Dystans211.49 km Czas10:55 Vśrednia19.37 km/h VMAX40.58 km/h Podjazdy869 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Rajd Hanzeatycki, dzień 7: Tańczące jaskółki i bajkowe domostwa
Choć sosna potrafi znużyć nadmiarem
To wciąż jej absencję odczuwam jak karę
W trasie marzeniem jest zawsze to samo:
Z sosną „dzień dobry”, z sosną „dobranoc”.
To był właśnie ten wymarzony poranek, wśród sosen. Czekał na mnie ostatni dzień w całości spędzony nad Łabą. Rezerwat Biosfery Środkowej Łaby jest tu najrozleglejszy, łąki i starorzecza najpotężniejsze, pejzaż zachwyca każdym detalem a domy każdą dachówką. Początek dnia wprawił mnie w dobry nastrój: sośnina, starorzecza Łaby i znakomita nawierzchnia drogi rowerowej. Przejazd przez cudowne Tangermünde pogłębił jeszcze mój entuzjazm i to pomimo sporej ilości chmur na niebie. Po drugiej stronie rzeki trwał Schönhausen z muzeum Bismarcka. TEGO Bismarcka. Urodził się on tu w bismarckowskim stylu, czyli w prima aprilis. Bezczelny typ! Schönhausen było jednak wybitnie nie po drodze - choć przejechałem zaledwie 5 km od niego - lewy brzeg był ciekawszy. Zachwycił mnie też tu miniaturowy Arneburg, miasteczko niczym wyjęte z bajki o szachulcowych miasteczkach. Miasteczko hanzeatyckie - sojusznik Gdańska i Hamburga... Cztery ulice na krzyż, wrzecionowaty rynek i półtora tysiąca dusz. 20 km na zachód od niego leży Bismarck z którego wziął się ród Żelaznego Kanclerza. Potem miałem do wyboru które kolejne hanzeatyckie miasteczko wybrać: Werben czy Havelberg? Z racji położenia wybrałem Havelberg i po sprawnej przeprawie promem (choć nie za darmo) mogłem zachwycać się kolejnym maleństwem.
Niestety w Havelbergu skończyła się idylla. Łaba zmieniła kierunek z północnego na północno-zachodni a ja jechałem wzdłuż równolegle płynącej Haweli. Wiatr/huragan dalej jednak złośliwie i z niemiecką konsekwencją dął z północnego zachodu. Już wiem, że zło przywiewa z Hamburga... Wiatr prześladuje mnie na tej trasie, ale nie mogę powiedzieć, że się tego nie spodziewałem. Czytałem, że warto jechać tę trasę na odwrót, od ujścia w górę rzeki, bo jest niemal zawsze z wiatrem. Zignorowałem informację, parsknąłem: z przeciwnym wiatrem sobie nie poradzę? Na nizinie? - tak sobie dowcipkowałem. Otóż nie radziłem sobie, bo to nie był wiatr, tylko stały szkwał. Pieprzony hamburski cyklon. W opisach trasy nie było nic o morderczej sile tego wiatru... Scheisse!
No i była kumulacja: znów walczyłem z "wietrzykiem" o sile od 13 m/s wzwyż (tak jakby 10 m/s to jakaś sielanka), na prognozach mapy.meteo.pl porywy tego wiatru wchodziły już w jasne fiolety i okolice 30 m/s. Uspokoić miało się dopiero po 17 (tzn. zejść na kilkanaście m/s). Gdy mną tak miotało wzdłuż biegu Haweli doszedł jeszcze bezcenny deszcz. Bez niego byłoby mi za dobrze. Pogoda w środku lata w środkowej Europie zobowiązuje! Nadrzeczny świat był jednak ciekawy, miałem mnóstwo czasu by go podziwiać: jechałem średnio 9-10 km/h, jak była jakaś osłona od wiatru szedłem na całość i zapieprzałem 15 km/h. Nawierzchnie były idealne, ale co z tego? Postanowiłem sobie wjechać na przesmyk między Łabą a Hawelą która cieszyła się tu ostatnimi kilometrami samodzielności przed pochłonięciem przez Elbusię. Było tu jeszcze gorzej, między rzekami wiatr hulał tak bardzo, że przy punkcie obserwacyjnym (ornito rzecz jasna) postanowiłem skorzystać z domku-wiaty i upichcić zupę skoro i tak nie dało się jechać. Mżaweczka zresztą nie odpuszczała i siekła boleśnie po twarzy z prędkością tych 50-120 km/h na godzinie (w porywach). Mój plan okazał się być sprytny inaczej. Wiatr nawet przy osłonach gasił mi płonień w butli i podgrzewanie tortellini trwało w nieskończoność. Po raz pierwszy jadłem niedogotowane, bo umarłbym ze starości dalej czekając.
Oczywiście gdy wróciłem na pole zmagań nic się nie zmieniło. Topole i wierzby jeszcze wytrzymywały starcie, ale rowerzystów było jak na lekarstwo i strasznie wkurzali. Jechali po niemiecku: krótkie odcinki od pensjonatu do pensjonatu. To z pewnością relaksujące i wygodne, ale cholernie drogie. No i drażni, gdy człowiek jedzie na Fileasa Fogga. A po raz pierwszy jechałem na czas, na konkretny pociąg. Dla Niemców Elberadweg to suma przejażdżek a ja założyłem się z samym sobą i wyłożyłem kasę na bilet, że 24 sierpnia wrócę do Chorzowa. Zmienia się zabudowa wiosek. Już nie tylko miasta stają się cudowne, teraz każda wieś jest dziełem sztuki. Jest już nie tylko czysto, ale też z klasą i wyraźnie większą zamożnością niż do tej pory. Zbliżam się do RFN. To widać. Przejeżdżam przez cudne bocianie wsie pełne muru pruskiego. Mam jednak z racji warunków coraz większe opóźnienie względem planu. Za drugą, kiepską Wittenbergą (w przeciwieństwie do Lutherstadt to miasto jest nieciekawe) w miejscowości Cumlosen mam już dość trasy rowerowej. Pojawiaja się tabliczki o obowiązku prowadzenia roweru, wąskie w.urwiające bruki itp. atrakcje. Uciekam na asfalt. Droga nr 195 uchodzi za dość istotną, ale jest pustawa a asfalt znakomity. W dodatku prowadzi przez lasy, które osłaniają mnie od prześladowcy i pozwalają jechać 20 km/h. Odcinek Lenzen - Domitz jadę znów trasą rowerową czasem uciekając na drogę publiczną. W Dömitz jest kilka pięknych szachulcowych zaułkóale na tym odcinku Łaby jest to po prostu norma. Pokonuję ostatnie metry wzdłuż prawego brzegu rzeki. Oczywiście pod wiatr, który raczy słabnąć.
Od Wittenbergi jadę już dobrym tempem. W pobliżu twierdzy Dömitz otaczają mnie jaskółki. Jadę wałem po ścieżce a dymówki tańczą dookoła mnie. Co chwile któraś leci na czołówkę lub przemyka mi tuż przed czołem. Bawią się mną i jednocześnie całkowicie ignorują. Płoszę owady przy ścieżce a one wykonują te swoje piruety, wygląda to niesamowicie i czuję się wyjątkowo bo ściągnąłem wszystkie jaskółki z okolicy ale im chodzi tylko o kolację. Gdy przedostatni dotąd raz w życiu przekraczam most na Łabie do zaplanowanej dwusetki brakuje mi już tylko kilkunastu km. Resztką sił gnam więc do Hitzaker. Droga rowerowa na wałach jest remontowana, wylewają gładziutki asfalt i układają te cudne betonki. Dzięki temu mogę jechać idealnym asfaltem pod wałem a wiatr stawia mniejszy opór. Udaje mi się zdążyć przed zapadnięciem ciemności do ostatniego schöne Stadt jakie przyjdzie mi ujrzeć 18 sierpnia 2021 roku, do Hitzaker. Przed domem lokalsi piją wódkę. Kulturalnie - stoliczek, krzesełka. Taki szachulcowy Nikiszowiec. Jest pięknie, ale nocleg piszczy. Uciekam więc z Hitzaker drogą 231, olewam przebieg Elberadweg i jest to dobra decyzja bo paru kilometrach znajduję ładne miejsce na skraju lasu. Znów nie mam problemów z biwakiem. Szkoda, że jutro przyjdzie mi pożegnać się z Łabą. Mogłaby być dłuższa i nie kończyć się Hamburgiem!
Pojawia się dbałość o detale
Gęsi zbożowe nad Łabą
Wioski pięknieją
Miasta olśniewają
Tangermünde - rodzinne strony Bismarcka
Arneburg
Ostatnia przeprawa promowa na Łabie
Havelberg i Havela
W centrum Havelbergu
Walka z wiatrem między Łabą a Havelą
Są też wiaty
Nowa Łaba i starorzecze
Mieszkałbym. Klimaty bocianich wiosek
Jadąc przez te wioski zapominam o przeciwnościach
Dömitz
Dömitz
Hitzaker - zapada zmierzch
Trasa:
Choć sosna potrafi znużyć nadmiarem
To wciąż jej absencję odczuwam jak karę
W trasie marzeniem jest zawsze to samo:
Z sosną „dzień dobry”, z sosną „dobranoc”.
To był właśnie ten wymarzony poranek, wśród sosen. Czekał na mnie ostatni dzień w całości spędzony nad Łabą. Rezerwat Biosfery Środkowej Łaby jest tu najrozleglejszy, łąki i starorzecza najpotężniejsze, pejzaż zachwyca każdym detalem a domy każdą dachówką. Początek dnia wprawił mnie w dobry nastrój: sośnina, starorzecza Łaby i znakomita nawierzchnia drogi rowerowej. Przejazd przez cudowne Tangermünde pogłębił jeszcze mój entuzjazm i to pomimo sporej ilości chmur na niebie. Po drugiej stronie rzeki trwał Schönhausen z muzeum Bismarcka. TEGO Bismarcka. Urodził się on tu w bismarckowskim stylu, czyli w prima aprilis. Bezczelny typ! Schönhausen było jednak wybitnie nie po drodze - choć przejechałem zaledwie 5 km od niego - lewy brzeg był ciekawszy. Zachwycił mnie też tu miniaturowy Arneburg, miasteczko niczym wyjęte z bajki o szachulcowych miasteczkach. Miasteczko hanzeatyckie - sojusznik Gdańska i Hamburga... Cztery ulice na krzyż, wrzecionowaty rynek i półtora tysiąca dusz. 20 km na zachód od niego leży Bismarck z którego wziął się ród Żelaznego Kanclerza. Potem miałem do wyboru które kolejne hanzeatyckie miasteczko wybrać: Werben czy Havelberg? Z racji położenia wybrałem Havelberg i po sprawnej przeprawie promem (choć nie za darmo) mogłem zachwycać się kolejnym maleństwem.
Niestety w Havelbergu skończyła się idylla. Łaba zmieniła kierunek z północnego na północno-zachodni a ja jechałem wzdłuż równolegle płynącej Haweli. Wiatr/huragan dalej jednak złośliwie i z niemiecką konsekwencją dął z północnego zachodu. Już wiem, że zło przywiewa z Hamburga... Wiatr prześladuje mnie na tej trasie, ale nie mogę powiedzieć, że się tego nie spodziewałem. Czytałem, że warto jechać tę trasę na odwrót, od ujścia w górę rzeki, bo jest niemal zawsze z wiatrem. Zignorowałem informację, parsknąłem: z przeciwnym wiatrem sobie nie poradzę? Na nizinie? - tak sobie dowcipkowałem. Otóż nie radziłem sobie, bo to nie był wiatr, tylko stały szkwał. Pieprzony hamburski cyklon. W opisach trasy nie było nic o morderczej sile tego wiatru... Scheisse!
No i była kumulacja: znów walczyłem z "wietrzykiem" o sile od 13 m/s wzwyż (tak jakby 10 m/s to jakaś sielanka), na prognozach mapy.meteo.pl porywy tego wiatru wchodziły już w jasne fiolety i okolice 30 m/s. Uspokoić miało się dopiero po 17 (tzn. zejść na kilkanaście m/s). Gdy mną tak miotało wzdłuż biegu Haweli doszedł jeszcze bezcenny deszcz. Bez niego byłoby mi za dobrze. Pogoda w środku lata w środkowej Europie zobowiązuje! Nadrzeczny świat był jednak ciekawy, miałem mnóstwo czasu by go podziwiać: jechałem średnio 9-10 km/h, jak była jakaś osłona od wiatru szedłem na całość i zapieprzałem 15 km/h. Nawierzchnie były idealne, ale co z tego? Postanowiłem sobie wjechać na przesmyk między Łabą a Hawelą która cieszyła się tu ostatnimi kilometrami samodzielności przed pochłonięciem przez Elbusię. Było tu jeszcze gorzej, między rzekami wiatr hulał tak bardzo, że przy punkcie obserwacyjnym (ornito rzecz jasna) postanowiłem skorzystać z domku-wiaty i upichcić zupę skoro i tak nie dało się jechać. Mżaweczka zresztą nie odpuszczała i siekła boleśnie po twarzy z prędkością tych 50-120 km/h na godzinie (w porywach). Mój plan okazał się być sprytny inaczej. Wiatr nawet przy osłonach gasił mi płonień w butli i podgrzewanie tortellini trwało w nieskończoność. Po raz pierwszy jadłem niedogotowane, bo umarłbym ze starości dalej czekając.
Oczywiście gdy wróciłem na pole zmagań nic się nie zmieniło. Topole i wierzby jeszcze wytrzymywały starcie, ale rowerzystów było jak na lekarstwo i strasznie wkurzali. Jechali po niemiecku: krótkie odcinki od pensjonatu do pensjonatu. To z pewnością relaksujące i wygodne, ale cholernie drogie. No i drażni, gdy człowiek jedzie na Fileasa Fogga. A po raz pierwszy jechałem na czas, na konkretny pociąg. Dla Niemców Elberadweg to suma przejażdżek a ja założyłem się z samym sobą i wyłożyłem kasę na bilet, że 24 sierpnia wrócę do Chorzowa. Zmienia się zabudowa wiosek. Już nie tylko miasta stają się cudowne, teraz każda wieś jest dziełem sztuki. Jest już nie tylko czysto, ale też z klasą i wyraźnie większą zamożnością niż do tej pory. Zbliżam się do RFN. To widać. Przejeżdżam przez cudne bocianie wsie pełne muru pruskiego. Mam jednak z racji warunków coraz większe opóźnienie względem planu. Za drugą, kiepską Wittenbergą (w przeciwieństwie do Lutherstadt to miasto jest nieciekawe) w miejscowości Cumlosen mam już dość trasy rowerowej. Pojawiaja się tabliczki o obowiązku prowadzenia roweru, wąskie w.urwiające bruki itp. atrakcje. Uciekam na asfalt. Droga nr 195 uchodzi za dość istotną, ale jest pustawa a asfalt znakomity. W dodatku prowadzi przez lasy, które osłaniają mnie od prześladowcy i pozwalają jechać 20 km/h. Odcinek Lenzen - Domitz jadę znów trasą rowerową czasem uciekając na drogę publiczną. W Dömitz jest kilka pięknych szachulcowych zaułkóale na tym odcinku Łaby jest to po prostu norma. Pokonuję ostatnie metry wzdłuż prawego brzegu rzeki. Oczywiście pod wiatr, który raczy słabnąć.
Od Wittenbergi jadę już dobrym tempem. W pobliżu twierdzy Dömitz otaczają mnie jaskółki. Jadę wałem po ścieżce a dymówki tańczą dookoła mnie. Co chwile któraś leci na czołówkę lub przemyka mi tuż przed czołem. Bawią się mną i jednocześnie całkowicie ignorują. Płoszę owady przy ścieżce a one wykonują te swoje piruety, wygląda to niesamowicie i czuję się wyjątkowo bo ściągnąłem wszystkie jaskółki z okolicy ale im chodzi tylko o kolację. Gdy przedostatni dotąd raz w życiu przekraczam most na Łabie do zaplanowanej dwusetki brakuje mi już tylko kilkunastu km. Resztką sił gnam więc do Hitzaker. Droga rowerowa na wałach jest remontowana, wylewają gładziutki asfalt i układają te cudne betonki. Dzięki temu mogę jechać idealnym asfaltem pod wałem a wiatr stawia mniejszy opór. Udaje mi się zdążyć przed zapadnięciem ciemności do ostatniego schöne Stadt jakie przyjdzie mi ujrzeć 18 sierpnia 2021 roku, do Hitzaker. Przed domem lokalsi piją wódkę. Kulturalnie - stoliczek, krzesełka. Taki szachulcowy Nikiszowiec. Jest pięknie, ale nocleg piszczy. Uciekam więc z Hitzaker drogą 231, olewam przebieg Elberadweg i jest to dobra decyzja bo paru kilometrach znajduję ładne miejsce na skraju lasu. Znów nie mam problemów z biwakiem. Szkoda, że jutro przyjdzie mi pożegnać się z Łabą. Mogłaby być dłuższa i nie kończyć się Hamburgiem!
Pojawia się dbałość o detale
Gęsi zbożowe nad Łabą
Wioski pięknieją
Miasta olśniewają
Tangermünde - rodzinne strony Bismarcka
Arneburg
Ostatnia przeprawa promowa na Łabie
Havelberg i Havela
W centrum Havelbergu
Walka z wiatrem między Łabą a Havelą
Są też wiaty
Nowa Łaba i starorzecze
Mieszkałbym. Klimaty bocianich wiosek
Jadąc przez te wioski zapominam o przeciwnościach
Dömitz
Dömitz
Hitzaker - zapada zmierzch
Trasa:
Komentarze