Dystans370.83 km Czas17:21 Vśrednia21.37 km/h
SprzętKross Raven Meadow
Częstochowa-Warszawa (przez Sieradz i Łęczycę)
Centralno-stołeczny rajd rowerowy. Cel: zobaczyć Stadion Narodowy w Warszawie i wykorzystać powrotny pociąg InterRegio (RIP).
Założenie było proste: w ciągu doby dojechać do Warszawy z Częstochowy. Trasa była zasadniczo turystyczna, decydowały o tym liczne atrakcje po drodze: Sieradz (stare miasto), Warta (kościół i klasztor bernardyński), Zbiornik Jeziorsko, Uniejów (termy, zamek, kościół gotycki), Łęczyca (stare miasto, zamek), Tum (kolegiata romańska), Piątek (geometryczny środek Polski), Łowicz (stare miasto, katedra), Arkadia (park), Nieborów (pałac), Warszawa (wiadomo - stolica).
Trasa przypominała wielki łuk a punktem wysuniętym najbardziej na zachód była Warta nad Wartą, do Uniejowa nad Wartą (167 km) moja trasa biegła na północ, cały czas pod wiatr, który wiał ze średnią 5m/s co było sporym problemem - wiał bowiem w kierunku z północy na południe... Dopiero za Uniejowem zmieniłem kierunek na wschodni i wiatr przestał mi wiać w twarz.
Po kolei. Przez cały czerwiec nie przejechałem z braku czasu i braku motywacji nawet choćby jednej setki na rowerze. Czerwiec był więc miesiącem dla roweru straconym. Na początku lipca udało mi się wybrać na krótkie wypady "bez korzystania z pociągu" w okolice Toszka i Strzelec Opolskich (132 km) oraz na Jasną Górę, do Koszęcina, Woźnik i Koziegłów (182 km). To był mój cały dorobek przez półtora miesiąca (od początku czerwca do połowy lipca) - bardzo kiepsko. Temperatura zapowiadana na wtorek - 23 °C - była jednak idealna i mojej decyzji nie mógł zmienić silny wiatr w twarz na połowie dystansu...
Pierwsza setka minęła 13 km przed Sieradzem i zajęła mi 5 godzin - było nieźle. Wyruszyłem bardzo późno - dopiero o godz. 6:30 z dworca Częstochowa Osobowa. Na początku było miło i zaskakująco ciepło, nawet silny wiatr tak bardzo nie utrudniał. Sama końcówka dojazdu do Sieradza (ciężarówki, mnóstwo pyłu) i przejazd przez brukowano-rozkopane centrum miasta były zwiastunem początku najtrudniejszego odcinka. Do Uniejowa jechałem cały czas pod wiatr i musiało się to tak skończyć: poważne straty czasowe w stosunku do założeń pierwotnych. W Uniejowie zafundowałem sobie długą regenerację na plaży, nad Wartą.
Z Uniejowa do Łęczycy jechało mi się już lepiej. W Łęczycy zabawiłem nawet dłużej - by uczcić przekroczenie drugiej setki, zaś w nieodległym Tumie około godziny 19 słońce pięknie wydobyło fakturę "romańskich kamieni", co zdołałem umieścić na zdjęciach. Wykręcenie drugiej setki zajęło mi jednak 2.5 godziny więcej! W geometrycznym centrum Polski, a konkretniej tuż obok obelisku na rynku w miejscowości Piątek miałem przerwę na posiłek, przebranie się i przygotowanie do nocnej części wyprawy (kamizelka odblaskowa, 3 lampki na przód, 3 na tył roweru, w odwodzie jeszcze czołówka). Zaczynało się to co najlepsze, czyli rajd środkiem opustoszałych szos...
Już pełnoprawną nocą dojechałem do Łowicza. Pięknie podświetlona była katedra. Rajd nabierał coraz wyraźniej cech centralno-stołecznych. Była już na początku Częstochowa - największe centrum pielgrzymkowe, był Sieradz - dawna stolica księstwa i przez kilkaset lat stolica województwa , była Łęczyca - także dawna stolica księstwa i województwa, był Piątek czyli centrum geometryczne a teraz doszedł jeszcze Łowicz - stolica księstwa formalnie aż do roku 1918...
Na deser została już tylko stołeczna Warszawa. Przemknąłem w drodze do celu przez pogrążony w totalnej ciemności park arkadyjski, ledwo tliło się światło w pobliżu pałacu w Nieborowie, nieoświetlony był nawet Niepokalanów. Nomen omen zaraz za wsią Kampinos (310 km) rozbawiły mnie trochę wielkie czerwone tablice Kampinoski Park Narodowy, bo mnie to przypominało bardziej podmiejski lasek...
Minęła godzina 3 (w nocy czy rano?) i zaczynał się przedświt wzmocniony łuną światła z pobliskiej stolicy. Prysł czar nocnej jazdy a tempo spadło drastycznie. Poczułem też wyraźnie jak doskwiera mi przedłużenie pleców i co chwilę sprawdzałem jakość siedzeń wewnątrz wiat przystankowych. Według moich obliczeń za 330. kilometrem winienem wpaść jak burza do wczesnoporannej stolicy, ale kilometry dłużyły się niesamowicie. Zacząłem wręcz tęsknić (!) za Warszawą (w której ostatnio byłem w 2008 r).
Rozwidniło się na tyle, że moją jedyną rozrywką było zgadywanie numerów na domostwach podwarszawskich wsi, a było interesująco bowiem numery rzędu 600. i wyższe zdarzały się co jakiś czas. Gdy z przeciwka nadjechał pierwszy podmiejski autobus wiedziałem, że już blisko. W końcu, po wielu tabliczkowych zawodach, na 341 kilometrze ujrzałem tą wyczekiwaną: Warszawa. Odtąd jechałem już wielopasmowymi arteriami wśród nielicznych jeszcze samochodów. Asfalt był znakomity, ale po wschodzie słońca poczułem, że nieodwołalnie zbliża się senność. Gdy na Woli ujrzałem pierwszy tramwaj (legendarny chorzowski Konstal 105 Na!) zrozumiałem, że jak nie znajdę ustronnej przystani na przeczekanie porannego kryzysu to skończę pod kołami. Zjechałem więc na ustronniejszą ulicę o swojskiej nazwie Żytnia i na dzień dobry ujrzałem mural, który dopiero co widziałem w wiadomościach na TVP1...
Na Żytniej trafiłem też sklep Społem i wykrzesując resztki przytomności wstąpiłem uzupełnić zapasy pieczywa i wody. Dalej był Muranów i ulice Smocza, Stawki, i Konwiktorska. Stadion Polonii okazał się być szczelnie otoczony murem, a w miejscu bram siatką antygapiowską (?) - moje poczucie zawodu i senności doznały takiego wzmożenia, że zamiast skręcić w prawo na pobliską starówkę, skręciłem w lewo i zwaliłem się na pierwszą znalezioną ławkę w Parku Romualda Traugutta. No, trochę koloryzuję - wpierw się przebrałem, opłukałem wodą źródlaną na D., wytarłem kulturalnie ręczniczkiem, a dopiero później zwaliłem się na wygodną ławkę tuż przy Forcie Legionów. Była godzina 6 rano, 23.5 godziny od momentu wyruszenia w trasę, 16 godzin czystej jazdy za mną, 348 km i 340 metrów.
Oczywiście by nie obudzić się bez roweru co 20 minut budził mnie z letargu budzik, ale ślady przytomności wróciły dopiero po 8. O godzinie 9 przejeżdżałem już bardzo intrygującym architektonicznie Mostem Gdańskim w kierunku Pragi. Pojeździłem trochę po Pradze bo celem był jeszcze Basen Narodowy. Zawiódł zupełnie: drogi, brzydki i otoczony czymś w rodzaju prowizorycznego płotu z blachy - tylko dlaczego to kosztowało 2 miliardy? Znacznie lepsze wrażenie zrobił na mnie dworzec kolejowy Warszawa Wschodnia - tańszy, ładniejszy i bardziej funkcjonalny.
Na koniec jeszcze garść wrażeń z samej Warszawy. Czysto, dobre asfalty, sensowne skrzyżowania - pod tym względem zachodnia część miasta nie przynosi wstydu. Niestety także żałosne ścieżki rowerowe na poziomie wybitnie wschodnioeuropejskim. Gdzieniegdzie jedynie ślady parkingów rowerowych, denerwujące buspasy, w parkach nad ranem chlew. Nieliczni spotkani ludzie sympatyczni (pewnie przyjezdni?). Wszędzie wrony siwe, które w mojej "metropolii" Silesia są bardzo rzadkie. W ogólnych wrażeniach Praga przypominała mi rodzinne strony - takie Katowice i okolice. Szkoda, że nie dotarłem do śródmieścia około godziny 3., przy sprzyjającym wietrze (dosłownie) miałem na to szanse. Przyjechałem z opóźnieniem, zmorzyła mnie senność i w chwili gdy znalazłem się na dworcu W-wa Wschodnia zabrakło chęci by wrócić na zachodni brzeg. Kupiłem bilet i pojechałem IR Piast do Katowic. Przed 16. byłem w domu, a niewiele później już spałem.
...
Założenie było proste: w ciągu doby dojechać do Warszawy z Częstochowy. Trasa była zasadniczo turystyczna, decydowały o tym liczne atrakcje po drodze: Sieradz (stare miasto), Warta (kościół i klasztor bernardyński), Zbiornik Jeziorsko, Uniejów (termy, zamek, kościół gotycki), Łęczyca (stare miasto, zamek), Tum (kolegiata romańska), Piątek (geometryczny środek Polski), Łowicz (stare miasto, katedra), Arkadia (park), Nieborów (pałac), Warszawa (wiadomo - stolica).
Trasa przypominała wielki łuk a punktem wysuniętym najbardziej na zachód była Warta nad Wartą, do Uniejowa nad Wartą (167 km) moja trasa biegła na północ, cały czas pod wiatr, który wiał ze średnią 5m/s co było sporym problemem - wiał bowiem w kierunku z północy na południe... Dopiero za Uniejowem zmieniłem kierunek na wschodni i wiatr przestał mi wiać w twarz.
Po kolei. Przez cały czerwiec nie przejechałem z braku czasu i braku motywacji nawet choćby jednej setki na rowerze. Czerwiec był więc miesiącem dla roweru straconym. Na początku lipca udało mi się wybrać na krótkie wypady "bez korzystania z pociągu" w okolice Toszka i Strzelec Opolskich (132 km) oraz na Jasną Górę, do Koszęcina, Woźnik i Koziegłów (182 km). To był mój cały dorobek przez półtora miesiąca (od początku czerwca do połowy lipca) - bardzo kiepsko. Temperatura zapowiadana na wtorek - 23 °C - była jednak idealna i mojej decyzji nie mógł zmienić silny wiatr w twarz na połowie dystansu...
Z Uniejowa do Łęczycy jechało mi się już lepiej. W Łęczycy zabawiłem nawet dłużej - by uczcić przekroczenie drugiej setki, zaś w nieodległym Tumie około godziny 19 słońce pięknie wydobyło fakturę "romańskich kamieni", co zdołałem umieścić na zdjęciach. Wykręcenie drugiej setki zajęło mi jednak 2.5 godziny więcej! W geometrycznym centrum Polski, a konkretniej tuż obok obelisku na rynku w miejscowości Piątek miałem przerwę na posiłek, przebranie się i przygotowanie do nocnej części wyprawy (kamizelka odblaskowa, 3 lampki na przód, 3 na tył roweru, w odwodzie jeszcze czołówka). Zaczynało się to co najlepsze, czyli rajd środkiem opustoszałych szos...
Na deser została już tylko stołeczna Warszawa. Przemknąłem w drodze do celu przez pogrążony w totalnej ciemności park arkadyjski, ledwo tliło się światło w pobliżu pałacu w Nieborowie, nieoświetlony był nawet Niepokalanów. Nomen omen zaraz za wsią Kampinos (310 km) rozbawiły mnie trochę wielkie czerwone tablice Kampinoski Park Narodowy, bo mnie to przypominało bardziej podmiejski lasek...
Rozwidniło się na tyle, że moją jedyną rozrywką było zgadywanie numerów na domostwach podwarszawskich wsi, a było interesująco bowiem numery rzędu 600. i wyższe zdarzały się co jakiś czas. Gdy z przeciwka nadjechał pierwszy podmiejski autobus wiedziałem, że już blisko. W końcu, po wielu tabliczkowych zawodach, na 341 kilometrze ujrzałem tą wyczekiwaną: Warszawa. Odtąd jechałem już wielopasmowymi arteriami wśród nielicznych jeszcze samochodów. Asfalt był znakomity, ale po wschodzie słońca poczułem, że nieodwołalnie zbliża się senność. Gdy na Woli ujrzałem pierwszy tramwaj (legendarny chorzowski Konstal 105 Na!) zrozumiałem, że jak nie znajdę ustronnej przystani na przeczekanie porannego kryzysu to skończę pod kołami. Zjechałem więc na ustronniejszą ulicę o swojskiej nazwie Żytnia i na dzień dobry ujrzałem mural, który dopiero co widziałem w wiadomościach na TVP1...
Na Żytniej trafiłem też sklep Społem i wykrzesując resztki przytomności wstąpiłem uzupełnić zapasy pieczywa i wody. Dalej był Muranów i ulice Smocza, Stawki, i Konwiktorska. Stadion Polonii okazał się być szczelnie otoczony murem, a w miejscu bram siatką antygapiowską (?) - moje poczucie zawodu i senności doznały takiego wzmożenia, że zamiast skręcić w prawo na pobliską starówkę, skręciłem w lewo i zwaliłem się na pierwszą znalezioną ławkę w Parku Romualda Traugutta. No, trochę koloryzuję - wpierw się przebrałem, opłukałem wodą źródlaną na D., wytarłem kulturalnie ręczniczkiem, a dopiero później zwaliłem się na wygodną ławkę tuż przy Forcie Legionów. Była godzina 6 rano, 23.5 godziny od momentu wyruszenia w trasę, 16 godzin czystej jazdy za mną, 348 km i 340 metrów.
Oczywiście by nie obudzić się bez roweru co 20 minut budził mnie z letargu budzik, ale ślady przytomności wróciły dopiero po 8. O godzinie 9 przejeżdżałem już bardzo intrygującym architektonicznie Mostem Gdańskim w kierunku Pragi. Pojeździłem trochę po Pradze bo celem był jeszcze Basen Narodowy. Zawiódł zupełnie: drogi, brzydki i otoczony czymś w rodzaju prowizorycznego płotu z blachy - tylko dlaczego to kosztowało 2 miliardy? Znacznie lepsze wrażenie zrobił na mnie dworzec kolejowy Warszawa Wschodnia - tańszy, ładniejszy i bardziej funkcjonalny.
Na koniec jeszcze garść wrażeń z samej Warszawy. Czysto, dobre asfalty, sensowne skrzyżowania - pod tym względem zachodnia część miasta nie przynosi wstydu. Niestety także żałosne ścieżki rowerowe na poziomie wybitnie wschodnioeuropejskim. Gdzieniegdzie jedynie ślady parkingów rowerowych, denerwujące buspasy, w parkach nad ranem chlew. Nieliczni spotkani ludzie sympatyczni (pewnie przyjezdni?). Wszędzie wrony siwe, które w mojej "metropolii" Silesia są bardzo rzadkie. W ogólnych wrażeniach Praga przypominała mi rodzinne strony - takie Katowice i okolice. Szkoda, że nie dotarłem do śródmieścia około godziny 3., przy sprzyjającym wietrze (dosłownie) miałem na to szanse. Przyjechałem z opóźnieniem, zmorzyła mnie senność i w chwili gdy znalazłem się na dworcu W-wa Wschodnia zabrakło chęci by wrócić na zachodni brzeg. Kupiłem bilet i pojechałem IR Piast do Katowic. Przed 16. byłem w domu, a niewiele później już spałem.
...
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.