Dystans105.67 km Czas06:43 Vśrednia15.73 km/h VMAX73.58 km/h Podjazdy2183 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 18: Tuńczyk po katalońsku
Lepiej zaczynać dzień wjazdem niż zjazdem. Rano jest po prostu chłodno, wspinaczkę ułatwiają długie cienie a o rozgrzanie na podjeździe jakoś nigdy nie jest trudno…
Czekał mnie kolejny upalny dzień i kolejne przełęcze Pirenejów Centralnych. Zjazd nie wpędził mnie w oziębłość, co wróżyło jak najgorzej. Po zjeździe w górach zazwyczaj następuje podjazd i za budzącym się do życia Bagneres-de-Luchon poczułem znowu potęgę pirenejskiego słońca. Dzięki Bagneres mogłem uzupełnić zapasy wody i zjeść na spokojnie śniadanie (łąkę opuszczałem w trybie przyspieszonym, bo byłem na cudzym, grodzonym pastwisku). Było tu tak francusko, były platany, były mamutowce (mniej francuskie, ale bardziej górskie w swoich upodobaniach) – śniadanie jadłem w tutejszym Parc du Casino.
Potem ruszyłem na Col du Portillon. Powrót do Hiszpanii był bolesny, droga N-230 nie dość, że była bardzo ruchliwa to jeszcze nagrzana jak patelnia. Pireneje po stronie hiszpańskiej były też mniej ciekawe krajobrazowo. Miejscowości zaś, choć zabudowa świadczyła o zamożności mieszkańców (Katalonia!), były całkowicie pozbawione tej francuskiej atmosfery oraz wykastrowane z zabytków.
W miasteczku Vielha umierałem już z przegrzania. Wizyta w klimatyzowanym markecie Mercadona zaskoczyła mnie bogactwem asortymentu i przyniosła ulgę termiczną (klima!), ale tym trudniej było wrócić do tego rozgrzanego powietrza na zewnątrz. Na wysokości niemal tysiąca metrów termometr pokazywał 32 stopnie w cieniu.
Podjazd na Puerto de la Bonaigua był więc trasą pokutną i walką o przetrwanie. Odczuwałem trudy wcześniejszych etapów, próbowałem też bezskutecznie nabyć odpowiednią oponę. Jedynym plusem było zjechanie z tej przeklętej drogi N-230, droga nr 28 była wyraźnie spokojniejsza (nic dziwnego – tutaj trzeba było się wspinać po serpentynach, nie było opcji tunelowej, jak na N-230). Jechałem – dopóki się dało – systemem „od cienia do cienia”. Gdy już straciłem nadzieję, że wpełznę skutecznie na te 2072 metry, odkryłem że jestem już tuż, tuż. Nie miałem wtedy żadnych oczekiwań, chciałem tylko zjechać, znaleźć poletko na biwak, uzupełnić niemal puste bidony i pójść spać. Tylko tyle: zjechać i pójść spać.
Ten zjazd był jednak niesamowity. Gdy tylko skończyły się serpentyny, między poziomem 1700 a 1000 m n.p.m. droga była poprowadzona niemal od linijki, panował na niej bezruch i znakomity asfalt. Za te 11 km jazdy, ze średnią szybkością 60-70 km/h, pokochałem Katalonię. Widoki dalej nie powalały, było tu nieco sucho, droga zaś zbyt szeroka jak na odczucia rowerzysty, ale jej szerokość, nawierzchnia i brak samochodów sprawiły, że chciałbym to powtórzyć.
Gdy nachylenie mocno spadło i asfalt się wypłaszczył, znalazłem także długo oczekiwany wodopój. Zanim zaczęło zachodzić słońce rozłożyłem się na piaszczystej łasze, nieopodal rzeki Noguera Pallaresa. Próbowałem rozbić się wyżej, ale serpentyny podjazdu do wioski Aidi mnie nie zachęciły i wycofałem się nad rzekę. Słusznie zrobiłem – nocleg był udany, bliskość rzeki pomogła zaś dokonać wieczornej ablucji, a nad ranem pomogła wymyć naczynia i przeprać „szmaty”.
Chwilowe pożegnanie z francuskim krajobrazem
Zjazd z przeł. Bonaigua w głębiny Katalonii. Będzie zabawa, będzie się działo, 70 km/h będzie mało...
Lepiej zaczynać dzień wjazdem niż zjazdem. Rano jest po prostu chłodno, wspinaczkę ułatwiają długie cienie a o rozgrzanie na podjeździe jakoś nigdy nie jest trudno…
Czekał mnie kolejny upalny dzień i kolejne przełęcze Pirenejów Centralnych. Zjazd nie wpędził mnie w oziębłość, co wróżyło jak najgorzej. Po zjeździe w górach zazwyczaj następuje podjazd i za budzącym się do życia Bagneres-de-Luchon poczułem znowu potęgę pirenejskiego słońca. Dzięki Bagneres mogłem uzupełnić zapasy wody i zjeść na spokojnie śniadanie (łąkę opuszczałem w trybie przyspieszonym, bo byłem na cudzym, grodzonym pastwisku). Było tu tak francusko, były platany, były mamutowce (mniej francuskie, ale bardziej górskie w swoich upodobaniach) – śniadanie jadłem w tutejszym Parc du Casino.
Potem ruszyłem na Col du Portillon. Powrót do Hiszpanii był bolesny, droga N-230 nie dość, że była bardzo ruchliwa to jeszcze nagrzana jak patelnia. Pireneje po stronie hiszpańskiej były też mniej ciekawe krajobrazowo. Miejscowości zaś, choć zabudowa świadczyła o zamożności mieszkańców (Katalonia!), były całkowicie pozbawione tej francuskiej atmosfery oraz wykastrowane z zabytków.
W miasteczku Vielha umierałem już z przegrzania. Wizyta w klimatyzowanym markecie Mercadona zaskoczyła mnie bogactwem asortymentu i przyniosła ulgę termiczną (klima!), ale tym trudniej było wrócić do tego rozgrzanego powietrza na zewnątrz. Na wysokości niemal tysiąca metrów termometr pokazywał 32 stopnie w cieniu.
Podjazd na Puerto de la Bonaigua był więc trasą pokutną i walką o przetrwanie. Odczuwałem trudy wcześniejszych etapów, próbowałem też bezskutecznie nabyć odpowiednią oponę. Jedynym plusem było zjechanie z tej przeklętej drogi N-230, droga nr 28 była wyraźnie spokojniejsza (nic dziwnego – tutaj trzeba było się wspinać po serpentynach, nie było opcji tunelowej, jak na N-230). Jechałem – dopóki się dało – systemem „od cienia do cienia”. Gdy już straciłem nadzieję, że wpełznę skutecznie na te 2072 metry, odkryłem że jestem już tuż, tuż. Nie miałem wtedy żadnych oczekiwań, chciałem tylko zjechać, znaleźć poletko na biwak, uzupełnić niemal puste bidony i pójść spać. Tylko tyle: zjechać i pójść spać.
Ten zjazd był jednak niesamowity. Gdy tylko skończyły się serpentyny, między poziomem 1700 a 1000 m n.p.m. droga była poprowadzona niemal od linijki, panował na niej bezruch i znakomity asfalt. Za te 11 km jazdy, ze średnią szybkością 60-70 km/h, pokochałem Katalonię. Widoki dalej nie powalały, było tu nieco sucho, droga zaś zbyt szeroka jak na odczucia rowerzysty, ale jej szerokość, nawierzchnia i brak samochodów sprawiły, że chciałbym to powtórzyć.
Gdy nachylenie mocno spadło i asfalt się wypłaszczył, znalazłem także długo oczekiwany wodopój. Zanim zaczęło zachodzić słońce rozłożyłem się na piaszczystej łasze, nieopodal rzeki Noguera Pallaresa. Próbowałem rozbić się wyżej, ale serpentyny podjazdu do wioski Aidi mnie nie zachęciły i wycofałem się nad rzekę. Słusznie zrobiłem – nocleg był udany, bliskość rzeki pomogła zaś dokonać wieczornej ablucji, a nad ranem pomogła wymyć naczynia i przeprać „szmaty”.
Chwilowe pożegnanie z francuskim krajobrazem
Zjazd z przeł. Bonaigua w głębiny Katalonii. Będzie zabawa, będzie się działo, 70 km/h będzie mało...
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.