Dystans125.82 km Czas09:11 Vśrednia13.70 km/h VMAX66.70 km/h Podjazdy3330 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 19: Przypowieść o miłosiernym Andorczyku
To miał być ostatni ekstremalny etap pirenejski. Udało się zrealizować plan, ale upał osiągnął tego dnia apogeum. Skala trudności była poważna, poza upałem musiałem pokonać dwa dwutysięczniki oraz zaliczyć terytoria trzech państw.
Pierwszą ludzką osadą było na tym etapie Llavorsi. Miasteczko o dobrze wkomponowanej w pejzaż, ale nowej zabudowie. Domy tutejsze choć formą nawiązywały do tradycyjnego budownictwa, ociekały zamożnością. Nie zatrzymywałem się tu długo, moim jedynym celem było uzupełnienie zapasów wody.
Z Llavorsi położonego na 800 m n.p.m. rozpoczynała się moja ciężka i długa wspinaczka na przeł. Port de Cabus (2306). Wjechałem do Vall Ferrera i zrobiło się wreszcie romantycznie. Wioski na stokach, stara zabudowa i piętrzące się wkoło góry. Po raz pierwszy ujął mnie kataloński pejzaż. W malutkim Alins (około 70. mieszkańców) było już bardzo autentycznie; kamienne domy, stary kamienny kościółek, niezmącona cisza pirenejskiej prowincji. Jechałem dalej na wschód, aż do ostatniej wioski przed granicą, do Tor. Tor, czyli wieża – zapewne strażnicza, tak na chłopski rozum.
Na długo przed wsią wąziutki asfalt zamienił się w krzywą, kiepsko wykonaną betonkę. Gdy świętowałem już dotarcie do wsi, okazało się że jestem w błędzie. Betonka zamieniła się gruntówkę, pełną piachu i kamieni. Na mapie satelitarnej ta droga wyglądała elegancko, rzeczywistość była nieco bardziej przyziemna.
Gdy mijam Tor nie mam już wątpliwości, że Port de Cabús będzie moją Cieśniną Magellana. Swoją drogę przez mękę Magellan nazwał Cieśniną Wszystkich Świętych, ja mam prościej – patron objawił się już w Tor – św. Piotr, czyli człowiek-skała.
Toczę tu prawdziwe zmagania z nawierzchnią, nachyleniem i upałem. Gdy przekraczam bród na strumieniu Riu de la Rabassa i docieram do ostrych zakosów, otaczającą mnie ciszę zakłóca warczenie silników. Gonią mnie entuzjaści samochodów terenowych – ulokowani w jeepach i pickupach. Cieszę się, że w spokoju mogłem kontemplować Tor, że dopadli mnie dopiero na serpentynach. Na serpentynach wytracają impet, jadą moim tempem, wprawiają mnie tym samym w dobry humor. Co chwilę stają i wachlują silniki. Jest ich czterech, ale tylko dwóch daje radę mnie prześcignąć. Są tak słabi, że nie dają rady nawet w maszynie, przykre…
W stolycy Andory odpoczywam wśród pływających cedrów. Kolejna dziwo-instalacja. W tym otaczającym mnie postmodernistycznym luksusie czuję się bardzo nieswojo. Marmury, fontanny, luksusowe sklepy, olbrzymi ruch samochodowy, tunele i upał – wszystko to strasznie mnie męczy. Decyduję się uciekać, byle dalej od tego snobistycznego piekła.
Sęk w tym, że tu wszędzie jest pod górę. Dookoła betonowo-asfaltowa pustynia, nieludzki skwar i zaduch. Chmary luksusowych samochodów jadą w hiszpańskim stylu, czyli nieco zbyt dynamicznie. Ujeżdżam 2 kilometry i padam w skrawku cienia, tuż przy ruchliwej drodze. Konam z wysiłku i z przegrzania, popadam w apatię. Jak na wysokości tysiąca metrów może być aż tak upalnie? Siedzę na tym murku jak kupka nieszczęścia i właśnie wtedy, ignorując linę ciągłą zatrzymuje się jakiś samochód na andorskich blachach. Po chwili pochyla się na de mną jakiś uśmiechnięty facet i wciska do jednej ręki butelkę, do drugiej żel energetyczny o smaku truskawkowym. Miłosierny Andorczyk ryzykuje mandatem, by wspomóc bliźniego. Autentycznie musiałem mieć odlot, nie pamiętam co mówił, kojarzę że mówiłem „nie trzeba”, ale był nieugięty. W samym sercu ojczyzny snobizmu doświadczam bezinteresownej pomocy. Europa jeszcze nie umarła!
Dzięki Andorczykowi odzyskuję rytm jazdy, jego żel działa jak placebo. Jadę znów miarowym tempem, nie staję wcale. Odzyskałem wiarę, że osiągnę cel i wyjadę tego dnia z Andory. Gdy osiągam przełęcz, jestem zdruzgotany jej szpetotą. Kupy kamieni, bezład architektoniczny, jakieś stalowe instalacje, wielki szmat asfaltu, wyciągi. Ruszam szybko w dół, byle do słodkiej Francji. Po drodze mijam przejście graniczne z prawdziwego zdarzenia, kierowcy są kontrolowani wzrokowo, muszą zwolnić. Niektórych sprawdzają, mnie machają bym jechał bez zatrzymywania. Potem jadę już w dół i w dół, do Ax-Les-Thermes. Przejeżdżam kurort i nie znajduje dogodnego miejsca na biwak, wracam więc na opłotki i rozbijam się przy cudzym domku letniskowym. Jestem niewidoczny z drogi i mogę przygotować sobie zupę pomidorową z podwójnym makaronem oraz – rzecz jasna – tuńczykiem po katalońsku. Wiem, że niewiele brakowało, że przesadziłem na tym etapie z trudnością trasy. Nazajutrz postanawiam zrealizować wariant rekreacyjny.
Tor - wioska zbrodni i występku położona na końcu nigdzie
Typowa Andora - wioska Pal
To miał być ostatni ekstremalny etap pirenejski. Udało się zrealizować plan, ale upał osiągnął tego dnia apogeum. Skala trudności była poważna, poza upałem musiałem pokonać dwa dwutysięczniki oraz zaliczyć terytoria trzech państw.
Pierwszą ludzką osadą było na tym etapie Llavorsi. Miasteczko o dobrze wkomponowanej w pejzaż, ale nowej zabudowie. Domy tutejsze choć formą nawiązywały do tradycyjnego budownictwa, ociekały zamożnością. Nie zatrzymywałem się tu długo, moim jedynym celem było uzupełnienie zapasów wody.
Z Llavorsi położonego na 800 m n.p.m. rozpoczynała się moja ciężka i długa wspinaczka na przeł. Port de Cabus (2306). Wjechałem do Vall Ferrera i zrobiło się wreszcie romantycznie. Wioski na stokach, stara zabudowa i piętrzące się wkoło góry. Po raz pierwszy ujął mnie kataloński pejzaż. W malutkim Alins (około 70. mieszkańców) było już bardzo autentycznie; kamienne domy, stary kamienny kościółek, niezmącona cisza pirenejskiej prowincji. Jechałem dalej na wschód, aż do ostatniej wioski przed granicą, do Tor. Tor, czyli wieża – zapewne strażnicza, tak na chłopski rozum.
Na długo przed wsią wąziutki asfalt zamienił się w krzywą, kiepsko wykonaną betonkę. Gdy świętowałem już dotarcie do wsi, okazało się że jestem w błędzie. Betonka zamieniła się gruntówkę, pełną piachu i kamieni. Na mapie satelitarnej ta droga wyglądała elegancko, rzeczywistość była nieco bardziej przyziemna.
Gdy mijam Tor nie mam już wątpliwości, że Port de Cabús będzie moją Cieśniną Magellana. Swoją drogę przez mękę Magellan nazwał Cieśniną Wszystkich Świętych, ja mam prościej – patron objawił się już w Tor – św. Piotr, czyli człowiek-skała.
Toczę tu prawdziwe zmagania z nawierzchnią, nachyleniem i upałem. Gdy przekraczam bród na strumieniu Riu de la Rabassa i docieram do ostrych zakosów, otaczającą mnie ciszę zakłóca warczenie silników. Gonią mnie entuzjaści samochodów terenowych – ulokowani w jeepach i pickupach. Cieszę się, że w spokoju mogłem kontemplować Tor, że dopadli mnie dopiero na serpentynach. Na serpentynach wytracają impet, jadą moim tempem, wprawiają mnie tym samym w dobry humor. Co chwilę stają i wachlują silniki. Jest ich czterech, ale tylko dwóch daje radę mnie prześcignąć. Są tak słabi, że nie dają rady nawet w maszynie, przykre…
W stolycy Andory odpoczywam wśród pływających cedrów. Kolejna dziwo-instalacja. W tym otaczającym mnie postmodernistycznym luksusie czuję się bardzo nieswojo. Marmury, fontanny, luksusowe sklepy, olbrzymi ruch samochodowy, tunele i upał – wszystko to strasznie mnie męczy. Decyduję się uciekać, byle dalej od tego snobistycznego piekła.
Sęk w tym, że tu wszędzie jest pod górę. Dookoła betonowo-asfaltowa pustynia, nieludzki skwar i zaduch. Chmary luksusowych samochodów jadą w hiszpańskim stylu, czyli nieco zbyt dynamicznie. Ujeżdżam 2 kilometry i padam w skrawku cienia, tuż przy ruchliwej drodze. Konam z wysiłku i z przegrzania, popadam w apatię. Jak na wysokości tysiąca metrów może być aż tak upalnie? Siedzę na tym murku jak kupka nieszczęścia i właśnie wtedy, ignorując linę ciągłą zatrzymuje się jakiś samochód na andorskich blachach. Po chwili pochyla się na de mną jakiś uśmiechnięty facet i wciska do jednej ręki butelkę, do drugiej żel energetyczny o smaku truskawkowym. Miłosierny Andorczyk ryzykuje mandatem, by wspomóc bliźniego. Autentycznie musiałem mieć odlot, nie pamiętam co mówił, kojarzę że mówiłem „nie trzeba”, ale był nieugięty. W samym sercu ojczyzny snobizmu doświadczam bezinteresownej pomocy. Europa jeszcze nie umarła!
Dzięki Andorczykowi odzyskuję rytm jazdy, jego żel działa jak placebo. Jadę znów miarowym tempem, nie staję wcale. Odzyskałem wiarę, że osiągnę cel i wyjadę tego dnia z Andory. Gdy osiągam przełęcz, jestem zdruzgotany jej szpetotą. Kupy kamieni, bezład architektoniczny, jakieś stalowe instalacje, wielki szmat asfaltu, wyciągi. Ruszam szybko w dół, byle do słodkiej Francji. Po drodze mijam przejście graniczne z prawdziwego zdarzenia, kierowcy są kontrolowani wzrokowo, muszą zwolnić. Niektórych sprawdzają, mnie machają bym jechał bez zatrzymywania. Potem jadę już w dół i w dół, do Ax-Les-Thermes. Przejeżdżam kurort i nie znajduje dogodnego miejsca na biwak, wracam więc na opłotki i rozbijam się przy cudzym domku letniskowym. Jestem niewidoczny z drogi i mogę przygotować sobie zupę pomidorową z podwójnym makaronem oraz – rzecz jasna – tuńczykiem po katalońsku. Wiem, że niewiele brakowało, że przesadziłem na tym etapie z trudnością trasy. Nazajutrz postanawiam zrealizować wariant rekreacyjny.
Tor - wioska zbrodni i występku położona na końcu nigdzie
Typowa Andora - wioska Pal
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.