Wpisy archiwalne w miesiącu
Lipiec, 2019
Dystans całkowity: | 3235.44 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 201:31 |
Średnia prędkość: | 16.06 km/h |
Maksymalna prędkość: | 73.58 km/h |
Suma podjazdów: | 56848 m |
Liczba aktywności: | 30 |
Średnio na aktywność: | 107.85 km i 6h 43m |
Więcej statystyk |
Dystans93.25 km Czas07:21 Vśrednia12.69 km/h VMAX67.85 km/h Podjazdy3129 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 17: Kamperomachia
Przekonany o tym, że kamperowe tsunami już opadło, wstaję wcześnie rano, zjeżdżam do Luz-Saint-Seuveur i… ponownie trafiam na nieustający potok kamperów spływających z Tourmalet… Minęło jakieś 15 godzin od zakończenia etapu TdF, ale kampery (na szczęście, na przeciwległym pasie) spływają wciąż jak magma: wolno, ale konsekwentnie. Na potężnych parkingach i wszędzie gdzie się da, na poboczu szosy, wciąż jeszcze stoi ich wiele.
Takiej liczby rowerzystów na pojeździe nie widziałem jeszcze nigdy. Nigdy nie zostałem też tyle razy wyprzedzony. Początek podjazdu jest dla mnie ciężki – odzywa się cyklotrek na Pic du Thaillon. Powyżej wielkich parkingów odzyskuję jednak niespodziewanie wigor, nogi odzyskują świeżość, wraca automatyzm. W dobrym tempie pokonuje ostatni odcinek i… mam trudności by znaleźć jakieś miejsce do oparcia roweru. Nie ma tu żadnych kramów, ale tłum jak na Krupówkach. Na przełęczy spędzam jakieś 5 minut, a na zjeździe blokują mnie wciąż jeszcze liczne kampery. Zjeżdżają z zawrotną prędkością 20 km/h.
Temperatura znowu nie zamierza odpuszczać, a ja niestety zjechałem w okolice poziomicy 850. Przerywam zatem atak na kolejną przełęcz i nad rzeką l’Adour urządzam sobie wczesny obiadek. Korzystając z obecności rzeki robię też pranie. Po tym odpoczynku od morderczego słoneczka ruszam dalej. Col d’Aspin nie jest przełęczą trudną, nie wbija też w siodełko cudnością krajobrazów. Zapamiętam ją jednak na zawsze...
Na siodle przełęczy rozśmieszyło mnie spore zbiegowisko: zdobywcy cykali sobie fotki z krowami. Pomyślałem: co za dzbany, krów w Pirenejach nie widzieli? Z tego powodu tarasują przejazd? Postanowiłem jednak uwiecznić tych cudaków wraz ze stadkiem krów, tradycyjnym zdjątkiem na przełęczy. W tym momencie poczułem, że jakiś potwór połyka mi łydkę. To nie był przypadek – sprytna krasula traktowała ludzi wysoce przedmiotowo, jako mineralną lizankę. Uganiała się za każdym rowerzystą, który przystanął mokry od potu, przy tablicy z nazwą przełęczy.
Podjazd na trzecią tego dnia przełęcz (Col de Peyresourde) był już pozbawiony kolorytu. Może i dobrze :)
Na zakończenie dnia pozostały mi poszukiwania dogodnego miejsca na biwak. Zmierzchało już gdy włamywałem się na łąkę. Otworzyłem ogrodzenie, wprowadziłem rower na skraj pięknej łąki i postawiłem namiot w miejscu niewidocznym z drogi. Działo się to nad wąwozem Larboust, na opłotkach Portet-de-Luchon. To był jeden z najciężej przepracowanych i najciekawszych dni mojego życia. Vive la France! Vive les Pyrénées!
Gdy spłynęły już kampery, czyli powyżej parkingów - jeszcze ciepłe napisy na asfalcie
Circus na Tourmalet
Przekonany o tym, że kamperowe tsunami już opadło, wstaję wcześnie rano, zjeżdżam do Luz-Saint-Seuveur i… ponownie trafiam na nieustający potok kamperów spływających z Tourmalet… Minęło jakieś 15 godzin od zakończenia etapu TdF, ale kampery (na szczęście, na przeciwległym pasie) spływają wciąż jak magma: wolno, ale konsekwentnie. Na potężnych parkingach i wszędzie gdzie się da, na poboczu szosy, wciąż jeszcze stoi ich wiele.
Takiej liczby rowerzystów na pojeździe nie widziałem jeszcze nigdy. Nigdy nie zostałem też tyle razy wyprzedzony. Początek podjazdu jest dla mnie ciężki – odzywa się cyklotrek na Pic du Thaillon. Powyżej wielkich parkingów odzyskuję jednak niespodziewanie wigor, nogi odzyskują świeżość, wraca automatyzm. W dobrym tempie pokonuje ostatni odcinek i… mam trudności by znaleźć jakieś miejsce do oparcia roweru. Nie ma tu żadnych kramów, ale tłum jak na Krupówkach. Na przełęczy spędzam jakieś 5 minut, a na zjeździe blokują mnie wciąż jeszcze liczne kampery. Zjeżdżają z zawrotną prędkością 20 km/h.
Temperatura znowu nie zamierza odpuszczać, a ja niestety zjechałem w okolice poziomicy 850. Przerywam zatem atak na kolejną przełęcz i nad rzeką l’Adour urządzam sobie wczesny obiadek. Korzystając z obecności rzeki robię też pranie. Po tym odpoczynku od morderczego słoneczka ruszam dalej. Col d’Aspin nie jest przełęczą trudną, nie wbija też w siodełko cudnością krajobrazów. Zapamiętam ją jednak na zawsze...
Na siodle przełęczy rozśmieszyło mnie spore zbiegowisko: zdobywcy cykali sobie fotki z krowami. Pomyślałem: co za dzbany, krów w Pirenejach nie widzieli? Z tego powodu tarasują przejazd? Postanowiłem jednak uwiecznić tych cudaków wraz ze stadkiem krów, tradycyjnym zdjątkiem na przełęczy. W tym momencie poczułem, że jakiś potwór połyka mi łydkę. To nie był przypadek – sprytna krasula traktowała ludzi wysoce przedmiotowo, jako mineralną lizankę. Uganiała się za każdym rowerzystą, który przystanął mokry od potu, przy tablicy z nazwą przełęczy.
Podjazd na trzecią tego dnia przełęcz (Col de Peyresourde) był już pozbawiony kolorytu. Może i dobrze :)
Na zakończenie dnia pozostały mi poszukiwania dogodnego miejsca na biwak. Zmierzchało już gdy włamywałem się na łąkę. Otworzyłem ogrodzenie, wprowadziłem rower na skraj pięknej łąki i postawiłem namiot w miejscu niewidocznym z drogi. Działo się to nad wąwozem Larboust, na opłotkach Portet-de-Luchon. To był jeden z najciężej przepracowanych i najciekawszych dni mojego życia. Vive la France! Vive les Pyrénées!
Gdy spłynęły już kampery, czyli powyżej parkingów - jeszcze ciepłe napisy na asfalcie
Circus na Tourmalet
Dystans50.39 km Czas02:20 Vśrednia21.60 km/h Podjazdy1876 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 16: Wieszczki w Pirenejach
Tym razem upał mi nie przeszkadza. Niemal cały dzień spędzam na wysokości powyżej 2000 metrów. Wchodzę na najbliższy samodzielny trzytysięcznik – Pic du Thailon (3144) – i towarzyszą mi tłumy. Dziwi mnie to tym bardziej, że szlak nie zalicza się do spacerowych. Nie mam żadnego sprzętu (kijki, raki, dedykowane buty, choćby podejściówki) a muszę walczyć ze stromym i rozległym polem firnowym. Jeszcze przed nim zaliczam kąpiel w rwącym lodowcowym potoku. Szlak nie tylko nie jest w żaden sposób wyznakowany, poważna przeprawa przez te wodogrzmoty nie jest w żaden sposób zabezpieczona. Jedne poślizgnięcie gwarantuje tu natychmiastowe przejście do historii. Obie przeszkody – śnieżną i wodną – pokonać muszę dwukrotnie. Rower zostawiłem przecież 1300 metrów niżej…
Podoba mi się naturalność i zróżnicowanie tej trasy. Podobają się powietrzne akrobacje licznych tutaj wieszczków. To najdoskonalsi lotnicy wśród krukowatych. Są bardzo płochliwe, nie biorą nawet rzucanych im smakołyków. Tyle pozytywów, drażni mnie jednak wysoka frekwencja. Nie lubię tłumu w górach, nie gustuję w zbiorowych wycieczkach. Idący za mną Hiszpanie (są ty wyłącznie Francuzi i Hiszpanie) widząc zatory na polu firnowym komentują, że jest tu jak na Mount Evereście. Wszyscy którzy to usłyszeli wybuchają gromkim śmiechem. W tym tłumie wyróżniają mnie trzy cechy: brak sprzętu przydatnego do pokonywania pól firnowych, wchodzenie o własnych siłach z poziomu 1800 m n.p.m. oraz osiągnięcie punktu wyjściowego inaczej niż samochodem – z tych dwóch ostatnich powodów rozpiera mnie duma. Bycie tym jedynym w pełni uczciwym zdobywcą, pozwala mi odzyskać poczucie wyjątkowości. Czuję się jak niedzielny taternik gardzący „stonką” w Tatrach. Niby byliśmy na tym samym szczycie, ale w jak różnym stylu.
Gdy wreszcie docieram do depozytu (bagaż i rower), pomimo braku osłony przed słońcem, muszę zrobić dłuższą przerwę. Wszędzie dookoła mnie łażą owce. Wylegiwały się też w najlepsze na wstęgach asfaltu mozolnie wspinających się na przełęcz Tentes. Tamowały ruch, bo uciekały przed stalowymi intruzami zawsze w niewłaściwym kierunku, lub po prostu „inteligentnie” biegły dalej asfaltem.
Gdy wreszcie kompletuję z powrotem mój okręt, spływam raźnie w dół. Uciekam przed perspektywą kolejnej nocy z owcami. W szybkim tempie mijam kolejne kilometry i wytracam wysokość. Na dole zastaję rejwach. Niemożebne tłumy w Luz, utrzymujący się jeszcze upał - sprawiają że uciekam z powrotem w górę doliny, do upatrzonego na zjeździe miejsca biwakowego.
Tłumy na Col de Tentes gęstnieją. Jest tu tylko jeden osobnik, który nie wjechał blachosmrodem - piszący te słowa. Godzina? 7 rano...
Choć tłumy były tatrzańskie, to wszyscy - poza mną - posiadali kijki lub raki.
Tym razem upał mi nie przeszkadza. Niemal cały dzień spędzam na wysokości powyżej 2000 metrów. Wchodzę na najbliższy samodzielny trzytysięcznik – Pic du Thailon (3144) – i towarzyszą mi tłumy. Dziwi mnie to tym bardziej, że szlak nie zalicza się do spacerowych. Nie mam żadnego sprzętu (kijki, raki, dedykowane buty, choćby podejściówki) a muszę walczyć ze stromym i rozległym polem firnowym. Jeszcze przed nim zaliczam kąpiel w rwącym lodowcowym potoku. Szlak nie tylko nie jest w żaden sposób wyznakowany, poważna przeprawa przez te wodogrzmoty nie jest w żaden sposób zabezpieczona. Jedne poślizgnięcie gwarantuje tu natychmiastowe przejście do historii. Obie przeszkody – śnieżną i wodną – pokonać muszę dwukrotnie. Rower zostawiłem przecież 1300 metrów niżej…
Podoba mi się naturalność i zróżnicowanie tej trasy. Podobają się powietrzne akrobacje licznych tutaj wieszczków. To najdoskonalsi lotnicy wśród krukowatych. Są bardzo płochliwe, nie biorą nawet rzucanych im smakołyków. Tyle pozytywów, drażni mnie jednak wysoka frekwencja. Nie lubię tłumu w górach, nie gustuję w zbiorowych wycieczkach. Idący za mną Hiszpanie (są ty wyłącznie Francuzi i Hiszpanie) widząc zatory na polu firnowym komentują, że jest tu jak na Mount Evereście. Wszyscy którzy to usłyszeli wybuchają gromkim śmiechem. W tym tłumie wyróżniają mnie trzy cechy: brak sprzętu przydatnego do pokonywania pól firnowych, wchodzenie o własnych siłach z poziomu 1800 m n.p.m. oraz osiągnięcie punktu wyjściowego inaczej niż samochodem – z tych dwóch ostatnich powodów rozpiera mnie duma. Bycie tym jedynym w pełni uczciwym zdobywcą, pozwala mi odzyskać poczucie wyjątkowości. Czuję się jak niedzielny taternik gardzący „stonką” w Tatrach. Niby byliśmy na tym samym szczycie, ale w jak różnym stylu.
Gdy wreszcie docieram do depozytu (bagaż i rower), pomimo braku osłony przed słońcem, muszę zrobić dłuższą przerwę. Wszędzie dookoła mnie łażą owce. Wylegiwały się też w najlepsze na wstęgach asfaltu mozolnie wspinających się na przełęcz Tentes. Tamowały ruch, bo uciekały przed stalowymi intruzami zawsze w niewłaściwym kierunku, lub po prostu „inteligentnie” biegły dalej asfaltem.
Gdy wreszcie kompletuję z powrotem mój okręt, spływam raźnie w dół. Uciekam przed perspektywą kolejnej nocy z owcami. W szybkim tempie mijam kolejne kilometry i wytracam wysokość. Na dole zastaję rejwach. Niemożebne tłumy w Luz, utrzymujący się jeszcze upał - sprawiają że uciekam z powrotem w górę doliny, do upatrzonego na zjeździe miejsca biwakowego.
Tłumy na Col de Tentes gęstnieją. Jest tu tylko jeden osobnik, który nie wjechał blachosmrodem - piszący te słowa. Godzina? 7 rano...
Choć tłumy były tatrzańskie, to wszyscy - poza mną - posiadali kijki lub raki.
Dystans94.25 km Czas08:00 Vśrednia11.78 km/h Podjazdy3269 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 15: Po stopniach wzwyż
Podjazd na Col d’Abisque sprawiał rano tyle samo frajdy, co dzień wcześniej. Było jeszcze rześko, ale od świtu pogodnie. W miarę pokonywania kolejnych serpentyn robiło mi się rzecz jasna coraz cieplej. Gdy osiągnąłem przełęcz, ukazały mi się te sławne stalowe rowery. Ruch był incydentalny. Nie wiedziałem tego jeszcze, ale będzie to najspokojniejsza duża pirenejska przełęcz na mojej trasie. Z racji tych pięknych mamutowców przed Eaux Bonnes, udanego noclegu i bezludności, Col d’Abisque zajmuje pierwsze miejsce w moim rankingu najbardziej przyjaznych przełęczy pirenejskich.
Idylla nie może wszak trwać wiecznie – z każdym kwadransem rósł ruch na szosie. Na szczęście tworzyli go głównie kolarze. Col de Soulor, poza tym, że jest od zachodu bardzo prosta, jest też bardziej uczęszczana. Wynika to rzecz jasna z pory dnia. Tłumek kolarzy nieustannie rośnie. Temperatura też, słońce dawno już włączyło grzałkę na maksimum. Po raz pierwszy czuję, że to będzie prawdziwe pirenejskie święto pracy. Gdy zjeżdżam w dolinę Gave de Pau upał robi się uciążliwy. Na drodze towarzyszy mi włoskie natężenie ruchu. Mijają mnie co chwilę kabriolety i pociągi kolarzy-klientów. Wycieczki kolarzy-amatorów tworzą długie peletony zamykane przez samochody techniczne. Prawdziwe wariactwo. Ocieram nieustannie wodospady potu z czoła, zaciskam zęby i prę naprzód. Oczywiście droga zaczyna piąć się w górę. Piknikowałem sobie godzinkę w dolinie, na wysokości 460 m n.p.m, a czeka mnie wspinaczka na Col de Tentes, czyli na poziom 2208.
Otwierające się widoki na cyrk lodowcowy Gavarnie w pełni wynagradzają mi wysiłek. Sprawiają też, że utwierdzam się w postanowieniu wjechania po raz pierwszy w czasie mojej podróży powyżej poziomicy 2000. W miarę jak ubywa dnia, spada temperatura. Spada też ruch na drodze. Za Gavarnie mijają mnie już tylko nieliczne pojazdy zjeżdżające z przełęczy. Na efekty nie trzeba długo czekać: tuż przy drodze pasą się „na bezczela” świstaki. Po asfalcie drepcą w najlepsze zastępy owiec. Robi się alpejsko, tfu, pirenejsko.
Na 10 km przed najwyższym punktem drogi nachylenie gwałtownie wzrasta. Na całym tym odcinku oscyluje wokół 8-9%. Ostatkiem sił wczołguję się – z całym bagażem! – na siodło przełęczy i dostrzegam wielką, czerwona tablicę z wyraźnymi paragrafami-zakazami wszelkiego biwakowania i kamperowania w tym miejscu. Dochodzi 22 i co zastaję? Kilkanaście kamperów na podkładkach, ba, nawet jeden wolnostojący namiot. Mam dylemat. Rozmyślam, czy Francuzi (same francuskie rejestracje) wiedzą, że żandarmeria się tu nie pofatyguje, czy mają za dużo pieniędzy… ostatecznie do wycofu przekonuje mnie porywisty wiatr. Zjeżdżam w okolice 1800 m n.p.m., upatrzyłem sobie już wcześniej to miejsce osłonięte murkiem i stosem głazów. Nie łamie też swoich zasad i dalej mogę się pochwalić, że nigdy nie biwakowałem na dziko na terenie parku narodowego. Rozbijam się wyraźnie poniżej – wyznakowanej w terenie – granicy Parku Narodowego Pirenejów. Z racji wysokości, po zachodzie słońca robi się chłodno. Marznącymi palcami rozciągam tropik na pałąkach. Wskakuję w śpiwór i zasypiam.
Przewyższenie na tym etapie jest gigantyczne, zważywszy na jego proporcje względem przejechanego dystansu. Całość pokonana z bagażem, w temperaturowym piekiełku (złagodzonym na szczęście wysokościami)! Licznik działa jednak poprawnie, a ja długo nie mogę zasnąć - przeszkadza walące serce...
Col de Soulor - zaczyna wzrastać frekwencja
Cyrk lodowcowy nad Gavarnie
Podjazd na Col d’Abisque sprawiał rano tyle samo frajdy, co dzień wcześniej. Było jeszcze rześko, ale od świtu pogodnie. W miarę pokonywania kolejnych serpentyn robiło mi się rzecz jasna coraz cieplej. Gdy osiągnąłem przełęcz, ukazały mi się te sławne stalowe rowery. Ruch był incydentalny. Nie wiedziałem tego jeszcze, ale będzie to najspokojniejsza duża pirenejska przełęcz na mojej trasie. Z racji tych pięknych mamutowców przed Eaux Bonnes, udanego noclegu i bezludności, Col d’Abisque zajmuje pierwsze miejsce w moim rankingu najbardziej przyjaznych przełęczy pirenejskich.
Idylla nie może wszak trwać wiecznie – z każdym kwadransem rósł ruch na szosie. Na szczęście tworzyli go głównie kolarze. Col de Soulor, poza tym, że jest od zachodu bardzo prosta, jest też bardziej uczęszczana. Wynika to rzecz jasna z pory dnia. Tłumek kolarzy nieustannie rośnie. Temperatura też, słońce dawno już włączyło grzałkę na maksimum. Po raz pierwszy czuję, że to będzie prawdziwe pirenejskie święto pracy. Gdy zjeżdżam w dolinę Gave de Pau upał robi się uciążliwy. Na drodze towarzyszy mi włoskie natężenie ruchu. Mijają mnie co chwilę kabriolety i pociągi kolarzy-klientów. Wycieczki kolarzy-amatorów tworzą długie peletony zamykane przez samochody techniczne. Prawdziwe wariactwo. Ocieram nieustannie wodospady potu z czoła, zaciskam zęby i prę naprzód. Oczywiście droga zaczyna piąć się w górę. Piknikowałem sobie godzinkę w dolinie, na wysokości 460 m n.p.m, a czeka mnie wspinaczka na Col de Tentes, czyli na poziom 2208.
Otwierające się widoki na cyrk lodowcowy Gavarnie w pełni wynagradzają mi wysiłek. Sprawiają też, że utwierdzam się w postanowieniu wjechania po raz pierwszy w czasie mojej podróży powyżej poziomicy 2000. W miarę jak ubywa dnia, spada temperatura. Spada też ruch na drodze. Za Gavarnie mijają mnie już tylko nieliczne pojazdy zjeżdżające z przełęczy. Na efekty nie trzeba długo czekać: tuż przy drodze pasą się „na bezczela” świstaki. Po asfalcie drepcą w najlepsze zastępy owiec. Robi się alpejsko, tfu, pirenejsko.
Na 10 km przed najwyższym punktem drogi nachylenie gwałtownie wzrasta. Na całym tym odcinku oscyluje wokół 8-9%. Ostatkiem sił wczołguję się – z całym bagażem! – na siodło przełęczy i dostrzegam wielką, czerwona tablicę z wyraźnymi paragrafami-zakazami wszelkiego biwakowania i kamperowania w tym miejscu. Dochodzi 22 i co zastaję? Kilkanaście kamperów na podkładkach, ba, nawet jeden wolnostojący namiot. Mam dylemat. Rozmyślam, czy Francuzi (same francuskie rejestracje) wiedzą, że żandarmeria się tu nie pofatyguje, czy mają za dużo pieniędzy… ostatecznie do wycofu przekonuje mnie porywisty wiatr. Zjeżdżam w okolice 1800 m n.p.m., upatrzyłem sobie już wcześniej to miejsce osłonięte murkiem i stosem głazów. Nie łamie też swoich zasad i dalej mogę się pochwalić, że nigdy nie biwakowałem na dziko na terenie parku narodowego. Rozbijam się wyraźnie poniżej – wyznakowanej w terenie – granicy Parku Narodowego Pirenejów. Z racji wysokości, po zachodzie słońca robi się chłodno. Marznącymi palcami rozciągam tropik na pałąkach. Wskakuję w śpiwór i zasypiam.
Przewyższenie na tym etapie jest gigantyczne, zważywszy na jego proporcje względem przejechanego dystansu. Całość pokonana z bagażem, w temperaturowym piekiełku (złagodzonym na szczęście wysokościami)! Licznik działa jednak poprawnie, a ja długo nie mogę zasnąć - przeszkadza walące serce...
Col de Soulor - zaczyna wzrastać frekwencja
Cyrk lodowcowy nad Gavarnie
Dystans126.61 km Czas08:12 Vśrednia15.44 km/h Podjazdy2449 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 14: Dzień, w którym wszystko się udało
Pireneje Atlantyckie - trzeba przyznać Francuzom, że trafnie nazwali zachodni rejon Pirenejów. Na moim skrawku nieogrodzonej ziemi - w granicach administracyjnych Saint-Just-Ibarre - spało mi się dobrze. Pomimo obecności drutów kolczastych zabrakło nocą snów o ETA, zabrakło projekcji scen batalistycznych. Nad ranem przywitał mnie jednak widok chmur z atlantyckiego desantu. Zakryły każdy skrawek nieba. Namiot zaczynał już gnić od tej wilgoci, mnie było ciężko opuszczać suchy kącik. Zmobilizował mnie imperatyw drogi - TdF zbliżał się do Pirenejów, jeśli miałem uciec przed kumulacją, musiałem ostro pedałować.
Czekał mnie calutki dzień na terytorium Bearnu. Najpierw jednak musiałem ponownie wypełnić ładownie. Po skomplikowanych, ale zwieńczonych powodzeniem poszukiwaniach marketu w Oloron, miałem już znowu zapasy na kilka dni. Objuczony dodatkowym balastem wjeżdżałem prosto w gardziel otchłani. Postanowiłem zaatakować przełęcz Białej Maryśki (Col de Marie-Blanque) - pierwszą poważną przeszkodę w Pirenejach, gdzie na pierwszych 4 km przewyższenie nieustannie oscyluje w okolicach 11-13%.
Ponieważ mój pojazd miał charakter cargo, wjazd zajął mi trochę czasu i wycisnął trochę potu.
Minąłem z pewnym wahaniem kemping Iscoo (położony nieco na uboczu, mający słaby węzeł sanitarny) i postanowiłem wspinać się dalej. Była to znakomita decyzja, bo jakieś 500 metrów dalej znalazłem ślepą odnogę zagrodzoną łańcuchem. Przeszkodę ominąłem i znalazłem się w raju, czyli na wypłaszczeniu ponad drogą. Niewielka płaśń otoczona była drzewami i niewidoczna z drogi. Po raz kolejny ryzyko się opłaciło. Biwak był wyjątkowo udany.
Typowe francuskie barierki (dbałość o formę, obudowa z drewna) i typowo oceaniczne naburmuszenie, czyli ostatnie chwile wśród Basków
Zjazd z Przełęczy Białej Marii miał kilka "momentów", z których jeden udało mi się utrwalić. Pirenejska idylla.
Pireneje Atlantyckie - trzeba przyznać Francuzom, że trafnie nazwali zachodni rejon Pirenejów. Na moim skrawku nieogrodzonej ziemi - w granicach administracyjnych Saint-Just-Ibarre - spało mi się dobrze. Pomimo obecności drutów kolczastych zabrakło nocą snów o ETA, zabrakło projekcji scen batalistycznych. Nad ranem przywitał mnie jednak widok chmur z atlantyckiego desantu. Zakryły każdy skrawek nieba. Namiot zaczynał już gnić od tej wilgoci, mnie było ciężko opuszczać suchy kącik. Zmobilizował mnie imperatyw drogi - TdF zbliżał się do Pirenejów, jeśli miałem uciec przed kumulacją, musiałem ostro pedałować.
Czekał mnie calutki dzień na terytorium Bearnu. Najpierw jednak musiałem ponownie wypełnić ładownie. Po skomplikowanych, ale zwieńczonych powodzeniem poszukiwaniach marketu w Oloron, miałem już znowu zapasy na kilka dni. Objuczony dodatkowym balastem wjeżdżałem prosto w gardziel otchłani. Postanowiłem zaatakować przełęcz Białej Maryśki (Col de Marie-Blanque) - pierwszą poważną przeszkodę w Pirenejach, gdzie na pierwszych 4 km przewyższenie nieustannie oscyluje w okolicach 11-13%.
Ponieważ mój pojazd miał charakter cargo, wjazd zajął mi trochę czasu i wycisnął trochę potu.
Minąłem z pewnym wahaniem kemping Iscoo (położony nieco na uboczu, mający słaby węzeł sanitarny) i postanowiłem wspinać się dalej. Była to znakomita decyzja, bo jakieś 500 metrów dalej znalazłem ślepą odnogę zagrodzoną łańcuchem. Przeszkodę ominąłem i znalazłem się w raju, czyli na wypłaszczeniu ponad drogą. Niewielka płaśń otoczona była drzewami i niewidoczna z drogi. Po raz kolejny ryzyko się opłaciło. Biwak był wyjątkowo udany.
Typowe francuskie barierki (dbałość o formę, obudowa z drewna) i typowo oceaniczne naburmuszenie, czyli ostatnie chwile wśród Basków
Zjazd z Przełęczy Białej Marii miał kilka "momentów", z których jeden udało mi się utrwalić. Pirenejska idylla.
Dystans143.17 km Czas08:46 Vśrednia16.33 km/h Podjazdy2511 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 13: Królestwo Nawarry
Kolejny dzień wśród Basków powitał mnie mgłą i wilgocią. Zieloność bierze się tu dosłownie z powietrza. Baskowie cenią sobie ziemię przodków tak bardzo, że ciężko znaleźć jakiś nieogrodzony fragmencik. Ogrodzenia są zazwyczaj z drutu kolczastego. Potrójne zasieki z takiego drutu powstrzymają każdego rowerzystę, choć nie cyklistów mają powstrzymywać.
Nawet niewielkie miejscowości wyglądają jak miasteczka. Zabudowa jest skupiona a kartusze herbowe zauważyć można niemal na każdym domu. Są tez i daty, czasem wywołują szybsze bicie serca historyka: XVI i XVII wiek są licznie reprezentowane. Na totalnej prowincji! Prawie każda miejscowość w dolinie tak wygląda. To prawdziwy skansen kamiennych fortec. Dostaję szału i zatrzymuję się w każdej mijanej wiosce. Nawet ostatnia wioska przed francuską granicą – Erratzu – oszołamia zabudową. Droga przepycha się między narożnikami baskijskich domów-fortec. Klaustrofobia typowa dla starówki, a wieś nie liczy nawet 500 mieszkańców.
Gdy przekraczam granicę hiszpańsko-francuską na przeł. Izpegi krajobraz się nie zmienia. Historycznie dalej pozostaję w Nawarze, konkretnie Dolnej Nawarze, której nieformalną stolicą jest St-Jean-Port-de-Pied. Jest to tradycyjne miejsce startowania pielgrzymów na camino. Jakubici idą jednak jak po sznurku na przełęcz Puerto de Ibaneta/Roncevaux, by uczcić tam męczeństwo cnego Rolanda. Ta okoliczność sprawia, że na przełęczy Izpegui cieszyłem się niezmąconą samotnością. W samym świętym Janku sporo jest rzecz jasna nie tylko pielgrzymów, ale też turystów; uliczki wąskie a dyskonty tuż po godzinie 19 – francuskim zwyczajem – zamknięte na cztery spusty. Jadę więc dalej i rozglądam się za dogodnym miejscem noclegowym. Jestem nieco zniechęcony, zdaję sobie sprawę, że lekko nie będzie. Po minięciu Saint-Jean-Pied nie spotykam już więcej pielgrzymów, moja trasa definitywnie rozchodzi się z camino.
Baskowie po obu stronach państwowej granicy przyzwyczajenia mają podobne. Wszędzie pastwiska grodzone drutem kolczastym. Jest to niezgodne z przepisami unijnymi, bo nie da się ukryć że takie ogrodzenie potrafi przysporzyć zwierzętom wielu cierpień. Moje poszukiwania ustronnego miejsca na biwak kończą się fiaskiem. Jedyną płaską przestrzenią, nieogrodzoną potrójnym drutem kolczastym, okazuje się rozejście pastwiskowych traktorówek. Mam kilka metrów płaskiego trawniczka, wokół piętrzą się zasieki z drutu kolczastego, ale nikomu nie wchodzę w szkodę. Przejawiam czasem skłonność do brawury (jak Magellan – patron mojej podróży), ale naruszanie baskijskiego poczucia własności uznaję za czyn samobójczy. Pierwszy raz w życiu rozbijam się na rozstaju dróg. W wierzeniach wielu ludów jest to miejsce przeklęte, sanktuarium złych mocy. Ja bardziej przeklinam obecność tych irracjonalnych zasieków, potem jem obiadokolację w formie makaronowej pulpy i spokojnie zasypiam. Nikt mnie nie niepokoi.
Wygląda tu jak w Austrii - Nawarra, sorry, taki mamy klimat...
Pieprzony Ocean znowu daje czadu...
Kolejny dzień wśród Basków powitał mnie mgłą i wilgocią. Zieloność bierze się tu dosłownie z powietrza. Baskowie cenią sobie ziemię przodków tak bardzo, że ciężko znaleźć jakiś nieogrodzony fragmencik. Ogrodzenia są zazwyczaj z drutu kolczastego. Potrójne zasieki z takiego drutu powstrzymają każdego rowerzystę, choć nie cyklistów mają powstrzymywać.
Nawet niewielkie miejscowości wyglądają jak miasteczka. Zabudowa jest skupiona a kartusze herbowe zauważyć można niemal na każdym domu. Są tez i daty, czasem wywołują szybsze bicie serca historyka: XVI i XVII wiek są licznie reprezentowane. Na totalnej prowincji! Prawie każda miejscowość w dolinie tak wygląda. To prawdziwy skansen kamiennych fortec. Dostaję szału i zatrzymuję się w każdej mijanej wiosce. Nawet ostatnia wioska przed francuską granicą – Erratzu – oszołamia zabudową. Droga przepycha się między narożnikami baskijskich domów-fortec. Klaustrofobia typowa dla starówki, a wieś nie liczy nawet 500 mieszkańców.
Gdy przekraczam granicę hiszpańsko-francuską na przeł. Izpegi krajobraz się nie zmienia. Historycznie dalej pozostaję w Nawarze, konkretnie Dolnej Nawarze, której nieformalną stolicą jest St-Jean-Port-de-Pied. Jest to tradycyjne miejsce startowania pielgrzymów na camino. Jakubici idą jednak jak po sznurku na przełęcz Puerto de Ibaneta/Roncevaux, by uczcić tam męczeństwo cnego Rolanda. Ta okoliczność sprawia, że na przełęczy Izpegui cieszyłem się niezmąconą samotnością. W samym świętym Janku sporo jest rzecz jasna nie tylko pielgrzymów, ale też turystów; uliczki wąskie a dyskonty tuż po godzinie 19 – francuskim zwyczajem – zamknięte na cztery spusty. Jadę więc dalej i rozglądam się za dogodnym miejscem noclegowym. Jestem nieco zniechęcony, zdaję sobie sprawę, że lekko nie będzie. Po minięciu Saint-Jean-Pied nie spotykam już więcej pielgrzymów, moja trasa definitywnie rozchodzi się z camino.
Baskowie po obu stronach państwowej granicy przyzwyczajenia mają podobne. Wszędzie pastwiska grodzone drutem kolczastym. Jest to niezgodne z przepisami unijnymi, bo nie da się ukryć że takie ogrodzenie potrafi przysporzyć zwierzętom wielu cierpień. Moje poszukiwania ustronnego miejsca na biwak kończą się fiaskiem. Jedyną płaską przestrzenią, nieogrodzoną potrójnym drutem kolczastym, okazuje się rozejście pastwiskowych traktorówek. Mam kilka metrów płaskiego trawniczka, wokół piętrzą się zasieki z drutu kolczastego, ale nikomu nie wchodzę w szkodę. Przejawiam czasem skłonność do brawury (jak Magellan – patron mojej podróży), ale naruszanie baskijskiego poczucia własności uznaję za czyn samobójczy. Pierwszy raz w życiu rozbijam się na rozstaju dróg. W wierzeniach wielu ludów jest to miejsce przeklęte, sanktuarium złych mocy. Ja bardziej przeklinam obecność tych irracjonalnych zasieków, potem jem obiadokolację w formie makaronowej pulpy i spokojnie zasypiam. Nikt mnie nie niepokoi.
Wygląda tu jak w Austrii - Nawarra, sorry, taki mamy klimat...
Pieprzony Ocean znowu daje czadu...
Dystans96.29 km Czas06:26 Vśrednia14.97 km/h Podjazdy1661 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 12: W Kraju Basków
Baskijskie flagi są tu wszechobecne, podobnie jak hasła „independentzia”. Już pierwszego dnia pobytu w baskijskim Heimacie moją uwagę zwrócił napis pt. „indenpendentzia, ETA, sojalism”. W miarę wgłębiania się w ten baskijski miąższ mentalny, opatrzyły mi się te wszystkie napisy sławiące ETA i niepodległość. Atrakcją pozostały rzadsze od innych symboli swastyki baskijskie, zwane Lauburu. Dotychczas widziałem je tylko na relacjach z TdF. Graficznie są znakomite. Na trawiastych stokach zachodnich Pirenejów podziwiałem kilka takich świeżo wystrzyżonych na zbliżający się Tour de France.
Oddalałem się zatem od gospodarczego centrum Kraju Basków i zbliżałem coraz bardziej do centrum symbolicznego – Gerniki – krajobraz robił się coraz zieleńszy. Jechałem przez niewielkie góry porosłe lasami i upstrzone pastwiskami lub plantacjami kiwi. Obecność tych ostatnich trochę mnie zdziwiła. Poczułem się naprawdę jak na wyprawie dookoła świata. W Portugalii araukarie i bananowce, w Galicji eukaliptusy, w Baskonii aktinidia smakowita (kiwi) – widok egzotycznych roślin przykuwał każdorazowo moją uwagę.
Gernika (hiszp. Guernica) to niewątpliwie miejsce symboliczne. Bombardowanie miasta przez Legion Condor jest faktem historycznym. Relacje z tego wydarzenia i szacunki strat są jednak ze sobą sprzeczne (od 100 do 3000 ofiar). Nie tylko dlatego, że każda z wojujących stron podawała własne. Czy zaznałem w Gernice czegoś niezwykłego? Oczywiście, że tak! Ptaki bogini Afrodyty raczyły mnie tu szokującymi umiejętnościami lotniczymi. Gracja, odwaga i wdzięk. Przodowały w tych cechach rzecz jasna wróbliczki. Zawisały nad starannie przyciętym trawnikiem, niczym pustułki nad ścierniskiem. Potem przypuszczały śmiercionośne ataki na kryjące się w soczystej murawie insekty. Cóż to było za widowisko!
Gernika nie zaskoczyła mnie nadzwyczajną cudnością zabudowy – wiedziałem, że jej tu nie znajdę. Było estetycznie i czysto. Nie przybyłem tu zaspokajać głodu zaliczacza zabytków. Gernika była dla mnie miejscem rozkosznej rekreacji.
Ostatecznie nie zdołałem tego dnia przejechać 100 km, jest to o tyle istotne, że była to 20. rocznica mojej pierwszej setki na rowerze...
Euskal Herra w całej okazałości
Gernika
Baskijskie flagi są tu wszechobecne, podobnie jak hasła „independentzia”. Już pierwszego dnia pobytu w baskijskim Heimacie moją uwagę zwrócił napis pt. „indenpendentzia, ETA, sojalism”. W miarę wgłębiania się w ten baskijski miąższ mentalny, opatrzyły mi się te wszystkie napisy sławiące ETA i niepodległość. Atrakcją pozostały rzadsze od innych symboli swastyki baskijskie, zwane Lauburu. Dotychczas widziałem je tylko na relacjach z TdF. Graficznie są znakomite. Na trawiastych stokach zachodnich Pirenejów podziwiałem kilka takich świeżo wystrzyżonych na zbliżający się Tour de France.
Oddalałem się zatem od gospodarczego centrum Kraju Basków i zbliżałem coraz bardziej do centrum symbolicznego – Gerniki – krajobraz robił się coraz zieleńszy. Jechałem przez niewielkie góry porosłe lasami i upstrzone pastwiskami lub plantacjami kiwi. Obecność tych ostatnich trochę mnie zdziwiła. Poczułem się naprawdę jak na wyprawie dookoła świata. W Portugalii araukarie i bananowce, w Galicji eukaliptusy, w Baskonii aktinidia smakowita (kiwi) – widok egzotycznych roślin przykuwał każdorazowo moją uwagę.
Gernika (hiszp. Guernica) to niewątpliwie miejsce symboliczne. Bombardowanie miasta przez Legion Condor jest faktem historycznym. Relacje z tego wydarzenia i szacunki strat są jednak ze sobą sprzeczne (od 100 do 3000 ofiar). Nie tylko dlatego, że każda z wojujących stron podawała własne. Czy zaznałem w Gernice czegoś niezwykłego? Oczywiście, że tak! Ptaki bogini Afrodyty raczyły mnie tu szokującymi umiejętnościami lotniczymi. Gracja, odwaga i wdzięk. Przodowały w tych cechach rzecz jasna wróbliczki. Zawisały nad starannie przyciętym trawnikiem, niczym pustułki nad ścierniskiem. Potem przypuszczały śmiercionośne ataki na kryjące się w soczystej murawie insekty. Cóż to było za widowisko!
Gernika nie zaskoczyła mnie nadzwyczajną cudnością zabudowy – wiedziałem, że jej tu nie znajdę. Było estetycznie i czysto. Nie przybyłem tu zaspokajać głodu zaliczacza zabytków. Gernika była dla mnie miejscem rozkosznej rekreacji.
Ostatecznie nie zdołałem tego dnia przejechać 100 km, jest to o tyle istotne, że była to 20. rocznica mojej pierwszej setki na rowerze...
Euskal Herra w całej okazałości
Gernika
Dystans135.74 km Czas08:22 Vśrednia16.22 km/h Podjazdy1896 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 11: Nad Zatoką Biskajską
Kolejny dzień w Zielonej Hiszpanii rozpoczynam od poszukiwań Lidla a następnie orbituję w rejonie zatoki Santander. Miasto wolę oglądać z daleka, z drugiego brzegu. Po niedzielnej traumie utrzymuję dobre tempo, chcę jak najszybciej opuścić Kantabrię i osiągnąć ziemie najstarszego z narodów Europy. Ten nadbrzeżny odcinek jest jednak wymagający. Droga moja (N-634) od pewnego momentu nieustannie przeplata się z autostradą A-8. Cały czas jest rollercoaster: raz w górę, raz w dół. Słońce bezlitośnie ogrzewa powietrze a bezchmurne niebo jest zapowiedzią dalszej walki z ryzykiem udaru cieplnego. Raz na jakiś czas otwierają się piękne widoki na Zatokę, na plaże i klify. Spotykam też wielu caminowiczów, zmierzających drogą nadmorską do Santiago. Nie zazdroszczę im. Mają trudniej ode mnie. Często drepczą po rozpalonym asfalcie, ja mogę przyspieszyć na zjazdach, oni dalej się wloką. Widoki mamy takie same, ale ja przebywam przestrzeń znacznie szybciej.
Temperatura na szosie znowu przekracza z łatwością czterdzieści stopni. Od południa zatrzymuję się w każdym cieniu przydrożnych drzew, nie ma ich bowiem zbyt dużo. Oczekuję aż głowa mi odparuje. To nie przenośnia, gdy zdejmuje moją białą czapkę, zazwyczaj parzy mi ręce… Jakże się wtedy cieszę, że nie skusiłem się na kask…
Oryginalność Basków nie jest wymyślona. Zagłębiając się w Kraj Basków czułem to coraz wyraźniej. Po pierwsze osaczyły mnie tłumy kolarzy. W przeciwieństwie do przebytych dotąd połaci północnej Hiszpanii, Kraj Basków nie jest pozbawiony ścieżek rowerowych. Sieć tychże w okolicach Bilbao jest bardzo dobrej jakości. Kolejnym novum, z jakim nie spotkałem się dotąd na terenie Hiszpanii, były regularnie kursujące autobusy. To był inny świat.
Moim celem dnia była przeprawa przez Most Biskajski. Zrealizowanie celu wykluczało zapędzenie się do centrum aglomeracji bez znajomości przebiegu tych znakomitych i licznie odwiedzanych przez kolarzy dróg rowerowych. Do mostu musiałem dotrzeć całkowicie na podstawie własnego „kompasu” geograficznego. Udało mi się to tak dokładnie, że w pewnym momencie aż zdziwił mnie bliski widok stalowej konstrukcji wystającej zza zabudowy Portugalete.
Gdy już przeprawiłem się na drugi brzeg, gdy pokonałem - bez strat! - tę pierwszą na trasie Cieśninę Magellana, poczułem ponowny przypływ energii. Chłonąłem przedmieścia Bilbao. Zachwycały mnie starannie zaprojektowane balkony i tarasy w licznych tutejszych apartamentowcach. Jest tu pedantycznie czysto, często mijają mnie podmiejskie autobusy a asfalty są nienaganne.
Ta radosna kontemplacja baskijskiego dobrobytu uśpiła moją czujność. Zanim się zorientowałem, słończyni (słońce w mitologii Basków było rodzaju żeńskiego!) poczyniła znaczące postępy w pogoni za horyzontem. Zbliżający się zmierzch zapowiadał kolejne problemy ze znalezieniem noclegu. Każda piędź ziemi była tu skrupulatnie wykorzystana. Kontynuując dobre tempo jazdy osiągnąłem okolice zjawiskowego zameczku Butron. Pomimo jednak starannego eksplorowania okolic nie znalazłem żadnego dogodnego miejsca na biwak. Zrezygnowany, począłem rozbijać się nad samą zamkową fosą. Okazało się to fatalnym pomysłem. Nastraszyłem czołówką rybaka na drugim brzegu, a nawet o mało nie utopiłem jednego z pałąków konstrukcyjnych namiotu. Gdy zaś rozłożyłem już namiot odkryłem, że teraska nadrzeczna jest tak wąska, że istnieje ryzyko nocnej kąpieli razem ze śpiworem… Ten cios przeważył szalę: spakowałem graty i ruszyłem rozbić się na błoniach pod zamkiem – na bezczela.
Wybrzeże Kantabryjskie - lubię to!
Pocztówkowe landszafty psują często linie energetyczne
Kolejny dzień w Zielonej Hiszpanii rozpoczynam od poszukiwań Lidla a następnie orbituję w rejonie zatoki Santander. Miasto wolę oglądać z daleka, z drugiego brzegu. Po niedzielnej traumie utrzymuję dobre tempo, chcę jak najszybciej opuścić Kantabrię i osiągnąć ziemie najstarszego z narodów Europy. Ten nadbrzeżny odcinek jest jednak wymagający. Droga moja (N-634) od pewnego momentu nieustannie przeplata się z autostradą A-8. Cały czas jest rollercoaster: raz w górę, raz w dół. Słońce bezlitośnie ogrzewa powietrze a bezchmurne niebo jest zapowiedzią dalszej walki z ryzykiem udaru cieplnego. Raz na jakiś czas otwierają się piękne widoki na Zatokę, na plaże i klify. Spotykam też wielu caminowiczów, zmierzających drogą nadmorską do Santiago. Nie zazdroszczę im. Mają trudniej ode mnie. Często drepczą po rozpalonym asfalcie, ja mogę przyspieszyć na zjazdach, oni dalej się wloką. Widoki mamy takie same, ale ja przebywam przestrzeń znacznie szybciej.
Temperatura na szosie znowu przekracza z łatwością czterdzieści stopni. Od południa zatrzymuję się w każdym cieniu przydrożnych drzew, nie ma ich bowiem zbyt dużo. Oczekuję aż głowa mi odparuje. To nie przenośnia, gdy zdejmuje moją białą czapkę, zazwyczaj parzy mi ręce… Jakże się wtedy cieszę, że nie skusiłem się na kask…
Oryginalność Basków nie jest wymyślona. Zagłębiając się w Kraj Basków czułem to coraz wyraźniej. Po pierwsze osaczyły mnie tłumy kolarzy. W przeciwieństwie do przebytych dotąd połaci północnej Hiszpanii, Kraj Basków nie jest pozbawiony ścieżek rowerowych. Sieć tychże w okolicach Bilbao jest bardzo dobrej jakości. Kolejnym novum, z jakim nie spotkałem się dotąd na terenie Hiszpanii, były regularnie kursujące autobusy. To był inny świat.
Moim celem dnia była przeprawa przez Most Biskajski. Zrealizowanie celu wykluczało zapędzenie się do centrum aglomeracji bez znajomości przebiegu tych znakomitych i licznie odwiedzanych przez kolarzy dróg rowerowych. Do mostu musiałem dotrzeć całkowicie na podstawie własnego „kompasu” geograficznego. Udało mi się to tak dokładnie, że w pewnym momencie aż zdziwił mnie bliski widok stalowej konstrukcji wystającej zza zabudowy Portugalete.
Gdy już przeprawiłem się na drugi brzeg, gdy pokonałem - bez strat! - tę pierwszą na trasie Cieśninę Magellana, poczułem ponowny przypływ energii. Chłonąłem przedmieścia Bilbao. Zachwycały mnie starannie zaprojektowane balkony i tarasy w licznych tutejszych apartamentowcach. Jest tu pedantycznie czysto, często mijają mnie podmiejskie autobusy a asfalty są nienaganne.
Ta radosna kontemplacja baskijskiego dobrobytu uśpiła moją czujność. Zanim się zorientowałem, słończyni (słońce w mitologii Basków było rodzaju żeńskiego!) poczyniła znaczące postępy w pogoni za horyzontem. Zbliżający się zmierzch zapowiadał kolejne problemy ze znalezieniem noclegu. Każda piędź ziemi była tu skrupulatnie wykorzystana. Kontynuując dobre tempo jazdy osiągnąłem okolice zjawiskowego zameczku Butron. Pomimo jednak starannego eksplorowania okolic nie znalazłem żadnego dogodnego miejsca na biwak. Zrezygnowany, począłem rozbijać się nad samą zamkową fosą. Okazało się to fatalnym pomysłem. Nastraszyłem czołówką rybaka na drugim brzegu, a nawet o mało nie utopiłem jednego z pałąków konstrukcyjnych namiotu. Gdy zaś rozłożyłem już namiot odkryłem, że teraska nadrzeczna jest tak wąska, że istnieje ryzyko nocnej kąpieli razem ze śpiworem… Ten cios przeważył szalę: spakowałem graty i ruszyłem rozbić się na błoniach pod zamkiem – na bezczela.
Wybrzeże Kantabryjskie - lubię to!
Pocztówkowe landszafty psują często linie energetyczne
Dystans145.14 km Czas07:40 Vśrednia18.93 km/h Podjazdy1837 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 10: Dzień złych wiadomości
Oberwanie chmury (dzień wcześniej) miało swoje konsekwencje. Na ranem ukazał mi się epilog tej historii. Byłem tak blisko Picos de Europa i nic nie widziałem. Góry parowały tak intensywnie, że z punktu widokowego nie widziałem nawet skrawka panoramy. To był mocny, bolesny cios. Kilka dni moim mentalnym paliwem było radosne oczekiwanie na cudowne scenerie Picos de Europa. Planowałem założyć tu bazę, zaliczyć pętelkę rowerem po przełęczach, ruszyć pieszo na szlaki, upajać się widokami. Cały ten plan stracił sens. Taki już jest urok długich liniowych tras (z celu do celu). Los daje tylko jedną szansę w danym czasie i przestrzeni. Nie ma czasu, by oczekiwać na lepszą pogodę. Mam kilka dni rezerwy, ale trzymam tę rezerwę na Pireneje i Alpy. Nie decyduję się zatem na założenie obozu. Krzyżowcy w takich sytuacjach wołali Deus vult!
Kalkulacja jest bezwzględna: powyżej 2000 m n.p.m. zalegają poopadowe mgły i ich pochodne w postaci chmur na graniach, góry przewietrzą się dopiero pod wieczór. Nie interesuje mnie zaliczanie gór czy przełęczy dla samego zaliczania. Skoro te piękne góry nie chcą mi się ukazać, nie będę natrętem. Ruszam dalej, licząc że w dolnych partiach gór prędzej zobaczę słońce.
Szybko wytracam wysokość, rosnąca temperatura i widok słońca poprawiają mi nastrój. Gdy wjeżdżam w przełom Hermidy jest już znowu gorąco i słonecznie. Twór natury przez który przejeżdżam zwie się na mojej mapie Desfiladero de La Hermida. Ruch samochodowy bywa tu duży, droga jest wąska i prześlizguje się dnem kanionu licznymi półkami, zakosami i tunelami. Wgryza się w ściany przełomu, meandruje razem z rzeką. Widoki są fantastyczne.
Podjąłem właściwą decyzję. Organizuję sobie popas nad rzeką. Robię dużą przepierkę, zażywam kąpieli w rzece, myję włosy. Walczę z pokusą by zostać dłużej, popływać (nieopodal jest głębsza, spokojna toń), poleniuchować.
Imperatyw drogi nie uznaje jednak odstępstw, zdaję sobie sprawę, że będzie trudno o nocleg. Kieruje się z powrotem nad Ocean. Skalne pustkowia ustąpią miejsca polom, ogrodom i domom. Czym bliżej podjadę pod Santander, tym łatwiej ominę go nazajutrz rano. Liczę, że wykorzystam niedzielę by podkraść się na peryferia aglomeracji.
Docierając nad Zatokę Biskajską miałem już w nogach przeszło 1000 km pokonanych hiszpańskimi drogami. Wielokrotnie, niepokojąco wręcz często, trafiałem na blokady policyjne. Wyglądało to na akcje kryminalnych, kogo i dlaczego wyłapywali nie wiem; na mnie nie zwracali kompletnie uwagi. Czułem się nawet nieco urażony. Gdy czysty i odświeżony kąpielą w boskiej rzece Deva zmierzałem do nadmorskiego miasta San Vicente de la Barquera, znalazłem nieoczekiwanego rozmówcę - policjanta na motorze, który upomniał mnie na okoliczność nieposiadania kasku...
Oczywiście ani przez chwilę nie planowałem kupować kasku. Nie tylko dlatego, że „w kasku każdy wygląda jak głupek”. Powodem były wspomniane względy praktyczne. Kask przy tak palącym słońcu jest zagrożeniem dla życia. Nie daje pełnej ochrony przed słońcem, zapewnia jednak ciągłe utrapienie. Stróżki wody spływają mi też spod lekkiej białej czapki (dla tenisistów, rzecz jasna z francuskiego marketu za kilkanaście złotych) w której jadę. Czapkę jednak łatwo zdjąć. Ma szeroki i długi daszek chroniący oczy i znaczną część twarzy. Najbardziej doceniam ten daszek w ulewie. Ponadto czapka jest lżejsza i zajmuje mniej miejsca.
To, że zainteresował się mną policjant, wprowadziło mnie jednak w spory niepokój i szybsze bicie serca. Gdybym od początku jechał w kasku, uniknąłbym tego nadmorskiego stresu. Będzie mi on towarzyszyć aż do granic Hiszpanii. Sprawi, że w okolicach Santander zjadę na bardzo lokalne drogi. Będę podświadomie unikał kolejnego spotkania z policją. Peryferia Santander maja urok willowych przedmieść. Krajobraz „Zielonego Wybrzeża” uatrakcyjniają strome wzgórza. Tylko biwaku nie ma gdzie założyć!
W okolicach miejscowości Escobedo daję za wygraną i rozkładam się na środku traktorówki, w czymś co przypomina nieużytek w naturalnej fazie sukcesji leśnej. Pełno tu jeżyn, cierni i kolców odrośli akacjowych.
Podjazd na Złośliwą Lesbę, tak to w każdym razie przechrzciłem. Miał być widok na Picos de Europa, była wielka chmura...
Skrawki Picos de Europa widziałem dopiero z dołu...
Oberwanie chmury (dzień wcześniej) miało swoje konsekwencje. Na ranem ukazał mi się epilog tej historii. Byłem tak blisko Picos de Europa i nic nie widziałem. Góry parowały tak intensywnie, że z punktu widokowego nie widziałem nawet skrawka panoramy. To był mocny, bolesny cios. Kilka dni moim mentalnym paliwem było radosne oczekiwanie na cudowne scenerie Picos de Europa. Planowałem założyć tu bazę, zaliczyć pętelkę rowerem po przełęczach, ruszyć pieszo na szlaki, upajać się widokami. Cały ten plan stracił sens. Taki już jest urok długich liniowych tras (z celu do celu). Los daje tylko jedną szansę w danym czasie i przestrzeni. Nie ma czasu, by oczekiwać na lepszą pogodę. Mam kilka dni rezerwy, ale trzymam tę rezerwę na Pireneje i Alpy. Nie decyduję się zatem na założenie obozu. Krzyżowcy w takich sytuacjach wołali Deus vult!
Kalkulacja jest bezwzględna: powyżej 2000 m n.p.m. zalegają poopadowe mgły i ich pochodne w postaci chmur na graniach, góry przewietrzą się dopiero pod wieczór. Nie interesuje mnie zaliczanie gór czy przełęczy dla samego zaliczania. Skoro te piękne góry nie chcą mi się ukazać, nie będę natrętem. Ruszam dalej, licząc że w dolnych partiach gór prędzej zobaczę słońce.
Szybko wytracam wysokość, rosnąca temperatura i widok słońca poprawiają mi nastrój. Gdy wjeżdżam w przełom Hermidy jest już znowu gorąco i słonecznie. Twór natury przez który przejeżdżam zwie się na mojej mapie Desfiladero de La Hermida. Ruch samochodowy bywa tu duży, droga jest wąska i prześlizguje się dnem kanionu licznymi półkami, zakosami i tunelami. Wgryza się w ściany przełomu, meandruje razem z rzeką. Widoki są fantastyczne.
Podjąłem właściwą decyzję. Organizuję sobie popas nad rzeką. Robię dużą przepierkę, zażywam kąpieli w rzece, myję włosy. Walczę z pokusą by zostać dłużej, popływać (nieopodal jest głębsza, spokojna toń), poleniuchować.
Imperatyw drogi nie uznaje jednak odstępstw, zdaję sobie sprawę, że będzie trudno o nocleg. Kieruje się z powrotem nad Ocean. Skalne pustkowia ustąpią miejsca polom, ogrodom i domom. Czym bliżej podjadę pod Santander, tym łatwiej ominę go nazajutrz rano. Liczę, że wykorzystam niedzielę by podkraść się na peryferia aglomeracji.
Docierając nad Zatokę Biskajską miałem już w nogach przeszło 1000 km pokonanych hiszpańskimi drogami. Wielokrotnie, niepokojąco wręcz często, trafiałem na blokady policyjne. Wyglądało to na akcje kryminalnych, kogo i dlaczego wyłapywali nie wiem; na mnie nie zwracali kompletnie uwagi. Czułem się nawet nieco urażony. Gdy czysty i odświeżony kąpielą w boskiej rzece Deva zmierzałem do nadmorskiego miasta San Vicente de la Barquera, znalazłem nieoczekiwanego rozmówcę - policjanta na motorze, który upomniał mnie na okoliczność nieposiadania kasku...
Oczywiście ani przez chwilę nie planowałem kupować kasku. Nie tylko dlatego, że „w kasku każdy wygląda jak głupek”. Powodem były wspomniane względy praktyczne. Kask przy tak palącym słońcu jest zagrożeniem dla życia. Nie daje pełnej ochrony przed słońcem, zapewnia jednak ciągłe utrapienie. Stróżki wody spływają mi też spod lekkiej białej czapki (dla tenisistów, rzecz jasna z francuskiego marketu za kilkanaście złotych) w której jadę. Czapkę jednak łatwo zdjąć. Ma szeroki i długi daszek chroniący oczy i znaczną część twarzy. Najbardziej doceniam ten daszek w ulewie. Ponadto czapka jest lżejsza i zajmuje mniej miejsca.
To, że zainteresował się mną policjant, wprowadziło mnie jednak w spory niepokój i szybsze bicie serca. Gdybym od początku jechał w kasku, uniknąłbym tego nadmorskiego stresu. Będzie mi on towarzyszyć aż do granic Hiszpanii. Sprawi, że w okolicach Santander zjadę na bardzo lokalne drogi. Będę podświadomie unikał kolejnego spotkania z policją. Peryferia Santander maja urok willowych przedmieść. Krajobraz „Zielonego Wybrzeża” uatrakcyjniają strome wzgórza. Tylko biwaku nie ma gdzie założyć!
W okolicach miejscowości Escobedo daję za wygraną i rozkładam się na środku traktorówki, w czymś co przypomina nieużytek w naturalnej fazie sukcesji leśnej. Pełno tu jeżyn, cierni i kolców odrośli akacjowych.
Podjazd na Złośliwą Lesbę, tak to w każdym razie przechrzciłem. Miał być widok na Picos de Europa, była wielka chmura...
Skrawki Picos de Europa widziałem dopiero z dołu...
Dystans84.11 km Czas05:09 Vśrednia16.33 km/h Podjazdy2196 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 9: Pico Susaron
Cały dzionek na drogach i bezdrożach Gór Kantabryjskich. Wpierw na bezdrożach, bo przyciągał mnie cel - Pico Susaron. To już był 9. dzień podróży, a ja wciąż nie stanąłem na żadnym szczycie. Hańbę postanowiłem zmazać skoro świt.
Wybrałem go sobie po długich godzinach studiowania map. Spełniał wszystkie moje wymagania tj. odosobnione położenie, niewielkie zainteresowanie turystów, imponujący wygląd i gwarantował piękne widoki z wierzchołka. Susek (bo tak go szybko przezwałem) okazał się dużo trudniejszym przeciwnikiem, niż wskazywałaby jego wysokość. Początek nie zwiastował wielkich emocji – zgodnie ze wskazaniami dokładnych map namierzyłem szutrówkę wspinającą się u podnóży mojej góry. Tym sposobem dotarłem na wysokość 1400 m n.p.m. Do najwyższego punktu pozostało mi niespełna 500 metrów przewyższenia. Cóż to jest dla piechura? Gdy tradycyjnie ukryłem rower w zaroślach i dokonałem przepakowania (w ruch poszedł wożony w tym celu plecak, gdzie włożyłem wszystkie cenne i niezbędne w czasie wędrówki artefakty), wkroczyłem raźnie do lasu.
Gdy leśny dukt osiągnął wreszcie siodło, las ustąpił i otwarł się widok na mój cel, i poprzedzający go grzbiet. Nastąpiłem więc z ulgą na rozgrzane w słońcu wapienie, wówczas rozpierzchły mi się spod stóp setki jaszczurek. To wzmogło moją czujność, bo nie planowałem zaznajamiać się z wężami. Na szczęście obfitość jaszczurek nie oznaczała obecności węży. Odnalazłem natomiast, w zasadzie to nastąpiłem na, podlotka. Pierwszy raz w długiej karierze ptasznika natknąłem się na pisklę tego gatunku. Akurat w Hiszpanii. Przyniósł mi szczęście, bo choć stok zrobił się niewiarygodnie stromy to natrafiłem na wątłą ścieżynkę. Odcinek traperski dobiegł końca. Z racji tego, że podchodziłem od zachodu, ścieżynka pozostawała długo w cieniu własnym góry. Po długiej walce z grawitacją dotarłem wreszcie na szczyt; czekały tam na mnie kolejne niespodzianki. Zamiast księgi wejść, czy chociażby nędznej tabliczki z nazwą góry, wierzchołek wieńczyło gniazdo mrówek. Paskudztwo rozlazło się i rozfrunęło na kilkadziesiąt metrów od głównej kulminacji. Na ostatniej prostej góra wyszczerzyła zęby i pokazała mi język.
Widoczność miałem niestety kiepską, nad dalszymi, wyższymi graniami kłębiły się chmury. Ta szczytowa prognoza pogody nakazuje szybki wycof i powrót na rower. Dokonywana bowiem w pieleszach domowych analiza dalszej trasy wyraźnie wykazała niedobór dogodnych miejsc biwakowych. Gdy docieram w malowniczą okolicę osady Reina chmury piętrzą się już groźnie nade mną.
Rozkosznie byłoby uciec przed ulewą do namiotu, włączyć kuchenkę i kontemplować uderzenia kropli o tropik. Nie jest mi dane cieszyć się tym scenariuszem.
W rozpaczliwych poszukiwaniach dogodnej miejscówki (przed oberwaniem chmury) zapędzam się nawet daleko w boczną dolinkę, próba przeprawy przez strumień okazuje się jednak zbyt niebezpieczna i świetna miejscówka położona na drugim brzegu nie dostępuje zaszczytu goszczenia mojego jestestwa. Chwilę potem sznury wody lecą mi na głowę. W końcu pękam i przy pierwszej okazji odbijam na łąkę. W strugach deszczu rozbijam namiot. Łąka jest skoszona, siano niedawno zebrane, nie mam wyrzutów sumienia – zabieram się do niemiłej czynności rozstawiania namiotu w ulewie. Po kilkudziesięciu minutach deszcz dudni o tropik i zagłusza syczenie kuchenki. Jem pomidorową z podwójną porcją makaronu i zasypiam.
Widok z Pico Susaron na zalew Porma i wapienne ostańce Gór Kantabryskich
Na przeł. Las Señales (1625) - widać wpływy Oceanu
Cały dzionek na drogach i bezdrożach Gór Kantabryjskich. Wpierw na bezdrożach, bo przyciągał mnie cel - Pico Susaron. To już był 9. dzień podróży, a ja wciąż nie stanąłem na żadnym szczycie. Hańbę postanowiłem zmazać skoro świt.
Wybrałem go sobie po długich godzinach studiowania map. Spełniał wszystkie moje wymagania tj. odosobnione położenie, niewielkie zainteresowanie turystów, imponujący wygląd i gwarantował piękne widoki z wierzchołka. Susek (bo tak go szybko przezwałem) okazał się dużo trudniejszym przeciwnikiem, niż wskazywałaby jego wysokość. Początek nie zwiastował wielkich emocji – zgodnie ze wskazaniami dokładnych map namierzyłem szutrówkę wspinającą się u podnóży mojej góry. Tym sposobem dotarłem na wysokość 1400 m n.p.m. Do najwyższego punktu pozostało mi niespełna 500 metrów przewyższenia. Cóż to jest dla piechura? Gdy tradycyjnie ukryłem rower w zaroślach i dokonałem przepakowania (w ruch poszedł wożony w tym celu plecak, gdzie włożyłem wszystkie cenne i niezbędne w czasie wędrówki artefakty), wkroczyłem raźnie do lasu.
Gdy leśny dukt osiągnął wreszcie siodło, las ustąpił i otwarł się widok na mój cel, i poprzedzający go grzbiet. Nastąpiłem więc z ulgą na rozgrzane w słońcu wapienie, wówczas rozpierzchły mi się spod stóp setki jaszczurek. To wzmogło moją czujność, bo nie planowałem zaznajamiać się z wężami. Na szczęście obfitość jaszczurek nie oznaczała obecności węży. Odnalazłem natomiast, w zasadzie to nastąpiłem na, podlotka. Pierwszy raz w długiej karierze ptasznika natknąłem się na pisklę tego gatunku. Akurat w Hiszpanii. Przyniósł mi szczęście, bo choć stok zrobił się niewiarygodnie stromy to natrafiłem na wątłą ścieżynkę. Odcinek traperski dobiegł końca. Z racji tego, że podchodziłem od zachodu, ścieżynka pozostawała długo w cieniu własnym góry. Po długiej walce z grawitacją dotarłem wreszcie na szczyt; czekały tam na mnie kolejne niespodzianki. Zamiast księgi wejść, czy chociażby nędznej tabliczki z nazwą góry, wierzchołek wieńczyło gniazdo mrówek. Paskudztwo rozlazło się i rozfrunęło na kilkadziesiąt metrów od głównej kulminacji. Na ostatniej prostej góra wyszczerzyła zęby i pokazała mi język.
Widoczność miałem niestety kiepską, nad dalszymi, wyższymi graniami kłębiły się chmury. Ta szczytowa prognoza pogody nakazuje szybki wycof i powrót na rower. Dokonywana bowiem w pieleszach domowych analiza dalszej trasy wyraźnie wykazała niedobór dogodnych miejsc biwakowych. Gdy docieram w malowniczą okolicę osady Reina chmury piętrzą się już groźnie nade mną.
Rozkosznie byłoby uciec przed ulewą do namiotu, włączyć kuchenkę i kontemplować uderzenia kropli o tropik. Nie jest mi dane cieszyć się tym scenariuszem.
W rozpaczliwych poszukiwaniach dogodnej miejscówki (przed oberwaniem chmury) zapędzam się nawet daleko w boczną dolinkę, próba przeprawy przez strumień okazuje się jednak zbyt niebezpieczna i świetna miejscówka położona na drugim brzegu nie dostępuje zaszczytu goszczenia mojego jestestwa. Chwilę potem sznury wody lecą mi na głowę. W końcu pękam i przy pierwszej okazji odbijam na łąkę. W strugach deszczu rozbijam namiot. Łąka jest skoszona, siano niedawno zebrane, nie mam wyrzutów sumienia – zabieram się do niemiłej czynności rozstawiania namiotu w ulewie. Po kilkudziesięciu minutach deszcz dudni o tropik i zagłusza syczenie kuchenki. Jem pomidorową z podwójną porcją makaronu i zasypiam.
Widok z Pico Susaron na zalew Porma i wapienne ostańce Gór Kantabryskich
Na przeł. Las Señales (1625) - widać wpływy Oceanu
Dystans114.18 km Czas07:53 Vśrednia14.48 km/h Podjazdy2677 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 8: Terror pastwiskowy
To był dzień wybitnie górski. Przebyłem dwie poważne przeszkody startując z wysokości 130 m n.p.m. Obie wznosiły się powyżej tysiąca metrów, ostatnia z nich - Przełęcz św. Izydora - przekraczała 1500 m n.p.m. Tym razem nad ranem było przynajmniej rześko (12 stopni), bo całkiem zwątpiłbym w potencję Oceanu. Zdecydowanie ciekawszy był pierwszy z podjazdów. Zdobycie Puerto de la Cobertoria to była wielka przygoda. Nie tylko dlatego, że na ostatnich 5 km nachylenie przekracza tu 9%. W zachodniej części Gór Kantabryjskich mieszka większość hiszpańskiej populacji niedźwiedzia brunatnego. Nieodległy park Somiedo jest ich prawdziwym matecznikiem. Tablice informacyjne o Tierra de Osos (ziemi niedźwiedzi) mijam co jakiś czas. Gdyby to było logistycznie wykonalne, porwałbym się na ekspedycję do Somiedo. Góry Kantabryjskie są tu niemal tak piękne jak w Picos de Europa, ale są dziksze i zauważalnie mniej popularne wśród turystów.
Przy bogactwie przeżyć jakie zafundowała mi Cobertoria, podjazd na Izydora był już tylko smażalnią, pozbawioną większych emocji, z wyjątkiem ostatniego odcinka. Dopiero ostatnie 10 km z tego długiego (prawie 30 km) i upierdliwego podjazdu było ciekawe pejzażowo. Poziom trudności i romantyzmu był tu zauważalnie niższy od wspinaczki na ustronnie położoną Cobertorię...
Co ciekawe, zjazdu prawie nie było, bo południowe stoki gór są strasznie pierdołowate w porównaniu z tymi opadającymi do Atlantyku.
Gdy znalazłem się już w Leonie, terror pastwiskowy bardzo utrudnił mi znalezienie miejsca biwakowego. Wszędzie były albo krowy, albo skały, albo cierniste zarośla, albo... mrowiska. O szczęśliwym zakończeniu zdecydowało doświadczenie starego włóczęgi, który widzi więcej i wie więcej, tak to było mniej więcej :)
Na niedźwiedziej ziemi (Tierra de Osos). Nie dość że spokój, to jeszcze niebywałe piękno doliny i harmonia zabudowy.
W drodze na przełęcz św. Izydora - od trudniejszej strony - od Oceanu.
Przy bogactwie przeżyć jakie zafundowała mi Cobertoria, podjazd na Izydora był już tylko smażalnią, pozbawioną większych emocji, z wyjątkiem ostatniego odcinka. Dopiero ostatnie 10 km z tego długiego (prawie 30 km) i upierdliwego podjazdu było ciekawe pejzażowo. Poziom trudności i romantyzmu był tu zauważalnie niższy od wspinaczki na ustronnie położoną Cobertorię...
Co ciekawe, zjazdu prawie nie było, bo południowe stoki gór są strasznie pierdołowate w porównaniu z tymi opadającymi do Atlantyku.
Gdy znalazłem się już w Leonie, terror pastwiskowy bardzo utrudnił mi znalezienie miejsca biwakowego. Wszędzie były albo krowy, albo skały, albo cierniste zarośla, albo... mrowiska. O szczęśliwym zakończeniu zdecydowało doświadczenie starego włóczęgi, który widzi więcej i wie więcej, tak to było mniej więcej :)
Na niedźwiedziej ziemi (Tierra de Osos). Nie dość że spokój, to jeszcze niebywałe piękno doliny i harmonia zabudowy.
W drodze na przełęcz św. Izydora - od trudniejszej strony - od Oceanu.