebieg mojej trasy - okazało się, że na zachód i północ od Wrocławia wystąpi burzowy armagedon, no i posypały się moje marzenia o okrążeniu Breslau. Potwierdziło się też, że "Wrocław od zawsze poddaje się ostatni". Kwerenda meteo nakazywała skrócić trasę, nowym celem stała się więc Oleśnica i odkładana przez lata Stronia. Do Oleśnicy poszło gładko. Ten trzeci raz na rowerze w Oleśnicy nie dał mi szans na nowe odkrycie, z jednym wyjątkiem - ulicy Wileńskiej. To brukowe paskudztwo wiodło własnie w moim kierunku, na wschód. Schody zaczęły się więc już w Oleśnicy i trwały do Stroni (a nawet za Stronią, bo drogi strońskie są fatalne) - nawierzchnie były bowiem solidarnie koszmarne. Nie żałowałem jednak tego strońskiego zboczenia - ze względu na architekturę kościoła. Drugiego takiego w Polszcze nie ma, a ja wreszcie tutaj dotarłem! Ze Stroni planowałem do zmierzchu dotrzeć pod Byczynę. W tym celu po raz drugi nawiedziłem dwukołowcem rynek w Rychtalu i skierowałem się na Wielki Buczek licząc, że pstryknę tutejszego drewniaka w świetle dnia (do zachodu było jeszcze 1,5 h).
Pociemniało przede mną, ale za plecami miałem wielkie czerwone słońce przygotowujące się do majestatycznego zachodu. Zastanawiałem się właśnie co to za dziwna pogoda, i że to nic groźnego przede mną, bo prognozy pokazywały tu spokój. Jednak ten kolor budził we mnie pewien niepokój...
W sam raz na burzę. Piękną burzę.
Nie miękką burzę, a mocną burzę, że mam w głowie błysk od powtórzeń.
Może nawet ciut za gęsto to strobo,
ale wreszcie jakieś pokrewieństwo z pogodą.
No i Łona wykrakał mi burzowy armagedon.To była pogoda przez duże P. P jak przesrane. Od 20:30 utknąłem więc na przystanku w Sadogórze i miałem przesrane o tyle, że najnowsza prognoza raptownie się zmieniła i pokazywała burzową strefę zgniotu od Oleśnicy przez Kluczbork, po Byczynę, czyli dokładnie w pasie, w jakim się znalazłem. Sznury wody i wiązki błyskawic miały szaleć do 7 rano... Byłem jakieś 150 km od Chorzowa, najbliższy pociąg ruszał o 6 rano... Zdecydowałem się więc zamieszkać na przystanku. Szczęście w nieszczęściu było takie, że przystanek był wielce solidny. Miał solidne ściany, także z przodu, długą ławę i małe okienka. W dodatku w pobliżu świeciła latarnia. Dziękuje gminie Rychtal za śląsko-wielkopolską solidność w budowie przystanku. To uratowało mi tyłek. Trudno uwierzyć, ale jeszcze w Stroni myślałem sobie: "jaka szkoda, że jestem tu tak szybko, bo sporo tu solidnych miejsc na awaryjny nocleg". W Miłowicach trafiłem jeszcze czynny sklep, a w Smogorzowie nie byłem w stanie odcedzić kartofelków, bo co chwilę ktoś przejeżdżał na rowerze. Zemściło się to na mnie o tyle, że musiałem szczać w strugach deszczu, tuz obok mojego przystanku. Tak o to kończyło się dla mnie Boże Ciało AD 2020.
Widok na Michałów (pow. Brzeg) - żaden malarz nie dorówna naturze. Pszenica przegrywa z makami i chabrami...
Olesno
Jełowa - wieś przodków
Maki czerwcowe
W Opolu - przez przypadek
Boże Ciało w Chróścicach
Lewin Brzeski - tutaj 4 lata temu słuchałem relacji z meczu na Euro...
Krzyż pokutny (pojednania) w Michałowie
Wierzbnik - dużo oryginalnej zabudowy, ale tylko kościół zadbany...
Kucharzowice, kolejny podbrzeski gotyk
Miechowice Oławskie - ruiny gotyku
Oława
Jelcz-Laskowice - fajnie być tu burmistrzem. Pałac - Urząd Miasta
Oleśnica
Stronia - cudny przedsionek
Smogorzów po raz drugi
Rychtal - najbardziej śląska z wielkopolskich gmin :)
Pole facelii błękitnej - taki poplon to ja lubię. Widok na kościół w Krzyżownikach (gm. Rychtal)
Sadogóra z przystanku na którym spędzę następne 7 godzin. Ta mżawka miała zaraz przejść, chciałem zdążyć na sylwetę Byczyny o zachodzie...
Mapa: https://ridewithgps.com/routes/33029271
Dystans18.32 km Czas00:55 Vśrednia19.99 km/h Podjazdy137 m
SprzętMerida Drakar
Dystans12.13 km Czas00:35 Vśrednia20.79 km/h Podjazdy 90 m
SprzętMerida Drakar
Dystans12.23 km Czas00:36 Vśrednia20.38 km/h Podjazdy 91 m
SprzętMerida Drakar
Dystans412.24 km Czas18:51 Vśrednia21.87 km/h Podjazdy2463 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dookoła Kielc, czyli Miedzianka, Bartek i inne atrakcje
Ten rok przełomów i przeciwności sprawił, że z pewnością nie należy go traktować wyprawowo. Skoro zaś nie trzeba szlifować formy w górach, to można… pojechać w Góry Świętokrzyskie, które górami są tylko z nazwy. Prawdziwym celem trasy było zdobycie Miedzianki. Mount Miedzianka była w moich planach od dawna i od zawsze była nie po drodze. Dwakroć przejeżdżałem tuż obok, ale zawsze w biegu. Kiedy jednak nadrobić zaległości, jak nie w czerwcu?
Tym razem – o dziwo! – rano było dość ciepło i – rzecz jasna, poza Błędowem – bezmgielnie. Brakowało mi więc trochę tego poczucia dyskomfortu, ziębnięcia, braku widoczności. Czułem się nieswojo – niczym ta śmiertelnie potrącona puchata kuna domowa w Chechle. W Złożeńcu na siedzibie OSP uwijały się przy gniazdach jaskółki oknówki. Z kolei w Sławniowie za Pilicą labrador przeciągał przez drogę idealnie zachowany i okryty sierścią szkielet sarny… Widok dość zapadający w pamięć!
Wśród zielonych pól zwracały na siebie uwagę mocno już wyrośnięte zboża. Na asfalcie zaczęły dominować truchła żab i ropuch – najlepszy dowód na to że sezon lęgowy ptaków dobiega końca. W Nagłowicach poroszenie – kiełbaski, muzyka, flagi – jakieś święto Groszka. Tego Groszka – sieci sklepów w typie żabkoida… W lasach nagłowickich truchła rozprasowanych żab, ale też pierwsze w tym roku poziomki. Odkrywam też że mam rozładowaną komórkę i zapomniałem ją naładować dzień wcześniej. Przyroda próbuje mi to chyba wynagrodzić, bo słyszę kilka razy przepiórki i kilka razy o mało nie zaliczam kolizji z ptakami, które kończą sezon lęgowy i uwijają się jak w ukropie.
Prawdziwą bujną zieleń miałem okazję podziwiać z Miedzianki, i na Miedziance, i pod Miedzianką, i na miedzach. Czerwcowa rozkosz! Na odcinku od Bocheńca do Korzeńca zadziwiła mnie znakomita droga rowerowa poprowadzona wzdłuż trasy 762. Po cyklotreku na Miedziance (łatwo tu wjechać góralem na sam wierzchołek) ruszyłem na północ – do Zagnańska i Bartka. Pod Bartkiem było sporo ludzi, ale na parkingu ani jednego autobusu. Dotarłem tu po raz trzeci (po raz drugi na rowerze). Czas był zgodny z „harmonogramem”, postanowiłem więc przebić się przez Pasmo Masłowskie dookoła Kielc. Przez Kajetanów do Masłowa. Okazało się to niewykonalne. Musiałem wycofać się "na drugi krąg", w rejon Występy i Klonowa i dopiero stamtąd dotarłem pod Masłów. Straciłem na tym nakładaniu drogi mnóstwo czasu i pomimo dobrego tempa przez Daleszyce i Pierzchnicę, już w Chmielniku wiedziałem, że nie zdążę na wymarzony zachód słońca spod kaplicy św. Anny w Pińczowie. Brakło mi w sumie niewiele, jakieś 20 minut. Odbiłem to sobie dłuższą nasiadówą z widokiem na Pińczów...
Ostatni etap - nocny - odbywał się już bez przygód, w typowej dla Międzymierzawia kompletnej ciszy i pustce, bez towarzystwa samochodów. Ostatnie blachosmrody mijały mnie gdzieś pod Wrocieryżem. Tradycyjnie w Niegosławicach nad Mierzawą atakował mnie ten sam co zawsze kundel a właściciel zdaje się wciąż na wolności... W Polsce szczucie jest sportem narodowym. Już w Wodzisławiu panował bezruch i trwał aż do Żarnowca. Dopiero droga Żarnowiec - Pilica przywróciła mnie do życia, tym bardziej że zaczęło się robić zimno. Nudziłem się też przednio i pierwsze starcie z poranna mgiełką w Rokitnie Szlacheckim zniechęciło mnie do dalszej jazdy. Nie dociągnąłem nawet do Wiesiółki, tylko użerałem się ze schodami na wczesnoporannym dworcu w Łazach.
Wszystko co najpiękniejsze na tej rasie spotkało mnie w okolicach Miedzianki, trzeba było zabrać namiot i miedziankować o wschodzie słońca. Kiedyś tak zrobię! Najważniejsze, że mój pierwszy raz na Miedziance był w dobrym stylu. Świętokrzyskie wiosną to jest właśnie to, co tygryski lubią najbardziej. Radość z zerwania się z uwięzi kowidowej przyczyniła się do pierwszej trasy powyżej 400 km od 4 lat. Tak bardzo byłem zdesperowany, choć długich dystansów nie lubię i nie cenię oraz traktuję od zawsze jako namiastkę prawdziwej rowerowej przygody.
Miedzianka
Odbicia wschodu w Ząbkowicach
Złożeniec i idealny nowy asfalcik
Sędziszów
Dwór w Pawłowicach (pod Sędziszowem)
Drewniak w Trzcińcu
Oksa
W drodze na Węgleszyn
Nieudany przejazd w Karsznicach. Nawierzchnia wywołała odwrót.
Miedzianka od strony ataku (diretissima)
Na samiuśkim szczycie Miedzianki
Bartek po raz drugi na rowerze
Otoczenie sporo się zmieniło, ale Bartek ani trochę
Kielce - miasto wśród gór... widok z Masłowa
Daleszyce
Rynek w Chmielniku
Pińczów już w ciemności
Lumix słabo sobie radził
Ślimak wodzisławski
Łany Średnie - Podlas: nawet psów tu mało, może bały się pełni?
Pełnia w Żarnowcu
Łazy o poranku, czyli koniec rajdu.
Trasa:
Ten rok przełomów i przeciwności sprawił, że z pewnością nie należy go traktować wyprawowo. Skoro zaś nie trzeba szlifować formy w górach, to można… pojechać w Góry Świętokrzyskie, które górami są tylko z nazwy. Prawdziwym celem trasy było zdobycie Miedzianki. Mount Miedzianka była w moich planach od dawna i od zawsze była nie po drodze. Dwakroć przejeżdżałem tuż obok, ale zawsze w biegu. Kiedy jednak nadrobić zaległości, jak nie w czerwcu?
Tym razem – o dziwo! – rano było dość ciepło i – rzecz jasna, poza Błędowem – bezmgielnie. Brakowało mi więc trochę tego poczucia dyskomfortu, ziębnięcia, braku widoczności. Czułem się nieswojo – niczym ta śmiertelnie potrącona puchata kuna domowa w Chechle. W Złożeńcu na siedzibie OSP uwijały się przy gniazdach jaskółki oknówki. Z kolei w Sławniowie za Pilicą labrador przeciągał przez drogę idealnie zachowany i okryty sierścią szkielet sarny… Widok dość zapadający w pamięć!
Wśród zielonych pól zwracały na siebie uwagę mocno już wyrośnięte zboża. Na asfalcie zaczęły dominować truchła żab i ropuch – najlepszy dowód na to że sezon lęgowy ptaków dobiega końca. W Nagłowicach poroszenie – kiełbaski, muzyka, flagi – jakieś święto Groszka. Tego Groszka – sieci sklepów w typie żabkoida… W lasach nagłowickich truchła rozprasowanych żab, ale też pierwsze w tym roku poziomki. Odkrywam też że mam rozładowaną komórkę i zapomniałem ją naładować dzień wcześniej. Przyroda próbuje mi to chyba wynagrodzić, bo słyszę kilka razy przepiórki i kilka razy o mało nie zaliczam kolizji z ptakami, które kończą sezon lęgowy i uwijają się jak w ukropie.
Prawdziwą bujną zieleń miałem okazję podziwiać z Miedzianki, i na Miedziance, i pod Miedzianką, i na miedzach. Czerwcowa rozkosz! Na odcinku od Bocheńca do Korzeńca zadziwiła mnie znakomita droga rowerowa poprowadzona wzdłuż trasy 762. Po cyklotreku na Miedziance (łatwo tu wjechać góralem na sam wierzchołek) ruszyłem na północ – do Zagnańska i Bartka. Pod Bartkiem było sporo ludzi, ale na parkingu ani jednego autobusu. Dotarłem tu po raz trzeci (po raz drugi na rowerze). Czas był zgodny z „harmonogramem”, postanowiłem więc przebić się przez Pasmo Masłowskie dookoła Kielc. Przez Kajetanów do Masłowa. Okazało się to niewykonalne. Musiałem wycofać się "na drugi krąg", w rejon Występy i Klonowa i dopiero stamtąd dotarłem pod Masłów. Straciłem na tym nakładaniu drogi mnóstwo czasu i pomimo dobrego tempa przez Daleszyce i Pierzchnicę, już w Chmielniku wiedziałem, że nie zdążę na wymarzony zachód słońca spod kaplicy św. Anny w Pińczowie. Brakło mi w sumie niewiele, jakieś 20 minut. Odbiłem to sobie dłuższą nasiadówą z widokiem na Pińczów...
Ostatni etap - nocny - odbywał się już bez przygód, w typowej dla Międzymierzawia kompletnej ciszy i pustce, bez towarzystwa samochodów. Ostatnie blachosmrody mijały mnie gdzieś pod Wrocieryżem. Tradycyjnie w Niegosławicach nad Mierzawą atakował mnie ten sam co zawsze kundel a właściciel zdaje się wciąż na wolności... W Polsce szczucie jest sportem narodowym. Już w Wodzisławiu panował bezruch i trwał aż do Żarnowca. Dopiero droga Żarnowiec - Pilica przywróciła mnie do życia, tym bardziej że zaczęło się robić zimno. Nudziłem się też przednio i pierwsze starcie z poranna mgiełką w Rokitnie Szlacheckim zniechęciło mnie do dalszej jazdy. Nie dociągnąłem nawet do Wiesiółki, tylko użerałem się ze schodami na wczesnoporannym dworcu w Łazach.
Wszystko co najpiękniejsze na tej rasie spotkało mnie w okolicach Miedzianki, trzeba było zabrać namiot i miedziankować o wschodzie słońca. Kiedyś tak zrobię! Najważniejsze, że mój pierwszy raz na Miedziance był w dobrym stylu. Świętokrzyskie wiosną to jest właśnie to, co tygryski lubią najbardziej. Radość z zerwania się z uwięzi kowidowej przyczyniła się do pierwszej trasy powyżej 400 km od 4 lat. Tak bardzo byłem zdesperowany, choć długich dystansów nie lubię i nie cenię oraz traktuję od zawsze jako namiastkę prawdziwej rowerowej przygody.
Miedzianka
Odbicia wschodu w Ząbkowicach
Złożeniec i idealny nowy asfalcik
Sędziszów
Dwór w Pawłowicach (pod Sędziszowem)
Drewniak w Trzcińcu
Oksa
W drodze na Węgleszyn
Nieudany przejazd w Karsznicach. Nawierzchnia wywołała odwrót.
Miedzianka od strony ataku (diretissima)
Na samiuśkim szczycie Miedzianki
Bartek po raz drugi na rowerze
Otoczenie sporo się zmieniło, ale Bartek ani trochę
Kielce - miasto wśród gór... widok z Masłowa
Daleszyce
Rynek w Chmielniku
Pińczów już w ciemności
Lumix słabo sobie radził
Ślimak wodzisławski
Łany Średnie - Podlas: nawet psów tu mało, może bały się pełni?
Pełnia w Żarnowcu
Łazy o poranku, czyli koniec rajdu.
Trasa:
Dystans323.22 km Czas15:11 Vśrednia21.29 km/h VMAX57.81 km/h Podjazdy2824 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Orlich Gniazd, czyli parszywa trzynastka
Miałem wstać o 4 rano i podjechać pociągiem do Poraja (tak odmieniają lokalsi), ale pełnia Księżyca obudziła mnie o 1:51. Rozsierdzony zerwałem się więc, sprawdziłem prognozę, spakowałem i wskoczyłem na rower. Tuż przed 3 w nocy wyruszyłem i… wpierw musiałem uciekać przed nieprzyjemnymi wyziewami chemicznymi (Chorzów Stary) a następnie przed „misterium wstającej mgły”.
Nawet słowiki się zamknęły nad Brynicą, uciszone przez pełzające, lodowate jęzory mgły. Marzyłem o momencie gdy zacznie się podjazd na Próg Woźnicki, i faktycznie: tam mgły się rozstąpiły i wróciły dopiero za Koziegłowami. W mlecznej scenerii, w ciszy, wśród konturów wyłaniających się sprzed snopu światła pni drzew, podążałem więc slalomem przez dziury i wyboje drogi Strąków – Cynków. Gdy mijając tabliczkę Poraj cieszyłem się już na myśl o kolejnym podjeździe i uwolnieniu od ostrego cienia mgły – wtedy to napotkałem czeluść. Skasowany całkiem (zniknięty) most na Warcie. To była spora niespodzianka – bo pod koniec kwietnia, gdy byłem tu ostatnio nic nie wskazywało na takie plany…
Jak to często bywa po fatalnym początku - po marznięciu w temp. 1,4 stopnia (Poraj), po przemoczeniu mgłą – nastąpiło przełamanie. W Choroniu ujrzałem wreszcie skrawek pogodnego nieba, w Olsztynie nieboskłon ukazał mi już cały swój majestat. W Olsztynie, Ostrężniku, Przewodziszowicach, nawet w Mirowie i Bobolicach – wszędzie witały mnie chłód i bezludność. Dopiero w Ogrodzieńcu spotkałem jurajską stonkę turystyczną. Na zamku w Smoleniu trafiali się pojedynczy zwiedzający, ale tylko ja byłem bezbiletny, bo bezczelnie ominąłem kasę podjeżdżając od strony lasu czarnym szlakiem i dziwiąc się, że można to spokojnie zrobić na trekkingu. Z tych 8 orlich gniazd zaskoczył negatywnie głównie Mirów, który w tygodniu, o tak wczesnej porze miał… otwartą kasę! Jakieś jaja…
Zanim dotarłem do budzącego się Ogrodzieńca, zrobiłem sobie przerwę przy ośrodku ZHP Amonit w Siamoszycach. Wszędzie dobrze, ale na starych śmieciach najbezpieczniej. Brama zabezpieczona łańcuchem, na kimś kto nie wie jak łatwo wjechać od drugiej strony musiało robić wrażenie ;) W każdym razie był to pierwszy widoczny objaw Covida, bo o tej porze Zamonit zawsze tętni życiem…
Kolejnym zdziwieniem na trasie były dobrze mi znane ruinki kościoło-warowni w Krzywopłotach/Bydlinie. Jakiś czas temu coś tu grzebali i proszę: odsłonięte okopy z I wojny, porządny opis. Z minusów: wyszutrowana ścieżka i ławki. Całkiem zniszczyło to atmosferę miejsca. Gdy byłem tu ostatnio przestraszyły mnie właśnie pryzmy żwirku…
Od Bydlina do Jaroszowca ścigałem się z jakimś jadącym na lekko „trenującym” na góralu, co poprawiło mi tempo i sprawiło, że z rozmachem podjeżdżałem na Bogucin. Ostatni odcinek gruntówką, pod zamek Rabsztyn, był jednak beznadziejny. Same kałuże i błoto. Choć Rabsztyn był dziesiątym orlim gniazdem na mojej trasie, to nie był to strzał w „10”. Kałuże, błoto, chmury. Z kolei odcinek do wsi Troks to wreszcie skończony nowy asfalt (droga na Jangrot), ale też zadziwiający ruch pojazdów (było coś między 12 a 13). Skrót „przez grzbiety” do Kosmolowa okazał się tragiczną pomyłką. Fajnie jeździ się tu na góralu, ale dla trekkinga te „przeręble” w asfalcie są nie do ominięcia…
Gdy już dotarłem „w bulu i nadzieji” do asfatu nr 773, zaczęła się najprzyjemniejsza część trasy, czyli rajd doliną Prądnika aż po Biały Kościół. Minąłem więc jedenastkę (Pieskowa) i dwunastkę na trasie. Przy dwunastce, znaczy się przy Ojcowie parking zapełniony po brzegi, wszędy tłumy szwędających się człapaków. Było zatem jak zwykle – z tą różnicą, że nie było autobusów wycieczkowych.
Podjazd na Biały Kościół i dalej, do Bębła ujawnił mały kryzysik. Moja trasa była mocno interwałowa, na tym etapie miałem już sporo ponad 2000 metrów przewyższenia, a przecież jechałem tylko przez Jurę. "Odkryłem" to wszystko na tym odcinku, poczułem nogi i zacząłem dogorywać na podjazdach. Wtedy też podjąłem dziwną decyzję by przy pierwszej okazji zjechać w Dolinę Będkowską. To nie był błąd, to był wielki wielbłąd. Władowałem się w błotną maź, musiałem 2 razy przenosić rower, cały się upaćkałem i zanim dotarłem do biegnącej doliną asfaltówki miałem już serdecznie dość. W dolinie zrobiło się zresztą przejmująco zimno. W tych chwilach słabości myślałem by zakończyć rajd w Jaworznie. W dodatku skończyły mi się zapasy i musiałem dokonać aprowizacji w Rudawie.
Gdy jednak znalazłem się w tenczyńskich lasach, zregenerowałem siły. Przyczyną była pewnie płaskość odcinka. Ta chwila wytchnienia była bezcenna. Zamek Tenczyn był trzynastym orlim gniazdem na mojej trasie. Z racji tego, że gonił mnie czas (musiałem być w czwartek rano w pracy) nie podjeżdżałem pod sam zamek, ale odkąd stał się sanktuarium komercji totalnie mnie nie pociąga. Do Chrzanowa gnałem już znowu rześki jak niemowlaczek. W niezłym tempie przejechałem Baliny, Jaworzna i Pogorie, by równo o zmierzchu ucałować dziękczynnie próg własnego mieszkania - feci, quod potui, faciant meliora potentes!
Zaiste, był to chyba mój najtrudniejszy rajd na lekko - poza górami - w krótkim czasie. Taka wyżynna, interwałowa trzysetka z pier.olnięciem! Od przedświtu do zachodu. Dobrze przepracowany czerwcowy dzień!
Cynków już za mną, zorza poranna przede mną
Mgły ponownie dopadły mnie nad zbiornikiem Poraj
Olsztyn w porannym słońcu - cudnie, jak dobrze mieć blisko na Jurę i w góry. Jak dobrze mieszkać w woj. śląskim!
Ostrężnik, podszedłem pod same mury. Dawno tu nie byłem...
Przewidziszowice, bezludne! Uroki tygodnia na Jurze są warte marznięcia w mgle o przedświcie.
Mirów - kasa była już czynna!
Bobolice jeszcze spały
Ogrodzieniec powoli budził się do jarmarku tandety. To jest kwintesencja małopolskiego wyczucia harmonii krajobrazu
Ryczów - orle gniazdo numer 7 na trasie
Ósmy cud trasy, czyli Smoleń. Tu byli już pierwsi turyści, ale kasa jest łatwa do ominięcia (kmwtw)
Dziewiątka, czyli Bydlin-Krzywopłoty. Na wygodnej ławce (skandal) zrobiłem sobie piknik.
Dyszka wypadła w Rabsztynie. Remont, błoto, nieoczekiwany zaduch i duży ruch na drogach - przestało być fajnie, to nie był strzał w dziesiątkę.
Jedenastka skompletowana w Pieskowej Skale. Który to już raz na rowerze? O takich kwotach mówimy już ilość, bo są niepoliczalne :P
Dwunasty apostoł w łańcuchu orlich gniazd. Na parkingu tradycyjnie pełno, ludzi też sporo
No i jest: parszywa trzynastka. Odcinek między 12 a 13 gniazdem był najtrudniejszy. Przewyższenie było tu niczego sobie.
Chrzanowski rynek po raz trzeci (tylko w tym roku!)
Pogoria w złotej godzinie. Jak jej nie kochać?
Trasa:
Miałem wstać o 4 rano i podjechać pociągiem do Poraja (tak odmieniają lokalsi), ale pełnia Księżyca obudziła mnie o 1:51. Rozsierdzony zerwałem się więc, sprawdziłem prognozę, spakowałem i wskoczyłem na rower. Tuż przed 3 w nocy wyruszyłem i… wpierw musiałem uciekać przed nieprzyjemnymi wyziewami chemicznymi (Chorzów Stary) a następnie przed „misterium wstającej mgły”.
Nawet słowiki się zamknęły nad Brynicą, uciszone przez pełzające, lodowate jęzory mgły. Marzyłem o momencie gdy zacznie się podjazd na Próg Woźnicki, i faktycznie: tam mgły się rozstąpiły i wróciły dopiero za Koziegłowami. W mlecznej scenerii, w ciszy, wśród konturów wyłaniających się sprzed snopu światła pni drzew, podążałem więc slalomem przez dziury i wyboje drogi Strąków – Cynków. Gdy mijając tabliczkę Poraj cieszyłem się już na myśl o kolejnym podjeździe i uwolnieniu od ostrego cienia mgły – wtedy to napotkałem czeluść. Skasowany całkiem (zniknięty) most na Warcie. To była spora niespodzianka – bo pod koniec kwietnia, gdy byłem tu ostatnio nic nie wskazywało na takie plany…
Jak to często bywa po fatalnym początku - po marznięciu w temp. 1,4 stopnia (Poraj), po przemoczeniu mgłą – nastąpiło przełamanie. W Choroniu ujrzałem wreszcie skrawek pogodnego nieba, w Olsztynie nieboskłon ukazał mi już cały swój majestat. W Olsztynie, Ostrężniku, Przewodziszowicach, nawet w Mirowie i Bobolicach – wszędzie witały mnie chłód i bezludność. Dopiero w Ogrodzieńcu spotkałem jurajską stonkę turystyczną. Na zamku w Smoleniu trafiali się pojedynczy zwiedzający, ale tylko ja byłem bezbiletny, bo bezczelnie ominąłem kasę podjeżdżając od strony lasu czarnym szlakiem i dziwiąc się, że można to spokojnie zrobić na trekkingu. Z tych 8 orlich gniazd zaskoczył negatywnie głównie Mirów, który w tygodniu, o tak wczesnej porze miał… otwartą kasę! Jakieś jaja…
Zanim dotarłem do budzącego się Ogrodzieńca, zrobiłem sobie przerwę przy ośrodku ZHP Amonit w Siamoszycach. Wszędzie dobrze, ale na starych śmieciach najbezpieczniej. Brama zabezpieczona łańcuchem, na kimś kto nie wie jak łatwo wjechać od drugiej strony musiało robić wrażenie ;) W każdym razie był to pierwszy widoczny objaw Covida, bo o tej porze Zamonit zawsze tętni życiem…
Kolejnym zdziwieniem na trasie były dobrze mi znane ruinki kościoło-warowni w Krzywopłotach/Bydlinie. Jakiś czas temu coś tu grzebali i proszę: odsłonięte okopy z I wojny, porządny opis. Z minusów: wyszutrowana ścieżka i ławki. Całkiem zniszczyło to atmosferę miejsca. Gdy byłem tu ostatnio przestraszyły mnie właśnie pryzmy żwirku…
Od Bydlina do Jaroszowca ścigałem się z jakimś jadącym na lekko „trenującym” na góralu, co poprawiło mi tempo i sprawiło, że z rozmachem podjeżdżałem na Bogucin. Ostatni odcinek gruntówką, pod zamek Rabsztyn, był jednak beznadziejny. Same kałuże i błoto. Choć Rabsztyn był dziesiątym orlim gniazdem na mojej trasie, to nie był to strzał w „10”. Kałuże, błoto, chmury. Z kolei odcinek do wsi Troks to wreszcie skończony nowy asfalt (droga na Jangrot), ale też zadziwiający ruch pojazdów (było coś między 12 a 13). Skrót „przez grzbiety” do Kosmolowa okazał się tragiczną pomyłką. Fajnie jeździ się tu na góralu, ale dla trekkinga te „przeręble” w asfalcie są nie do ominięcia…
Gdy już dotarłem „w bulu i nadzieji” do asfatu nr 773, zaczęła się najprzyjemniejsza część trasy, czyli rajd doliną Prądnika aż po Biały Kościół. Minąłem więc jedenastkę (Pieskowa) i dwunastkę na trasie. Przy dwunastce, znaczy się przy Ojcowie parking zapełniony po brzegi, wszędy tłumy szwędających się człapaków. Było zatem jak zwykle – z tą różnicą, że nie było autobusów wycieczkowych.
Podjazd na Biały Kościół i dalej, do Bębła ujawnił mały kryzysik. Moja trasa była mocno interwałowa, na tym etapie miałem już sporo ponad 2000 metrów przewyższenia, a przecież jechałem tylko przez Jurę. "Odkryłem" to wszystko na tym odcinku, poczułem nogi i zacząłem dogorywać na podjazdach. Wtedy też podjąłem dziwną decyzję by przy pierwszej okazji zjechać w Dolinę Będkowską. To nie był błąd, to był wielki wielbłąd. Władowałem się w błotną maź, musiałem 2 razy przenosić rower, cały się upaćkałem i zanim dotarłem do biegnącej doliną asfaltówki miałem już serdecznie dość. W dolinie zrobiło się zresztą przejmująco zimno. W tych chwilach słabości myślałem by zakończyć rajd w Jaworznie. W dodatku skończyły mi się zapasy i musiałem dokonać aprowizacji w Rudawie.
Gdy jednak znalazłem się w tenczyńskich lasach, zregenerowałem siły. Przyczyną była pewnie płaskość odcinka. Ta chwila wytchnienia była bezcenna. Zamek Tenczyn był trzynastym orlim gniazdem na mojej trasie. Z racji tego, że gonił mnie czas (musiałem być w czwartek rano w pracy) nie podjeżdżałem pod sam zamek, ale odkąd stał się sanktuarium komercji totalnie mnie nie pociąga. Do Chrzanowa gnałem już znowu rześki jak niemowlaczek. W niezłym tempie przejechałem Baliny, Jaworzna i Pogorie, by równo o zmierzchu ucałować dziękczynnie próg własnego mieszkania - feci, quod potui, faciant meliora potentes!
Zaiste, był to chyba mój najtrudniejszy rajd na lekko - poza górami - w krótkim czasie. Taka wyżynna, interwałowa trzysetka z pier.olnięciem! Od przedświtu do zachodu. Dobrze przepracowany czerwcowy dzień!
Cynków już za mną, zorza poranna przede mną
Mgły ponownie dopadły mnie nad zbiornikiem Poraj
Olsztyn w porannym słońcu - cudnie, jak dobrze mieć blisko na Jurę i w góry. Jak dobrze mieszkać w woj. śląskim!
Ostrężnik, podszedłem pod same mury. Dawno tu nie byłem...
Przewidziszowice, bezludne! Uroki tygodnia na Jurze są warte marznięcia w mgle o przedświcie.
Mirów - kasa była już czynna!
Bobolice jeszcze spały
Ogrodzieniec powoli budził się do jarmarku tandety. To jest kwintesencja małopolskiego wyczucia harmonii krajobrazu
Ryczów - orle gniazdo numer 7 na trasie
Ósmy cud trasy, czyli Smoleń. Tu byli już pierwsi turyści, ale kasa jest łatwa do ominięcia (kmwtw)
Dziewiątka, czyli Bydlin-Krzywopłoty. Na wygodnej ławce (skandal) zrobiłem sobie piknik.
Dyszka wypadła w Rabsztynie. Remont, błoto, nieoczekiwany zaduch i duży ruch na drogach - przestało być fajnie, to nie był strzał w dziesiątkę.
Jedenastka skompletowana w Pieskowej Skale. Który to już raz na rowerze? O takich kwotach mówimy już ilość, bo są niepoliczalne :P
Dwunasty apostoł w łańcuchu orlich gniazd. Na parkingu tradycyjnie pełno, ludzi też sporo
No i jest: parszywa trzynastka. Odcinek między 12 a 13 gniazdem był najtrudniejszy. Przewyższenie było tu niczego sobie.
Chrzanowski rynek po raz trzeci (tylko w tym roku!)
Pogoria w złotej godzinie. Jak jej nie kochać?
Trasa:
Dystans138.75 km Czas06:23 Vśrednia21.74 km/h Podjazdy783 m
SprzętMerida Drakar
Przez Lasy Lublinieckie do Siewierza
Pojechałem tradycyjną trasą by uniknąć poniedziałkowego ruchu, czyli na Świerklaniec, Chechło, Mikołeskę i tym razem zamiast pchać się na Zieloną pojechałem na Pasieki, a stamtąd przez przysiółki ("dzielnice") Woźnik typu Kolonia Woźnicka czy Dąbrowa Wielka do Cynkowa i dalej już tradycyjnie na Brudzowice, Siewierz i przez Pogorie do domu. Procentował fakt, że w poniedziałkowym grafiku nie miałem zbyt wiele zdalnych zajęć. Po deszczu miejscami było nieprzyjemnie. W Kolonii Woźnickiej ostatnio byłem w 2001 roku...
Kwietne okolice Świerklańca
W drodze na Mikołeskę
Pasieki
Porzucony, zaniedbany (kołtuny sierści), a mimo to wciąż ufny i lgnący do ludzi - ofiara "miłośników psów". Było mi go żal, a rzadko żywię takie uczucia wobec psów...
Siewierz z żabiej perspektywy
Bez czarny strzegący GSD
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32858732
Pojechałem tradycyjną trasą by uniknąć poniedziałkowego ruchu, czyli na Świerklaniec, Chechło, Mikołeskę i tym razem zamiast pchać się na Zieloną pojechałem na Pasieki, a stamtąd przez przysiółki ("dzielnice") Woźnik typu Kolonia Woźnicka czy Dąbrowa Wielka do Cynkowa i dalej już tradycyjnie na Brudzowice, Siewierz i przez Pogorie do domu. Procentował fakt, że w poniedziałkowym grafiku nie miałem zbyt wiele zdalnych zajęć. Po deszczu miejscami było nieprzyjemnie. W Kolonii Woźnickiej ostatnio byłem w 2001 roku...
Kwietne okolice Świerklańca
W drodze na Mikołeskę
Pasieki
Porzucony, zaniedbany (kołtuny sierści), a mimo to wciąż ufny i lgnący do ludzi - ofiara "miłośników psów". Było mi go żal, a rzadko żywię takie uczucia wobec psów...
Siewierz z żabiej perspektywy
Bez czarny strzegący GSD
Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/32858732