Dystans135.41 km Czas08:00 Vśrednia16.93 km/h VMAX58.33 km/h Podjazdy2136 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 37: Trzy kraje alpejskie
Rano tropik jest całkiem przemoczony, stąpam po grząskim, bagnistym gruncie. W nocy nie padało, to wytrąca się poopadowa wilgoć sprzed dwóch dni. Wilgoć z czasów przesławnego lania, które zatrzymało mnie w rajskiej pułapce jeziora Maggiore. Taką mam przynajmniej teorię. Po raz kolejny w życiu docieram rowerem do St. Moritz. Pewien czas jadę szwajcarskimi drogami rowerowymi, ale za Samedan wjeżdżam na zwykłą drogę. Ruch jest niewielki, a droga mniej kluczy w dolinie, innymi słowy zyskuję na czasie przejazdu.
Gryzonia jest mi bliska, spędziłem tu wiele pięknych chwil, na rowerze i na szlakach, nawet na bezdrożach. Ominąłem jednak wówczas przełęcz Ofenpass, przyciągał mnie masyw Berniny i gryzońskie szczyty. Teraz zmierzam do Val Mustair i Tyrolu Południowego. Pociąga mnie ten zapach autentyzmu. Zabudowa Santa Maria Val Mustair, klasztor benedyktyński w Mustair, zabudowa mijanych przeze mnie południowotyrolskich wiosek (Laatsch, Burgeis) – to wszystko pomniki historii. W Laatsch czułem się jakbym cofnął się w czasie. Trwał jakiś jarmark, wielu ludzi przyszło w strojach ludowych, pachniało sianem i piwem. Brakowało tylko urzędników w uniformach CK monarchii i musiałbym się uszczypnąć.
Przez te zakonserwowane habsburskie wsie przejeżdżałem, trzymając się ściśle przebiegu trasy rowerowej oznaczonej numerem 2. Doprowadziła mnie ona – inna sprawa, że przez liczne ścianki o nachyleniach około 20% - aż do granicy włosko-austriackiej. Dopiero od granicy jechałem znowu zwykłą drogą. Poszukiwania noclegu zakończyły się tym razem w sposób nietuzinkowy. Spałem na dziedzińcu opuszczonego XIX-wiecznego hotelu, już w granicach Austrii, 200 metrów od szwajcarskiej granicy. Obiekt był niestety rozszabrowany, zwiedziłem częściowo jego wnętrza. Na dole, w dawnej sali balowej, o ciekawym sklepieniu z podtrzymującym filarem, walały się sterty rupieci i wszystko to co nie przedstawiało dla złodziei większej wartości. Do sali przylegała kuchnia, z zachowanymi częściowo starymi sprzętami. Pokoje dla gości były natomiast rozszabrowane do zera. Podobnie wyglądało to w drugim segmencie, czysto hotelowym. To tylko kwesta czasu aż budynki hotelowe (bo jest ich kilka, to cały kompleks!) runą. Spieszmy się kochać hotele, tak szybko znikają!
Poranek nad Silsersee, Szwajcaria
Lago di Resia/Reschensee, Włochy
Rano tropik jest całkiem przemoczony, stąpam po grząskim, bagnistym gruncie. W nocy nie padało, to wytrąca się poopadowa wilgoć sprzed dwóch dni. Wilgoć z czasów przesławnego lania, które zatrzymało mnie w rajskiej pułapce jeziora Maggiore. Taką mam przynajmniej teorię. Po raz kolejny w życiu docieram rowerem do St. Moritz. Pewien czas jadę szwajcarskimi drogami rowerowymi, ale za Samedan wjeżdżam na zwykłą drogę. Ruch jest niewielki, a droga mniej kluczy w dolinie, innymi słowy zyskuję na czasie przejazdu.
Gryzonia jest mi bliska, spędziłem tu wiele pięknych chwil, na rowerze i na szlakach, nawet na bezdrożach. Ominąłem jednak wówczas przełęcz Ofenpass, przyciągał mnie masyw Berniny i gryzońskie szczyty. Teraz zmierzam do Val Mustair i Tyrolu Południowego. Pociąga mnie ten zapach autentyzmu. Zabudowa Santa Maria Val Mustair, klasztor benedyktyński w Mustair, zabudowa mijanych przeze mnie południowotyrolskich wiosek (Laatsch, Burgeis) – to wszystko pomniki historii. W Laatsch czułem się jakbym cofnął się w czasie. Trwał jakiś jarmark, wielu ludzi przyszło w strojach ludowych, pachniało sianem i piwem. Brakowało tylko urzędników w uniformach CK monarchii i musiałbym się uszczypnąć.
Przez te zakonserwowane habsburskie wsie przejeżdżałem, trzymając się ściśle przebiegu trasy rowerowej oznaczonej numerem 2. Doprowadziła mnie ona – inna sprawa, że przez liczne ścianki o nachyleniach około 20% - aż do granicy włosko-austriackiej. Dopiero od granicy jechałem znowu zwykłą drogą. Poszukiwania noclegu zakończyły się tym razem w sposób nietuzinkowy. Spałem na dziedzińcu opuszczonego XIX-wiecznego hotelu, już w granicach Austrii, 200 metrów od szwajcarskiej granicy. Obiekt był niestety rozszabrowany, zwiedziłem częściowo jego wnętrza. Na dole, w dawnej sali balowej, o ciekawym sklepieniu z podtrzymującym filarem, walały się sterty rupieci i wszystko to co nie przedstawiało dla złodziei większej wartości. Do sali przylegała kuchnia, z zachowanymi częściowo starymi sprzętami. Pokoje dla gości były natomiast rozszabrowane do zera. Podobnie wyglądało to w drugim segmencie, czysto hotelowym. To tylko kwesta czasu aż budynki hotelowe (bo jest ich kilka, to cały kompleks!) runą. Spieszmy się kochać hotele, tak szybko znikają!
Poranek nad Silsersee, Szwajcaria
Lago di Resia/Reschensee, Włochy
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.