Dystans145.14 km Czas07:40 Vśrednia18.93 km/h Podjazdy1837 m
SprzętFocus Arriba 4.0
Dzień 10: Dzień złych wiadomości
Oberwanie chmury (dzień wcześniej) miało swoje konsekwencje. Na ranem ukazał mi się epilog tej historii. Byłem tak blisko Picos de Europa i nic nie widziałem. Góry parowały tak intensywnie, że z punktu widokowego nie widziałem nawet skrawka panoramy. To był mocny, bolesny cios. Kilka dni moim mentalnym paliwem było radosne oczekiwanie na cudowne scenerie Picos de Europa. Planowałem założyć tu bazę, zaliczyć pętelkę rowerem po przełęczach, ruszyć pieszo na szlaki, upajać się widokami. Cały ten plan stracił sens. Taki już jest urok długich liniowych tras (z celu do celu). Los daje tylko jedną szansę w danym czasie i przestrzeni. Nie ma czasu, by oczekiwać na lepszą pogodę. Mam kilka dni rezerwy, ale trzymam tę rezerwę na Pireneje i Alpy. Nie decyduję się zatem na założenie obozu. Krzyżowcy w takich sytuacjach wołali Deus vult!
Kalkulacja jest bezwzględna: powyżej 2000 m n.p.m. zalegają poopadowe mgły i ich pochodne w postaci chmur na graniach, góry przewietrzą się dopiero pod wieczór. Nie interesuje mnie zaliczanie gór czy przełęczy dla samego zaliczania. Skoro te piękne góry nie chcą mi się ukazać, nie będę natrętem. Ruszam dalej, licząc że w dolnych partiach gór prędzej zobaczę słońce.
Szybko wytracam wysokość, rosnąca temperatura i widok słońca poprawiają mi nastrój. Gdy wjeżdżam w przełom Hermidy jest już znowu gorąco i słonecznie. Twór natury przez który przejeżdżam zwie się na mojej mapie Desfiladero de La Hermida. Ruch samochodowy bywa tu duży, droga jest wąska i prześlizguje się dnem kanionu licznymi półkami, zakosami i tunelami. Wgryza się w ściany przełomu, meandruje razem z rzeką. Widoki są fantastyczne.
Podjąłem właściwą decyzję. Organizuję sobie popas nad rzeką. Robię dużą przepierkę, zażywam kąpieli w rzece, myję włosy. Walczę z pokusą by zostać dłużej, popływać (nieopodal jest głębsza, spokojna toń), poleniuchować.
Imperatyw drogi nie uznaje jednak odstępstw, zdaję sobie sprawę, że będzie trudno o nocleg. Kieruje się z powrotem nad Ocean. Skalne pustkowia ustąpią miejsca polom, ogrodom i domom. Czym bliżej podjadę pod Santander, tym łatwiej ominę go nazajutrz rano. Liczę, że wykorzystam niedzielę by podkraść się na peryferia aglomeracji.
Docierając nad Zatokę Biskajską miałem już w nogach przeszło 1000 km pokonanych hiszpańskimi drogami. Wielokrotnie, niepokojąco wręcz często, trafiałem na blokady policyjne. Wyglądało to na akcje kryminalnych, kogo i dlaczego wyłapywali nie wiem; na mnie nie zwracali kompletnie uwagi. Czułem się nawet nieco urażony. Gdy czysty i odświeżony kąpielą w boskiej rzece Deva zmierzałem do nadmorskiego miasta San Vicente de la Barquera, znalazłem nieoczekiwanego rozmówcę - policjanta na motorze, który upomniał mnie na okoliczność nieposiadania kasku...
Oczywiście ani przez chwilę nie planowałem kupować kasku. Nie tylko dlatego, że „w kasku każdy wygląda jak głupek”. Powodem były wspomniane względy praktyczne. Kask przy tak palącym słońcu jest zagrożeniem dla życia. Nie daje pełnej ochrony przed słońcem, zapewnia jednak ciągłe utrapienie. Stróżki wody spływają mi też spod lekkiej białej czapki (dla tenisistów, rzecz jasna z francuskiego marketu za kilkanaście złotych) w której jadę. Czapkę jednak łatwo zdjąć. Ma szeroki i długi daszek chroniący oczy i znaczną część twarzy. Najbardziej doceniam ten daszek w ulewie. Ponadto czapka jest lżejsza i zajmuje mniej miejsca.
To, że zainteresował się mną policjant, wprowadziło mnie jednak w spory niepokój i szybsze bicie serca. Gdybym od początku jechał w kasku, uniknąłbym tego nadmorskiego stresu. Będzie mi on towarzyszyć aż do granic Hiszpanii. Sprawi, że w okolicach Santander zjadę na bardzo lokalne drogi. Będę podświadomie unikał kolejnego spotkania z policją. Peryferia Santander maja urok willowych przedmieść. Krajobraz „Zielonego Wybrzeża” uatrakcyjniają strome wzgórza. Tylko biwaku nie ma gdzie założyć!
W okolicach miejscowości Escobedo daję za wygraną i rozkładam się na środku traktorówki, w czymś co przypomina nieużytek w naturalnej fazie sukcesji leśnej. Pełno tu jeżyn, cierni i kolców odrośli akacjowych.
Podjazd na Złośliwą Lesbę, tak to w każdym razie przechrzciłem. Miał być widok na Picos de Europa, była wielka chmura...
Skrawki Picos de Europa widziałem dopiero z dołu...
Oberwanie chmury (dzień wcześniej) miało swoje konsekwencje. Na ranem ukazał mi się epilog tej historii. Byłem tak blisko Picos de Europa i nic nie widziałem. Góry parowały tak intensywnie, że z punktu widokowego nie widziałem nawet skrawka panoramy. To był mocny, bolesny cios. Kilka dni moim mentalnym paliwem było radosne oczekiwanie na cudowne scenerie Picos de Europa. Planowałem założyć tu bazę, zaliczyć pętelkę rowerem po przełęczach, ruszyć pieszo na szlaki, upajać się widokami. Cały ten plan stracił sens. Taki już jest urok długich liniowych tras (z celu do celu). Los daje tylko jedną szansę w danym czasie i przestrzeni. Nie ma czasu, by oczekiwać na lepszą pogodę. Mam kilka dni rezerwy, ale trzymam tę rezerwę na Pireneje i Alpy. Nie decyduję się zatem na założenie obozu. Krzyżowcy w takich sytuacjach wołali Deus vult!
Kalkulacja jest bezwzględna: powyżej 2000 m n.p.m. zalegają poopadowe mgły i ich pochodne w postaci chmur na graniach, góry przewietrzą się dopiero pod wieczór. Nie interesuje mnie zaliczanie gór czy przełęczy dla samego zaliczania. Skoro te piękne góry nie chcą mi się ukazać, nie będę natrętem. Ruszam dalej, licząc że w dolnych partiach gór prędzej zobaczę słońce.
Szybko wytracam wysokość, rosnąca temperatura i widok słońca poprawiają mi nastrój. Gdy wjeżdżam w przełom Hermidy jest już znowu gorąco i słonecznie. Twór natury przez który przejeżdżam zwie się na mojej mapie Desfiladero de La Hermida. Ruch samochodowy bywa tu duży, droga jest wąska i prześlizguje się dnem kanionu licznymi półkami, zakosami i tunelami. Wgryza się w ściany przełomu, meandruje razem z rzeką. Widoki są fantastyczne.
Podjąłem właściwą decyzję. Organizuję sobie popas nad rzeką. Robię dużą przepierkę, zażywam kąpieli w rzece, myję włosy. Walczę z pokusą by zostać dłużej, popływać (nieopodal jest głębsza, spokojna toń), poleniuchować.
Imperatyw drogi nie uznaje jednak odstępstw, zdaję sobie sprawę, że będzie trudno o nocleg. Kieruje się z powrotem nad Ocean. Skalne pustkowia ustąpią miejsca polom, ogrodom i domom. Czym bliżej podjadę pod Santander, tym łatwiej ominę go nazajutrz rano. Liczę, że wykorzystam niedzielę by podkraść się na peryferia aglomeracji.
Docierając nad Zatokę Biskajską miałem już w nogach przeszło 1000 km pokonanych hiszpańskimi drogami. Wielokrotnie, niepokojąco wręcz często, trafiałem na blokady policyjne. Wyglądało to na akcje kryminalnych, kogo i dlaczego wyłapywali nie wiem; na mnie nie zwracali kompletnie uwagi. Czułem się nawet nieco urażony. Gdy czysty i odświeżony kąpielą w boskiej rzece Deva zmierzałem do nadmorskiego miasta San Vicente de la Barquera, znalazłem nieoczekiwanego rozmówcę - policjanta na motorze, który upomniał mnie na okoliczność nieposiadania kasku...
Oczywiście ani przez chwilę nie planowałem kupować kasku. Nie tylko dlatego, że „w kasku każdy wygląda jak głupek”. Powodem były wspomniane względy praktyczne. Kask przy tak palącym słońcu jest zagrożeniem dla życia. Nie daje pełnej ochrony przed słońcem, zapewnia jednak ciągłe utrapienie. Stróżki wody spływają mi też spod lekkiej białej czapki (dla tenisistów, rzecz jasna z francuskiego marketu za kilkanaście złotych) w której jadę. Czapkę jednak łatwo zdjąć. Ma szeroki i długi daszek chroniący oczy i znaczną część twarzy. Najbardziej doceniam ten daszek w ulewie. Ponadto czapka jest lżejsza i zajmuje mniej miejsca.
To, że zainteresował się mną policjant, wprowadziło mnie jednak w spory niepokój i szybsze bicie serca. Gdybym od początku jechał w kasku, uniknąłbym tego nadmorskiego stresu. Będzie mi on towarzyszyć aż do granic Hiszpanii. Sprawi, że w okolicach Santander zjadę na bardzo lokalne drogi. Będę podświadomie unikał kolejnego spotkania z policją. Peryferia Santander maja urok willowych przedmieść. Krajobraz „Zielonego Wybrzeża” uatrakcyjniają strome wzgórza. Tylko biwaku nie ma gdzie założyć!
W okolicach miejscowości Escobedo daję za wygraną i rozkładam się na środku traktorówki, w czymś co przypomina nieużytek w naturalnej fazie sukcesji leśnej. Pełno tu jeżyn, cierni i kolców odrośli akacjowych.
Podjazd na Złośliwą Lesbę, tak to w każdym razie przechrzciłem. Miał być widok na Picos de Europa, była wielka chmura...
Skrawki Picos de Europa widziałem dopiero z dołu...
Komentarze