Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2019
Dystans całkowity: | 3117.26 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 179:02 |
Średnia prędkość: | 17.41 km/h |
Maksymalna prędkość: | 61.40 km/h |
Suma podjazdów: | 39295 m |
Liczba aktywności: | 27 |
Średnio na aktywność: | 115.45 km i 6h 37m |
Więcej statystyk |
Dystans111.73 km Czas08:34 Vśrednia13.04 km/h Podjazdy3190 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 36: Guten Morgen
Utknięcie nad jeziorem Maggiore podziałało na mnie jak katharsis. Odświeżyło mi formę, dodało wigoru. Rankiem raźno ruszyłem dalej, dalej w górę. Było przyjemnie chłodno, na drodze żywego ducha: tylko ja, cisza, czyste niebo i Alpy. Ta cisza okazała się być zwodnicza, bo w krótkim odstępie czasu minęły mnie dwie pary staruszków, jadąc na rowerach pod górkę. To że były to rowery elektryczne, było mało pocieszające, albowiem drugi tandem składał się z zasuszonych 80-latków… Przez chwile pomyślałem, że następni będą staruszkowie na elektrycznych balkonikach, albo łóżkach szpitalnych z kroplówkami…Wziąłem się w garść i tę drugą parę zdołałem dogonić i wyprzedzić. Zrobiłem nawet sporą przewagę nad nimi. Co za upadek: cieszyć się z pokonania 80-latków na podjeździe… O tempora, o mores!
W przeciwieństwie do podjazdu, zjazd był nieciekawy pejzażowo i krótki. Przejazd przez dolinę Hinterrhein nie zaliczał się zaś do szczególnie urokliwych. Moja poczciwa stara droga musiała co chwilę ustępować w wąskiej dolinie miejsca szwajcarskiej „13”. Jeszcze przed Splugen zrobiłem sobie przerwę śniadaniową. Na zjeździe z San Bernardino przeżyłem zaś prawdziwy szok słuchowy: usłyszałem od pewnej pani „Guten Morgen”. To było jak uderzenie obuchem – a więc stało się – dotarłem w te germańskie Alpen. Koniec sielanki, odtąd krowy będą skrupulatnie wypastowane, łąki wygrabione a pelargonie w doniczkach…
W zasadzie nie przeszkadza mi to. Odmiana się przyda, poza tym lubię brzmienie niemieckiego. Ich bin Oberschlesier.
Niestety podjazd na Passo della Spluga nie ma nic wspólnego z idyllą. Ruch jest duży, nachylenie spore, serpentyny jedna na drugiej. Pną się w górę niemal pionowo, jedna wstęga nad drugą. Auta wjeżdżają i zjeżdżają z taką regularnością, że całość wygląda jak makieta z Kolejkowa. Wydaje się, że orbitują wokół góry. Na samym siodle dopada mnie remont drogi. Nie jest tak sielsko jak na Bernardino. Szybko opuszczam przełęcz i mknę w stronę Chiavenny. Gdy nachylenie wzrasta, gdy zaczynam czuć znów wiatr we włosach i chce mi się śpiewać, właśnie wtenczas uaktywnia się prawo Murphy’ego. Łapię gumę w oponie, a właściwie to wygina mi nienaturalnie wentyl w dętce i rozszczelnia jego łączenie z resztą dętki.
Po uporaniu się z awarią, już mniej entuzjastycznie ruszam dalej. Zła passa łatwo nie ustępuje: pojawiają się remonty, ba, dużo gorzej: kładą nowy asfalt. Co chwile napotykam światła, walce, samochody stojące w korkach…
Po drodze mam chwile radości na cudownych w swoim zaplątaniu serpentynach, ale generalnie zaczyna mi doskwierać upał. Podjazd na Maloję jest już walką z upałem, a potem z czasem. Udaje mi się dotrzeć na kemping "Plan Curtinac" w momencie, gdy osiada wieczorna mgła. To mój trzeci i ostatni kemping na trasie. Oczywiście - tak jak na pozostałych - mój pobyt nie zostaje zalegalizowany. RODO, RODO über alles!
Dzień jest coraz krótszy. Jest już 9 sierpnia i 36 dzień podróży, ostatni z morderczym przewyższeniem. Następnymi celami wyprawy są Val Mustair i dolina Innu. Docieram znów w znane okolice (Gryzonia), ale postaram się jechać taką trasą by odwiedzić nowe miejsca. No i nie byłem jeszcze w Innsbrucku, wypada nadrobić zaległości.
Zjazd z Passo della Spluga w stronę Chiavenny
Ostatnie chwile jasności - podjazd na Maloję, trzecią przełęcz dnia. Tutaj był wyczekiwany alpejski klimacik, zbliżał się zachód: "hen w dolinach, gaśnie płomień róż, opada mgła".
Utknięcie nad jeziorem Maggiore podziałało na mnie jak katharsis. Odświeżyło mi formę, dodało wigoru. Rankiem raźno ruszyłem dalej, dalej w górę. Było przyjemnie chłodno, na drodze żywego ducha: tylko ja, cisza, czyste niebo i Alpy. Ta cisza okazała się być zwodnicza, bo w krótkim odstępie czasu minęły mnie dwie pary staruszków, jadąc na rowerach pod górkę. To że były to rowery elektryczne, było mało pocieszające, albowiem drugi tandem składał się z zasuszonych 80-latków… Przez chwile pomyślałem, że następni będą staruszkowie na elektrycznych balkonikach, albo łóżkach szpitalnych z kroplówkami…Wziąłem się w garść i tę drugą parę zdołałem dogonić i wyprzedzić. Zrobiłem nawet sporą przewagę nad nimi. Co za upadek: cieszyć się z pokonania 80-latków na podjeździe… O tempora, o mores!
W przeciwieństwie do podjazdu, zjazd był nieciekawy pejzażowo i krótki. Przejazd przez dolinę Hinterrhein nie zaliczał się zaś do szczególnie urokliwych. Moja poczciwa stara droga musiała co chwilę ustępować w wąskiej dolinie miejsca szwajcarskiej „13”. Jeszcze przed Splugen zrobiłem sobie przerwę śniadaniową. Na zjeździe z San Bernardino przeżyłem zaś prawdziwy szok słuchowy: usłyszałem od pewnej pani „Guten Morgen”. To było jak uderzenie obuchem – a więc stało się – dotarłem w te germańskie Alpen. Koniec sielanki, odtąd krowy będą skrupulatnie wypastowane, łąki wygrabione a pelargonie w doniczkach…
W zasadzie nie przeszkadza mi to. Odmiana się przyda, poza tym lubię brzmienie niemieckiego. Ich bin Oberschlesier.
Niestety podjazd na Passo della Spluga nie ma nic wspólnego z idyllą. Ruch jest duży, nachylenie spore, serpentyny jedna na drugiej. Pną się w górę niemal pionowo, jedna wstęga nad drugą. Auta wjeżdżają i zjeżdżają z taką regularnością, że całość wygląda jak makieta z Kolejkowa. Wydaje się, że orbitują wokół góry. Na samym siodle dopada mnie remont drogi. Nie jest tak sielsko jak na Bernardino. Szybko opuszczam przełęcz i mknę w stronę Chiavenny. Gdy nachylenie wzrasta, gdy zaczynam czuć znów wiatr we włosach i chce mi się śpiewać, właśnie wtenczas uaktywnia się prawo Murphy’ego. Łapię gumę w oponie, a właściwie to wygina mi nienaturalnie wentyl w dętce i rozszczelnia jego łączenie z resztą dętki.
Po uporaniu się z awarią, już mniej entuzjastycznie ruszam dalej. Zła passa łatwo nie ustępuje: pojawiają się remonty, ba, dużo gorzej: kładą nowy asfalt. Co chwile napotykam światła, walce, samochody stojące w korkach…
Po drodze mam chwile radości na cudownych w swoim zaplątaniu serpentynach, ale generalnie zaczyna mi doskwierać upał. Podjazd na Maloję jest już walką z upałem, a potem z czasem. Udaje mi się dotrzeć na kemping "Plan Curtinac" w momencie, gdy osiada wieczorna mgła. To mój trzeci i ostatni kemping na trasie. Oczywiście - tak jak na pozostałych - mój pobyt nie zostaje zalegalizowany. RODO, RODO über alles!
Dzień jest coraz krótszy. Jest już 9 sierpnia i 36 dzień podróży, ostatni z morderczym przewyższeniem. Następnymi celami wyprawy są Val Mustair i dolina Innu. Docieram znów w znane okolice (Gryzonia), ale postaram się jechać taką trasą by odwiedzić nowe miejsca. No i nie byłem jeszcze w Innsbrucku, wypada nadrobić zaległości.
Zjazd z Passo della Spluga w stronę Chiavenny
Ostatnie chwile jasności - podjazd na Maloję, trzecią przełęcz dnia. Tutaj był wyczekiwany alpejski klimacik, zbliżał się zachód: "hen w dolinach, gaśnie płomień róż, opada mgła".
Dystans131.08 km Czas08:24 Vśrednia15.60 km/h Podjazdy2414 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 35: Włoska Szwajcaria
Wstałem bardzo wcześnie, po raz pierwszy byłem nadspany i rwałem się do wysiłku. Nad ranem zbudził mnie odgłos łamiącego się konaru. Był to konar kasztana jadalnego, u stóp którego spałem. Na szczęście był to zewnętrzny konar, który runął z łoskotem w przepaść. Było jeszcze ciemnawo, ale nie padało! Całą noc już nie padało, bo tropik zaczął przesychać.
Gdy zdołałem się wreszcie spakować i ruszyć czekała na mnie niespodzianka – bezchmurne niebo. Jezioro wyglądało tak, jakby wczorajszego dnia po prostu nie było. Jakby to był zły sen. Znowu towarzyszyły mi palmy, araukarie, wille i hotele. Znów byłem w rajskim ogrodzie, tyle tylko że tym razem rajska była także pogoda. Od Stresy po Asconę otaczały mnie wyłącznie ogrody i kwiaty. Uwagę zwracały zadbane trawniki, piękne wille i problemy z dostępem do tafli jeziora. Linia brzegowa była najczęściej sprywatyzowana. Atmosferę kurortu poza Stresą poczułem też w Asconie. Od tego momentu temperatura znowu zaczęła dawać się we znaki. Wjechałem jednak do Szwajcarii i o zmartwieniach typowo włoskich (samochody!) mogłem zapomnieć.
Od Ascony aż po Roveredo płynąłem sobie wygodnie po drogach rowerowych. Klimat i nazewnictwo były tu włoskie, cała reszta była szwajcarska. Takie nietypowe połączenie „dolce vita” z „ordnung must sein”. Połączenie całkiem udane. Wsłuchiwałem się też radośnie w trzeszczenie cykad, przypuszczałem że więcej ich nie usłyszę. Zmierzałem na germańską północ Alp, to były już ostatnie chwile ze słońcem południa. Przypiekało mnie na tyle, że nie potrafiłem wzbudzić w sobie szczerego żalu, żadnej nostalgicznej refleksji. Łaknąłem cienia.
Sławne Locarno przejechałem po sznurku, czyli wg oznaczeń tras rowerowych. Licznie uczęszczany trakt rowerowy wiódł głównie przez sady lub pola kukurydzy. Wyłamałem się z niego dopiero w Bellinzonie. Gdy tylko tu dotarłem przestała mi się kojarzyć z piękną strefą, zaczęła jednoznacznie kojarzyć mi się ze strefą wojenną. Był tu zamek na zamku. Miasto wyglądało jak inscenizacja określenia „casus belli”. Mnie przyszło także zmagać się z przeciwnikiem. Walczyłem więc z kolejnymi kilometrami podjazdu na przełęcz San Bernardino. Równolegle do mojej znakomitej drogi wiodła tu autostrada, ruch był więc niewielki. Wjechałem na teren Gryzonii. Za Castello de Mesocco zacząłem rozglądać się za noclegiem na dziko. W Szwajcarii takie biwakowanie wymaga wzmożonej ostrożności. Ja odpowiednią miejscówkę (tj. niewidoczną dla postronnych) znalazłem ponad serpentynami, powyżej Pian San Giacomo.
Ascona, czyli znów pocztówkowe jezioro Maggiore
Pierwsze chwile w Gryzonii AD 2019
Wstałem bardzo wcześnie, po raz pierwszy byłem nadspany i rwałem się do wysiłku. Nad ranem zbudził mnie odgłos łamiącego się konaru. Był to konar kasztana jadalnego, u stóp którego spałem. Na szczęście był to zewnętrzny konar, który runął z łoskotem w przepaść. Było jeszcze ciemnawo, ale nie padało! Całą noc już nie padało, bo tropik zaczął przesychać.
Gdy zdołałem się wreszcie spakować i ruszyć czekała na mnie niespodzianka – bezchmurne niebo. Jezioro wyglądało tak, jakby wczorajszego dnia po prostu nie było. Jakby to był zły sen. Znowu towarzyszyły mi palmy, araukarie, wille i hotele. Znów byłem w rajskim ogrodzie, tyle tylko że tym razem rajska była także pogoda. Od Stresy po Asconę otaczały mnie wyłącznie ogrody i kwiaty. Uwagę zwracały zadbane trawniki, piękne wille i problemy z dostępem do tafli jeziora. Linia brzegowa była najczęściej sprywatyzowana. Atmosferę kurortu poza Stresą poczułem też w Asconie. Od tego momentu temperatura znowu zaczęła dawać się we znaki. Wjechałem jednak do Szwajcarii i o zmartwieniach typowo włoskich (samochody!) mogłem zapomnieć.
Od Ascony aż po Roveredo płynąłem sobie wygodnie po drogach rowerowych. Klimat i nazewnictwo były tu włoskie, cała reszta była szwajcarska. Takie nietypowe połączenie „dolce vita” z „ordnung must sein”. Połączenie całkiem udane. Wsłuchiwałem się też radośnie w trzeszczenie cykad, przypuszczałem że więcej ich nie usłyszę. Zmierzałem na germańską północ Alp, to były już ostatnie chwile ze słońcem południa. Przypiekało mnie na tyle, że nie potrafiłem wzbudzić w sobie szczerego żalu, żadnej nostalgicznej refleksji. Łaknąłem cienia.
Sławne Locarno przejechałem po sznurku, czyli wg oznaczeń tras rowerowych. Licznie uczęszczany trakt rowerowy wiódł głównie przez sady lub pola kukurydzy. Wyłamałem się z niego dopiero w Bellinzonie. Gdy tylko tu dotarłem przestała mi się kojarzyć z piękną strefą, zaczęła jednoznacznie kojarzyć mi się ze strefą wojenną. Był tu zamek na zamku. Miasto wyglądało jak inscenizacja określenia „casus belli”. Mnie przyszło także zmagać się z przeciwnikiem. Walczyłem więc z kolejnymi kilometrami podjazdu na przełęcz San Bernardino. Równolegle do mojej znakomitej drogi wiodła tu autostrada, ruch był więc niewielki. Wjechałem na teren Gryzonii. Za Castello de Mesocco zacząłem rozglądać się za noclegiem na dziko. W Szwajcarii takie biwakowanie wymaga wzmożonej ostrożności. Ja odpowiednią miejscówkę (tj. niewidoczną dla postronnych) znalazłem ponad serpentynami, powyżej Pian San Giacomo.
Ascona, czyli znów pocztówkowe jezioro Maggiore
Pierwsze chwile w Gryzonii AD 2019
Dzień 34: Sztormowa pułapka
Dzień którego nie było. Przydarzyło mi się już coś podobnego w Alpach Sarntalskich, w 2016 r. Wtedy lało 26 godzin z rzędu, a temperatura w kilkadziesiąt godzin spadła z 35 do 2 stopni (w ciągu dnia)…
Tym razem temperaturowo było dużo rozsądniej. Zbierało się od dawna, dzień wcześniej lało już w górach, ja zdołałem opóźnić zetknięcie z monsunem zjeżdżając z gór. Sęk w tym, że nad jeziorem Maggiore znalazłem się w pułapce. Wycofywanie się stąd na południe nie miało sensu – Nizina Padańska mnie nie interesowała. Jazda na północ, wzdłuż brzegów jeziora, narażała mnie z kolei na większą gwałtowność żywiołu. No i w perspektywie była ściana Alp, bo jakoś z kantonu Ticino trzeba się wydostać, a droga na północ wiedzie przez główną grań Alp…
Zdecydowałem się monitorować prognozy i rzeczywistość oraz nie ruszać dopóki żywioł nie wytraci impetu. Czekała mnie sztormowa rozpacz. Przeżywałem na własnej skórze utknięcie w Porcie św. Juliana, które niemal zniweczyło wyprawę Magellana.
Padać zaczęło gdy rozbijałem namiot, prawdziwy potop nastąpił jednak dopiero o drugiej w nocy. Wtedy wybudziła mnie strużka wody zalewająca śpiwór. Do trzeciej w nocy ratowałem dobytek przed zalaniem oraz konstruowałem z worków, kamieni, gałęzi i reklamówek dodatkową warstwę ochronną zalegającą nad tropikiem. Kluczowym miejscem było skrzyżowanie pałąków. Udało mi się je skutecznie zabezpieczyć. Po tych przeżyciach skasowałem budzik, wiedziałem że nie ma sensu zrywać się skoro świt, tak szybko ten potop nie ustąpi.
Pesymizm był uzasadniony. Zaczęły mi się kończyć zapasy wody. Znalazłem na to prostą radę: zbierałem do bidonu wodę z tropiku, filtrowałem przez filtr do wody i dodatkowo gotowałem. Dodatkowe zapasy wody okazały się niezbędne, bo wywróciłem sobie menażkę z pulpą. Całe szczęście, że wystawiłem ją poza sypialnię. Wczesnym popołudniem wróciła całkiem przyjemna temperatura, były 23 stopnie – w sam raz na kąpiel. Skorzystałem więc z naturalnego prysznica, umyłem się „od stóp do głów”. Odkryłem przy okazji, że namoknięte kasztanowe łupiny nieźle masują stopy i izolują od gruntu. Około 17. sznury wody przeszły w mżawkę. Wykonałem nawet rekonesans, który wykazał pełne zachmurzenie, ale już bez tych głębokich, niepokojących odcieni. Zdecydowałem się jednak spędzić w tym samym miejscu drugą noc. To był jedyny taki przypadek w trakcie wyprawy - dwa noclegi w jednym miejscu. To był mój Port św. Juliana.
[Rekonstrukcja okrętu "Victoria" w Porcie św. Juliana - zdjęcie ilustracyjne]
Dzień którego nie było. Przydarzyło mi się już coś podobnego w Alpach Sarntalskich, w 2016 r. Wtedy lało 26 godzin z rzędu, a temperatura w kilkadziesiąt godzin spadła z 35 do 2 stopni (w ciągu dnia)…
Tym razem temperaturowo było dużo rozsądniej. Zbierało się od dawna, dzień wcześniej lało już w górach, ja zdołałem opóźnić zetknięcie z monsunem zjeżdżając z gór. Sęk w tym, że nad jeziorem Maggiore znalazłem się w pułapce. Wycofywanie się stąd na południe nie miało sensu – Nizina Padańska mnie nie interesowała. Jazda na północ, wzdłuż brzegów jeziora, narażała mnie z kolei na większą gwałtowność żywiołu. No i w perspektywie była ściana Alp, bo jakoś z kantonu Ticino trzeba się wydostać, a droga na północ wiedzie przez główną grań Alp…
Zdecydowałem się monitorować prognozy i rzeczywistość oraz nie ruszać dopóki żywioł nie wytraci impetu. Czekała mnie sztormowa rozpacz. Przeżywałem na własnej skórze utknięcie w Porcie św. Juliana, które niemal zniweczyło wyprawę Magellana.
Padać zaczęło gdy rozbijałem namiot, prawdziwy potop nastąpił jednak dopiero o drugiej w nocy. Wtedy wybudziła mnie strużka wody zalewająca śpiwór. Do trzeciej w nocy ratowałem dobytek przed zalaniem oraz konstruowałem z worków, kamieni, gałęzi i reklamówek dodatkową warstwę ochronną zalegającą nad tropikiem. Kluczowym miejscem było skrzyżowanie pałąków. Udało mi się je skutecznie zabezpieczyć. Po tych przeżyciach skasowałem budzik, wiedziałem że nie ma sensu zrywać się skoro świt, tak szybko ten potop nie ustąpi.
Pesymizm był uzasadniony. Zaczęły mi się kończyć zapasy wody. Znalazłem na to prostą radę: zbierałem do bidonu wodę z tropiku, filtrowałem przez filtr do wody i dodatkowo gotowałem. Dodatkowe zapasy wody okazały się niezbędne, bo wywróciłem sobie menażkę z pulpą. Całe szczęście, że wystawiłem ją poza sypialnię. Wczesnym popołudniem wróciła całkiem przyjemna temperatura, były 23 stopnie – w sam raz na kąpiel. Skorzystałem więc z naturalnego prysznica, umyłem się „od stóp do głów”. Odkryłem przy okazji, że namoknięte kasztanowe łupiny nieźle masują stopy i izolują od gruntu. Około 17. sznury wody przeszły w mżawkę. Wykonałem nawet rekonesans, który wykazał pełne zachmurzenie, ale już bez tych głębokich, niepokojących odcieni. Zdecydowałem się jednak spędzić w tym samym miejscu drugą noc. To był jedyny taki przypadek w trakcie wyprawy - dwa noclegi w jednym miejscu. To był mój Port św. Juliana.
[Rekonstrukcja okrętu "Victoria" w Porcie św. Juliana - zdjęcie ilustracyjne]
Dystans137.97 km Czas07:39 Vśrednia18.04 km/h Podjazdy1871 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 33: Tłok, zaduch i dziury, czyli włoska rzeczywistość
Aura się nie zmienia, dalej zaduch. Czeka mnie dzień tranzytowy. Muszę wymknąć się z zatoki zwanej Aostą i zacumować u brzegów jeziora Maggiore. Na mapie wygląda prosto. Jakieś 120-130 km przebijania się przez rejony gdzie Alpy schodzą w Nizinę Padańską.
Po zwiedzaniu rzymskiego mostu w Pont-Saint-Martin docieram w okolice miasta Ivrea (Borgofranco d’Ivrea) i rozpoczynam wspinaczkę do miasta Biella. Jadę lokalną drogą, trawersującą zbocza Alp, przez tunel przejechać się nie da (jest zakaz, choć ma tylko 1 km długości). Aż tu schodzi długie ramię najwyższego masywu Szwajcarii – Monte Rosa. Z 250 m. wspinam się wpierw do Nomaglio (600 m) a potem do Andrate (830 m n.p.m). Tam drogowskazy znikają, gdy głowię się nad mapą z pomocą przychodzi włoskie małżeństwo. Sami oferują pomoc, gdy wymawiam Donato pokazują, że w dół i w lewo. Faktycznie, tak było. Gdybym wtedy źle skręcił dotarłbym na przełęcz Colle della Colma (1622), prosto w kłębowisko burz, oddaliłbym się też od jeziora Maggiore.
Dzięki pomocy lokalsów docieram interwałową asfaltówką do Griglii i zjeżdżam do Bielli. W samej Bielli wdaje się w zakamarki celem aprowizacji, jest to przyczyną moich kłopotów nawigacyjnych. Drogowskazy są znowu kiepskie i w efekcie na węźle drogowym kierują mnie wprost na drogę ekspresową. Gdy orientuje się w sytuacji jest już za późno, wjeżdżam na ekspresówkę. Na szczęście jest tu szerokie pobocze, ale Włosi gnają jak torpedy. Jadę tak d najbliższego dogodnego zjazdu, czyli jakieś 9 km. Nikt na mnie nie trąbi! Gdy w końcu zjeżdżam do Cossato kamień spada mi z serca. Niesłusznie zresztą, tutaj ruch jest jeszcze większy, jadą równie szybko, natomiast brakuje pobocza… Są za to dorodne dziury, spękania i przełomy. Prawdziwy włoski horror drogowy.
Długo tego nie wytrzymuję, w San Giacomo del Bosco zjeżdżam na spokojną, lokalną drogę do Rovasendy. Dopiero stamtąd jadę na Gattinarę. Nadrabiam drogi, ale zachowuje integralność cielesną. Kilka razy musnęli mnie już lusterkami po rękawku…
Gdy powracam na drogę 142 niewiele się zmienia. Już wiem, że 33. dzień podróży będzie tym najnudniejszym i najbardziej nie rowerowym na mojej trasie. Gdy docieram wreszcie do Arony, niemal całuję brzegi jeziora Maggiore. Wiszą nade mną ciężkie chmury, ale dzięki zjechaniu na nizinę odsunąłem trochę wyrok w czasie. Nie mam złudzeń – najpóźniej w nocy zacznie się deszczowy Armagedon.
Ostatnim podrygiem siły przetrwania wspinam się z poziomu jeziora (200) na zakręt drogi (370), gdzie wśród stromych zboczy znajduję niewielka półeczką w miarę równej ziemi, powstałą na bulwie korzeniowej starego kasztana. Zaczyna padać, decyduję że zostaję tu na awaryjny nocleg. Jeszcze nie wiem, że spędzę tu dwie noce…
Jeszcze w dolinie Aosty - Forte di Bard, XIX-wieczna twierdza sabaudzka
Już nad jeziorem Maggiore
Aura się nie zmienia, dalej zaduch. Czeka mnie dzień tranzytowy. Muszę wymknąć się z zatoki zwanej Aostą i zacumować u brzegów jeziora Maggiore. Na mapie wygląda prosto. Jakieś 120-130 km przebijania się przez rejony gdzie Alpy schodzą w Nizinę Padańską.
Po zwiedzaniu rzymskiego mostu w Pont-Saint-Martin docieram w okolice miasta Ivrea (Borgofranco d’Ivrea) i rozpoczynam wspinaczkę do miasta Biella. Jadę lokalną drogą, trawersującą zbocza Alp, przez tunel przejechać się nie da (jest zakaz, choć ma tylko 1 km długości). Aż tu schodzi długie ramię najwyższego masywu Szwajcarii – Monte Rosa. Z 250 m. wspinam się wpierw do Nomaglio (600 m) a potem do Andrate (830 m n.p.m). Tam drogowskazy znikają, gdy głowię się nad mapą z pomocą przychodzi włoskie małżeństwo. Sami oferują pomoc, gdy wymawiam Donato pokazują, że w dół i w lewo. Faktycznie, tak było. Gdybym wtedy źle skręcił dotarłbym na przełęcz Colle della Colma (1622), prosto w kłębowisko burz, oddaliłbym się też od jeziora Maggiore.
Dzięki pomocy lokalsów docieram interwałową asfaltówką do Griglii i zjeżdżam do Bielli. W samej Bielli wdaje się w zakamarki celem aprowizacji, jest to przyczyną moich kłopotów nawigacyjnych. Drogowskazy są znowu kiepskie i w efekcie na węźle drogowym kierują mnie wprost na drogę ekspresową. Gdy orientuje się w sytuacji jest już za późno, wjeżdżam na ekspresówkę. Na szczęście jest tu szerokie pobocze, ale Włosi gnają jak torpedy. Jadę tak d najbliższego dogodnego zjazdu, czyli jakieś 9 km. Nikt na mnie nie trąbi! Gdy w końcu zjeżdżam do Cossato kamień spada mi z serca. Niesłusznie zresztą, tutaj ruch jest jeszcze większy, jadą równie szybko, natomiast brakuje pobocza… Są za to dorodne dziury, spękania i przełomy. Prawdziwy włoski horror drogowy.
Długo tego nie wytrzymuję, w San Giacomo del Bosco zjeżdżam na spokojną, lokalną drogę do Rovasendy. Dopiero stamtąd jadę na Gattinarę. Nadrabiam drogi, ale zachowuje integralność cielesną. Kilka razy musnęli mnie już lusterkami po rękawku…
Gdy powracam na drogę 142 niewiele się zmienia. Już wiem, że 33. dzień podróży będzie tym najnudniejszym i najbardziej nie rowerowym na mojej trasie. Gdy docieram wreszcie do Arony, niemal całuję brzegi jeziora Maggiore. Wiszą nade mną ciężkie chmury, ale dzięki zjechaniu na nizinę odsunąłem trochę wyrok w czasie. Nie mam złudzeń – najpóźniej w nocy zacznie się deszczowy Armagedon.
Ostatnim podrygiem siły przetrwania wspinam się z poziomu jeziora (200) na zakręt drogi (370), gdzie wśród stromych zboczy znajduję niewielka półeczką w miarę równej ziemi, powstałą na bulwie korzeniowej starego kasztana. Zaczyna padać, decyduję że zostaję tu na awaryjny nocleg. Jeszcze nie wiem, że spędzę tu dwie noce…
Jeszcze w dolinie Aosty - Forte di Bard, XIX-wieczna twierdza sabaudzka
Już nad jeziorem Maggiore
Dystans128.06 km Czas07:31 Vśrednia17.04 km/h VMAX60.42 km/h Podjazdy1424 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 32: Powrót do Aosty
Wszystko zaczyna się zgodnie z porządkiem wszechświata, gdy tylko powracam na asfalt ruszam w górę. Za La Combaz włączam się w główny nurt podjazdu na Małego Bernarda. Jadę tu po raz drugi, tym razem jednak o poranku. Nie jest to najpiękniejsza drogowa przełęcz Alp, w zasadzie jest jedną z mniej ciekawych widokowo. Dalej są tu obecne stragany z kiczowatymi pamiątkami, dalej stróżują wykonane z tworzyw sztucznych bernardyny...
Gdy osiągam dno doliny Aosty trafiam w sam środek włoskiego piekiełka. Błyskawicznie chcę wrócić do Francji. Mijają mnie sami piraci drogowi. Droga jest ruchliwa i nie ma dla niej alternatywy. Gdy docieram do Aosty, wstępuję do pierwszego lepszego marketu, skończyły mi się zapasy strategiczne, czyli pieczywo. Tymczasem Conad mnie bulwersuje: wpierw cenami, potem brakiem bagietek. Wybiegam stamtąd bez zakupów. Sfrancuziałem definitywnie, podejmuję walkę o bagietki i przebijam się przez centrum Aosty, do Carrefoura. Cel osiągam, potem konsumuję i zwiedzam.
Męczy mnie znowu upał, ten typowy zaduch, zawiesinka która najpóźniej za kilka dni eksploduje z hukiem, będą błyskawice i grzmoty, sznury wody. Nie mam złudzeń. Na razie jednak chcę uciec jak najdalej w dół doliny. Gdy wyjeżdżam z Aosty czeka mnie prawdziwa gehenna. Jest tu autostrada, ale wygląda na to że nikt o tym nie wie, wszyscy pchają się SS-26. Zaciskam zęby i jadę, z obu stron sznur aut, znikąd ratunku. Wreszcie tuż za Nus padam w cieniu ogrodzenia „Campo Sportivo”. Muszę złapać oddech i przeanalizować mapę. Wybrałem znakomite miejsce na przerwę, tuż obok odchodzi droga do Fenis. Zwiedzam zamek w Fenis i jadę dalej interwałową, ale odsączoną z ruchu samochodowego drogą lokalną. Panuje atmosfera zatęchłego, wielodniowego upału. Docieram w ten sposób do Chatillon. Gdy wyjeżdżam z Chatillon, powracam na SS-26. Od kiedy tylko wjechałem do doliny walczę z wiatrem, cały czas wieje w twarz. Znowu biednemu wiatr w oczy. Na poprzednim nizinnym odcinku (do Awinionu) było tak samo.
Jadę i jadę w dół doliny, a do wylotu wciąż mam daleko. Denerwuje mnie ten porywisty wiatr w twarz, co jakiś czas słyszę cykady. Ostatni raz słyszałem je pod Awinionem. Rozglądam się już profilaktycznie za noclegiem. Przekroczyłem 100 km dniówki i jeśli tylko dostanę pretekst w postaci dogodnego miejsca na biwak, od razu przejdę w stan spoczynku. Dolina nie daje mi jednak forów. Są tu albo domy, albo rzeka, albo strome zbocza. Ruch na drodze zauważalnie się zmniejsza, robi się sympatycznie. Nawet wiatr zaczyna wygasać. Teraz to mógłbym jechać, ale po co jechać w ciemności? Jeszcze intensywniej rozglądam się za skrawkiem ziemi na biwak, w końcu ten wymarzony skrawek znajduję. Między skalnym ostańcem a rzeką. Od drogi SS-26 osłania mnie skała, od autostrady rzeka. Oto moja ziemia – kilka metrów kwadratowych zawłaszczonych z łąki. 30 metrów dalej biegnie jezdnia, ale odgradza mnie od niej skała. Takie filigranowe przydrożne noclegi lubię najbardziej.
W drodze na Małego Berniego
Zamek Fenis
Wszystko zaczyna się zgodnie z porządkiem wszechświata, gdy tylko powracam na asfalt ruszam w górę. Za La Combaz włączam się w główny nurt podjazdu na Małego Bernarda. Jadę tu po raz drugi, tym razem jednak o poranku. Nie jest to najpiękniejsza drogowa przełęcz Alp, w zasadzie jest jedną z mniej ciekawych widokowo. Dalej są tu obecne stragany z kiczowatymi pamiątkami, dalej stróżują wykonane z tworzyw sztucznych bernardyny...
Gdy osiągam dno doliny Aosty trafiam w sam środek włoskiego piekiełka. Błyskawicznie chcę wrócić do Francji. Mijają mnie sami piraci drogowi. Droga jest ruchliwa i nie ma dla niej alternatywy. Gdy docieram do Aosty, wstępuję do pierwszego lepszego marketu, skończyły mi się zapasy strategiczne, czyli pieczywo. Tymczasem Conad mnie bulwersuje: wpierw cenami, potem brakiem bagietek. Wybiegam stamtąd bez zakupów. Sfrancuziałem definitywnie, podejmuję walkę o bagietki i przebijam się przez centrum Aosty, do Carrefoura. Cel osiągam, potem konsumuję i zwiedzam.
Męczy mnie znowu upał, ten typowy zaduch, zawiesinka która najpóźniej za kilka dni eksploduje z hukiem, będą błyskawice i grzmoty, sznury wody. Nie mam złudzeń. Na razie jednak chcę uciec jak najdalej w dół doliny. Gdy wyjeżdżam z Aosty czeka mnie prawdziwa gehenna. Jest tu autostrada, ale wygląda na to że nikt o tym nie wie, wszyscy pchają się SS-26. Zaciskam zęby i jadę, z obu stron sznur aut, znikąd ratunku. Wreszcie tuż za Nus padam w cieniu ogrodzenia „Campo Sportivo”. Muszę złapać oddech i przeanalizować mapę. Wybrałem znakomite miejsce na przerwę, tuż obok odchodzi droga do Fenis. Zwiedzam zamek w Fenis i jadę dalej interwałową, ale odsączoną z ruchu samochodowego drogą lokalną. Panuje atmosfera zatęchłego, wielodniowego upału. Docieram w ten sposób do Chatillon. Gdy wyjeżdżam z Chatillon, powracam na SS-26. Od kiedy tylko wjechałem do doliny walczę z wiatrem, cały czas wieje w twarz. Znowu biednemu wiatr w oczy. Na poprzednim nizinnym odcinku (do Awinionu) było tak samo.
Jadę i jadę w dół doliny, a do wylotu wciąż mam daleko. Denerwuje mnie ten porywisty wiatr w twarz, co jakiś czas słyszę cykady. Ostatni raz słyszałem je pod Awinionem. Rozglądam się już profilaktycznie za noclegiem. Przekroczyłem 100 km dniówki i jeśli tylko dostanę pretekst w postaci dogodnego miejsca na biwak, od razu przejdę w stan spoczynku. Dolina nie daje mi jednak forów. Są tu albo domy, albo rzeka, albo strome zbocza. Ruch na drodze zauważalnie się zmniejsza, robi się sympatycznie. Nawet wiatr zaczyna wygasać. Teraz to mógłbym jechać, ale po co jechać w ciemności? Jeszcze intensywniej rozglądam się za skrawkiem ziemi na biwak, w końcu ten wymarzony skrawek znajduję. Między skalnym ostańcem a rzeką. Od drogi SS-26 osłania mnie skała, od autostrady rzeka. Oto moja ziemia – kilka metrów kwadratowych zawłaszczonych z łąki. 30 metrów dalej biegnie jezdnia, ale odgradza mnie od niej skała. Takie filigranowe przydrożne noclegi lubię najbardziej.
W drodze na Małego Berniego
Zamek Fenis
Dystans51.00 km Czas03:05 Vśrednia16.54 km/h Podjazdy2650 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 31: Aiguille de la Grande Sassière
Pstryczek od Ouille d’Arberon działa na mnie mobilizująco. Wcześnie rano jestem więc już spakowany i jako pierwszy opuszczam kemping. Z całym moim ładunkiem ruszam w kierunku najwyższego punktu wyprawy. Ma nim być szczyt Aiguille de la Grande Sassiere (3747). Gdy wyjeżdżam z Val d’Isere obniżam się ledwie kilkadziesiąt metrów i muszę rozpocząć misterium ukrywania bagażu, czyli zakładania depozytu. Sakwy ukrywam po prostu za murem, bezpośrednio przy drodze odbijającej do zapory w Le Saut. Dalej jadę już tylko z plecakiem. Mijają mnie co jakiś czas mniej ambitni zdobywcy, ci w blachosmrodach. Jestem jedynym rowerzystą na tej drodze. Jest wąska i momentami stroma, wznosi się aż na wysokość 2280 m n.p.m. Zapewnia sporo wrażeń, a w końcówce świetne widoki. Dziw bierze, że jest tak mało znana wśród rowerzystów. Gdy droga się kończy postanawiam przypiąć rower zwyczajnie do barierek wejścia technicznego, tuż przy zaporze zbiornika retencyjnego. Dalej ruszam pieszo.
Ogromny, trójgraniasty masyw Aiguille de la Grande Sassiere stanowi dziki kontrast za zabetonowanej i zaasafaltowanej doliny u jego podnóża. Na szczycie, z jego skalistą ścianą południową i lodowymi ścianami północno-wschodnią i północno-zachodnią, próżno szukać sztucznych ułatwień – człowiek zdany jest tam tylko dla siebie - ten opis autorstwa Richarda Goedeke wydawał mi się przesadny, ale ów kontrast istotnie rzuca się w oczy. Nie ma tu nigdzie schroniska. Nie ma żadnych ubezpieczeń, nie ma oznakowań, trzeba uważnie się rozglądać, by nie zboczyć ze ścieżki. Nie ma tu także trudności technicznych, ale wyrazisty wierzchołek góry i tak robi wrażenie. Podejście wiedzie dość długo tuż obok lodowca, którym dziś nikt już nie podchodzi, jest zbyt niebezpieczny. Końcówka podejścia wiedzie stromymi zakosami po wilgotnych marglowych skałach. Już jednak spod parkingu rozpościera się cudowny widok na przysadzistą, nieco pierdołowatą, czapę Gran Paradiso i ostro ciosany, niepokorny grzebień La Grivoli. Z wierzchołka podziwiam typowo lodowcową, wysokoalpejską panoramę. Miejsca nie ma tu za wiele - kopuła szczytowa jest stroma i przepaścista - bardzo mnie to cieszy, nie znoszę płaskich kop typu Pilsko lub Pradziad. Tutaj czuć, że jesteśmy na samiuśkim szczycie.
Po raz dziesiąty w życiu wdrapałem się w cyklotreku powyżej 3000 metrów. Gdybym tylko dysponował odpowiednim sprzętem, z marszu wszedłbym na Mont Blanc. Na szczęście oklepane cele mnie nie pociągają, nie muszę więc wozić dodatkowego złomu. Nic tak nie buduje kondycji jak jazda przez góry na objuczonym bagażami rowerze. Nie jest to mój najtrudniejszy cyklotrek w życiu, pod względem wysiłkowym daleko mu do czołówki. Inaczej jest pod kątem widokowym, przyczynia się też do tego piękny dzień, który na tej wysokości można jeszcze nazwać przyjemnym, choć w dolinach panuje już uciążliwy upał. Nie mam złudzeń - ten dzień był zbyt piękny, drugi dzień z idealną pogodą w Alpach zwiastuje kłopoty - będzie tylko gorzej.
Gdy schodzę na parking spotykam kilka osób które mnie wyprzedziły triumfalnie na zejściu. Widok ich min, gdy odkrywają, że jestem rowerzystą, jest najlepszą nagrodą za wysiłek. Oni rozwalili się w samochodach, by spożyć swoje obfite posiłki, by się przebrać. Ja zjeżdżam, by z powrotem załadować bagaże na rower i podjąć dalszą walkę z górami, już z poziomu siodełka. To jest piękny dzień, harówka od świtu do zmierzchu. Miejsca noclegowego szukam długo. Na podjeździe na Małą Przełęcz św. Bernarda towarzyszą mi długo stromizny, przez chwile rozważam nawet nocny zjazd z przełęczy do doliny Aosty. Sabaudia okazuje jednak łaskę i przytrafia się odbijająca od asfaltu, szutrowa stokówka. To mój ostatni nocleg we Francji.
Widok z Le Saut na Gerlacha (Paradiso) i Krywań (Grivola)
Nazwa szczytu - Aiguille, czyli igła, iglica - nie jest bezpodstawna. To zadziwiające, że wysoki alpejski trzytysięcznik może być zarazem elegancki, prosty technicznie, wybitny topograficznie i mało kojarzony (nawet bez schroniska w okolicy)... Góra dla świadomych rowerzystów! Zrobiłbym na dole barierki dla samochodów, a u góry, w Le Saut, parking rowerowy. Czas promować turystykę ekologiczną. Ta góra powinna być dostępna tylko dla rowerzystów. Tymczasem świadomi jej istnienia są wyłącznie nieliczni góralowcy-zjazdowcy, Wniesienie tu roweru i zjazd z tej góry budzi mój olbrzymi szacunek. Na zdjęciu widać dwóch Sabaudczyków, którzy byli tego dnia lepsi ode mnie. Powiedziałem im to, co wszyscy inni zdobywcy - chapeau bas!
Pstryczek od Ouille d’Arberon działa na mnie mobilizująco. Wcześnie rano jestem więc już spakowany i jako pierwszy opuszczam kemping. Z całym moim ładunkiem ruszam w kierunku najwyższego punktu wyprawy. Ma nim być szczyt Aiguille de la Grande Sassiere (3747). Gdy wyjeżdżam z Val d’Isere obniżam się ledwie kilkadziesiąt metrów i muszę rozpocząć misterium ukrywania bagażu, czyli zakładania depozytu. Sakwy ukrywam po prostu za murem, bezpośrednio przy drodze odbijającej do zapory w Le Saut. Dalej jadę już tylko z plecakiem. Mijają mnie co jakiś czas mniej ambitni zdobywcy, ci w blachosmrodach. Jestem jedynym rowerzystą na tej drodze. Jest wąska i momentami stroma, wznosi się aż na wysokość 2280 m n.p.m. Zapewnia sporo wrażeń, a w końcówce świetne widoki. Dziw bierze, że jest tak mało znana wśród rowerzystów. Gdy droga się kończy postanawiam przypiąć rower zwyczajnie do barierek wejścia technicznego, tuż przy zaporze zbiornika retencyjnego. Dalej ruszam pieszo.
Ogromny, trójgraniasty masyw Aiguille de la Grande Sassiere stanowi dziki kontrast za zabetonowanej i zaasafaltowanej doliny u jego podnóża. Na szczycie, z jego skalistą ścianą południową i lodowymi ścianami północno-wschodnią i północno-zachodnią, próżno szukać sztucznych ułatwień – człowiek zdany jest tam tylko dla siebie - ten opis autorstwa Richarda Goedeke wydawał mi się przesadny, ale ów kontrast istotnie rzuca się w oczy. Nie ma tu nigdzie schroniska. Nie ma żadnych ubezpieczeń, nie ma oznakowań, trzeba uważnie się rozglądać, by nie zboczyć ze ścieżki. Nie ma tu także trudności technicznych, ale wyrazisty wierzchołek góry i tak robi wrażenie. Podejście wiedzie dość długo tuż obok lodowca, którym dziś nikt już nie podchodzi, jest zbyt niebezpieczny. Końcówka podejścia wiedzie stromymi zakosami po wilgotnych marglowych skałach. Już jednak spod parkingu rozpościera się cudowny widok na przysadzistą, nieco pierdołowatą, czapę Gran Paradiso i ostro ciosany, niepokorny grzebień La Grivoli. Z wierzchołka podziwiam typowo lodowcową, wysokoalpejską panoramę. Miejsca nie ma tu za wiele - kopuła szczytowa jest stroma i przepaścista - bardzo mnie to cieszy, nie znoszę płaskich kop typu Pilsko lub Pradziad. Tutaj czuć, że jesteśmy na samiuśkim szczycie.
Po raz dziesiąty w życiu wdrapałem się w cyklotreku powyżej 3000 metrów. Gdybym tylko dysponował odpowiednim sprzętem, z marszu wszedłbym na Mont Blanc. Na szczęście oklepane cele mnie nie pociągają, nie muszę więc wozić dodatkowego złomu. Nic tak nie buduje kondycji jak jazda przez góry na objuczonym bagażami rowerze. Nie jest to mój najtrudniejszy cyklotrek w życiu, pod względem wysiłkowym daleko mu do czołówki. Inaczej jest pod kątem widokowym, przyczynia się też do tego piękny dzień, który na tej wysokości można jeszcze nazwać przyjemnym, choć w dolinach panuje już uciążliwy upał. Nie mam złudzeń - ten dzień był zbyt piękny, drugi dzień z idealną pogodą w Alpach zwiastuje kłopoty - będzie tylko gorzej.
Gdy schodzę na parking spotykam kilka osób które mnie wyprzedziły triumfalnie na zejściu. Widok ich min, gdy odkrywają, że jestem rowerzystą, jest najlepszą nagrodą za wysiłek. Oni rozwalili się w samochodach, by spożyć swoje obfite posiłki, by się przebrać. Ja zjeżdżam, by z powrotem załadować bagaże na rower i podjąć dalszą walkę z górami, już z poziomu siodełka. To jest piękny dzień, harówka od świtu do zmierzchu. Miejsca noclegowego szukam długo. Na podjeździe na Małą Przełęcz św. Bernarda towarzyszą mi długo stromizny, przez chwile rozważam nawet nocny zjazd z przełęczy do doliny Aosty. Sabaudia okazuje jednak łaskę i przytrafia się odbijająca od asfaltu, szutrowa stokówka. To mój ostatni nocleg we Francji.
Widok z Le Saut na Gerlacha (Paradiso) i Krywań (Grivola)
Nazwa szczytu - Aiguille, czyli igła, iglica - nie jest bezpodstawna. To zadziwiające, że wysoki alpejski trzytysięcznik może być zarazem elegancki, prosty technicznie, wybitny topograficznie i mało kojarzony (nawet bez schroniska w okolicy)... Góra dla świadomych rowerzystów! Zrobiłbym na dole barierki dla samochodów, a u góry, w Le Saut, parking rowerowy. Czas promować turystykę ekologiczną. Ta góra powinna być dostępna tylko dla rowerzystów. Tymczasem świadomi jej istnienia są wyłącznie nieliczni góralowcy-zjazdowcy, Wniesienie tu roweru i zjazd z tej góry budzi mój olbrzymi szacunek. Na zdjęciu widać dwóch Sabaudczyków, którzy byli tego dnia lepsi ode mnie. Powiedziałem im to, co wszyscy inni zdobywcy - chapeau bas!
Dystans76.94 km Czas05:43 Vśrednia13.46 km/h VMAX55.96 km/h Podjazdy2804 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 30: Gloria victis!
W zasadzie dzień zaczął się już o 3 w nocy, sprintem do toalety. Sprint zakończył się powodzeniem, boje się nawet pomyśleć, co by było gdyby… Było niewiarygodnie zimno. Zdążyłem całkowicie odzwyczaić się od takich temperatur. Czasem jednak złe okoliczności przynoszą dobre skutki. Dla mnie takim pożytkiem było rekordowo szybkie wyruszenie na trasę około 5 rano. Nie wybiło jeszcze wpół do siódmej a ja ruszałem już na szlak. Rower ukryłem w gęstwie niekoszonej łąki, tuż obok kościółka, w malowniczej osadzie Averole. Kończyła się tu wąska asfaltówka, która od mikro-wioski Vincenderes wznosiła się ostro do góry i notowała spore nachylenia.
Na trasie czuję się coraz dziwniej. Choć idę ostrożnie (kontuzja mnie eliminuje z wyprawy) i nie forsuję tempa, z łatwością wyprzedzam idącą przede mną parkę. Przede mną nie ma nikogo. Tymczasem za schroniskiem będę odbijał w boczną dolinę. Nie spodziewałem się traperskiej wyprawy. Liczyłem że będą tu ludzie i wyznaczone szlaki. Szlak jest znakowany palikami z chorągiewkami. Z rzadka pojawiają się tabliczki z nazwami na rozstajach. W kierunku bocznych dolin trzeba już iść metodą pierwszych zdobywców – na nosa.
Nie zlekceważyłem góry, zlekceważyłem rozpracowanie kartograficzne. Mapa którą posiadałem dobrze pokazywała rzeźbę terenu, ale nie uwzględniała kluczowego rozejścia za schroniskiem. Usprawiedliwia mnie tylko to, że nie mogłem przewidzieć aż tak niewielkiej frekwencji w tej części Alp. Są tu przecież schroniska, znaczące szczyty, są szlaki. Nie zakładałem, że będę musiał już od schroniska polegać wyłącznie na sobie i mapach. Zawiodłem jak Santiago, trudy eksploracji mnie przerosły. Nie nastawiałem się na tak bezludną wycieczkę. To miała być rozgrzewka przed Aiquille, a było wręcz odwrotnie. Oille d’Arberon wywalczył prymat w mojej hierarchii górskich celów. Historia upomniała się o swoje: Pic du Taillon był ucieczką przed TdF, pieszą ekspedycję podjąłem więc ku czci San Antonia, który też uciekł do Hiszpanii (na szczycie przekroczyłem granicę fr-hiszp). Ouille d’Arberon mnie przechytrzył, tak jak Cieśnina Magellana pokonała Santiago. Podzieliłem na szczęście los tych nielicznych rozbitków co przeżyli katastrofę Santiaga.
Nie brnąłem dalej, ściana zrobiła się niebywale sypka i stroma. Od dojścia do właściwego „szlaku” wiodącego na wierzchołek dzieliło mnie jakieś 30 metrów w pionie. Naigrywały się ze mnie kozice, obok grzały się w słońcu koziorożce. Znowu trafiłem do faunistycznego raju przy okazji nieudanego ataku szczytowego. Alpy potrafią wspaniale osłodzić porażkę. Tutaj niepowodzenie to naprawdę jest bonus wzmacniający doświadczenie.
Decyzję o wycofie z dalszego atakowania szczytu i rezygnacji z poszukiwania alternatywnej drogi podjąłem w ostatnim momencie. Uświadomił mi to odwrót – było bardzo stromo i bardzo łupliwie. Schodziłem po stromych i ostrych płytach, nieraz fantazyjnie między siebie zakleszczonych. Wkoło – jak wzrok sięgał – nie było nikogo, nie licząc kozic i koziorożców rzecz jasna. Na świstaki było tu już zbyt surowo.
Mój powrót przypominał już marszobieg. Postanowiłem wykorzystać resztówkę dnia (było po 14), zbiec do roweru i ruszyć na przełęcz Iseran. Przebyłem ją tego samego dnia w którym zrobiłem po alpejskich bezdrożach 23 km pieszo. Dzień zakończyłem nielegalnym kempingiem w Val d'Isere...
Traperski wypad do czoła lodowca Baounet. "Żywej duszy nie ma wokół, powoli narasta niepokój"
Widoki w cudownej dolinie Averole
W zasadzie dzień zaczął się już o 3 w nocy, sprintem do toalety. Sprint zakończył się powodzeniem, boje się nawet pomyśleć, co by było gdyby… Było niewiarygodnie zimno. Zdążyłem całkowicie odzwyczaić się od takich temperatur. Czasem jednak złe okoliczności przynoszą dobre skutki. Dla mnie takim pożytkiem było rekordowo szybkie wyruszenie na trasę około 5 rano. Nie wybiło jeszcze wpół do siódmej a ja ruszałem już na szlak. Rower ukryłem w gęstwie niekoszonej łąki, tuż obok kościółka, w malowniczej osadzie Averole. Kończyła się tu wąska asfaltówka, która od mikro-wioski Vincenderes wznosiła się ostro do góry i notowała spore nachylenia.
Na trasie czuję się coraz dziwniej. Choć idę ostrożnie (kontuzja mnie eliminuje z wyprawy) i nie forsuję tempa, z łatwością wyprzedzam idącą przede mną parkę. Przede mną nie ma nikogo. Tymczasem za schroniskiem będę odbijał w boczną dolinę. Nie spodziewałem się traperskiej wyprawy. Liczyłem że będą tu ludzie i wyznaczone szlaki. Szlak jest znakowany palikami z chorągiewkami. Z rzadka pojawiają się tabliczki z nazwami na rozstajach. W kierunku bocznych dolin trzeba już iść metodą pierwszych zdobywców – na nosa.
Nie zlekceważyłem góry, zlekceważyłem rozpracowanie kartograficzne. Mapa którą posiadałem dobrze pokazywała rzeźbę terenu, ale nie uwzględniała kluczowego rozejścia za schroniskiem. Usprawiedliwia mnie tylko to, że nie mogłem przewidzieć aż tak niewielkiej frekwencji w tej części Alp. Są tu przecież schroniska, znaczące szczyty, są szlaki. Nie zakładałem, że będę musiał już od schroniska polegać wyłącznie na sobie i mapach. Zawiodłem jak Santiago, trudy eksploracji mnie przerosły. Nie nastawiałem się na tak bezludną wycieczkę. To miała być rozgrzewka przed Aiquille, a było wręcz odwrotnie. Oille d’Arberon wywalczył prymat w mojej hierarchii górskich celów. Historia upomniała się o swoje: Pic du Taillon był ucieczką przed TdF, pieszą ekspedycję podjąłem więc ku czci San Antonia, który też uciekł do Hiszpanii (na szczycie przekroczyłem granicę fr-hiszp). Ouille d’Arberon mnie przechytrzył, tak jak Cieśnina Magellana pokonała Santiago. Podzieliłem na szczęście los tych nielicznych rozbitków co przeżyli katastrofę Santiaga.
Nie brnąłem dalej, ściana zrobiła się niebywale sypka i stroma. Od dojścia do właściwego „szlaku” wiodącego na wierzchołek dzieliło mnie jakieś 30 metrów w pionie. Naigrywały się ze mnie kozice, obok grzały się w słońcu koziorożce. Znowu trafiłem do faunistycznego raju przy okazji nieudanego ataku szczytowego. Alpy potrafią wspaniale osłodzić porażkę. Tutaj niepowodzenie to naprawdę jest bonus wzmacniający doświadczenie.
Decyzję o wycofie z dalszego atakowania szczytu i rezygnacji z poszukiwania alternatywnej drogi podjąłem w ostatnim momencie. Uświadomił mi to odwrót – było bardzo stromo i bardzo łupliwie. Schodziłem po stromych i ostrych płytach, nieraz fantazyjnie między siebie zakleszczonych. Wkoło – jak wzrok sięgał – nie było nikogo, nie licząc kozic i koziorożców rzecz jasna. Na świstaki było tu już zbyt surowo.
Mój powrót przypominał już marszobieg. Postanowiłem wykorzystać resztówkę dnia (było po 14), zbiec do roweru i ruszyć na przełęcz Iseran. Przebyłem ją tego samego dnia w którym zrobiłem po alpejskich bezdrożach 23 km pieszo. Dzień zakończyłem nielegalnym kempingiem w Val d'Isere...
Traperski wypad do czoła lodowca Baounet. "Żywej duszy nie ma wokół, powoli narasta niepokój"
Widoki w cudownej dolinie Averole
Dystans35.33 km Czas01:37 Vśrednia21.85 km/h Podjazdy753 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 29: Taktyczny postój na Wyspach Korzennych
Prognozy były jednoznaczne – czekał mnie przymusowy postój taktyczny. Kilka dni upałów wywołało reakcję w postaci wytworzenia się lokalnych frontów burzowych nad górami. Zaduch był nie do zniesienia, Alpy znalazły się w pogodowym garnku postawionym na pełnym ogniu. Poranek był – o ironio! – pogodny. Już jednak dwie godziny później słońce zgasło a nad graniami kłębiły się coraz ciemniejsze chmury. Ponieważ najgorsze miało nadejść od okolic południa, postanowiłem wykorzystać poranek na eksplorację. Zajechałem z całym bagażem na kamping w Bessans, lustracja wypadła korzystnie, pojechałem więc dalej, rozejrzeć się po dolinie Averole, położonej u stóp potężnego masywu Pointe de Charbonell. Rekonesnansu nie zdołałem ukończyć, za osadą Vincendieres przegnał mnie porywisty wiatr i ściana deszczu.
Zrezygnowany wróciłem na kamping, rozłożyłem namiot i do końca dnia już kempingowałem na czarno. Zażyłem pierwszej cywilizowanej kąpieli w czasie wyprawy, naładowałem zapasowe akumulatorki w komórce, naładowałem aparat, ogoliłem się i przeprałem wiele ubrań. Uwinąłem się z tym zanim rozpętało się deszczowe piekiełko. Gdy deszcz dudnił o tropik ja gotowałem sobie strawę. O 19. byłem gotowy do spania. Oczywiście ze spania były nici: najpierw uniemożliwiali mi je łażący, hałasujący i świecący czołówkami kempingowcy; o 3 nad ranem skutecznie wybudziły mnie natomiast potężne problemy żołądkowe. Niewielkim pocieszeniem był dla mnie fakt, że niebywale zimna noc (2 stopnie) i tak nie pozwoliłaby mi się wyspać. Bardziej cierpiałem bowiem od konwulsji żołądkowych. Między 3 a 5 odwiedziłem toaletę łącznie cztery razy. Prawdopodobnie przyczyniła się do tego zbyt pochopna decyzja o konsumpcji nieco zbyt zleżałego żółtego sera.
Dobre złego początki, czyli poranek na alpejskiej łące, przed definitywnym spieprzeniem pogody...
Prognozy były jednoznaczne – czekał mnie przymusowy postój taktyczny. Kilka dni upałów wywołało reakcję w postaci wytworzenia się lokalnych frontów burzowych nad górami. Zaduch był nie do zniesienia, Alpy znalazły się w pogodowym garnku postawionym na pełnym ogniu. Poranek był – o ironio! – pogodny. Już jednak dwie godziny później słońce zgasło a nad graniami kłębiły się coraz ciemniejsze chmury. Ponieważ najgorsze miało nadejść od okolic południa, postanowiłem wykorzystać poranek na eksplorację. Zajechałem z całym bagażem na kamping w Bessans, lustracja wypadła korzystnie, pojechałem więc dalej, rozejrzeć się po dolinie Averole, położonej u stóp potężnego masywu Pointe de Charbonell. Rekonesnansu nie zdołałem ukończyć, za osadą Vincendieres przegnał mnie porywisty wiatr i ściana deszczu.
Zrezygnowany wróciłem na kamping, rozłożyłem namiot i do końca dnia już kempingowałem na czarno. Zażyłem pierwszej cywilizowanej kąpieli w czasie wyprawy, naładowałem zapasowe akumulatorki w komórce, naładowałem aparat, ogoliłem się i przeprałem wiele ubrań. Uwinąłem się z tym zanim rozpętało się deszczowe piekiełko. Gdy deszcz dudnił o tropik ja gotowałem sobie strawę. O 19. byłem gotowy do spania. Oczywiście ze spania były nici: najpierw uniemożliwiali mi je łażący, hałasujący i świecący czołówkami kempingowcy; o 3 nad ranem skutecznie wybudziły mnie natomiast potężne problemy żołądkowe. Niewielkim pocieszeniem był dla mnie fakt, że niebywale zimna noc (2 stopnie) i tak nie pozwoliłaby mi się wyspać. Bardziej cierpiałem bowiem od konwulsji żołądkowych. Między 3 a 5 odwiedziłem toaletę łącznie cztery razy. Prawdopodobnie przyczyniła się do tego zbyt pochopna decyzja o konsumpcji nieco zbyt zleżałego żółtego sera.
Dobre złego początki, czyli poranek na alpejskiej łące, przed definitywnym spieprzeniem pogody...
Dystans91.36 km Czas06:21 Vśrednia14.39 km/h VMAX58.78 km/h Podjazdy3005 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 28: Widmo Brockenu
Rano wszystko idzie jak z płatka, tak mniej więcej dopóki nie odkrywam, że moja wygodna droga wiodąca dnem doliny jest zabarykadowana i widnieje na niej nawet zakaz przejścia dla pieszych…
Zakaz dla pieszych mnie przekonuję. Jestem wściekły, ale mozolnie wspinam się przeszło 200 metrów w pionie, by po chwili – z tym całym bagażem – znowu zjechać na poziom rzeki. Zależy mi na czasie. Prognozy są tradycyjne – gdy zbliżam się do celu widokowego zawsze musi się zepsuć pogoda, ma mnie zatem dopaść wpierw silny front burzowy, a potem drastycznie ochłodzenie – nie jestem zaskoczony. Nie odpuszczę jednak – najwyżej przeczekam sztorm. Będę cierpiał jak Magellańczycy, ale cel osiągnę!
Mając już pewność, że jutrzejszy dzień spiszę na straty, postanawiam mocniej depnąć po pedałach. Odcinek z Val-Cenis do Lanslebourga pokonuje już w ciężkich warunkach. Duszno i gorąco, na graniach zaczynają tworzyć się chmury, ja zaś ciągle nie pozbyłem się bagażowego garbu. Maskuję bagaże dopiero na wysokości 1450 m n.p.m., powyżej znajduje się łąka. Niedawno skoszona, zatem pozostająca poza zainteresowaniem właściciela.
Gdy ruszam ponownie w górę, po raz pierwszy na lekkim rowerze, wstępują we mnie nowe siły. Przez cały podjazd miałem słońce, tymczasem na przełęczy zaczyna padać, wszystko jest w chmurach i mgle… Stwierdziłem, że muszę spróbować, może ta „zadymka” jest tylko na przełęczy. Jadę w kierunku na Lac du Mont Cenis, ale odbijam na Refuge du Petit Mont Cenis. Wszędzie wkoło mnie tylko pastwiska, nieliczne skarlałe drzewa i brak zarośli. Muszę gdzieś zostawić rower, postanawiam zrobić to „na luzaka”. Przypinam rower do małego smreczka rosnącego na wzniesieniu, kilkanaście metrów od szlaku. Zakładam, że nikt się nim nie poczęstuje i nie będę musiał wracać piechotą. Zakładam plecaczek na ramiona i jakby nigdy nic ruszam na szlak.
Góra na którą się wspinam to Signal du Petit Mont Cenis, znana także jako Punta Clairy. Na wierzchołku tablica pamiątkowa, ale brak skrzynki z księgą wejść. Widok jest stąd rozległy, ale psuja mi go tworzące się chmury. Sunący prosto w stronę wierzchołka obłok wygania mnie w końcu z najwyższego punktu. No i dzieje się: operujące resztką sił słońce kreśli na obłoku moją sylwetkę. Widmo Brockenu! Zobaczyć swoją sylwetkę w glorii to przednie uczucie. Zyskuje głębszy wymiar przeżywane w ciszy, nad tak sławną historycznie przełęczą jaką jest Mont Cenis. Schodzę rozentuzjazmowany, nie zważam na złowieszcze przepowiednie związane z widmem.
Gdy w drodze powrotnej ponownie pokonuję Cenis, jest już za późno na dobre zdjęcie tych kapitalnych historycznych szablonów, prezentujących zdobywców przełęczy: Hannibala, rzymskie legiony, Napoleona. W resztkach dnia powracam do depozytu i gramolę się na siodło łąki. Szykuje sobie wygodny, bardzo alpejski, nocleg.
W drodze do Refuge du Petit Mont Cenis
Na szczycie Signal Mont Cenis
Rano wszystko idzie jak z płatka, tak mniej więcej dopóki nie odkrywam, że moja wygodna droga wiodąca dnem doliny jest zabarykadowana i widnieje na niej nawet zakaz przejścia dla pieszych…
Zakaz dla pieszych mnie przekonuję. Jestem wściekły, ale mozolnie wspinam się przeszło 200 metrów w pionie, by po chwili – z tym całym bagażem – znowu zjechać na poziom rzeki. Zależy mi na czasie. Prognozy są tradycyjne – gdy zbliżam się do celu widokowego zawsze musi się zepsuć pogoda, ma mnie zatem dopaść wpierw silny front burzowy, a potem drastycznie ochłodzenie – nie jestem zaskoczony. Nie odpuszczę jednak – najwyżej przeczekam sztorm. Będę cierpiał jak Magellańczycy, ale cel osiągnę!
Mając już pewność, że jutrzejszy dzień spiszę na straty, postanawiam mocniej depnąć po pedałach. Odcinek z Val-Cenis do Lanslebourga pokonuje już w ciężkich warunkach. Duszno i gorąco, na graniach zaczynają tworzyć się chmury, ja zaś ciągle nie pozbyłem się bagażowego garbu. Maskuję bagaże dopiero na wysokości 1450 m n.p.m., powyżej znajduje się łąka. Niedawno skoszona, zatem pozostająca poza zainteresowaniem właściciela.
Gdy ruszam ponownie w górę, po raz pierwszy na lekkim rowerze, wstępują we mnie nowe siły. Przez cały podjazd miałem słońce, tymczasem na przełęczy zaczyna padać, wszystko jest w chmurach i mgle… Stwierdziłem, że muszę spróbować, może ta „zadymka” jest tylko na przełęczy. Jadę w kierunku na Lac du Mont Cenis, ale odbijam na Refuge du Petit Mont Cenis. Wszędzie wkoło mnie tylko pastwiska, nieliczne skarlałe drzewa i brak zarośli. Muszę gdzieś zostawić rower, postanawiam zrobić to „na luzaka”. Przypinam rower do małego smreczka rosnącego na wzniesieniu, kilkanaście metrów od szlaku. Zakładam, że nikt się nim nie poczęstuje i nie będę musiał wracać piechotą. Zakładam plecaczek na ramiona i jakby nigdy nic ruszam na szlak.
Góra na którą się wspinam to Signal du Petit Mont Cenis, znana także jako Punta Clairy. Na wierzchołku tablica pamiątkowa, ale brak skrzynki z księgą wejść. Widok jest stąd rozległy, ale psuja mi go tworzące się chmury. Sunący prosto w stronę wierzchołka obłok wygania mnie w końcu z najwyższego punktu. No i dzieje się: operujące resztką sił słońce kreśli na obłoku moją sylwetkę. Widmo Brockenu! Zobaczyć swoją sylwetkę w glorii to przednie uczucie. Zyskuje głębszy wymiar przeżywane w ciszy, nad tak sławną historycznie przełęczą jaką jest Mont Cenis. Schodzę rozentuzjazmowany, nie zważam na złowieszcze przepowiednie związane z widmem.
Gdy w drodze powrotnej ponownie pokonuję Cenis, jest już za późno na dobre zdjęcie tych kapitalnych historycznych szablonów, prezentujących zdobywców przełęczy: Hannibala, rzymskie legiony, Napoleona. W resztkach dnia powracam do depozytu i gramolę się na siodło łąki. Szykuje sobie wygodny, bardzo alpejski, nocleg.
W drodze do Refuge du Petit Mont Cenis
Na szczycie Signal Mont Cenis