Dystans131.08 km Czas08:24 Vśrednia15.60 km/h Podjazdy2414 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 35: Włoska Szwajcaria
Wstałem bardzo wcześnie, po raz pierwszy byłem nadspany i rwałem się do wysiłku. Nad ranem zbudził mnie odgłos łamiącego się konaru. Był to konar kasztana jadalnego, u stóp którego spałem. Na szczęście był to zewnętrzny konar, który runął z łoskotem w przepaść. Było jeszcze ciemnawo, ale nie padało! Całą noc już nie padało, bo tropik zaczął przesychać.
Gdy zdołałem się wreszcie spakować i ruszyć czekała na mnie niespodzianka – bezchmurne niebo. Jezioro wyglądało tak, jakby wczorajszego dnia po prostu nie było. Jakby to był zły sen. Znowu towarzyszyły mi palmy, araukarie, wille i hotele. Znów byłem w rajskim ogrodzie, tyle tylko że tym razem rajska była także pogoda. Od Stresy po Asconę otaczały mnie wyłącznie ogrody i kwiaty. Uwagę zwracały zadbane trawniki, piękne wille i problemy z dostępem do tafli jeziora. Linia brzegowa była najczęściej sprywatyzowana. Atmosferę kurortu poza Stresą poczułem też w Asconie. Od tego momentu temperatura znowu zaczęła dawać się we znaki. Wjechałem jednak do Szwajcarii i o zmartwieniach typowo włoskich (samochody!) mogłem zapomnieć.
Od Ascony aż po Roveredo płynąłem sobie wygodnie po drogach rowerowych. Klimat i nazewnictwo były tu włoskie, cała reszta była szwajcarska. Takie nietypowe połączenie „dolce vita” z „ordnung must sein”. Połączenie całkiem udane. Wsłuchiwałem się też radośnie w trzeszczenie cykad, przypuszczałem że więcej ich nie usłyszę. Zmierzałem na germańską północ Alp, to były już ostatnie chwile ze słońcem południa. Przypiekało mnie na tyle, że nie potrafiłem wzbudzić w sobie szczerego żalu, żadnej nostalgicznej refleksji. Łaknąłem cienia.
Sławne Locarno przejechałem po sznurku, czyli wg oznaczeń tras rowerowych. Licznie uczęszczany trakt rowerowy wiódł głównie przez sady lub pola kukurydzy. Wyłamałem się z niego dopiero w Bellinzonie. Gdy tylko tu dotarłem przestała mi się kojarzyć z piękną strefą, zaczęła jednoznacznie kojarzyć mi się ze strefą wojenną. Był tu zamek na zamku. Miasto wyglądało jak inscenizacja określenia „casus belli”. Mnie przyszło także zmagać się z przeciwnikiem. Walczyłem więc z kolejnymi kilometrami podjazdu na przełęcz San Bernardino. Równolegle do mojej znakomitej drogi wiodła tu autostrada, ruch był więc niewielki. Wjechałem na teren Gryzonii. Za Castello de Mesocco zacząłem rozglądać się za noclegiem na dziko. W Szwajcarii takie biwakowanie wymaga wzmożonej ostrożności. Ja odpowiednią miejscówkę (tj. niewidoczną dla postronnych) znalazłem ponad serpentynami, powyżej Pian San Giacomo.
Ascona, czyli znów pocztówkowe jezioro Maggiore
Pierwsze chwile w Gryzonii AD 2019
Wstałem bardzo wcześnie, po raz pierwszy byłem nadspany i rwałem się do wysiłku. Nad ranem zbudził mnie odgłos łamiącego się konaru. Był to konar kasztana jadalnego, u stóp którego spałem. Na szczęście był to zewnętrzny konar, który runął z łoskotem w przepaść. Było jeszcze ciemnawo, ale nie padało! Całą noc już nie padało, bo tropik zaczął przesychać.
Gdy zdołałem się wreszcie spakować i ruszyć czekała na mnie niespodzianka – bezchmurne niebo. Jezioro wyglądało tak, jakby wczorajszego dnia po prostu nie było. Jakby to był zły sen. Znowu towarzyszyły mi palmy, araukarie, wille i hotele. Znów byłem w rajskim ogrodzie, tyle tylko że tym razem rajska była także pogoda. Od Stresy po Asconę otaczały mnie wyłącznie ogrody i kwiaty. Uwagę zwracały zadbane trawniki, piękne wille i problemy z dostępem do tafli jeziora. Linia brzegowa była najczęściej sprywatyzowana. Atmosferę kurortu poza Stresą poczułem też w Asconie. Od tego momentu temperatura znowu zaczęła dawać się we znaki. Wjechałem jednak do Szwajcarii i o zmartwieniach typowo włoskich (samochody!) mogłem zapomnieć.
Od Ascony aż po Roveredo płynąłem sobie wygodnie po drogach rowerowych. Klimat i nazewnictwo były tu włoskie, cała reszta była szwajcarska. Takie nietypowe połączenie „dolce vita” z „ordnung must sein”. Połączenie całkiem udane. Wsłuchiwałem się też radośnie w trzeszczenie cykad, przypuszczałem że więcej ich nie usłyszę. Zmierzałem na germańską północ Alp, to były już ostatnie chwile ze słońcem południa. Przypiekało mnie na tyle, że nie potrafiłem wzbudzić w sobie szczerego żalu, żadnej nostalgicznej refleksji. Łaknąłem cienia.
Sławne Locarno przejechałem po sznurku, czyli wg oznaczeń tras rowerowych. Licznie uczęszczany trakt rowerowy wiódł głównie przez sady lub pola kukurydzy. Wyłamałem się z niego dopiero w Bellinzonie. Gdy tylko tu dotarłem przestała mi się kojarzyć z piękną strefą, zaczęła jednoznacznie kojarzyć mi się ze strefą wojenną. Był tu zamek na zamku. Miasto wyglądało jak inscenizacja określenia „casus belli”. Mnie przyszło także zmagać się z przeciwnikiem. Walczyłem więc z kolejnymi kilometrami podjazdu na przełęcz San Bernardino. Równolegle do mojej znakomitej drogi wiodła tu autostrada, ruch był więc niewielki. Wjechałem na teren Gryzonii. Za Castello de Mesocco zacząłem rozglądać się za noclegiem na dziko. W Szwajcarii takie biwakowanie wymaga wzmożonej ostrożności. Ja odpowiednią miejscówkę (tj. niewidoczną dla postronnych) znalazłem ponad serpentynami, powyżej Pian San Giacomo.
Ascona, czyli znów pocztówkowe jezioro Maggiore
Pierwsze chwile w Gryzonii AD 2019
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.