Dystans135.74 km Czas08:22 Vśrednia16.22 km/h Podjazdy1896 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 11: Nad Zatoką Biskajską
Kolejny dzień w Zielonej Hiszpanii rozpoczynam od poszukiwań Lidla a następnie orbituję w rejonie zatoki Santander. Miasto wolę oglądać z daleka, z drugiego brzegu. Po niedzielnej traumie utrzymuję dobre tempo, chcę jak najszybciej opuścić Kantabrię i osiągnąć ziemie najstarszego z narodów Europy. Ten nadbrzeżny odcinek jest jednak wymagający. Droga moja (N-634) od pewnego momentu nieustannie przeplata się z autostradą A-8. Cały czas jest rollercoaster: raz w górę, raz w dół. Słońce bezlitośnie ogrzewa powietrze a bezchmurne niebo jest zapowiedzią dalszej walki z ryzykiem udaru cieplnego. Raz na jakiś czas otwierają się piękne widoki na Zatokę, na plaże i klify. Spotykam też wielu caminowiczów, zmierzających drogą nadmorską do Santiago. Nie zazdroszczę im. Mają trudniej ode mnie. Często drepczą po rozpalonym asfalcie, ja mogę przyspieszyć na zjazdach, oni dalej się wloką. Widoki mamy takie same, ale ja przebywam przestrzeń znacznie szybciej.
Temperatura na szosie znowu przekracza z łatwością czterdzieści stopni. Od południa zatrzymuję się w każdym cieniu przydrożnych drzew, nie ma ich bowiem zbyt dużo. Oczekuję aż głowa mi odparuje. To nie przenośnia, gdy zdejmuje moją białą czapkę, zazwyczaj parzy mi ręce… Jakże się wtedy cieszę, że nie skusiłem się na kask…
Oryginalność Basków nie jest wymyślona. Zagłębiając się w Kraj Basków czułem to coraz wyraźniej. Po pierwsze osaczyły mnie tłumy kolarzy. W przeciwieństwie do przebytych dotąd połaci północnej Hiszpanii, Kraj Basków nie jest pozbawiony ścieżek rowerowych. Sieć tychże w okolicach Bilbao jest bardzo dobrej jakości. Kolejnym novum, z jakim nie spotkałem się dotąd na terenie Hiszpanii, były regularnie kursujące autobusy. To był inny świat.
Moim celem dnia była przeprawa przez Most Biskajski. Zrealizowanie celu wykluczało zapędzenie się do centrum aglomeracji bez znajomości przebiegu tych znakomitych i licznie odwiedzanych przez kolarzy dróg rowerowych. Do mostu musiałem dotrzeć całkowicie na podstawie własnego „kompasu” geograficznego. Udało mi się to tak dokładnie, że w pewnym momencie aż zdziwił mnie bliski widok stalowej konstrukcji wystającej zza zabudowy Portugalete.
Gdy już przeprawiłem się na drugi brzeg, gdy pokonałem - bez strat! - tę pierwszą na trasie Cieśninę Magellana, poczułem ponowny przypływ energii. Chłonąłem przedmieścia Bilbao. Zachwycały mnie starannie zaprojektowane balkony i tarasy w licznych tutejszych apartamentowcach. Jest tu pedantycznie czysto, często mijają mnie podmiejskie autobusy a asfalty są nienaganne.
Ta radosna kontemplacja baskijskiego dobrobytu uśpiła moją czujność. Zanim się zorientowałem, słończyni (słońce w mitologii Basków było rodzaju żeńskiego!) poczyniła znaczące postępy w pogoni za horyzontem. Zbliżający się zmierzch zapowiadał kolejne problemy ze znalezieniem noclegu. Każda piędź ziemi była tu skrupulatnie wykorzystana. Kontynuując dobre tempo jazdy osiągnąłem okolice zjawiskowego zameczku Butron. Pomimo jednak starannego eksplorowania okolic nie znalazłem żadnego dogodnego miejsca na biwak. Zrezygnowany, począłem rozbijać się nad samą zamkową fosą. Okazało się to fatalnym pomysłem. Nastraszyłem czołówką rybaka na drugim brzegu, a nawet o mało nie utopiłem jednego z pałąków konstrukcyjnych namiotu. Gdy zaś rozłożyłem już namiot odkryłem, że teraska nadrzeczna jest tak wąska, że istnieje ryzyko nocnej kąpieli razem ze śpiworem… Ten cios przeważył szalę: spakowałem graty i ruszyłem rozbić się na błoniach pod zamkiem – na bezczela.
Wybrzeże Kantabryjskie - lubię to!
Pocztówkowe landszafty psują często linie energetyczne
Kolejny dzień w Zielonej Hiszpanii rozpoczynam od poszukiwań Lidla a następnie orbituję w rejonie zatoki Santander. Miasto wolę oglądać z daleka, z drugiego brzegu. Po niedzielnej traumie utrzymuję dobre tempo, chcę jak najszybciej opuścić Kantabrię i osiągnąć ziemie najstarszego z narodów Europy. Ten nadbrzeżny odcinek jest jednak wymagający. Droga moja (N-634) od pewnego momentu nieustannie przeplata się z autostradą A-8. Cały czas jest rollercoaster: raz w górę, raz w dół. Słońce bezlitośnie ogrzewa powietrze a bezchmurne niebo jest zapowiedzią dalszej walki z ryzykiem udaru cieplnego. Raz na jakiś czas otwierają się piękne widoki na Zatokę, na plaże i klify. Spotykam też wielu caminowiczów, zmierzających drogą nadmorską do Santiago. Nie zazdroszczę im. Mają trudniej ode mnie. Często drepczą po rozpalonym asfalcie, ja mogę przyspieszyć na zjazdach, oni dalej się wloką. Widoki mamy takie same, ale ja przebywam przestrzeń znacznie szybciej.
Temperatura na szosie znowu przekracza z łatwością czterdzieści stopni. Od południa zatrzymuję się w każdym cieniu przydrożnych drzew, nie ma ich bowiem zbyt dużo. Oczekuję aż głowa mi odparuje. To nie przenośnia, gdy zdejmuje moją białą czapkę, zazwyczaj parzy mi ręce… Jakże się wtedy cieszę, że nie skusiłem się na kask…
Oryginalność Basków nie jest wymyślona. Zagłębiając się w Kraj Basków czułem to coraz wyraźniej. Po pierwsze osaczyły mnie tłumy kolarzy. W przeciwieństwie do przebytych dotąd połaci północnej Hiszpanii, Kraj Basków nie jest pozbawiony ścieżek rowerowych. Sieć tychże w okolicach Bilbao jest bardzo dobrej jakości. Kolejnym novum, z jakim nie spotkałem się dotąd na terenie Hiszpanii, były regularnie kursujące autobusy. To był inny świat.
Moim celem dnia była przeprawa przez Most Biskajski. Zrealizowanie celu wykluczało zapędzenie się do centrum aglomeracji bez znajomości przebiegu tych znakomitych i licznie odwiedzanych przez kolarzy dróg rowerowych. Do mostu musiałem dotrzeć całkowicie na podstawie własnego „kompasu” geograficznego. Udało mi się to tak dokładnie, że w pewnym momencie aż zdziwił mnie bliski widok stalowej konstrukcji wystającej zza zabudowy Portugalete.
Gdy już przeprawiłem się na drugi brzeg, gdy pokonałem - bez strat! - tę pierwszą na trasie Cieśninę Magellana, poczułem ponowny przypływ energii. Chłonąłem przedmieścia Bilbao. Zachwycały mnie starannie zaprojektowane balkony i tarasy w licznych tutejszych apartamentowcach. Jest tu pedantycznie czysto, często mijają mnie podmiejskie autobusy a asfalty są nienaganne.
Ta radosna kontemplacja baskijskiego dobrobytu uśpiła moją czujność. Zanim się zorientowałem, słończyni (słońce w mitologii Basków było rodzaju żeńskiego!) poczyniła znaczące postępy w pogoni za horyzontem. Zbliżający się zmierzch zapowiadał kolejne problemy ze znalezieniem noclegu. Każda piędź ziemi była tu skrupulatnie wykorzystana. Kontynuując dobre tempo jazdy osiągnąłem okolice zjawiskowego zameczku Butron. Pomimo jednak starannego eksplorowania okolic nie znalazłem żadnego dogodnego miejsca na biwak. Zrezygnowany, począłem rozbijać się nad samą zamkową fosą. Okazało się to fatalnym pomysłem. Nastraszyłem czołówką rybaka na drugim brzegu, a nawet o mało nie utopiłem jednego z pałąków konstrukcyjnych namiotu. Gdy zaś rozłożyłem już namiot odkryłem, że teraska nadrzeczna jest tak wąska, że istnieje ryzyko nocnej kąpieli razem ze śpiworem… Ten cios przeważył szalę: spakowałem graty i ruszyłem rozbić się na błoniach pod zamkiem – na bezczela.
Wybrzeże Kantabryjskie - lubię to!
Pocztówkowe landszafty psują często linie energetyczne
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.