Dystans426.33 km Czas19:30 Vśrednia21.86 km/h
Trasa transsłowacka
Wspaniała trasa z Polski na Węgry nonstop z wybijającą z rytmu serią burz. Wzdłuż Wagu, dopóki go nie brakło (ma tylko 404 km długości).
Gdy nadaża się okazja - trzeba skorzystać. Okazją była możliwość powrotnego transportu samochodowego. Wyruszyłem ze Zwardonia i po osiągnięciu Żyliny jechałem niemal idealnie wzdłuż Wagu - najdłuższej rzeki Słowacji, którą wielokrotnie przekraczałem. W pojedynku na zasięg wygrałem - Wag poddał się w Komarnie Dunajowi, ja jechałem dalej. Długość trasy także przebiła długość Wagu. Bez tej wspaniałej rzeki nie byłoby jednak tej wycieczki. Nic tak nie ułatwia połykania kilometrów jak jazda wzdłuż rzeki. Zaczynałem na wysokości niemal 675 metrów a żegnałem się z Wagiem na poziomicy 106. Oczywiście na tarsie było wiele podjazdów, ale świadomość że rzeka płynie w dół i za chwilę droga da wytchnienie jest bardzo budująca.
Niestety od południa nękały mnie burze (a Zwardoń opuściłem na krótko przed 9) i dopadły przed Trenczynem. Straciłem przez nie dużo czasu i wytrąciły mnie z rytmu na szybkobieżnym odcinku, nie sprawiającym problemów nawigacyjnych
Dopiero w mieście Hlohovec dopadła mnie noc i problemy z drogowskazami. Kuminacja miałą miejsce na beznadziejnie oznaczonym głównym rondzie w mieście Šaľa (lub jak kto woli Vágsellye).
Noc zastała mnie już na równinie, czyli to co najciekawsze krajobrazowo widziałem za dnia zaś nudnawy odcinek nizinny nadawał się idealnie na ciemną noc (niewiele po nowiu).
Takie mijane atrakcje jak Żylina, Bytcza, Poważsky hrad, Trenczyn, Beczkow czy Pieszczany były mi dobrze znane już wcześniej. Terra incognita zaczęła się od okolic Hlohovca. Esztergom iWyszehrad widziałem po raz pierwszy. Ten ostatni świetnie nadawał się na cel. Wygrał z Budapesztem dzięki niestabilnej pogodzie i... slipkom, które boleśnie przypominały mi, że nie wybiera się w długą podróż w nowych i niesprawdzonych ubraniach
.
Oczywiśćie nie obyło się bez ciekawych zdarzeń. Uratowałem drozda śpiewaka, kupowałem chleb w sklepie na Słowacji gdzie nikt z licznego grona obsługi i klientów nie mówił po słowacku. Dziwiłem się zaciętej blibordowej rywalizacji do europarlamentu, dachom w wioskach zamieszkanych przez Węgrów. Nie dziwiłem się pięknu krajobrazu, ale jeśli ktoś uważa że Polska jest krajobrazowo piękniejsza od Słowacji to nieodmiennie współczuję... ;)
Sama jazda na rowerze zajęła mi mniej niż 20 godzin, przejechałem 426 km bez noclegu. Miałem całkiem spory bagaż w dwóch sakwach - ubrania (duża amplituda, ryzyko opadów) oraz wyżywienie (same zapasy wiezionej wody wynosiły średnio 4 litry). Jazda samochodem - co skrupulatnie wyliczył wujek Google - trwałaby niemal 14 godzin krócej, ale cóż to za osiągnięcie?
Następne dni spędziłem już samochodowo i pieszo, wędrując po Budzie, Peszcie, Nitrze i innych. Większych emocji dostarczył mi jednak rajd rowerowy (i nie mam na myśli bólu pośladków).
Ogółem to była bardzo pracowita majówka :)
Trasa:
...
Gdy nadaża się okazja - trzeba skorzystać. Okazją była możliwość powrotnego transportu samochodowego. Wyruszyłem ze Zwardonia i po osiągnięciu Żyliny jechałem niemal idealnie wzdłuż Wagu - najdłuższej rzeki Słowacji, którą wielokrotnie przekraczałem. W pojedynku na zasięg wygrałem - Wag poddał się w Komarnie Dunajowi, ja jechałem dalej. Długość trasy także przebiła długość Wagu. Bez tej wspaniałej rzeki nie byłoby jednak tej wycieczki. Nic tak nie ułatwia połykania kilometrów jak jazda wzdłuż rzeki. Zaczynałem na wysokości niemal 675 metrów a żegnałem się z Wagiem na poziomicy 106. Oczywiście na tarsie było wiele podjazdów, ale świadomość że rzeka płynie w dół i za chwilę droga da wytchnienie jest bardzo budująca.
Dopiero w mieście Hlohovec dopadła mnie noc i problemy z drogowskazami. Kuminacja miałą miejsce na beznadziejnie oznaczonym głównym rondzie w mieście Šaľa (lub jak kto woli Vágsellye).
Noc zastała mnie już na równinie, czyli to co najciekawsze krajobrazowo widziałem za dnia zaś nudnawy odcinek nizinny nadawał się idealnie na ciemną noc (niewiele po nowiu).
Takie mijane atrakcje jak Żylina, Bytcza, Poważsky hrad, Trenczyn, Beczkow czy Pieszczany były mi dobrze znane już wcześniej. Terra incognita zaczęła się od okolic Hlohovca. Esztergom iWyszehrad widziałem po raz pierwszy. Ten ostatni świetnie nadawał się na cel. Wygrał z Budapesztem dzięki niestabilnej pogodzie i... slipkom, które boleśnie przypominały mi, że nie wybiera się w długą podróż w nowych i niesprawdzonych ubraniach
.
Oczywiśćie nie obyło się bez ciekawych zdarzeń. Uratowałem drozda śpiewaka, kupowałem chleb w sklepie na Słowacji gdzie nikt z licznego grona obsługi i klientów nie mówił po słowacku. Dziwiłem się zaciętej blibordowej rywalizacji do europarlamentu, dachom w wioskach zamieszkanych przez Węgrów. Nie dziwiłem się pięknu krajobrazu, ale jeśli ktoś uważa że Polska jest krajobrazowo piękniejsza od Słowacji to nieodmiennie współczuję... ;)
Sama jazda na rowerze zajęła mi mniej niż 20 godzin, przejechałem 426 km bez noclegu. Miałem całkiem spory bagaż w dwóch sakwach - ubrania (duża amplituda, ryzyko opadów) oraz wyżywienie (same zapasy wiezionej wody wynosiły średnio 4 litry). Jazda samochodem - co skrupulatnie wyliczył wujek Google - trwałaby niemal 14 godzin krócej, ale cóż to za osiągnięcie?
Następne dni spędziłem już samochodowo i pieszo, wędrując po Budzie, Peszcie, Nitrze i innych. Większych emocji dostarczył mi jednak rajd rowerowy (i nie mam na myśli bólu pośladków).
Ogółem to była bardzo pracowita majówka :)
Trasa:
...
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.