Dystans219.21 km Czas10:41 Vśrednia20.52 km/h VMAX46.31 km/h Podjazdy1230 m
SprzętFocus Arriba 4.0
O jedną godzinę za daleko
Było pochmurno i wilgotno, zapowiadano dalsze opady - trwał najbrzydszy tydzień wakacji. Było więc oczywistym, że wyruszam na wyprawę. W powietrzu wyraźna wilgoć, na niebie chmury, prognoza fatalna. Ledwo przekroczyłem granicę i zaczęło mrzyć. Zaskoczył mnie niemal całkowity brak oznakowań. Nie tylko kierunków, nawet nazw miejscowości przez które przejeżdżałem. Drugim niezwykłym widokiem był całkowity brak śmieci na poboczu. Trzecim zaskoczeniem niezwykle duża frekwencja starych drewnianych domów, krytych niestety wyłącznie eternitem.
Generalnie otaczało mnie zielone, pochmurne i pagórkowate pustkowie. Gdyby pogoda była dobra, uznałbym ten pejzaż za ładny. Aura była jednak fatalna. Po dwóch dniach całkowitego uziemienia przez fatalną pogodę czułem nadwyżkę mocy. Liczyłem szczerze mówiąc, że zrobię jakieś 230-240 km i rozbiję się już po zmierzchu. Zaczynałem przecież bladym świtem, a dni w połowie lipca są jeszcze bardzo długie.
Asfalty były dobre, na drogach główniejszych (krajowych) ruch był umiarkowany, tirów totalnie brak, ale kierowcy jechali bardzo szybko - a to nie jest przyjemne, szczególnie gdy jezdnia wąska. To był jednak pikuś, Pan Pikuś. Na odcinku od miasteczka Wiejsieje (Vieisiejai) po Niemen w okolicach Merecza czekała mnie najstraszniejsza ulewa w karierze rowerowego turysty. Zdążyłem minąć jakąś wieżę widokową i po chwili ujrzałem ścianę deszczu, takie lądowe tsunami. Jakimś cudem zdołałem założyć strój płetwonurka: spodnie ochronne, ochraniacze na buty oraz dodatkową pelerynę (w panice jednak zrobiłem to odwrotną stroną).
[Wiejsieje, kośc. św. Jerzego]
To co działo się potem jest zapisem walki o przetrwanie. Na odcinku prawie 30 km nie było ani jednego daszku, ani jednej wiaty. W strugach deszczu droga zamieniła się w rwącą rzekę, pobocze w bagno a widoczność spadła do zera. Po kilkunastu minutach tej lodowatej kąpieli poczułem że warstwa ochronna puszcza: zalewa mi buty od dołu, rękawy i spodnie w okolicach nogawek. Musiałem jechać dalej - ruch sprawiał że było mi przynajmniej ciepło. Wilgotno, ale ciepło. Przed Mereczem odpuściło, ale przystanąłem dopiero przed mostem na Niemnie. Były tu barierki, mogłem oprzeć rower i spokojnie zdjąć te wszystkie przemoczone celofany. Okazało się, że nie przemokłem jedynie na brzuchu. Zalało mi nawet - od pleców - slipki...
Miałem poważne wątpliwości co robić... Wybrałem dalszą walkę. Nie miałem już czego ratować, pojechałem dalej mokry zakładając że w suche ciuchy przebiorę się wieczorem, przed rozbijaniem namiotu. Był to zresztą strzał w dzieciątkę. Niebywale gwałtowne opady w postaci klifu/wodospadu/ściany tsunami dotknęły mnie jeszcze dwukrotnie. Za każdym razem, nie mając już złudzeń, że znajdę dach nad głową, ustawiałem się na poboczu, schylałem i czekałem aż najgorsze pierwsze uderzenie minie. Potem mokrutki wsiadałem na rower i jechałem dalej.
[Jedyna chwila ze słońcem - tuż po potopie, falisty pejzaż nad Niemnem]
Odrobinę ulgi poczułem dopiero po godzinie 18. Aż do zmierzchu i rozbijania obozu dojechałem bez towarzystwa deszczu. Motywacja w postaci zagrożenie kolejnym potopem była bardzo skuteczna, pomimo szturmowych warunków (i dzięki temu, że nie próbowałem przeczekiwać deszczu) miałem świetne tempo jazdy. Niemal zrealizowałem plan! W ostatniej chwili, w Rudziszkach, wstąpiłem do sklepu. Tamże odkryłem, że zapomniałem o zmianie czasu. Sklep był czynny do 22, była 21, a ledwo z niego wyszedłem panie zamknęły drzwi i spuściły roletę. Zapomniałem o przestawieniu zegarka godzinę do przodu... Okazało się, że jednak miałem tego dnia ciutek szczęścia: zdołałem uzupełnić zapasy wody tuż przed noclegiem. Rozbijałem się w środku lasu, tuż za Rudziszkami. Pogodowo była to najbardziej ekstremalna dwusetka w całym roku.
Galeria:
Kaletnik. Jeszcze w Polsce
Merecz - Góra Królowej Bony. Tuż nad Niemnem
Litewski pejzaż
Cmentarz tatarski - Rejże
Butrymańce - pożydowskie miasteczko z zachowanym układem urbanistycznym. Bród i bieda.
Jezioro Vilkoksnio
Było pochmurno i wilgotno, zapowiadano dalsze opady - trwał najbrzydszy tydzień wakacji. Było więc oczywistym, że wyruszam na wyprawę. W powietrzu wyraźna wilgoć, na niebie chmury, prognoza fatalna. Ledwo przekroczyłem granicę i zaczęło mrzyć. Zaskoczył mnie niemal całkowity brak oznakowań. Nie tylko kierunków, nawet nazw miejscowości przez które przejeżdżałem. Drugim niezwykłym widokiem był całkowity brak śmieci na poboczu. Trzecim zaskoczeniem niezwykle duża frekwencja starych drewnianych domów, krytych niestety wyłącznie eternitem.
Generalnie otaczało mnie zielone, pochmurne i pagórkowate pustkowie. Gdyby pogoda była dobra, uznałbym ten pejzaż za ładny. Aura była jednak fatalna. Po dwóch dniach całkowitego uziemienia przez fatalną pogodę czułem nadwyżkę mocy. Liczyłem szczerze mówiąc, że zrobię jakieś 230-240 km i rozbiję się już po zmierzchu. Zaczynałem przecież bladym świtem, a dni w połowie lipca są jeszcze bardzo długie.
Asfalty były dobre, na drogach główniejszych (krajowych) ruch był umiarkowany, tirów totalnie brak, ale kierowcy jechali bardzo szybko - a to nie jest przyjemne, szczególnie gdy jezdnia wąska. To był jednak pikuś, Pan Pikuś. Na odcinku od miasteczka Wiejsieje (Vieisiejai) po Niemen w okolicach Merecza czekała mnie najstraszniejsza ulewa w karierze rowerowego turysty. Zdążyłem minąć jakąś wieżę widokową i po chwili ujrzałem ścianę deszczu, takie lądowe tsunami. Jakimś cudem zdołałem założyć strój płetwonurka: spodnie ochronne, ochraniacze na buty oraz dodatkową pelerynę (w panice jednak zrobiłem to odwrotną stroną).
[Wiejsieje, kośc. św. Jerzego]
To co działo się potem jest zapisem walki o przetrwanie. Na odcinku prawie 30 km nie było ani jednego daszku, ani jednej wiaty. W strugach deszczu droga zamieniła się w rwącą rzekę, pobocze w bagno a widoczność spadła do zera. Po kilkunastu minutach tej lodowatej kąpieli poczułem że warstwa ochronna puszcza: zalewa mi buty od dołu, rękawy i spodnie w okolicach nogawek. Musiałem jechać dalej - ruch sprawiał że było mi przynajmniej ciepło. Wilgotno, ale ciepło. Przed Mereczem odpuściło, ale przystanąłem dopiero przed mostem na Niemnie. Były tu barierki, mogłem oprzeć rower i spokojnie zdjąć te wszystkie przemoczone celofany. Okazało się, że nie przemokłem jedynie na brzuchu. Zalało mi nawet - od pleców - slipki...
Miałem poważne wątpliwości co robić... Wybrałem dalszą walkę. Nie miałem już czego ratować, pojechałem dalej mokry zakładając że w suche ciuchy przebiorę się wieczorem, przed rozbijaniem namiotu. Był to zresztą strzał w dzieciątkę. Niebywale gwałtowne opady w postaci klifu/wodospadu/ściany tsunami dotknęły mnie jeszcze dwukrotnie. Za każdym razem, nie mając już złudzeń, że znajdę dach nad głową, ustawiałem się na poboczu, schylałem i czekałem aż najgorsze pierwsze uderzenie minie. Potem mokrutki wsiadałem na rower i jechałem dalej.
[Jedyna chwila ze słońcem - tuż po potopie, falisty pejzaż nad Niemnem]
Odrobinę ulgi poczułem dopiero po godzinie 18. Aż do zmierzchu i rozbijania obozu dojechałem bez towarzystwa deszczu. Motywacja w postaci zagrożenie kolejnym potopem była bardzo skuteczna, pomimo szturmowych warunków (i dzięki temu, że nie próbowałem przeczekiwać deszczu) miałem świetne tempo jazdy. Niemal zrealizowałem plan! W ostatniej chwili, w Rudziszkach, wstąpiłem do sklepu. Tamże odkryłem, że zapomniałem o zmianie czasu. Sklep był czynny do 22, była 21, a ledwo z niego wyszedłem panie zamknęły drzwi i spuściły roletę. Zapomniałem o przestawieniu zegarka godzinę do przodu... Okazało się, że jednak miałem tego dnia ciutek szczęścia: zdołałem uzupełnić zapasy wody tuż przed noclegiem. Rozbijałem się w środku lasu, tuż za Rudziszkami. Pogodowo była to najbardziej ekstremalna dwusetka w całym roku.
Galeria:
Kaletnik. Jeszcze w Polsce
Merecz - Góra Królowej Bony. Tuż nad Niemnem
Litewski pejzaż
Cmentarz tatarski - Rejże
Butrymańce - pożydowskie miasteczko z zachowanym układem urbanistycznym. Bród i bieda.
Jezioro Vilkoksnio
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.